ROZDZIAŁ XIX

Gwardzista Yard stojący na warcie przed drzwiami kabiny Honor wyprężył się w postawie zasadniczej, widząc ją w korytarzu. Honor z kolei zastanawiała się, jak dalece głupio z jego perspektywy wyglądała zbliżająca się procesja. Prowadził LaFollet, potem szła ona, za nią maszerowali Abraham Jackson, nadal w sutannie i komży, oraz Jared Sutton, a całość zamykał Jamie Candless niczym uczciwy eskortowiec floty. Wszystko to było dla niej nienormalne i skomplikowane, choć było niczym w porównaniu z pierwszą kolacją u Mayhewów. Jako nieprzyzwyczajona do tego, by ktoś ciągle gapił się jej w talerz, przez cały posiłek musiała powstrzymywać odruch spoglądania za siebie na milczących ochroniarzy Protektora. Była wówczas naprawdę wdzięczna losowi, że nie musi przez całą dobę mieć osobistej ochrony. Jak się okazało, los był bardziej złośliwy niż dotąd go podejrzewała.

LaFollet i Candless zostali na korytarzu, pozostała dwójka weszła w ślad za nią do kabiny. Drzwi do jadalni były otwarte, a MacGuiness właśnie zakończył nakrywanie do stołu.

— Jesteś gotów, Mac? — spytała, podchodząc.

— Naturalnie, milady — zapewnił steward, odsuwając wysoki stołek Nimitza.

Treecat przeskoczył nań z jej ramienia. Honor uśmiechnęła się i oceniła:

— Sądzę, że komandor Jackson będzie chciał wpierw przebrać się w coś… wygodniejszego.

Kapelan roześmiał się i zdjął komżę. MacGuiness odebrał ją od niego i starannie przerzucił przez ramię, posyłając Honor pełne wyrzutu spojrzenie.

— Dalej nie będę się rozbierał, Mac — uspokoił go Jackson, wygładzając sutannę. — Jest mi całkiem wygodnie, milady. W końcu ten uniform nosiłem przez ponad pięć lat standardowych, nim pierwszy raz włożyłem mundur marynarki.

— W takim razie siadajmy, panowie — zaprosiła, dając przykład.

Nimitz znajdował się po jej prawej, Sutton po lewej, a Jackson naprzeciwko, po drugiej stronie długiego stołu. MacGuiness nalał wina, specjalnie na tę okazję przeznaczonego, pochodzącego z Gryphona chablis z niewielkiego południowego kontynentu zwanego Wishbone. Dla Honor było ono nieco zbyt słodkie — wolała czerwone wino burgundzkie z Manticore, ale wśród mieszkańców Graysona popularniejsze stały się łagodniejsze i słodsze wina, a ponieważ dania były typowo graysońskie, poszła na ustępstwa.

Mac wycofał się, obecni skosztowali wina, a Honor przyglądała im się spod oka. Tradycją już stało się, że zapraszała Jacksona na obiad po mszy niedzielnej, a Sutton obecność miał niejako w obowiązkach służbowych jako część zawodowej edukacji. Z obowiązkami służbowymi radził już sobie nie najgorzej, natomiast towarzyskie pozostawiały jeszcze sporo do życzenia. Poza tym był członkiem jej oficjalnej „rodziny” i lubiła go, co także nie było bez wpływu na to, że chciała go częściej widywać.

Upiła łyk ze swego kielicha, spojrzała na Jacksona i przerwała milczenie:

— Jeśli niewierna może wyrazić opinię, to podobał mi się dzisiejszy hymn, Abrahamie. Ten po kazaniu.

— Nigdy nie miałem nic przeciwko komplementom, milady. A ten hymn jest rzeczywiście ładny.

— I niepodobny do innych, które słyszałam.

— Dlatego, że jest znacznie starszy niż większość naszej muzyki sakralnej. Jeśli dobrze pamiętam, pochodzi z XIX wieku, czyli z II wieku Przed Diasporą, z Ziemi. Skomponował go człowiek nazwiskiem Whiting w czasach, gdy nie tylko nie było lotów kosmicznych, ale nawet nie istniały jeszcze samoloty. Od tej pory parokrotnie go poprawiano, ale nadal słychać oryginalne brzmienie i jest ono naprawdę piękne. I pasujące do marynarki wojennej.

— Zgadzam się. Ale przeważnie się zgadzam z twoim gustem muzycznym. Szkoda tylko, że mam głos brzmiący jak sygnał alarmu bojowego.

Jackson uniósł kielich, milcząco zgadzając się z obydwoma stwierdzeniami, i Honor uśmiechnęła się. A zaraz potem spoważniała.

— Wiesz, nadal dziwnie się czuję… biorąc udział w oficjalnej mszy na pokładzie okrętu… Nie źle, ale dziwnie. Na okrętach Królewskiej Marynarki także odprawiane są nabożeństwa i każdy kapitan stara się od czasu do czasu uczestniczyć w nich, ale są one sprawą całkowicie dobrowolną, a odprawiający je mają także inne obowiązki na okręcie. W RMN nie ma Korpusu Kapelanów.

— Cóż, szczerość za szczerość, milady. Dla każdego mieszkańca Graysona równie dziwne jest to, jak jakakolwiek marynarka wojenna zdołała przetrwać bez kapelanów pokładowych. Naturalnie poszliśmy na ustępstwa, odkąd zaczęliśmy wypożyczać personel z Królewskiej Marynarki. Choćby takie, że udział we mszy jest dobrowolny. I to wydaje mi się słuszne, bo nawet gdy wszyscy na pokładzie należeli do Kościoła, czułem, że przymusowi wierni nie są dokładnie tym, o co Bogu chodzi.

Sutton otworzył usta, zastanowił się i zamknął je, nie wydając żadnego dźwięku. Honor zauważyła to, więc patrzyła na niego. Porucznik zaczął się wiercić na krześle, ale nadal nic nie mówił.

— Tak, Jared? — zaprosiła go w sposób uniemożliwiający dłuższe milczenie.

Sutton jeszcze przez chwilę wahał się — widać było, że czuje się nieswojo, ale w końcu skrzywił się leciutko i powiedział:

— Tak sobie właśnie pomyślałem, milady, że wielka szkoda, iż niektórzy nie myślą w ten sposób co brat Jackson o „przymusowych wiernych”.

Jego oczy miały nieco przepraszający wyraz, ale w głosie brzmiało sporo złości. W czym nie było nic dziwnego — Jared Sutton wyrobił w sobie bowiem silne poczucie lojalności wobec Honor, a Marchanta już wcześniej nie darzył sympatią.

— Jeśli masz na myśli patrona Burdette, Jared, to możesz mówić otwarcie — odezwał się kwaśno Jackson, co było nietypowe, bo starał się utrzymywać raczej radosny ton. — Nie wiem, czym się zakończy ta cała sprawa, ale znam na tyle dobrze wielebnego Hanksa, by nie podejrzewać, że potraktuje łagodnie poczynania patrona Burdette. Nie dość, że usunął wyznaczonego przez Synod kapłana z katedry, to jeszcze rozkazał swoim ludziom brać udział w nabożeństwach odprawianych przez tego złamanego kuta…

Urwał i zarumienił się po czubki włosów. Księża też ludzie i nikt nie miał im za złe, gdy w gniewie zaklęli, ale znajdował się na pokładzie okrętu, gdzie nie było to przyjęte, a co więcej był w obecności kobiety, więc takie zachowanie było nie do pomyślenia.

— To jest, chciałem powiedzieć Marchanta — dokończył niezgrabnie.

— Cóż, w tej kwestii jesteśmy zgodni, więc nie ma co się nad nią dłużej rozwodzić — Honor ucięła dyskusję na ten temat.

Co prawda nie był to jeszcze kryzys religijny, ale wszystko ku temu zmierzało i nie chciała marnować wolnego czasu na martwienie się, co też z tego wymknie. Jackson zrozumiał, o co jej chodzi, i postanowił pomóc.

— Mówiła pani o oficjalnych i nieoficjalnych nabożeństwach, milady — podpowiedział uprzejmie.

— To nie tak: nabożeństwa zawsze są oficjalne. Mówiłam, że w Royal Manticoran Navy nie ma oficjalnego Korpusu Kapelanów, czyli nie ma ludzi, którzy na okrętach byliby tylko kapelanami i nie pełnili żadnych innych funkcji czy nie mieli innych obowiązków. Najprawdopodobniej dlatego, że w Królestwie jest zbyt dużo religii i wyznań, by wykonalne było posiadanie na każdym okręcie przedstawicieli ich wszystkich. — Sprostowała i uśmiechnęła się, nagle tknięta nową myślą. — Na pierwszym superdreadnaughtcie, na którym służyłam, kapitan był rzymskim katolikiem, pierwszy oficer ortodoksyjnym żydem, astrogator buddystą, oficer łącznościowy agnostykiem, a jeśli dobrze pamiętam, oficer taktyczny adwentystą dnia siódmego, natomiast mat O’Brien, operator sensorów, kapłanem shinto. I to wszystko tylko na mostku. Poza tym na pokładzie znajdowało się jeszcze ponad sześć tysięcy ludzi i Bóg jedyny wie, do ilu kościołów należeli.

— Słodki Boże! — jęknął Jackson jedynie na wpół żartobliwie. — Jak zdołaliście uniknąć konfliktów przy takiej różnorodności wyznań?

— Widzisz, podstawowa różnica polega na tym, że system Manticore został skolonizowany przez grupę ludzi świeckich rozmaitych wyznań, którzy utworzyli państwo. Nie zrozum mnie źle, ale według mnie większość problemów, jakie macie od początku istnienia kolonii na Graysonie, bierze się stąd, że został on zasiedlony przez ludzi kościoła, którzy niejako przez przypadek stworzyli państwo. Przecież gdyby nie mania religijna, nikt normalny nie próbowałby osiedlać się na planecie o tak wrogim środowisku naturalnym! Rozumiem, że od wojny domowej sporo się zmieniło na lepsze, ale dla ludzi, którzy przybyli kolonizować Manticore, sam pomysł państwa zdominowanego przez kościół byłby zboczeniem nie do przyjęcia. Wszyscy pamiętali, do czego podobne pomysły prowadziły na Ziemi, i to niekoniecznie w odległych historycznie czasach.

Jackson słuchał jej uważnie, choć z przekrzywioną zabawnie głową, a gdy skończyła, przytaknął po chwili zastanowienia. Natomiast Jared wyglądał na ogłupionego.

— Przepraszam, milady, ale nie całkiem rozumiem — przyznał, tym razem już bez popędzania.

— Patronka ma na myśli… — zaczął Jackson i umilkł, krzywiąc się z niesmakiem. — Przepraszam, milady, czasami wyłazi ze mnie zacięcie pedagogiczne. Przeważnie w najmniej odpowiednim momencie.

— Rzeczywiście? — zdziwiła się niewinnie Honor. Kapelan podniósł z uśmiechem ręce, poddając się.

— Widzisz, Jared: koloniści, którzy przybyli zasiedlać tak Manticore, jak i Graysona, pochodzili głównie z zachodniej półkuli Ziemi — wyjaśniła Honor. — Ale mieli całkowicie odmienne powody, dla których chcieli ją opuścić. Kolonizujący Manticore mieli dość przeludnionej planety o częściowo zniszczonym środowisku naturalnym. Szukali wolnej przestrzeni i nowych okazji ekonomicznych i nie było prawie wśród nich takich, którzy z jakichkolwiek powodów uważaliby się za prześladowaną mniejszość. Ci, którzy przybyli na Graysona, byli klasycznymi emigrantami religijnymi, uważającymi się za prześladowaną mniejszość. Dlatego na Manticore od samego początku znajdowali się przedstawiciele wszystkich chyba istniejących religii, przyzwyczajeni do współżycia ze sobą i wzajemnej tolerancji, a wasi przodkowie nie znali z własnego doświadczenia tolerancji wobec innych wyznań ani też nie byli różnowiercami. Właśnie to, że należeli do jednego kościoła i uciekali przed prześladowaniami, nieważne czy rzeczywistymi czy wymyślonymi, spowodowało, iż nieuchronnie musieli stworzyć jednowyznaniowe państwo kościelne.

— Rozumiem, milady. Ale co pani miała na myśli, mówiąc o pomysłach, do których państwa wyznaniowe doprowadziły na Ziemi?

— Dwie trzecie kolonistów pochodziło z Europy, a w Europie wojny religijne i prześladowania sekt, jak nazywano innowierców, trwały, zdaje się, od VI wieku Przed Diasporą, jeśli nie dłużej. Całe narody spędzały wieki na próbach wzajemnego wymordowania się z powodów religijnych i to czasami znacznie mniej poważnych niż te, które doprowadziły do waszej wojny domowej. Ponieważ nie chcieli, by historia się powtórzyła, przyjęli rozwiązanie, które sprawdziło się w Ameryce Północnej, gdzie podstawą istnienia państwa był rozdział kościoła i państwa. W Gwiezdnym Królestwie państwo ma prawny zakaz mieszania się w sprawy kościoła, a kościół w sprawy państwa. Dotyczy to, ma się rozumieć, każdego wyznania.

Sutton wytrzeszczył oczy, bowiem pomysł takiego rozdziału był mu całkowicie obcy. Po chwili spojrzał na Jacksona, szukając u niego potwierdzenia, czy to, co usłyszał, jest w ogóle możliwe.

— Lady Harrington ma rację. I biorąc pod uwagę różnorodność religii istniejących w Królestwie Manticore, jego założyciele mieli całkowitą rację, postępując w ten sposób. — Kapłan uśmiechnął się smutno. — Każdy, kto studiuje historię, dochodzi do nieuchronnego wniosku, będącego okrutną ironią losu. Ludzie spędzili więcej czasu, zabijając się „w imię Boga”, niż na jakimkolwiek innym zajęciu poza spaniem. Przypomnij sobie naszą wojnę domową i tych lunatyków z Masady. Wiem, że Bóg nas kocha, ale przynajmniej od czasu do czasu musimy być dla niego cholernym rozczarowaniem.


Wsporniki główne zostały umieszczone na miejscach. Adam Gerrick stał na rusztowaniu wieńczącym to, co miało być głównym wejściem, i obserwował montaż olbrzymich paneli krystoplastu. Choć miały ledwie trzy milimetry grubości i były znacznie lżejsze niż szklane, ważyły niemało, jako że każdy miał sześć metrów długości i tyleż szerokości, a ciążenie panujące na Graysonie było o siedemnaście procent wyższe od ziemskiego, czyli standardowego. Ledwie cztery lata temu podobna operacja byłaby niezwykle skomplikowana i wymagałaby dźwigów, siły fizycznej i trzykrotnie więcej ludzi, teraz przy wykorzystaniu antygrawitacji olbrzymie, przezroczyste panele umieszczono na miejscu z zachowaniem środków ostrożności, ale stosunkowo łatwo. Widząc to, Gerrick poczuł dumę, której jeszcze nie nauczył się traktować jako czegoś naturalnego.

Odwrócił się i zajął oglądaniem całej budowy. Była to jedna z mniejszych kopuł, gdyż patron Mueller zdecydował, że wpierw musi obejrzeć przykład, nim podejmie decyzję dotyczącą kopuły przykrywającej całe miasto czy tereny rolnicze. Przyznać należało, że wybrał doskonałe miejsce na tę próbną, która miała osłaniać szkołę średnią imienia Winstona Muellera znajdującą się na wzgórzu wychodzącym na God’s Teras — najpiękniejszy łańcuch jezior na kontynencie Idaho. Po zakończeniu kopuły koronującej wzgórze miano na tym terenie posiać ziemską trawę i zbudować boiska oraz basen kąpielowy — dar lady Harrington. Samo wspomnienie miny administratora wywołało uśmiech na twarzy Gerricka — gdy tamten się o tym dowiedział, był naturalnie wdzięczny (bo za prezenty należy być wdzięcznym), ale przede wszystkim ogłupiony, bowiem pojęcia nie miał, co zrobić z tym basenem.

Budowa, choć niewielka, sprawiała mu wiele satysfakcji, ukazywała bowiem zupełnie nowe zastosowanie pomysłu zrodzonego z wyzwania, jakim było użycie technologii Królestwa dla potrzeb Graysona. Projektując pierwszą kopułę, Gerrick tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy, jakie skutki będzie to miało dla wszystkich i jak dalece zmieni życie na Graysonie. Teraz teoria stawała się praktyką i oprócz satysfakcji z dobrze wykonanej pracy czuł prawdziwe szczęście, wiedząc, że pomógł uczynić swą planetę bardziej nadającym się do życia miejscem. A takie szczęście spotykało naprawdę niewielu inżynierów.

Nie bez znaczenia naturalnie był fakt, że przy okazji stał się jednym z najbogatszych obywateli Graysona. Taka świadomość skutecznie poprawiała samopoczucie.

Obrócił się na wschód i obserwował zakończenie montażu pierwszej tafli na najwyższym poziomie. Ten w sumie niewielki kawałek tworzywa powodował złudzenie, że cała konstrukcja jest krzywa i niebezpiecznie brak jej równowagi, ale Gerrick wiedział, że zamontowanie następnej zmieni ten obraz. Poza tym sam sprawdził obliczenia wytrzymałościowe do dziesiętnych części oraz dodał olbrzymi margines bezpieczeństwa (ponad pięćset procent), by mieć pewność, że całość jest naprawdę solidna. Tafla została przyklejona i uszczelniona, a ekipa przeniosła się na zachodnią stronę, by założyć drugą, także nad dachem szkoły. Zasadą było jak najprędzej wykończyć cały szczyt kopuły, by nie narażać konstrukcji na zbędne a nierównomierne obciążenie. Adam był zwolennikiem tej metody — obliczenia były właściwe, ale zdawał sobie sprawę z istnienia czegoś takiego jak prawo Murphy’ego i wolał nie ryzykować.

Uśmiechnął się i spojrzał w dół, słysząc gwar dziecięcych głosów przebijających się przez normalne odgłosy budowy. Na placu pojawiła się grupa przyszłych uczniów i uczennic pod opieką nauczycieli. Wycieczka została uzgodniona z szefem budowy, a jej celem było pokazanie dzieciom ostatniej fazy prac. Naturalnie przeszły odpowiednie przeszkolenie, a i tak zwiększono środki bezpieczeństwa. Była to w pewnym sensie zbędna ostrożność, gdyż graysońskie dzieci bardzo szybko uczyły się poważnie traktować ostrzeżenia dorosłych. Teraz stanęły pod ukończoną już wschodnią ścianą, zachowując się, jak im kazano, ale to nie miało wpływu na ich zainteresowanie i sposób jego okazywania. Nawet z tej odległości widział ich podekscytowanie, gdy obserwowały podróż w górę kolejnych tafli przypominających egzotyczne nasionolbrzymy, i słyszał ich śmiech. Rano rozmawiał z kilkorgiem z nich i dwóch chłopaków sprawiało całkiem obiecujące wrażenie. Być może zostaną w przyszłości inżynierami…

Przesunął spojrzenie na ścianę ponad wycieczką… i dlatego właśnie widział wszystko od samego początku.

Zaczęło się niezwykle łagodnie, podobnie jak większość naprawdę poważnych wypadków. W pierwszym momencie wydało mu się, że to tylko jego wyobraźnia, ale tak nie było. Jeden z głównych wsporników nośnych, wykonany ze stopu mocniejszego niż tytan i osadzony w otworze mającym czternaście metrów głębokości i sięgającym skały, a na dodatek zalany ponad stoma tonami cerambetu, pochylił się niczym wątłe drzewko na silnym wietrze. Tylko że nie był wolno stojącym drzewkiem, a elementem skomplikowanej konstrukcji stanowiącej o całości kopuły. Gerrick patrzył, wytrzeszczając oczy, jak wspornik obraca się w wywierconym otworze, jakby nie spojono go ze skałą najtwardszym i najgęstszym ze znanych materiałów budowlanych, a zwyczajnym błotem. To, co widział, nie mogło się wydarzyć. To było po prostu niemożliwe! A jednak to, co widział, działo się naprawdę.

Spojrzał na inne elementy, na które rozkładały się obciążenia pierwotnie przewidziane dla wadliwego wspornika. Laik nie wiedziałby, o które chodzi, dla niego były one oczywiste. I poczuł serce w gardle, widząc, że jeden z nich także zaczyna zmieniać położenie!

Przez jeden upiorny, nie kończący się moment przyglądał się temu w stanie całkowitego paraliżu, wiedząc już, że jest świadkiem katastrofy. Trwało to cztery, może pięć sekund, ale owa chwila bezczynnego szoku prześladowała go do samej śmierci. Niczego nie był w stanie zmienić ani nikogo uratować i wiedział o tym. Miał tę pewność, bo zbyt dużo działo się zbyt szybko i zbyt głośno. Łańcuch wydarzeń, których nikt nie mógł powstrzymać, już się rozpoczął i nic, co on sam by zrobił, nie uczyniłoby najmniejszej różnicy. Mimo tej świadomości Adam Gerrick nigdy nie wybaczył sobie tej chwili bezruchu.

Od strony poruszających się wsporników dobiegł cichy, prawie niesłyszalny jęk i tafla krystoplastu oderwała się z mocowania. Połyskując w świetle słonecznym, runęła w dół, już nie wolno i z wdziękiem, lecz ze świstem powietrza niczym ostrze gilotyny. Gerrick ocknął się i zaczął biec. Błyskawicznie po części zeskoczył, a po części zbiegł z rusztowania i pognał prosto ku walącym się wspornikom, wykrzykując z całych sił ostrzeżenie. Było to czyste szaleństwo, bowiem gdyby dobiegł, zginąłby, ale to mu nawet nie przyszło do głowy. Myślał wyłącznie o dzieciach stojących w teoretycznie najbezpieczniejszym miejscu całej budowy… bezpośrednio pod walącą się konstrukcją.

Wmawiał sobie potem, że gdyby zareagował wcześniej, może choć kilkoro zdołałoby się uratować. Inżynier wiedział, że nie była to prawda, ale do człowieka mającego dwójkę własnych dzieci to nie docierało. I nigdy nie dotarło.

Jedno z dzieci spojrzało na niego — dziewczynka nie więcej niż jedenastoletnia uśmiechnęła się, nie mając pojęcia, co się dzieje, i pomachała do niego. A w następnej sekundzie osiemdziesiąt tysięcy ton metalu i krystoplastu opadło na ziemię, niszcząc ten uśmiech na zawsze.

Загрузка...