ROZDZIAŁ XXIX

Salę wypełniał cichy pomruk głosów czekających patronów. Nikt nie ważył się mówić głośniej i napięcie wypełniające amfiteatralne, półkoliste pomieszczenie było wręcz namacalne. Nikt nie wiedział, co ma się tego dnia wydarzyć, ale wszyscy się tego obawiali.

Wszystkich zaprzątały ostatnie wydarzenia w domenie Harrington. Od podania pierwszych zaskakujących informacji minęło pięćdziesiąt godzin i wszystko co znali to plotki. A okazało się, że zamiast w zamkniętej tajnej sesji uczestniczyć będą w zgromadzeniu transmitowanym na żywo przez wszystkie stacje na planecie, bowiem galeria dla widzów pełna była holokamer, dziennikarzy i reporterów. Wszyscy niecierpliwie czekali, ale nikt niczego konkretnego nie wiedział.

Ba, nie wiedzieli nawet niczego niekonkretnego, co było wysoce dziwne, bo dziennikarze zawsze byli lepiej poinformowani od patronów. Tym razem jednak z posiedzenia Rady nie przeciekło do nich absolutnie nic. Podobnej sytuacji nikt nie pamiętał, więc wszyscy siedzieli i w napięciu czekali na przybycie Protektora. Wszystkie oczy, podobnie jak obiektywy holokamer, regularnie wracały do pustego biurka bezpośrednio poniżej tronu Protektora. Ozdobione było herbem domeny Harrington i pieczęcią Championa Protektora, a w wyłożonych jedwabiem uchwytach spoczywał nagi Miecz Stanu. Osoba, która winna zasiadać na fotelu znajdującym się za nim, jeśli wierzyć plotkom, była martwa lub umierająca.

Przez galerię przebiegła fala poruszenia — najwyraźniej coś się w końcu zaczęło dziać. Kamery skierowały się ku drzwiom, a w ślad za nimi skupiła się tam uwaga obecnych. Rozmowy zamarły, toteż gdy masywne drewniane odrzwia otwarły się, szmer wywołany przez ich zawiasy prawie zabrzmiał echem w idealnej ciszy wypełniającej olbrzymią salę.

Przez otwarte wejście wmaszerował Benjamin IX z twarzą niczym kamienna maska. Po raz pierwszy jak sięgała pamięć obecnych nikt nie oznajmił jego przybycia ani tez nikt nie spytał, po co przybył. Niejednemu patronowi zaschło nagle w gardle, gdy zrozumiał pełną wymowę tej zmiany w odwiecznej tradycji.

Była tylko jedna, jedyna okazja, kiedy Protektor mógł zignorować równość Konklawe z własną osobą i to w Komnacie Konklawe — wówczas gdy przybył, by osądzić jednego z nich.

Burdette próbował zachować nieprzeniknione oblicze, ale rysy mu stężały, nim Protektor wolnym, miarowym krokiem dotarł do tronu. Benjamin wspiął się na podwyższenie, odwrócił i usiadł. I dopiero wówczas obecni zdali sobie sprawę, że kogoś jeszcze brakowało oprócz patronki Harrington. Protektorowi powinien towarzyszyć wielebny Hanks jako kanoniczny przywódca Graysona. Jego nieobecność dodatkowo zaskoczyła i oszołomiła obecnych i przez salę przeszedł zaskoczony szept. Umilkł natychmiast, gdy odezwał się Protektor.

— Patroni. — Głos miał twardy i zimny jak stal. — Przybyłem tu dziś z najsmutniejszymi wieściami, jakie w ciągu sześciuset lat miał Protektor do oznajmienia Konklawe. Przybyłem z wieścią o zdradzie i spisku, które przewyższają nawet wyczyny Jareda Mayhewa zwącego siebie niegdyś Machabeuszem. O zdradzie tak potwornej, iż nie sądziłem, by zdolny był ją popełnić jakikolwiek obywatel Graysona… nie wierzyłem w to aż do wtorkowej nocy.

Burdette poczuł krople potu na czole, ale nie odważył się ich zetrzeć, by się nie zdradzić. Serce mu waliło, a wzrok miał wbity w Muellera, ale ten nie patrzył na niego, a wyglądał na równie zaskoczonego co wszyscy pozostali, zupełnie jakby nawet nie podejrzewał, o czym mówi Mayhew. A potem Protektor przemówił ponownie i oczy wszystkich, nawet patrona Burdette, skierowały się na niego.

— We wtorkową noc, patroni, wezwałem was na zamkniętą sesję, o czym każdy z was wie. Wszyscy też mieliście nałożony przez prawo obowiązek zachowania tej wiadomości dla siebie. Celem tej sesji miało być zapoznanie was z nowymi informacjami dotyczącymi zawalenia się kopuły w domenie Mueller. Nikogo z was o tym nie poinformowałem, ale najbardziej zainteresowany z was domyślił się, o co chodzi. Ten ktoś nie chciał, byście dowiedzieli się tego, co ja już wiedziałem.

Benjamin przerwał. W Komnacie Konklawe panowała absolutna cisza. Nawet żaden z reporterów nie pisnął.

— Patroni, katastrofa kopuły nie była dziełem przypadku ani też nie była wypadkiem budowlanym — ktoś westchnął, ale Protektor ciągnął głosem, w którym brzmiała stal. — Nie był to skutek złego projektu czy, jak pierwotnie sądzono, niewłaściwych materiałów ani błędów ludzkich. Kopuła zawaliła się w efekcie celowego aktu sabotażu, starannie zaplanowanego i wykonanego. A jedynym celem tego ataku terrorystycznego było zdyskredytowanie i obarczenie całą odpowiedzialnością patronki Harrington!

Przez salę przetoczył się głęboki pomruk. Ucichł natychmiast, gdy Benjamin Mayhew ponownie otworzył usta.

— We wtorek mógłbym wam jedynie powiedzieć, że moi inspektorzy dochodzeniowi wierzą w taką wersję wydarzeń i to wyłącznie dzięki temu, że Adam Gerrick, naczelny inspektor Sky Domes, dokonał genialnej rekonstrukcji wydarzeń. Dlatego chciałem, by się tu zjawił i wyjaśnił swoje rozumowanie oraz uzasadnił wnioski. Z przykrością informuję wszystkich, że będzie to niemożliwe, ponieważ Adam Gerrick jest martwy. Zginął podobnie jak dziewięćdziesiąt pięć innych osób obojga płci w wyniku katastrofy pinasy lady Harrington, która miała miejsce na terenie domeny Harrington. I chcę wam powiedzieć, że podobnie jak w przypadku kopuły to także nie był wypadek. Adam Gerrick i pozostali zostali zamordowani przez ludzi, którzy zestrzelili pinasę lady Harrington przy użyciu rakiety ziemia-powietrze. Zrobili to dlatego, że na pokładzie znajdowała się patronka Harrington. Ci sami ludzie zamordowali także z zimną krwią wielebnego Juliusa Hanksa.

Przez dobre dziesięć sekund ostatnia informacja nie była w stanie dotrzeć do obecnych. Benjamin nawet nie podniósł głosu, przekazując ją, gdyż sama treść krzyczała. I nie dziwił się, że tak długo trwało, nim zgromadzeni zaczęli reagować — bowiem to, co usłyszeli, przechodziło ludzkie pojmowanie i po prostu nie mogło być prawdą.

Ale było.

A potem nagle dotarło to do wszystkich i rozległ się zgodny, choć spontaniczny okrzyk oburzenia, po którym zapadł moment ciszy, a potem wybuchł gwar, którego nie sposób było zrozumieć, ale którego wymowa była jednoznaczna — wściekłość.

William Fitzclarence złapał się pulpitu, by nie paść z wrażenia, gdy świat stanął na głowie. To nie mogła być prawda! Spojrzał na Muellera — ten siedział jak rażony gromem, zupełnie jak pozostali. Zaskoczenie szybko ustąpiło jednak miejsca wściekłości i Mueller w ostatniej chwili powstrzymał się przed posłaniem Burdettowi morderczego spojrzenia. Nic by to nie dało, a tylko przyznałby się do współudziału przed bardziej spostrzegawczymi sąsiadami.

Burdette był nie tylko idiotą, ale na dodatek niekompetentnym idiotą. Oczywistym było, że nie zamierzał zabić Hanksa, ale wysyłając zabójców, nie zadał sobie trudu sprawdzenia, kto będzie towarzyszył Harrington. A w tej sytuacji jeśli Mayhew miał cień dowodu łączącego ich obu…

Benjamin Mayhew siedział bez ruchu i obserwował, jak szok ustępuje miejsca świadomości straty, bólowi i dogłębnej wściekłości u wszystkich, no, prawie wszystkich obecnych. Wiedział, że takie same są reakcje widzów obserwujących transmisję w domach. A potem wstał.

Gdyby wołał o ciszę, nic by to nie dało, natomiast zdecydowany gest uciszył wszystkich i to natychmiast.

— Patroni — odezwał się, nie kryjąc gniewu. — Wtorkowa noc to największa hańba i wstyd w dziejach Graysona od dnia, w którym w tej komnacie wymordowano Pięćdziesięciu i Trzech. Pierwszy raz naprawdę wstydzę się tego, że urodziłem się w społeczeństwie, z którego wywodzą się ludzie zdolni do masowych mordów tylko dlatego, że są głupi, zakłamani i nietolerancyjni, tchórzliwi i ambitni! Wielebny Hanks został zamordowany przez bigotów uważających się za pobożniejszych od niego. Głowa Kościoła Ludzkości Uwolnionej, człowiek wybrany przez wiernych na namiestnika bożego planety Grayson został zamordowany z zimną krwią i to wcale nie dlatego, że to on był celem ataku. Nie, patroni: celem tego tchórzliwego ataku była kobieta, patronka i oficer, której odwaga raz już uratowała nas wszystkich. A chciano ją zamordować tylko dlatego, że okazała się nieporównanie lepsza od wszystkich zrodzonych przez tę planetę. Dlatego, że jak zostanie to udowodnione, okazała się lepszym patronem, niż ta planeta na to zasługuje!

Gniew Mayhewa był niczym żywa istota przemierzająca Komnatę Konklawe i chłostająca ogniem na prawo i lewo. Protektor zamilkł, zamknął oczy i odetchnął głęboko. Kiedy się odezwał, jego głos był bardzo, ale to bardzo cichy.

— Czym się staliśmy? Nie mówię: kim, bo to byłby już komplement. Co stało się z nami, naszym światem i naszą wiarą, że grupa zdołała przekonać samych siebie, iż Bóg każe im zabić i zniszczyć niewinną kobietę tylko dlatego, że jest inna niż pozostałe, które znają? Dlatego, że jej postępowanie to wyzwanie dla nas wszystkich, byśmy wyszli poza stereotypy i tradycje i dorośli jak przystało na obywateli galaktyki? Dlatego trzeba było ją zniszczyć i zabić? Bo chciała, byśmy stali się lepsi, czyli tacy, jak chce Bóg? Jakie wyjaśnienia… jakie powody wymyśliła ta banda zwyrodnialców, by uzasadnić we własnych oczach zabicie naszych dzieci?! Twierdzą, że miłują Boga i mordują dzieci po to, by zniszczyć kobietę, która nie dość, że ryzykowała życie, by uratować wszystkie dzieci tej planety, to zaryzykowała też cały swój majątek, by nam wszystkim lepiej się tu żyło. Powiedzcie mi, patroni, jak na miłość Boga, któremu ponoć służymy, mogliśmy dopuścić, by coś takiego się stało? Jak dopuściliśmy, by to się stało?! Nikt mu nie odpowiedział, bo wstyd był zbyt powszechny i głęboki. Mimo obaw, niechęci do zmian i ograniczania ich władzy większość patronów była ludźmi uczciwymi, ograniczonymi jedynie przez wpojone za młodu zasady moralno-teologiczne. Ich gniew skierowany przeciwko Honor Harrington i Beniaminowi Mayhewowi wynikał w sumie ze sposobu, w jaki jej postępowanie i jego reformy podważały ich wyobrażenia dotyczące normalnego porządku społecznego i właściwych zachowań wyuczonych w dzieciństwie. Nie byli już jednak dziećmi i w tym momencie mieli okazję spojrzeć na siebie oczami Protektora. A nie był to miły obrazek i wywarł stosowne wrażenie na wszystkich poza nielicznymi przypadkami religijnie zaślepionych dewotów.

— Wielebny Hanks we wtorkową noc stanął właśnie w obliczu tych pytań i odpowiedział na nie — podjął cicho i nie kryjąc bólu Benjamin. — Widział, jak dalece nienawiść do lady Harrington zatruła dusze i umysły jej wrogów, bo znał prawdziwe powody zawalenia się kopuły. I wziął na swe barki nasz obowiązek zapobieżenia podobnym zwyrodnieniom. Jak przystało na prawdziwie i głęboko wierzącego, zdecydował się umrzeć, by ktoś inny mógł żyć. Kiedy mordercy zorientowali się, że lady Harrington przeżyła awaryjne lądowanie i kraksę pinasy, zaatakowali ją ponownie, zdecydowani dokończyć dzieło. Tym razem atakowali z bliska i przy użyciu broni maszynowej. Znaleźli ją ranną i bezbronną, gdyż wysłała swych gwardzistów, by ratowali uwięzionych we wraku pinasy. Była bezbronna, ale nie samotna, i gdy przebieraniec w mundurze jej własnej Gwardii strzelił do niej, wielebny Hanks zasłonił ją własnym ciałem… tak właśnie, patroni, zginął wielebny Julius Hanks, oddając życie w obronie niewinnego człowieka. Czyli tak jak wszystkim zwącym siebie wierzącymi nakazuje nasz Pan, Tester, Orędownik i Pocieszyciel.

Umilkł i uniósł dłoń, a w sali ponownie zapanowała idealna cisza, gdy wszyscy zastanawiali się, co teraz nastąpi. W tej ciszy wyraźnie rozbrzmiał niespodziewany odgłos ponownie otwierających się skrzydeł wejściowych odrzwi i do Komnaty Konklawe wkroczyła Honor Harrington.

Stukot jej obcasów na kamiennych płytach posadzki odbijał się echem od ścian, towarzysząc jej krokom. Przypominała biało-zielony płomień, a na szyi miała Star of Grayson i zwisający poniżej klucz. Wstążka, na której zawieszona była Gwiazda Graysona, miała szkarłatną barwę, ale znajdowały się na niej ciemniejsze plamy i każdy z obecnych bez trudu domyślił się, czym one są. Na czole miała długie, głębokie rozcięcie zabliźniające się już dzięki przyśpieszonemu leczeniu, a na prawym policzku imponujący wielobarwny siniak i szereg małych strupków. Futro siedzącego na jej ramieniu treecata nosiło ślady popalenia i osmolenia, ale łeb Nimitz trzymał równie wysoko jak ona głowę, wpatrując się w Protektora. Wyglądało to tak, jakby oboje znajdowali się w całkowicie pustym pomieszczeniu. Ból widoczny w jej oczach i twarzy był ciężarem, którego nikt nie mógł z niej zdjąć, a niewielu miałoby na to odwagę. Patroni przyglądali się jej pełni wstydu i strachu, a ona ignorowała ich kompletnie. W ten sposób doszła do stóp tronu i stanęła.

— Wasza Wysokość, przybyłam po sprawiedliwość. — jej sopran dźwięczał jak stal, pod którą krył się ból większy nawet niż w oczach. — Zgodnie z przysięgami, które oboje złożyliśmy, przybyłam prosić cię, panie, by móc skutecznie chronić i bronić moich ludzi, gdyż ten, kto kazał zabić i okaleczyć mieszkańców mojej domeny, nosi klucz patrona i nie mogę go tknąć, póki kryje się za jego ochroną.

Wszyscy obecni wstrzymali oddech, słysząc formalną prośbę o sprawiedliwość, która od pokoleń nie została wypowiedziana przez nikogo.

— Przysięgałem ci i słowa dotrzymam — rozległ się donośny głos Benjamina. — Twemu żądaniu sprawiedliwości stanie się zadość, pani. Jeżeli ktokolwiek z obecnych w tej Komnacie wyrządził zło tobie lub twoim ludziom, wskaż go, a jeśli masz dowód jego zbrodni, obojętne czy jest patronem czy nie, odpowie za nie, zgodnie z literą praw boskich i ludzkich.

William Fitzclarence patrzył przerażony na to, co się dzieje, nie mogąc się ruszyć, bowiem strach go sparaliżował. Teraz wiedział, mimo szoku na wieść o śmierci wielebnego Hanksa miał pewność, że przegrał. Mayhew nigdy nie odważyłby się posunąć tak daleko, gdyby suka nie miała dowodu, a jego obietnica wymierzenia sprawiedliwości była równoznaczna z wyrokiem śmierci.

— Wasza Wysokość, mam dowód — oznajmiła Honor, pozwalając, by do żalu dołączyła wściekłość wywołana śmiercią Jareda Suttona, Fredericka Sully’ego, Gilberta Troubdridge’a, Adama Gerricka, Juliusa Hanksa i dziewięćdziesięciu jeden innych osób.

Po czym odwróciła się i pierwszy raz spojrzała prosto na patrona Burdette.

— Oznajmiam, że mym wrogiem jest William Allen Fitzclarence, patron Burdette — oznajmiła głosem, od którego wiało chłodem przestrzeni.

Jej treecat zasyczał, obnażając kły, a Burdette poczuł nienaturalną miękkość w kolanach, gdy wszystkie oczy i obiektywy skierowały się na niego. Zamykając go w niewidzialnym potrzasku.

— Oskarżam go o morderstwo, zdradę, próbę zabójstwa mojej osoby i o zabicie dzieci oraz wielebnego Juliusa Hanksa. Przynoszę na dowód zapieczętowaną i złożoną w przytomności świadków spowiedź Edwarda Juliusa Martina z domeny Burdette, złożoną dobrowolnie zgodnie z prawem Kościoła i Miecza. Wynika z niej, że William Fitzclarence osobiście nakazał mnie zabić, że William Fitzclarence i jego poddany Edmond Augustus Marchant, a także: Samuel Marchant Harding, także z domeny Burdette, Austin Vincent Taylor, również z tejże domeny, oraz dwudziestu siedmiu innych ludzi pozostających w jego służbie zawiązało spisek i doprowadziło do zawalenia się kopuły nad szkołą średnią imienia Muellera i śmierci pięćdziesięciu dwóch mężczyzn i trzydzieściorga dzieci. Oraz że w konsekwencji rozkazów Williama Fitzclarence’a wielebny Julius Hanks, Najstarszy Kościoła Ludzkości Uwolnionej, zginął, oddając swe życie, by mnie uratować.

Umilkła i jedynym słyszalnym w sali dźwiękiem był spazmatyczny oddech patrona Burdette. Pozwoliła, by milczenie przeciągnęło się, smakując ze świadomym okrucieństwem to, co musiał przeżywać, nim uniosła prawą rękę i wskazała go palcem.

— Wasza Wysokość, żądam życia Williama Allena Fitzclarence’a jako zadośćuczynienie za jego zbrodnie, okrucieństwo i złamanie przysięgi złożonej tobie, panie, temu Konklawe, ludowi Graysona i Bogu.

— Pani — oświadczył Protektor z niewzruszonym spokojem — przysiągłem i dotrzymam: jego życie jest twoje.

William Fitzclarence tak intensywnie wpatrywał się w Honor Harrington, że nie spostrzegł, iż wszyscy się od niego odsuwają. To się nie mogło wydarzyć! Mayhew i to szatańskie pomiotło wypaczyli wszystko, co próbował osiągnąć, i uczynili z wypełnienia woli bożej coś złego i parszywego, a teraz na dodatek jego życie miało należeć do pogańskiej kurwy niegodnej oddychać powietrzem należącej do Boga planety?! Bóg do tego nie dopuści! Nie może dopuścić!

W chwili, w której przemknęła mu ta ostatnia myśl, Protektor dał znak i czterech członków Gwardii, każdy w barwach innego koloru, przemierzyło płaski fragment podłogi i weszło na niskie stopnie, kierując się ku niemu. Ich twarze, podobnie jak twarz Protektora, były pozbawionymi uczuć maskami, za to ich oczy pełne były pogardy i nienawiści do niego… a przecież był żołnierzem Boga!

W tym momencie zrozumiał, że to naprawdę koniec i że jeśli sobie sam nie pomoże, to Bóg tego na pewno nie zrobi. Jego życie się skończy i przejdzie do historii nie jako święty wojownik używający wszelkich sposobów w walce z grzechem i potępieniem, lecz jako morderca dzieci i ten, który zlecił zamordowanie głowy Kościoła. A to oznaczało zrujnowanie jego świata, zniszczenie wszystkiego, w co wierzył, a nawet boskie prawo było przeciw niemu i nie był w stanie nic zro…

— Stać! — ryk patrona Burdette wstrząsnął Komnatą Konklawe.

Zerwał się na nogi, ignorując zaskoczenie Mayhewa i całkowity brak reakcji dziwki — jedynie dodały mu sił. Istniał sposób, by wygrać i uratować głowę, a przy okazji zniszczyć ją i udowodnić, że mimo wszystko to on jest wybrańcem Boga!

Przez moment bał się jedynie, że gwardziści się nie zatrzymają, ale dowodzący nimi oficer spojrzał na Protektora, a ten uniósł dłoń i zbrojni zamarli. Benjamin nie odezwał się słowem — po prostu stał i czekał, nie kryjąc już pogardy, aż Burdette zejdzie na podłogę. Ten przecisnął się obok zbrojnych, posłał Honor pełne nienawiści spojrzenie i odwrócił się twarzą do zebranych.

— Patroni! — zawołał. — Nie zaprzeczam faktom podanym przez nierządnicę i nie żałuję niczego, co zrobiłem, choć Bóg mi świadkiem: nie poleciłem i nie chciałem śmierci wielebnego Hanksa. Tego nikt mi nie może zarzucić, bo nawet nie wiedziałem, że on tam będzie. Natomiast zrobiłem wszystko inne, o co oskarża mnie ta obca suka, i zrobiłbym to jeszcze raz… jeszcze tysiąc razy, nim bym pozwolił, by pogańska dziwka, parząca się z kim popadnie, i zdrajca zwący siebie Protektorem zatruwali i niszczyli świat poświęcony Bogu!

Zobaczył na wszystkich twarzach szok i konsternację, gdy nie tyle się przyznał, ile pochwalił tym, co zrobił. Na żadnej nie dostrzegł zrozumienia, bo nikt nie domyślił się, co zamierza. I napełniło go to niezwykłą pewnością, że Bóg nadal jest po jego stronie. Odwrócił się twarzą do Benjamina Mayhewa i oznajmił donośnie:

— Odrzucam twoje prawo do skazania mnie na śmierć. Chcesz uciszyć głos Boga piętnujący twoje zepsucie i zaprzedanie złu. Zgodnie z odwiecznym prawem przed Bogiem, ludem i tym Konklawe kwestionuję twoje prawo wyrokowania i wyzywam cię na sąd boży! Niech twój Champion wystąpi i udowodni z mieczem w dłoni, w uświęcony sposób naszych ojców, że masz rację. Niechaj Bóg zachowa prawego!

Widząc konsternację Mayhewa, o mało nie zaczął się śmiać — tamten złapał się we własne sidła. Burdette wiedział, że jest górą. Skoro Mayhew użył starych praw, by cofnąć zegar i przejąć despotyczną władzę, to musiał też zaakceptować równie stare prawa ograniczające tę władzę albo cała zasada, na której oparł swe rządy, okaże się fałszywa i zakłamana. A jego pożal się Boże „championem” była ladacznica, którą w ten sposób Bóg wydał na jego łaskę, bowiem Burdette wiedział, że z mieczem w dłoni i w uczciwej walce nie ma sobie równych wśród obecnych.

Po raz kolejny szok i konsternacja zapanowały w Komnacie Konklawe — był to dzień niespodzianek i odwieczne zasady stosownego zachowania zostały zapomniane, gdy kilkunastu patronów zaprotestowało równocześnie i głośno. Burdette zignorował ich, spoglądając z tryumfem w oczy Mayhewa. Doskonale wiedział, że suka bawiła się mieczem, odkąd zjawiła się na Graysonie po tym, jak jej rodacy wyrzucili ją w hańbie ze służby, ale była tu zaledwie rok, z czego ostatnie trzy miesiące spędziła w przestrzeni. Nie dość więc, że ledwie liznęła podstawy, to na dodatek większość z tego, czego się nauczyła, zdążyła zapomnieć, a poza tym trzy miesiące braku praktyki to naprawdę dużo. A wiedział o tym doskonale, jako że był mistrzem drugiego stopnia. Podobnie jak każdy mieszkaniec Graysona uważał, że walka na miecze to dawno miniona przeszłość, ale teraz zrozumiał, dlaczego Bóg zechciał, by w tak wczesnym wieku zainteresował się tą bronią i tak dobrze opanował władanie nią.

Po to, by dziś dzięki tej umiejętności pokonał Protektora i zabił ladacznicę na oczach wszystkich mieszkańców planety w pojedynku zwanym słusznie sądem bożym. Kiedy tego dokona i gdy dla każdego oczywistym będzie, że Bóg tak chciał, jej śmierć anuluje wyrok Mayhewa, gdyż zgodnie z konstytucją patron, który wygra taki pojedynek, jest na zawsze wolny od jakiegokolwiek oskarżenia w związku ze sprawą, w której wyrok zakwestionował.

Benjamin Mayhew spoglądał na rozświetloną tryumfem twarz patrona Burdette i klął w duchu własną głupotę. Powinien był wziąć tę ewentualność pod uwagę. To, że nikt przez ponad trzysta lat nie korzystał z tego prawa, nie było żadnym wytłumaczeniem. Sam wykorzystał od dawna nie używane prawo, a to, na które powołał się teraz Burdette, było co prawda pozostałością barbarzyńskich czasów, ale Burdette także był barbarzyńcą czystej krwi.

Gdyby miał broń, zastrzeliłby skurwiela od ręki, a potem martwił się konsekwencjami, bo niczego tak nie pragnął w tej chwili, jak zobaczyć martwego Williama Fitzclarence’a na podłodze Komnaty Konklawe. Nie miał jej jednak, a co gorsza miał świadomość, że Honor spała ledwie trzy godziny w ciągu ostatnich pięćdziesięciu, które minęły od zestrzelenia pinasy. Wiedział też, że ma złamane cztery żebra, które dopiero zaczynały się zrastać, i że cała jest poobijana i obolała. Funkcjonowała wyłącznie dzięki tabletkom stymulującym i adrenalinie i pojęcia nie miał, jak zdołała nie okazać śladu zmęczenia czy bólu, stojąc dumnie przed Konklawe. Miał natomiast pewność, że nie jest w odpowiedniej kondycji, by walczyć z kimś, kto tak dobrze posługiwał się mieczem jak Burdette. Zresztą nawet gdyby była zdrowa i wypoczęta, nie miała szans na zwycięstwo — zaczęła ćwiczyć niespełna rok temu, a Burdette trzy razy dotarł do planetarnego ćwierćfinału i nigdy nie zadowoli się pojedynkiem do pierwszej krwi. Miał zamiar ją zabić, mógł to zrobić zgodnie z prawem i wszystko wskazywało na to, że tak właśnie postąpi.

Mógł odwołać wyrok, nie ryzykując jej śmierci, ale obserwowali go dosłownie wszyscy tak na Graysonie, jak i w systemie planetarnym. Cios dla pozycji i prestiżu Protektora byłby niewyobrażalny, gdyby tak postąpił, a gdyby na dodatek ludzie domyślili się, że uczynił to, gdyż Honor bała się walczyć z tak dobrym przeciwnikiem…

A potem spojrzał na Honor, zobaczył jej wyczekujące spojrzenie i spokój i zrozumiał, że nie ma wyboru. Z prawnego punktu widzenia było bez znaczenia, czy Protektor cofnął wyrok czy jego Champion został zabity — w obu wypadkach dekret stawał się nieważny, a on nie miał prawa prosić tej, której tyle zawdzięczał, by popełniła samobójstwo, licząc na to, że jakimś cudem zdoła pokonać przeciwnika ze trzydzieści razy lepszego od niej.

— Pani, wiem, jakie odniosłaś rany — odezwał się, tak dobierając głos, by słyszał go każdy obecny i każdy mikrofon.

Zdecydował się uzmysłowić wszystkim, że poddaje się tylko z uwagi na jej stan, a nie dlatego iż wątpi w jej odwagę.

— Nie sądzę, byś była, pani, w kondycji pozwalającej na przyjęcie tego wyzwania w mojej obronie i dlatego…

Honor uniosła dłoń i Protektor zamilkł w pół zdania, kompletnie zaskoczony — nikt nigdy nie ośmielił się przerwać Protektorowi Graysona, gdy ten przemawiał oficjalnie, ale Honor najwyraźniej nie zdawała sobie z tego sprawy. Przyglądała mu się spokojnie, nie zaszczycając patrona Burdette choćby przelotnym spojrzeniem, i spytała, korzystając z ciszy, która zapadła, głosem równie dźwięcznym i wyraźnym jak Protektor:

— Wasza Wysokość, mam tylko jedno pytanie. Wolisz, panie kalekę czy trupa?

Benjamin drgnął, nie potrafiąc zapanować nad sobą. Obecni zaś jak jeden mąż westchnęli z niedowierzaniem. Tym pytaniem Honor pozbawiła Protektora możliwości wyboru, bowiem przyjęła wyzwanie. Spoglądając w ciemne oczy migdałowego kształtu, Benjamin ujrzał kobietę, która uratowała jego i jego rodzinę przed zabójcami i to w sytuacji, w której nikt nie dałby jej najmniejszych szans. Przez moment miał nadzieję, że tym razem także potrafi dokonać cudu — dla siebie, dla niego i dla całej planety. A potem odetchnął głęboko i odparł uroczyście:

— Pani, nie życzę sobie, by opuścił żywy Komnatę Konklawe.

— I tak się też stanie, Wasza Wysokość.

Honor skłoniła się uroczyście, podeszła do swego biurka i zdjęła z ramienia Nimitza. Treecat usiadł nieruchomo na blacie, wyprostowany i ze stulonymi uszami, ale nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku. Wyjęła z mocowania Miecz Stanu i zważyła go w ręku. Broń wykonano sześćset lat temu dla Benjamina Wielkiego, dlatego mimo klejnotów i zdobień była to broń jak najbardziej użyteczna, nie ceremonialna. Doskonale zachowana, ostra, sprężysta i wyważona tak jak w dniu, w którym ją ukończono. W głowni lśniącej niczym lustro odbiło się światło lamp, gdy odwróciła się do przeciwnika i oświadczyła:

— Poślij, patronie, po swój miecz. A Bóg niech zachowa prawego.


William Fitzclarence nie spuszczał wzroku z Harrington, nadal nie mogąc wyjść z podziwu nad jej głupotą.

Jeżeli bowiem nie była doskonałą aktorką, to była głupsza niż przypuszczał, sądząc, że zdoła go pokonać. Nawet sam diabeł nie był w stanie jej tym razem ochronić.

Spojrzał na chronometr, uważając, by wyglądać na znudzonego. W myśl prawa nie mógł opuścić Komnaty Konklawe, nie rezygnując z legalnej ochrony, jaką zapewniało mu rzucenie wyzwania, toteż po miecz musiał wysłać gwardzistę. Na szczęście przywiózł broń do stolicy, jako że zawsze woził ją ze sobą, nie wiedząc, jak długo potrwa wyjazd. Od lat ćwiczył regularnie i teraz miał zebrać tego owoce. Bóg bowiem wybrał go i przygotował na tę okazję, by godnie wystąpił jako Miecz Pana.

W sali zapanowało poruszenie, gdy kolejny raz otwarto masywne odrzwia. Wszedł jego gwardzista, niosąc pochwę z mieczem Burdette, którym władało czterdzieści pokoleń patronów Burdette. Wyciągnął rękę i wysłużona rękojeść wśliznęła się w jego dłoń niczym stary, wypróbowany przyjaciel. Trzymając jedną ręką za pochwę, drugą za rękojeść, obrócił się ku ladacznicy.

Stała dokładnie w tej samej pozycji, w której stanęła, gdy posłał po miecz, wsparta oburącz na rękojeści opartego o podłogę Miecza Stanu. Na jej twarzy nie było absolutnie żadnego uczucia — ani strachu, ani nienawiści, troski czy choćby gniewu. Zimne, nieruchome oczy.

Spojrzał w nie i wstrząsnął nim niespodziewany dreszcz, gdyż one także pozbawione były wszelkiego wyrazu. Miał nieodparte wrażenie, że spogląda w oczy śmierci. Trwało to jedynie moment, nim nie przypomniał sobie o swych umiejętnościach i posłannictwie. Skrzywił się pogardliwie i splunął na podłogę — to nie była żadna śmierć, tylko zwykły czarci pomiot kurwiący się gdzie nie bądź, a w jej oczach nie było nic, bo była zbyt głupia, by się bać. Nadszedł najwyższy czas, by je wreszcie zamknąć na zawsze.

Z tym postanowieniem dobył broń z pochwy.

Honor obserwowała, jak światło tańczy na lśniącym ostrzu miecza przeciwnika. Podobnie jak miecze samurajskie, miecze kute na Graysonie stanowiły dzieła sztuki, a ich twórców należało zaliczać bardziej do grona artystów niż rzemieślników. Zdawali sobie co prawda sprawę, że doskonałość jest nieosiągalnym celem, ale wiecznie próbowali ją osiągnąć, doskonaląc przez wieki swój kunszt, i nawet teraz tych paru, którzy pozostali, kuło głownie ręcznie, składając i sklepując wielokrotnie stal, z której były wykonane. Dzięki temu miecze były równocześnie sprężyste i wytrzymałe oraz tak ostre, że średnio normalna brzytwa mogła im pozazdrościć. Były też niezwykle funkcjonalne, świetnie wyważone i idealnie leżały w dłoni. Były, krótko mówiąc, piękne.

Nowoczesna technika z pewnością byłaby w stanie wyprodukować równie dobrą broń, pod żadnym aspektem im nie ustępującą, ale brak byłoby w niej tego nieuchwytnego czegoś, co naprawdę doświadczeni i dobrzy wojownicy nazywają „duszą”.

Spoglądając na patrona Burdette (jeszcze patrona), Honor zdawała sobie sprawę z dziwaczności całej sytuacji. Oto zawodowy oficer nowoczesnej marynarki wojennej miał stoczyć pojedynek na śmierć i życie z fanatykiem religijnym będącym na dodatek masowym mordercą. I to przy użyciu broni, która była przeżytkiem grubo ponad pięćset lat wcześniej, nim pierwsze statki kolonizacyjne opuściły Ziemię. A jednak to właśnie było słuszne i tak należało postąpić. Wiedziała, że Burdette ma znacznie więcej doświadczenia i nieporównywalnie lepiej włada mieczem — w końcu przez wiele lat doskonalił swe umiejętności, co udowadniał na licznych turniejach. Nie dość tego — czuła się ogólnie obolała, a kilka miejsc przypominało o swym istnieniu wcale nie tępym bólem, ale to w niczym nie zmieniało jej przekonania, że tak właśnie powinno się to wszystko zakończyć.

Zdjęła buty i jedynym dźwiękiem towarzyszącym jej krokom na kamiennej podłodze był szelest sukni. Pomimo zmęczenia umysł miała jasny. Zajęła pozycję bezpośrednio przed tronem i uśmiechnęła się w duchu. Wszyscy bowiem w tej olbrzymiej sali spodziewali się zobaczyć, jak ginie. Czego naturalnie nie miała najmniejszej ochoty im umożliwić.

Burdette zapomniał bowiem, albo być może nigdy nie nauczył się czegoś, co ona znała aż za dobrze. Sądził, że będzie to kolejny pojedynek turniejowy, ale nie byli na turnieju, o czym w przeciwieństwie do niego ona doskonale wiedziała. Znajdowali się na polu śmierci, na którym była już nie raz… a on nigdy. Fakt: zlecił masowe morderstwo, ale sam nigdy nikogo nie zabił, podobnie jak nigdy nie znalazł się w zasięgu swej niedoszłej ofiary, gdy była ona uzbrojona. A to stanowiło olbrzymią różnicę.

Burdette podszedł pewnym krokiem zdobywcy i zwycięzcy. Stanął, wykonał serię kata, by rozgrzać mięśnie, co Honor obserwowała z lekkim rozbawieniem — dla niego były to jedynie zawody szermiercze, odmiana współzawodnictwa sportowego. Dlatego też w rozgrzewce główny nacisk kładł na doskonałość ruchów, nie na ich skuteczność, bowiem tak naprawdę nikt z trenujących nie spodziewał się użyć tych umiejętności w praktyce. Poza tym w sporcie przegrana walka oznaczała tylko przegraną, a trafienie przeciwnika pozostawało jedynie trafieniem… Burdette zakończył rozgrzewkę i z pogardą obserwował nierządnicę i przyjętą przez nią pozycję. Stanęła w tak zwanej „niskiej”, trzymając broń oburącz, prawie równolegle do ziemi, tak iż rękojeść znajdowała się nieco powyżej pasa, a czubek ostrza poniżej. Próbowała to ukryć, ale w ten sposób chroniła prawy bok — być może tam została zraniona, o czym wspominał Mayhew. Byłoby to w takim razie rozsądne, jako że ta postawa mniej obciążała mięśnie prawego boku.

Ale jak go nauczył pierwszy mistrz, u którego pobierał lekcje, była to słaba pozycja, bo nadawała się głównie do obrony. Dlatego on sam przyjął pozycję „wysoką”, unosząc w obu dłoniach miecz nad głową, tak by rękojeść nie zasłaniała przeciwnika, i równomiernie rozkładając ciężar ciała na obie stopy — lewą wysuniętą i prawą cofniętą oraz ustawioną prostopadle do niej.

Honor oceniała jego ruchy fachowym wzrokiem adepta od prawie czterdziestu lat trenującego sztuki walki. Jej postawa sprawiająca wrażenie odprężonej — podczas gdy w rzeczywistości była gotowa do natychmiastowej akcji — była również wynikiem tych czterdziestoletnich doświadczeń. Czuła zmęczenie, sztywność lewego ramienia, ból złamanych żeber i protesty nadwerężonych mięśni, ale zmusiła swe ciało, by to zignorowało. I ciało posłuchało tego rozkazu.

W pierwszym tygodniu nauki mistrz Thomas wyjaśnił jej znaczenie dwóch pojęć o podstawowej wadze dla każdego graysońskiego fechmistrza. Pierwszym była „dominacja”. Chodziło o starcie woli obu walczących, o wojnę ich pewności siebie, toczoną nim zadany został pierwszy cios. Prowadziła ona do ustalenia, kto ma psychiczną przewagę, kto dominuje w pojedynku, i najczęściej jej wynik miał decydujący wpływ na wynik walki. Drugie pojęcie była to tak zwana „zmarszczka”. Nazwa nawiązywała do minimalnego pofałdowania czoła widocznego w momencie podejmowania decyzji. Naturalnie chodziło tu o zasadę, a nie o marszczenie czoła — u każdego człowieka pojawia się jakiś zewnętrzny znak świadczący o tym, że właśnie się zdecydował i zaraz zaatakuje. Jeden mrużył prawe oko. Inny wypuszczał powietrze z płuc, a jeszcze inny poruszał dużym palcem lewej nogi. Wszyscy fechmistrze szukali u przeciwnika takiego właśnie znaku, poświęcając przed pojedynkiem wiele czasu, a bywało, że i pieniędzy, by posiąść tę informację. „Zmarszczka” była zawsze subtelna i trudna do dostrzeżenia, ale była też niezmienna, gdyż był to odruch, nad którym nikt nie panował. Ponieważ jednakże istniała tak szeroka gama możliwych „zmarszczek”, większość wolała kłaść nacisk na uzyskanie dominacji niż odkrycie mimowolnego odruchu przeciwnika.

Było to prostsze i pewniejsze niż szukanie znaku, którego można było nie rozpoznać, nawet jeśli się go zauważyło.

Jak wyjaśnił jej pewnego słonecznego dnia, gdy oboje siedzieli na drewnianej podłodze sali gimnastycznej, prawdziwym mistrzem miecza mógł zostać tylko ten, kto nauczył się polegać na własnej sile, nie zaś na słabości przeciwnika. A ten, kto rozumiał prawdziwą różnicę między sportem a użyciem miecza, zawsze polegał na „zmarszczce”, nie na dominacji.

Wiedziała, że zrozumienie tego, co naprawdę chciał jej przekazać, zajęło jej znacznie więcej czasu niż powinno, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę jej dotychczasowe doświadczenia. Ale kiedy to zrozumiała i upewniła się, że ma rację, sprawdzając dostępne informacje o samurajach, zrozumiała też, dlaczego pojedynki tak na Graysonie, jak i w średniowiecznej Japonii prawie zawsze zaczynały się i kończyły na jednym ciosie.

Burdette zaczął się dziwić, obserwując, jak Harrington po prostu stoi i czeka. Naturalnie wiedział tak o dominacji, jak i o „zmarszczce” i obie wykorzystywał, by uzyskać przewagę w pojedynkach. W tym jednak wypadku żadne z nich nie znało „zmarszczki” drugiego, więc nie było sensu brać jej pod uwagę. Chyba nie sądziła, że zdoła odkryć jego „zmarszczkę” na czas… choć z drugiej strony mogła na to liczyć, bo była taką nowicjuszką, że nie miała czasu i okazji, by oddzielić całe to metafizyczne pieprzenie od praktyki. On zaś był zbyt doświadczony, by nie skupić się wyłącznie na tym, co rzeczywiste i praktyczne, gdy miał w dłoni prawdziwe ostrze.

Nie zmieniając pozycji, uniósł prawą górną wargę, ukazując zęby. Walka o dominację była tą częścią pojedynku, którą lubił najbardziej. Niewidzialna szermierka woli pełna napięcia, gdy silniejszy stopniowo doprowadzał słabszego do stanu, w którym tamten atakował, nie mogąc znieść przedłużającego się stresu. Już sama perspektywa doprowadzenia do tego stanu ladacznicy była przyjemna…

A potem przestał się szczerzyć i wytrzeszczył oczy, bowiem nie było żadnej reakcji. Jego koncentracja rozbijała się o nią i znikała niczym pchnięcie w bezdennej czarnej otchłani wód, która pochłaniała je bez oporu i bez skutku. Poczuł na czole kroplę potu… a potem następną ściekającą po policzku… nie mógł zrozumieć, co się z nią dzieje: przecież to on był mistrzem — powinna czuć narastające napięcie… presję szarpiącą nerwy… strach. Dlaczego nie atakowała, by z nimi skończyć?!

Honor zaś czekała skupiona tak psychicznie, jak i fizycznie, obserwując każdą część ciała przeciwnika, lecz nie koncentrując się na żadnej. Czuła jego rosnące ogłupienie i frustrację, lecz były równie nieważne jak ćmienie jej własnych żeber. Nigdy ani w trakcie walki, ani później nie była w stanie określić, jaka była „zmarszczka” Fitzclarence’a — nie zarejestrowała jej świadomie.

Ale dostrzegła ją i coś w niej rozpoznało jej znaczenie. Zaatakowała w tym jednym jedynym momencie, w którym przeciwnik całkowicie skoncentrowany na ataku, który miał zaraz przeprowadzić, był równocześnie kompletnie bezbronny.

Jej reakcja zarówno umysłowa, jak i fizyczna była odruchowa, a jej ruchy cechowały szybkość i siła kogoś urodzonego i wychowanego na planecie o przyciąganiu o piętnaście procent większym niż przyciąganie planety, z której pochodził przeciwnik. Cięła z dołu ku górze, rozcinając górną krawędzią głowni Williama Fitzclarence’a od prawego biodra do lewego ramienia. Początek okrzyku towarzyszącego zwykle atakowi zamarł mu w gardle, gdy szok i ból unieruchomiły mu dłonie. Zaczął padać na twarz, ale nie zdążył — Honor płynnym ruchem okręciła się błyskawicznie na pięcie i cięła równolegle do podłogi, wkładając w to uderzenie całą silę ciała i obrotu. Głowa Williama Fitzclarence’a, patrona Burdette, poszybowała w górę, odcięta czysto i doskonale, a z szyi wytrysnęły dwie fontanny krwi.

Загрузка...