ROZDZIAŁ II

Dama Honor Harrington, hrabina i patronka Harrington, zrobiła trzy szybkie kroki i odbiła się od trampoliny. Eleganckim łukiem przecięła powietrze i zanurzyła się w wodzie, prawie nie wywołując plusku. Ponieważ woda w basenie była krystalicznie przezroczysta, główny steward James MacGuiness mógł bez trudu obserwować, jak wypływa na powierzchnię z gracją prawie delfina. Gdy się na niej znalazła, przewróciła się na plecy i bez pośpiechu dopłynęła do brzegu liczącego pięćdziesiąt metrów basenu, kończąc tym samym poranne ćwiczenia pływackie.

Krystoplast kopuły pokrywającej Harrington House łagodził blask systemowego słońca, z czego najbardziej korzystał Nimitz. Teraz właśnie wylegiwał się na plamie przefiltrowanego blasku, wyciągnięty na stojącym obok basenu stoliku. Kiedy MacGuiness z ręcznikiem przerzuconym przez ramię podszedł do schodów prowadzących do basenu, treecat leniwie otworzył ślepia i przeciągnął się. Potem wstał, przeciągnął się ponownie i usiadł, owijając tylne i środkowe łapy ogonem. Następnie ziewnął, i nie ukrywając rozbawienia, obserwował ociekająca wodą Honor wychodzącą z basenu. Widząc, jak wykręca sięgające ramion włosy, potrząsnął łbem — treecaty były tolerancyjne, ale nienawidziły być mokre, toteż mimo czterdziestu standardowych lat znajomości Nimitz nadal uważał, że jego człowiek ma czasami naprawdę dziwaczne pomysły na spędzanie wolnego czasu, nie wspominając już o doborze rozrywek, ale zdążył się do tego przyzwyczaić.

Dowodzący ochroną osobistą Honor Harrington major Andrew LaFollet znał ją znacznie krócej i nie zdążył się przyzwyczaić, choć robił co mógł, by zachować obojętny wyraz twarzy, widząc, jak jego patronka owija się ręcznikiem. Mimo młodego wieku był zastępcą dowódcy Gwardii Harrington i naprawdę doskonałym fachowcem. Ponieważ graysońskie prawo nakazywało, by ochrona cały czas towarzyszyła patronowi, musiał być obecny przy porannych ekscesach pływackich. Akurat przeciwko jego asyście przy tym zajęciu Honor nie protestowała. Już choćby to powinno poprawić mu humor, gdyż patronka Harrington z najwyższym trudem akceptowała ciągłą obecność ochrony — ale wcale nie poprawiało.

LaFollet był przerażony, kiedy dowiedział się, że Honor ma zamiar dobrowolnie zanurzyć się w zbiorniku wodnym o ponad trzymetrowej głębokości. Pływanie stanowiło dawno zapomnianą sztukę na Graysonie z uwagi na stężenie ciężkich pierwiastków w wodzie i LaFollet nie znał nikogo, komu przyszłoby do głowy, by kąpać się w dużym zbiorniku. Przez trzydzieści trzy lata standardowe, czyli zanim nie znalazł się w służbie Honor poza planetą, nigdy nie wypił kropli ani nie umył się w wodzie, która nie została starannie przefiltrowana i przedestylowana, toteż sam pomysł wlania tysięcy litrów cennego płynu w dziurę wykopaną w ziemi, a potem skakanie do niej był, najłagodniej określając, nienormalny. Jako taki też go potraktował, gdy pierwszy raz usłyszał, że lady Harrington chce mieć „basen kąpielowy”.

Naturalnie każdy patron miał prawo do fanaberii (a jego patronka oczywiście większe niż inni), ale pomysł od początku się LaFolletowi nie podobał i to z dwóch powodów. Tylko jeden z nich odważył się jednakże wypowiedzieć. Sprowadzał się do prostego pytania: skoro w całej domenie tylko lady Harrington i MacGuiness umieli pływać, to co mieli robić ludzie z ochrony, gdyby patronka znalazła się nagle w niebezpieczeństwie w samym środku tego mokrego dziwadła?

Co prawda zarumienił się, zadając jej to pytanie, ale spotkał się na szczęście z całkiem poważną reakcją. Po głębszym namyśle podała mu jedyne sensowne rozwiązanie, które równocześnie zakończyłoby sprawę — powinni nauczyć się pływać.

LaFollet wolał nie kontynuować tematu, zadowolony, że nie zaczęła się śmiać, gdy usłyszała pytanie. Zresztą śmiała się naprawdę rzadko, a jej oczy miały prawie ciągle poważny wyraz. Tym razem, gdy mu poradziła, żeby nauczył się pływać, błysnęły w nich iskierki humoru, z czego się ucieszył, z drugiej jednak strony było to kolejne potwierdzenie faktu, że właściwe wykonywanie obowiązków nie było zadaniem łatwym.

Powód był prosty — Honor nadal miała kłopoty z zaakceptowaniem faktu, że dla członków jej osobistej ochrony najważniejszą rzeczą we wszechświecie było chronienie jej życia i zdrowia. I że znaczna część rozrywek, którym oddawała się w czasie wolnym, przyprawiała ich o siwe włosy i notoryczny ból głowy. Zwłaszcza zaś LaFolleta. Z zaakceptowaniem jej oficerskiej kariery nie miał problemów, co nie znaczyło, że podobało mu się ryzyko, jakie przy tym ponosiła. Było to jednak ryzyko właściwe… poważne i wynikające z pełnionych obowiązków wojskowych przystojących patronowi. Natomiast reszta nie była ani właściwa, ani przystająca, a ryzyko związane z rozrywkami, którym upierała się oddawać, było równie poważne.

Już pływanie było złe, ale przynajmniej odbywało się w warunkach kontrolowanych — w dobrze widocznym miejscu położonym na otwartej, równej przestrzeni chronionych gruntów otaczających Harrington House. Znacznie gorsze były loty na paralotni i LaFolletowi robiło się gorąco, ilekroć o tym myślał. Sam fakt, że kategorycznie odmawiała zabierania ze sobą awaryjnego spadochronu antygrawitacyjnego, sprawiał, że włosy stawały mu dęba.

Na szczęście nie mogła się temu zajęciu oddawać na Graysonie, podobnie jak nie mogła się kąpać poza rezydencją. Przez tysiąc lat zasiedlenia planety organizmy mieszkańców Graysona wykształciły znacznie wyższą tolerancję na ciężkie pierwiastki niż reszta rasy ludzkiej. Lady Harrington nie miała takiej tolerancji, a służba w przestrzeni nauczyła ją szacunku dla zagrożeń stwarzanych przez środowisko. Niestety powód ten odpadał, gdy odwiedzała rodziców. Wizyty te należały na szczęście do rzadkości, ale LaFollet i tak wiedział, że do śmierci nie zapomni upiornego popołudnia, gdy wraz z kapralem Mattinglym latali wyposażonym w generator promienia ściągającego pojazdem w ślad za jej paralotnią nad grzbietem Copper Wall i bezmiarem Oceanu Tannermana. Wolał nie myśleć przy tym, jak idealny cel stanowili tak oni, jak i Honor dla każdego umiejącego strzelać i wyposażonego w karabin pulsacyjny.

A jeszcze gorsze były jej ciągoty do wspinaczki. LaFollet przyjmował do wiadomości istnienie innych podobnych zboczeńców, nie wiedzieć po co wspinających się przy użyciu lin i haków na pionowe ściany, ale i tak uważał ganianie razem z nią po stromych zboczach bez żadnego zabezpieczenia (nie miał innego wyjścia) za nadzwyczajne poświęcenie. A na dokładkę miało to miejsce na planecie mającej o jedną trzecią większą grawitację niż ta, na której żył i działał. Natomiast zdecydowanie najgorszy był rejs dziesięciometrowym słupem, który trzymała w krytej przystani rodziców. Mimo antygrawitacyjnych kamizelek ratunkowych obaj kurczowo trzymali się czego tylko się dało z pełną świadomością, że nie mają bladego pojęcia, jak się pływa.

Zrobiła to celowo i wiedział dlaczego. Ten krótki na szczęście rejs był ostatecznym ogłoszeniem wszystkim, że nie porzuci sposobu, w jaki żyła przez ostatnie czterdzieści siedem standardowych lat, tylko dlatego, że została patronką. Była skłonna zaakceptować poświęcenie i upór ochrony postępującej zgodnie z wymogami przysięgi, ale była tym kim była i nie zamierzała z tego rezygnować. Naturalnie stanowiło to w przeszłości i z pewnością będzie stanowić także w przyszłości kość niezgody oraz powód nader uprzejmych i niezwykle zaciętych sporów z szefem ochrony, ale LaFollet zdawał sobie sprawę, że te jej cechy stanowiły jeden z powodów, dla których ludzie byli jej tak oddani. A oddanie to znacznie przewyższało zwykłe posłuszeństwo, jakie mieszkańcy domeny okazywali swemu patronowi. Poza tym w głębi serca był rad, że istniały jeszcze rzeczy, które sprawiały jej radość, choć jemu przysparzały jedynie kłopotów.

Mimo to żałował chwilami, że nie jest choć trochę bardziej podobna do typowych kobiet z Graysona. Co prawda jego własne przekonania co jest właściwe i co przystoi kobiecie, uległy radykalnej zmianie, ale nadal pozostał mężczyzną wychowanym na Graysonie. Nauczył się pływać gnany poczuciem obowiązku i czystą determinacją. Ba, skończył nawet kurs ratownika i ku swemu szczeremu zdumieniu stwierdził, że pływanie jest całkiem przyjemne. Zmusił też do tego wszystkich członków osobistej ochrony i obecnie jedynie Jamie Candless traktował kontakt z wodą jako przykry obowiązek. Pozostali spędzali w basenie sporo wolnego czasu. Ale kostium kąpielowy Honor stanowił czysty atak na graysońską obyczajność. Zasady LaFolleta w ciągu ostatniego roku przestały być „właściwe” według planetarnych standardów, z czego był nawet zadowolony, ale mimo to był ciężko zgorszony, ilekroć widział ją pływającą.

Wiedział, że poszła na duże ustępstwa — jednoczęściowy strój kąpielowy był według standardów Królestwa szczytem pruderii i bezguścia, o modzie nie wspominając, ale jego zdaniem i tak wyglądała, jakby była nago. Sytuację tylko pogarszał fakt, iż kuracji prolongu poddano ją jako dziecko, przez co wyglądała absurdalnie młodo. W połączeniu z egzotyczną urodą i atletycznym, wysportowanym ciałem prowokowało to nader niestosowne odruchy u dowódcy jej ochrony. Miała o trzynaście lat standardowych więcej niż on, a wyglądała niczym jego młodsza siostra. I nic nie mógł poradzić na to, że uważał ją za najatrakcyjniejszą kobietę, jaką znał… zwłaszcza kiedy mokry kostium dokładnie oblepiał wszystkie jej atrakcyjne krągłości.

Głównie dlatego z zasady stał tyłem do basenu, gdy Honor go opuszczała, i odwracał się dopiero wtedy, gdy miał pewność, że założyła już podany przez MacGuinessa płaszcz kąpielowy. Tym razem dał jej więcej czasu, więc zdążyła nawet usiąść w jednym z foteli plażowych, nim podszedł i zajął zwyczajowe miejsce za jej ramieniem. Uniosła głowę i uśmiechnęła się lekko, dając mu znać, że domyśla się powodów jego postępowania. W uśmiechu nie było nic złośliwego czy przykrego — tylko rozbawienie i świadomość, że wywodzą się z różnych środowisk. Wiedział, że uśmiech ten może lada chwila zgasnąć, ale ucieszył go jego widok — był bowiem kolejnym dowodem, że wreszcie zaczyna się wyzwalać spod ciężaru żalu i strat, które dotąd ją przytłaczały. Proces należał do powolnych i trudnych, ale już się rozpoczął i za to LaFollet był naprawdę wdzięczny losowi. Mógł przeżywać zakłopotanie czy zawstydzenie, jeśli dzięki temu Honor będzie się częściej uśmiechać… Lekkim wzruszeniem ramion dał jej znać, że podziela jej opinię co do naleciałości wynikających z graysońskiego pochodzenia i wychowania.

Honor uśmiechnęła się szerzej, widząc jego reakcję, i odwróciła głowę, słysząc, że MacGuiness podnosi pokrywę z tacy ze śniadaniem, którą przed chwilę postawił na stoliku. Zresztą nawet gdyby nie dosłyszała tego cichego dźwięku, nie miała prawa nie usłyszeć zadowolonego bleeknięcia Nimitza siedzącego już na wysokim stołku i gotowego do jedzenia. To, że preferowała lekkie śniadania takie jak sałatka i ser, w niczym nie zmieniało upodobań treecata uważającego, że skoro już się je, to należy zjeść dużo i dobrze. Dlatego też Nimitz dostał na śniadanie pieczonego królika, co spotkało się z jego całkowitą aprobatą.

— Rozpieszczasz nas, Mac — skomentowała z uśmiechem.

MacGuiness skwitował to wymownym wzruszeniem ramion i nalał do jej kufla ciemnego piwa lokalnego wyrobu. Napoje i przetwory nie sprawiały już kłopotów żołądkowych żadnemu z nich, natomiast do warzyw i owoców oboje podchodzili jeszcze ostrożnie — dwa milenia uprawy w innym środowisku doprowadziły do różnych zmian, nie tylko smakowych, u ziemskich roślin. Mieszkańcy planety nawet nie zdawali sobie z nich sprawy, za to Mac niektóre odchorował, zanim zorientował się w czym rzecz. Za to sery były całkowicie nieszkodliwe i doskonałe w smaku.

— Wyborne — oceniła Honor po zjedzeniu ostatniego kawałka i spojrzała na LaFolleta. — Jak tam przygotowania do uroczystości, Andrew?

— Powinniśmy zdążyć na czas, milady. Po południu sprawdzę wszystko wraz z pułkownikiem Hillem i wieczorem powinienem mieć gotowy rozkład pani zajęć.

— Doskonale — upiła solidny łyk piwa i uniosła pytająco brew. — Dlaczego mam takie wrażenie, że nie jesteś w pełni z czegoś zadowolony?

— Niezadowolony?! Nie powiedziałbym tego. Bez słowa uniosła obie brwi i czekała.

— Cóż… — przyznał w końcu z westchnieniem. — Nie jestem do końca usatysfakcjonowany przewidzianymi metodami kontrolowania tłumu.

— Rozmawialiśmy już o tym, Andrew, i wiem, że nie daje ci to spokoju, ale nie możemy tak po prostu aresztować ludzi za to, że korzystają z prawa do zgromadzeń.

— Wiem, milady. Ale przynajmniej możemy wykluczyć z takiego zgromadzenia każdego, kogo uznamy za potencjalne zagrożenie spokoju.

LaFollet w ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie zapytać „Dlaczego?”. Większość patronów postąpiłaby właśnie w ten sposób, by zapewnić spokój i porządek.

Tym razem Honor westchnęła zrezygnowana.

Jej empatyczna więź z Nimitzem była, z tego co wiedziała, znacznie silniejsza niż większość istniejących między treecatem i adoptowanym przez niego człowiekiem. Nigdy nie słyszała, by jakikolwiek człowiek był w stanie wyczuć emocje treecata, nie mówiąc już o wyczuwaniu emocji innych ludzi za jego pośrednictwem. Z początku próbowała zniechęcić Nimitza do przekazywania jej uczuć otoczenia, ale było to równie skuteczne co oduczenie go oddychania, a w ciągu ostatniego roku tak desperacko potrzebowała jego psychicznej bliskości, że pogodziła się z tym, iż zna uczucia innych. Usiłowała sobie wmówić, że to tak samo jakby była wyjątkowo dobra w odczytywaniu mimiki i mowy ciała i pogodziła się ze świadomością, że Nimitz nie pozwoli jej nie używać nowo nabytych umiejętności.

Jak choćby teraz — Nimitz lubił LaFolleta i nie widział żadnego powodu, by nie przekazać jej jego uczuć. Albo by ukrywać własną aprobatę ich i jego samego. Oboje wiedzieli, jak LaFollet jest jej oddany, a ona na dodatek doskonale zdawała sobie sprawę, że ma ochotę rozpędzić demonstrantów bynajmniej nie ze względów bezpieczeństwa. Naturalnie stanowili pewne zagrożenie i z pewnością zakłócali spokój, ale prawdziwy powód był inny — wściekłość i pragnienie oszczędzenia jej kolejnych przykrości.

Przestała się uśmiechać. Była pierwszą patronką w dziejach Graysona — równocześnie symbolem i powodem zmian targających podstawami tutejszego społeczeństwa. Co gorsza: była nie tylko kobietą, ale i kimś obcym, pochodzącym spoza planety i nie będącym członkiem Kościoła Ludzkości Uwolnionej. Kościół mógł ją zaakceptować jako lenną patronkę Harrington, podobnie jak to uczyniło Konklawe Patronów, ale nie wszyscy zgadzali się z tymi decyzjami.

Nie winiła ich za to, ale ich ataki bolały. A mimo to jakaś jej część była im za to wdzięczna. Bynajmniej nie dlatego, że miała ukryte skłonności masochistyczne, ale dlatego, że to ją odbrązowiało. Jej desperacka obrona planety przed fanatykami z Masady spowodowała, iż większość społeczeństwa traktowała ją jak bohaterkę epickiej holodramy, okazując jej męczący wręcz szacunek graniczący z uwielbieniem, generalnie rezerwowanym dla postaci historycznych stojących na cokołach pomników.

Nie było miło słyszeć pod swoim adresem epitety w stylu: „nierządnica”, „szatańskie nasienie” czy „kurew wszeteczna”, ale stanowiły one przeciwwagę dla przytłaczającego uszanowania. Kiedyś czytała, że któreś z antycznych ziemskich imperiów — rzymskie albo francuskie — miało zwyczaj umieszczać w rydwanie zwycięskiego generała w czasie tryumfalnego pochodu niewolnika. W czasie gdy tłum wiwatował na jego cześć, niewolnik powtarzał mu, że jest zwykłym śmiertelnikiem. Wtedy, gdy o tym przeczytała, uznała to za dziwactwo, teraz doceniała jako naprawdę mądre posunięcie. Wiedziała z własnego doświadczenia, jak łatwo jest przyzwyczaić się do wiwatów — w końcu kto nie marzył, by zostać uwielbianym przez wszystkich bohaterem?

Uśmiech zniknął z jej twarzy — na zasadzie odległego skojarzenia wróciły bolesne wspomnienia. Wracały już coraz rzadziej, ale spowodować je mogło dosłownie wszystko i nigdy nie wiedziała, co to może być, gdyż nie poprzedzało ich żadne ostrzeżenie. Nadal zbyt świeże były rany i zbyt wiele przypadkowych słów czy myśli mogło je otworzyć. Nikt poza Nimitzem nie wiedział o jej koszmarach nocnych i wolała, by tak pozostało. Treecat rozumiał jej żal i ból, choć nie poczucie winy. które dopadało ją, gdy przypominała sobie, jak została graysońską bohaterką… i straciła dziewięciuset ludzi, zarabiając na to miano. Ludzi, których prawdziwy bohater zdołałby w jakiś sposób ocalić. Wiedziała, że w walce zawsze ponosi się straty i że dowodzenie okrętem nierozerwalnie związane jest z podejmowaniem decyzji, które dla tych czy innych członków załogi mogą oznaczać życie lub śmierć. Jedynie w głupawych historyjkach dla naiwnych pisanych przez idiotów dobro wychodziło nie tknięte z ciężkiej walki ze złem. Tylko nikt nigdy nie był w stanie jej wytłumaczyć, dlaczego to jej podkomendni musieli płacić życiem za zwycięstwo.

Nie pierwszy raz traciła ludzi, którymi dowodziła, ale tym razem było inaczej — tym razem ból był nieporównywalnie większy, bo straciła też wiarę w takie wartości jak obowiązek i honor. Dotąd były to niezwykle ważne kwestie, a od tej bitwy jakaś jej część cały czas zastanawiała się z gorzką ironią, jak mogła kiedykolwiek podporządkować życie tak niewdzięcznym ideom. Kiedyś były jasne i oczywiste, ale z każdą śmiercią stawały się coraz bledsze i mniej pewne. Z każdym medalem i zaszczytem także. W dodatku mimo bólu wywołanego śmiercią tylu ludzi inna jej część kurczowo trzymała się tych idei i cieszyła się z dowodów uznania nie z powodu ambicji, lecz w desperackiej nadziei, iż udowadniają coś bardzo ważnego. Jak choćby to, że to jedyna rzecz, w której była naprawdę dobra, była istotna dla wszystkich, że nie oznaczała tylko bezsensownej śmierci ludzi wypełniających jej rozkazy…

Wzięła głęboki oddech i równocześnie też wzięła się w garść. Wiedziała dzięki Nimitzowi, że te śmierci były potrzebne dla osiągnięcia czegoś większego i ważniejszego, jak choćby uratowania tysięcy obywateli Graysona, i wiedziała też, że nikt jej nie obwinia za to, że przeżyła. I wiedziała także, już nie dzięki Nimitzowi, że to nie z własnej winy znalazła się w sytuacji tak krytycznej, że kosztowała ją kilkuset zabitych. I że zrobiła co mogła, by uratować jak najwięcej.

Był taki czas po bitwie o Yeltsin, a nawet po bitwie o Hancock, kiedy była w stanie się z tym pogodzić i zaakceptować taką wymianę. Nie przyszło jej to łatwo ani nie była z tego powodu szczęśliwa, ale nie miała też koszmarów. Była w stanie przezwyciężyć wątpliwości i żyć dalej ze świadomością, że będzie musiała ponownie dowodzić, a więc skazywać ludzi na śmierć. A potem to wszystko się zmieniło, bo coś w niej pękło.

Nocą, gdy miała odwagę zajrzeć w głąb własnej duszy, z całą uczciwością przyznawała, co to takiego. Bowiem z tą stratą nie pogodziła się i nie nauczyła się żyć, a co gorsza była to strata prywatna, a odbijała się na wszystkim. Paul Tankersley był tylko jednym człowiekiem, a razem byli mniej niż rok, a mimo to jego strata była znacznie gorsza i boleśniejsza niż śmierć wszystkich ludzi pod jej rozkazami razem wziętych. Nawet teraz, po dziesięciu miesiącach, budziła się w nocy i czuła przytłaczającą samotność. To właśnie ta strata pozbawiła ją pewności siebie i powiększyła wagę wszystkich pozostałych. W części nienawidziła się za to, ponieważ niewłaściwe było opłakiwanie pozostałych jedynie z powodu straty Paula.

Czasami, gdy miała na to dość siły, zastanawiała się, co by się z nią stało, gdyby nie było Nimitza. Nikt poza nim nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo pragnęła przestać istnieć. Chciała to wszystko skończyć zimno i logicznie, gdy tylko zabije mordercę Paula. Poświęciła swą karierę zawodową, a pewna część jej świadomości uparcie twierdziła, że chciała ją poświęcić, by mieć jeszcze jeden powód do zakończenia swego marnego żywota. Wtedy wydawało jej się to jedynym rozsądnym posunięciem, teraz wspomnienie tej decyzji stanowiło jedynie kolejny powód pogardy dla samej siebie za słabość i skłonność do poddania się własnemu cierpieniu, podczas gdy nigdy nie poddała się cierpieniu innych.

Znajomy, puszysty i ciepły ciężar wyładował jej na kolanach. Delikatne, chwytne przednie łapy spoczęły na ramionach, a zimny nos pomyział ją po prawym policzku. Równocześnie poczuła lekkie niczym piórko psychiczne muśnięcie. Objęła Nimitza i przytuliła go mocno, tak fizycznie, jak i psychicznie, bardziej czując niż słysząc jego ciche, głębokie mruczenie. Ofiarował jej miłość i wsparcie, obiecując, że cokolwiek by się nie stało, nigdy nie będzie tak naprawdę sama. A w niego nie wątpiła. Znał ją lepiej niż jakakolwiek żyjąca istota i choć naturalnie nie był, bo nie mógł być obiektywny, wiedział, jak głęboko została zraniona i o ile ostrzej ocenia samą siebie. Wielokrotnie zresztą ganił ją za to, podobnie jak i teraz…

Honor odetchnęła głęboko i otworzyła oczy, kolejny raz przezwyciężając ból. I uśmiechnęła się słabo, widząc troskę we wzroku MacGuinessa i LaFolleta. Nimitz dołożył swoje, przekazując jej ich uczucia, więc tym szybciej zrobiła, co mogła, by nad sobą zapanować — obaj zasłużyli na lepsze towarzystwo niż histeryczki rozpamiętującej własne żale i straty. Kolejny uśmiech udał się jej bardziej i poczuła ich ulgę.

— Przepraszam — powiedziała nieco chrapliwie i odchrząknęła. — Znów mi się coś przypomniało w niewłaściwym momencie… wracając do tematu, Andrew, sprawa jest prosta: jak długo nie łamią przy tym żadnych praw, ludzie mogą mówić, co myślą.

— Oni nawet nie są z naszej domeny, milady! — LaFollet nie ustąpił. — I…

Roześmiała się, przerywając mu w pół słowa.

— Nie martw się na zapas. Jestem wystarczająco gruboskórna, by przeżyć uczciwie wygłaszane opinie nawet od obcych. Jest to o tyle łatwiejsze, że znacznie mniej mnie obchodzą. Jeżeli zacznę używać Gwardii do rozpędzania demonstracji, to jedynie potwierdzę, że kłamstwa, które o mnie głoszą, są prawdziwe, zgadza się?

LaFollet posłał jej spojrzenie, którego nie powstydziłby się dorosły i przekonany o własnej racji muł, ale nie odezwał się słowem. Nie było sensu się sprzeczać, a i tak wiedział, że ma rację. Wiedział też, że treecat pozwala jej wyczuć emocje innych, i dlatego często rezygnował ze słownych argumentów. Co prawda nie miał pojęcia, dlaczego Honor tak pilnie strzegła tej tajemnicy i ukrywała ją przed wszystkimi, ale w tej kwestii całkowicie się z nią zgadzał. Nawet na Graysonie większość ludzi nie doceniała inteligencji Nimitza, uznając go za nadzwyczaj mądre, ale tylko zwierzę, nie inteligentną istotę. A to już raz uratowało jej życie, okazując się tajną bronią.

I to był wystarczający powód, by utrzymać tajemnicę, ale z drugiej strony nikt nie mógłby jej chronić tak skutecznie, jak należało, gdyby nie znał prawdy. Natomiast LaFollet zrozumiał jeszcze coś — Honor była w stanie wyczuć tylko emocje… i była pewna, że nikt nie wiedział, jak głęboko została zraniona. Nikt z jego ludzi ani nawet MacGuiness nie wiedzieli o nocach, które przepłakała — on wiedział, bo wszystkie systemy bezpieczeństwa Harrington House sprawdzał osobiście. Poprzysiągł ją chronić i umrzeć w jej obronie, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale istniały rzeczy, przed którymi nikt, nawet Nimitz, nie był w stanie jej obronić. Dlatego krew go zalewała, gdy myślał o tej bandzie zdewociałych świń celowo zwiezionej do domeny, by ją szykanowały, obrażały i oczerniały, ignorując to, że żyją dzięki jej poświęceniu, które tak drogo ją kosztowało.

Ponieważ była jego patronką, teoretycznie zawsze miała rację, ale ważniejsze było coś innego — nie chciał dokładać jej problemów ciągłymi sporami, więc wolał zamilknąć. Kiedy uśmiechnęła się z wdzięcznością, odpowiedział lekkim uśmiechem, naprawdę rad, że Nimitz nie jest telepatą. W końcu to, o czym nie wiedziała, nie mogło jej denerwować. A sekcja wywiadu zidentyfikowała już głównych agitatorów. Wywiad poznał też najbliższy temat wystąpień i to jeszcze bardziej rozwścieczyło LaFolleta, bo wiedział, że tym razem trafią ją w najczulszy punkt.

Zamierzali napiętnować rozpustę, jaką był bezbożny, bo wolny związek z Tankersleyem. Sakrament małżeństwa, a więc i ciężki grzech, jakim był seks pozamałżeński, stanowiły jedną z podstaw religijnych Kościoła Ludzkości Uwolnionej. Większość, choć nie wszyscy mieszkańcy planety, obwiniali za takie stosunki mężczyznę, jako że kobiet rodziło się trzykrotnie więcej, a w tak trudnym świecie jak Grayson przetrwanie, a więc i religia wymagały przestrzegania żelaznych zasad. Mężczyzna, który wdawał się w taki związek, zaniedbywał swój podstawowy obowiązek — troski i opieki nad kobietą, która go pokochała i mogła stać się matką jego dzieci. Rzecz jednak nie miała jednego oblicza i nawet darzący szacunkiem Honor nie czuli się zbyt dobrze, gdy rozmowa schodziła na Paula. Większość zaakceptowała oczywisty fakt, iż obywatele Gwiezdnego Królestwa Manticore kierowali się nieco odmiennym kodeksem moralnym, zgodnie z którym ani on, ani ona nie zrobili nic niestosownego. LaFollet podejrzewał, że tak naprawdę większość wolała po prostu nie myśleć o tym, co było tym łatwiejsze, że Tankersley od wielu miesięcy był martwy. Fanatycy natomiast nienawidzili jej przede wszystkim za to, kim była, a ten argument wyciągnęli z uwagi na jego możliwą skuteczność. W końcu któreś ścierwo użyje go tak, że Honor to usłyszy — i tego właśnie LaFollet bał się, wiedząc, jak głęboko poczuje się zraniona.

Dlatego zamiast dyskutować postanowił raz jeszcze przejrzeć akta agitatorów, żeby wbić ich sobie w pamięć. Bez wątpienia Honor się wścieknie, jeśli się zorientuje, co zrobił, ale z tym się pogodził. Gotów był zaryzykować znacznie więcej byle jej tego oszczędzić, a był pewien, że kiedy przyargumentuje odpowiednio jednemu z drugim, to przez naprawdę długi czas żaden nie będzie w stanie gęby otworzyć.

Honor przyglądała się podejrzliwie milczącemu LaFolletowi. Nie dość, że podejrzanie szybko przestał się upierać przy swoim, to na dodatek była pewna, że coś sobie postanowił. Coś, z czym niewinne szare oczęta na pewno się nie zdradzą — o tym przekonała się już nie raz. Ponieważ nie była w stanie zorientować się, co to takiego, zdecydowała mieć go na oku. Potem przestała o tym myśleć, odstawiła Nimitza na jego stołek i zabrała się za sałatkę.

Dzień miała wypełniony zajęciami, a zmarnowała już zbyt wiele czasu, rozczulając się nad sobą, toteż powinna szybko uwinąć się ze śniadaniem i wziąć do pracy.

Ta świadomość sprawiła, że zaczęła energiczniej używać widelca.

Загрузка...