ROZDZIAŁ XXII

Obserwujący cumowanie cywilnego kutra przez okno z armoplastu Andrew LaFollet był zmęczony i chory, choć nie było tego widać ani po jego zachowaniu, ani po twarzy. Przybył osobiście po pasażera, gdyż miał nadzieję, że przywiózł jakieś radośniejsze wieści, choć zdawał sobie sprawę, że to próżna nadzieja. W tym horrorze nie było dobrych wiadomości, a świadomość, jak się to odbija na lady Harrington, ciążyła mu gorzej niż osobisty żal.

LaFollet urodził się i wychował na Graysonie. I choć nie miał żony ani dzieci, rozumiał uczucia swych rodaków. Nie winił ich za nie, bo nie mógł, mimo iż wiedział, że prawda wygląda inaczej. Rozumiał, jak sprawnie przeciwnicy Honor manipulowali uczuciami, i wiedział, że niewielu mieszkańców Graysona zdaje sobie z tego sprawę. Sam nie był w stanie nic zrobić i to właśnie najbardziej go bolało. A był prawie chory, bezsilnie obserwując, jak cierpi z powodu samooskarżeń.

Pamiętał, co działo się, gdy dowiedziała się o śmierci Paula Tankersleya. Pamiętał doskonale tę bladą zjawę obojętną na wszystko wokół, nawet na Nimitza. Przez trzy nie kończące się doby bał się, że ją stracą, że Honor po prostu zgaśnie. Przetrwała jednak i znalazła nowy cel — zemścić się na płatnym zabójcy. Potem, gdy wyszła na jaw prawda, sytuacja zmieniła się wręcz drastycznie i odetchnął z ulgą. Owszem, Honor ucierpiała — niektóre rany były tak głębokie, że nie zaleczył ich całkowicie nawet pełen standardowy rok i zmiana otoczenia oraz zajęcie, jako że żadna zemsta nie mogła wskrzesić tego, kogo kochała. Stopniowo jednak zaczęła wracać do życia i coraz bardziej przypominać dawną lady Harrington.

I kiedy wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze, musiała się zawalić ta cholerna kopuła i zabić kupę ludzi, w tym szkolną wycieczkę! I tym razem sytuacja była znacznie gorsza, bo nie było na kim szukać zemsty, a jedyną osobą, którą mogła za wszystko winić, była ona sama. I robiła to tak skutecznie, że LaFolletowi włosy stawały dęba, gdy o tym myślał.

Tym razem nie zamknęła się w sobie, ale osoba, która spoglądała jej oczami, nie była jego patronką i to właśnie powodowało, że LaFollet czuł się coraz gorzej psychicznie. Był to ktoś obcy wypełniający admiralskie obowiązki jedynie z powodu głęboko zakorzenionego poczucia obowiązku i wrodzonego honoru, który to honor tego wymagał. Wypełniała je jednakże jak automat, zamknięta w swoim własnym prywatnym piekle i nienawidziła siebie bardziej niż nienawidzili jej najzagorzalsi wrogowie na powierzchni planety. Nie było gorszych oskarżeń niż te, które już sama sobie postawiła, a dodatkowym ich skutkiem było to, że otworzyły one stare rany, zwiększając w ten sposób jej cierpienie.

Patrząc na kontrolkę wyrównania ciśnień, przypomniał sobie pierwszą noc po katastrofie i wstrząsnął nim dreszcz. Nie był na służbie, gdy połączył się z nim MacGuiness, prosząc, by zjawił się natychmiast. Znalazł ją w sypialni zlaną potem, w zmiętej pościeli i w szponach koszmaru. Pojęcia nie miał jakiego, lecz wystarczyło jedno spojrzenie na Nimitza, by zrozumiał, że strasznego. I by naprawdę zaczął się bać.

Nawet gdy zamknęła się w sobie po śmierci Tankersleya, nigdy tak naprawdę nie była sama, bo Nimitz cały czas był z nią. Dzielił jej ból i wspierał miłością, walcząc równocześnie z jej chęcią do skończenia ze sobą. I mimo że dzięki łączącej ich więzi czuł wszystko, co ona czuła, nie pozwolił się wciągnąć w tę rozpacz ani też nie przerwał ani na moment więzi. Było to dla niego trudne, ale poradził sobie.

Tym razem było inaczej. Tym razem na podłodze sypialni czaił się gotów do skoku wściekle syczący demon z wyszczerzonymi kłami i przekrwionymi ślepiami. LaFollet nie był tchórzem, ale widział nagrania z pałacu i doskonale zdawał sobie sprawę, co potrafi z człowiekiem zrobić treecat, a Nimitz był już weteranem w walce z ludźmi. Ani on sam, ani Mac nie odważyli się przekroczyć progu, nim koszmar się nie skończył. Obaj próbowali się z nim porozumieć, prosząc, by pozwolił im przejść, ale nic do niego nie docierało. Tym razem rozpacz Honor wciągnęła go tak dokładnie, że wrócił do pierwotnego stanu swych przodków z samego początku ewolucji. I żadne inne uczucia nie miały doń dostępu. Dopiero kiedy koszmar się skończył, zwalił się na podłogę.

Pozbierał się prawie natychmiast, potrząsając łbem jak po solidnym ciosie i miaucząc rozpaczliwie. Andrew LaFollet nigdy nie widział przestraszonego choćby lekko Nimitza. Niezachwiana pewność w możliwości własne jak i swego człowieka była podstawą jego osobowości. Tym razem trząsł się z brzuchem na dywanie — odruchowo osłaniając najwrażliwsze miejsce przed zagrożeniem, którego nie potrafił opanować. Był to widok, który go sparaliżował tym skuteczniej, gdy dotarły doń konsekwencje takiej reakcji Nimitza.

MacGuiness zaś podszedł do dziewięciu kilogramów nieszczęścia, zebrał je z ziemi i przytulił niczym pobite, przerażone dziecko. A Nimitz wtulił łeb w jego pierś i jęknął tak rozpaczliwie, że LaFolleta coś złapało za gardło. Jęk — inaczej nie sposób było określić tego dźwięku. A potem treecat bez protestu dał się wynieść z kabiny. Nadal się trząsł, choć już mniej, a Mac głaskał go i mamrotał uspokajające słowa, choć wiedział, że są to próżne pocieszenia.

To była najgorsza noc… jak do tej pory. Nikt jednakże nie wiedział, kiedy nienawiść rosnąca na planecie połączona z jej autonienawiścią przebiją się przez resztki obrony i zniszczą ją doszczętnie.

Właz śluzy otworzył się i LaFollet spróbował przygotować się duchowo na powitanie Adama Gerricka, nadal żywiąc nadzieję, że nie przywozi on jeszcze gorszych wieści.


Honor siedziała przed wyłączonym komputerem. Powinna pracować, ale nie była w stanie. Wiedziała, że Brentworth i Yu praktycznie dowodzą eskadrą, zajmując się tym, czym ona powinna się zajmować, i świadomość ta stanowiła kolejny zarzut pod własnym adresem. Nie była w stanie nawet właściwie wykonywać tego, co do niej należało, ale mogła jedynie siedzieć bezczynnie, mając świadomość, że została pokonana. Wiedząc, że to, co próbowała stworzyć po śmierci Paula, by odbudować swoje życie, zostało zniszczone tak samo brutalnie jak on. Udawała, że coś w jej wnętrzu zostało, w czasie dziennej rutyny i każdego wieczora bała się zasnąć, świadoma że wraz ze snem przyjdą koszmary. Stare i znane były wystarczająco okropne, ale nowe były gorsze.

Zawiodła. A nawet gorzej niż zawiodła — odpowiadała za śmierć ludzi, których zatrudniła, i dzieci, które co prawda nie pochodziły z jej domeny, ale to akurat było bez znaczenia, bo to jej kopuła ich wszystkich zabiła. Gorzej — nawet w tym stanie zdawała sobie sprawę, że jej klęskę wykorzystają wrogowie Protektora, by zniszczyć jego reformy i odebrać mu władzę. A wszystko to było jej winą, bo kierując się dumą i arogancją przyjęła na siebie obowiązki, do których się po prostu nie nadawała. A konsekwencje mogli teraz wszyscy obejrzeć. Wydawało jej się, że może zostać patronką i wziąć udział w przedsięwzięciu, które, jak się okazało, przerastało ją z kretesem. Rezultatem było zniszczenie i śmierć. A teraz nie potrafiła robić nawet tej jedynej rzeczy, którą zawsze uważała za swoją specjalność, i musiała polegać na podwładnych, którzy mieli prawo oczekiwać, ba: domagać się od niej przewodzenia. Jeszcze nikt poza eskadrą o tej kolejnej klęsce nie wiedział, ale nie było się co oszukiwać — dowiedzą się.

Spojrzała tępo na Nimitza skulonego na swojej grzędzie nad biurkiem i przyglądającego się jej w sposób wskazujący, że się boi. I to boi się jej, a więc nawet i jego zawiodła, bo nie była w stanie ukryć swych uczuć, podobnie zresztą jak on. Pierwszy raz w ciągu tych wspólnie spędzonych lat Nimitz bał się łączącej ich więzi.

Bleeknął cicho, próbując się z nią nie zgodzić. Czuła jego miłość zmagającą się ze strachem, ale wiedziała równie dobrze jak on, że strach wygra. I że na dobrą sprawę oboje opłakują ruinę tego wszystkiego, czym dla siebie byli przez ten cały czas.

Nimitz ni to bleeknął, ni to mruknął i zeskoczył na biurko. Podszedł do jego skraju, wyprostował się i położył jej na ramionach chwytne łapy, a nosem potarł policzek. Poczuła wzbierające łzy, wiedząc o co mu chodzi — błagał, by przestała się oskarżać i nienawidzić samej siebie, bo w ten sposób niszczyła ich oboje. A najgorsze było to, że nie mogła tego zrobić. Zasługiwała na to, co ją spotkało, a świadomość, jak straszliwie rani przy tym jego, jedynie powiększała poczucie winy i nienawiść do siebie samej.

Wzięła go w ramiona i przytuliła, próbując fizyczną pieszczotą zastąpić emocjonalne, do których już nie była zdolna. Zamruczał basowo, obiecując miłość… a pod nią nadal wyczuwała odwagę, z którą wystawiał się na jej ból — raniła jak sztylet — i rozpłakała się.


Honor nie miała pojęcia, jak długo siedziała z Nimitzem w objęciach i jak długo oboje starali się bezskutecznie pocieszyć się nawzajem. Z tego stanu wyrwał ją sygnał dobiegający od strony drzwi. Ktoś chciał się z nią zobaczyć i z trudem powstrzymała się, by nie warknąć, że ów ktoś ma iść w cholerę. Nie mogła tego zrobić — nadal musiała udawać i znów była w pułapce, grając kogoś zdolnego robić to, z czym, jak się okazało, także nie mogła sobie poradzić. Pocałowała Nimitza między uszami, wzięła głęboki oddech i wstała. Odstawiła go delikatnie na grzędę, otarła łzy i odwróciła się, nadal słysząc jego ciche, pełne miłości mruczenie chwytające za serce. Wcisnęła klawisz otwierający drzwi, nie sprawdzając nawet, kogo licho przyniosło. Było to i tak bez znaczenia. W drzwiach pojawił się LaFollet. Zobaczyła na jego twarzy troskę i strach, choć próbował je ukryć, i udała, że się uśmiecha. A potem do kabiny wszedł Adam Gerrick i parodia uśmiechu zniknęła z jej oblicza. Wiedziała, że następnej katastrofy nie przeżyje…

— Andrew — własny głos zaskoczył ją, bo odezwał się automatycznie: ciąg dalszy rozpaczliwego oszustwa, że jest kimś, kto nadal funkcjonuje.

— Milady — powiedział cicho i ustąpił miejsca Gerrickowi.

— Adam.

— Milady. — Inżynier wyglądał, jakby nie spał od chwili katastrofy, ale po paru sekundach zauważyła w nim jakąś zmianę: gdy ostatnim razem rozmawiali, jego opinia o samym sobie była równie niska co jej, teraz nienawiść nadal istniała, ale inna, bardziej intensywna, niczym w otwartym palenisku.

— Co mogę dla ciebie zrobić? — spytała odruchowo.

I usłyszała zaskakującą odpowiedź:

— Może mnie pani wysłuchać, milady. A potem może pani pomóc mi znaleźć tę bandę skurwysynów, która dokonała sabotażu kopuły.

Pierwszy raz usłyszała, żeby użył jakiegokolwiek obelżywego słowa — to była pierwsza myśl, która zniknęła natychmiast, gdy dotarł do niej pełny sens tego, co usłyszała. Podskoczyła jak uderzona i wyprostowała się.

— Sabotażu? — spytała chrapliwie, ale swoim własnym głosem.

— Sabotażu prawie doskonałego — odparł z lodowatą pewnością siebie.

Honor zachwiała się i LaFollet skoczył ku niej, ale odruchowo złapała się biurka, więc zamarł w pół kroku. Wyglądało na to, że nie zwróciła na to uwagi — wzrok miała wbity w twarz Gerricka, jakby błagała go, by wiedział, co mówi, i by to na pewno była prawda. Odpowiedział jej krótkim, zdecydowanym ruchem głowy i opadła na fotel.

Wstydziła się własnej słabości, ale w specyficzny, jakby odległy sposób. A wszystko wokół kiwało się i raptownie zmieniało. Poczuła, jak opada z niej olbrzymi ciężar, a raczej jak seria ciężarów rozbija się w efekcie domina, oczyszczając jej umysł z mroku i bezwładu. Z trudem odetchnęła głęboko i wyszeptała:

— Jesteś pewien…? To było celowe?

— Było, milady. Stu Matthews zauważył to cztery godziny temu.

— Cztery godziny? — spytała głośniej. — Wiedziałeś… wiedziałeś to już cztery godziny temu?!

Głos jej się załamał, a Gerrick zaczerwienił się po czubki włosów.

— Wiedziałem, milady. Proszę o wybaczenie, ale chciałem wpierw mieć absolutną pewność, że to nie zbieg okoliczności czy błąd komputera. Teraz jestem pewien… tak samo jak lord Clinkscales, Protektor Benjamin i planetarna służba bezpieczeństwa! — Ostatnie zdanie wygłosił już bez cienia wstydu.

— Mój Boże! — jęknęła.

Za plecami usłyszała ciche tupnięcie, gdy Nimitz wylądował na biurku, a w następnej chwili poczuła na szyi jego chwytne łapy. Chciała się odezwać, lecz nie mogła, bo coś dławiło ją w gardle. Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się tak, że fotel trząsł się w rytm targających nią spazmów.

— Milady! — Gdzieś z oddali dobiegł głos LaFolleta, a w następnej chwili był przy niej, złapał ją za przedramiona i delikatnie, lecz stanowczo zmusił do opuszczenia rąk i spojrzenia na niego.

Zrobiła to z pełnymi łez oczyma i usłyszała jego głęboki i miękki głos:

— To nie była nasza wina, milady. To nie był wypadek czy bezmyślność… to nie twoja wina!

Z jednej strony wstyd jej było, że okazała słabość, z drugiej czuła wdzięczność za wsparcie i uspokojenie. A LaFollet uśmiechnął się. I to bez śladu potępienia czy litości. Łagodnie uwolniła się z jego uchwytu i przesunęła w dół, zamykając jego dłonie w mocnym uścisku, nim z powrotem spojrzała na Gerricka.

— Jak? — spytała prawie normalnym głosem. — Jak to zrobili? I jak to odkryliście?

— Jak to odkryliśmy, to długa historia, milady. Ujmując rzecz zwięźle, to analizowaliśmy na modelach komputerowych, jak mogło dojść do tej katastrofy. Robiliśmy to praktycznie od chwili zawalenia się kopuły i w końcu znaleźliśmy prawidłowość, która nie mogła być naturalna. A potem… — przerwał nagle, potrząsnął głową z irytacją i uśmiechnął się słabo. — Czy będzie pani miała coś przeciwko, jeśli usiądę? Obawiam się, że jestem trochę zmęczony.

— Skądże znowu, siadaj! — poleciła czym prędzej i dodała trochę bez związku: — Zadzwonię po Maca, będziemy potrzebowali…

— Milady — przerwał jej łagodnie, acz zdecydowanie LaFollet, a gdy spojrzała nań zdziwiona, uśmiechnął się i dodał: — Już go zawiadomiłem. Prosił, żebym pani powtórzył, że zjawi się jak tylko znajdzie… Delacourt, chyba tak powiedział.

— Dela… — Honor zamrugała gwałtownie oczami, spoglądając na niego i dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak jest zmęczona i pozbawiona energii. — Delacourt. Mac zawsze miał dobre wyczucie.

I roześmiała się cicho.

— W rzeczy samej i… — LaFollet urwał, ponieważ otworzyły się drzwi prowadzące do kuchni.

Wyłonił się z nich MacGuiness, niosąc na srebrnej tacy trzy wysmukłe kielichy i butelkę z osobistej piwniczki jej ojca znajdującej się na Manticore. Uśmiech, którym ją powitał, mówił wszystko i łapał za gardło.

Podszedł dostojnie do biurka, postawił tacę i dopiero wówczas dostrzegła, że stoi na niej także miseczka z selerem dla Nimitza.

— Pomyślałem sobie, że może pani tego potrzebować, ma’am — powiedział cicho, rozlewając rubinowej barwy wino do kielichów.

Pierwszy podał jej, następny LaFolletowi, a trzeci Gerrickowi.

— Dzięki, Mac — powiedziała, chwytając delikatnie jego dłoń. — Zawsze jesteś, kiedy cię potrzebuję, i wszystko wiesz…

— Przydatna umiejętność, ma’am — odparł równie cicho i na moment przykrył jej dłoń swoją.

Potem odstawił butelkę, cofnął się i skłonił lekko.

— Proszę dać mi znać, jak tylko będzie pani czegoś potrzebowała, ma’am.

I wyszedł.

Honor przyglądała mu się, dopóki nie zniknął za drzwiami, i dopiero wtedy przeniosła spojrzenie na Gerricka i LaFolleta. Andrew stał w formalnej pozie obok jej fotela, więc pokręciła głową i wskazała mu najbliżej stojący. Zawahał się przez moment, widać było, że chce coś powiedzieć, ale ugryzł się w język i wykonał polecenie. Poczekała, aż usiądzie, nim skupiła uwagę na Adamie.

— Powiedz mi — zażądała; mówiła już całkowicie normalnym głosem.

Nadal było w nim napięcie i ból, ale był to jej głos, nad którym w pełni panowała.

— W pewnym sensie jest to nasza wina, milady — oznajmił niespodziewanie. — Chodzi mi o to, że daliśmy tym skurwy… przepraszam, milady… Chodzi mi o to, że ten, kto to wszystko zaplanował, nie miał żadnych problemów, by umieścić swoich ludzi wśród naszych pracowników. Nigdy nie przyszło nam do głowy, że ktoś może chcieć spowodować coś podobnego, i w ogóle nie zwracaliśmy uwagi na środki bezpieczeństwa inne niż związane z samym prowadzeniem prac. Skupiliśmy się na tym, by przyjmować ludzi odpowiednio inteligentnych, by mogli wykonywać te prace, a potem na wyszkoleniu ich w obsłudze nowoczesnego sprzętu. Zabezpieczenia przed sabotażem nigdy nikomu nie przyszły na myśl.

— Bo nie istniały powody, dla których mogłyby przyjść, milady — wtrącił LaFollet. — Na Graysonie nigdy nie wydarzył się podobny przypadek. Owszem, teraz wiemy, że należało na to zwrócić uwagę, ale po fakcie każdy jest mądry. Wtedy nie mieliśmy żadnych podstaw, by przypuszczać, że zechcą się u nas zatrudnić masowi mordercy.

Honor skinęła głową wdzięczna za to zapewnienie, choć tak naprawdę go nie potrzebowała — tego rzeczywiście nie sposób było przewidzieć, a co za tym idzie, nie można się było przed taką ewentualnością zabezpieczyć.

— Major ma zupełną rację, milady. Tym bardziej że nie chodzi tu o samotnego maniaka, którego ewentualnie można by rozpoznać po zachowaniu, ale o zorganizowaną akcję, bo żeby to zrobić, potrzeba było co najmniej osiemnastu, a najprawdopodobniej dwudziestu ludzi współdziałających ze sobą. Zostali z pewnością starannie wybrani i nauczeni, jak się mają zachowywać, by nie wzbudzać podejrzeń.

— Jak to zrobili?

— Na dwa sposoby. Każdy z osobna mógł doprowadzić do runięcia kopuły, oba razem gwarantowały to. Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony, że udało nam się doprowadzić budowę do takiego etapu, nim konstrukcja się zawaliła — powiedział to bez złości, zupełnie profesjonalnie. — jeden człowiek najął się jako operator świdra. Przeszedł przeszkolenie i potem zmieniał nieco profile otworów, które wiercił w skale. Zna pani szczegóły całego projektu, milady?

— Jedynie w ogólnych zarysach — przyznała.

Przeglądała naturalnie plany i czytała opisy, ale niewiele z nich zapamiętała, mając mgliste pojęcie o budownictwie.

— Jeśli pani nie pamięta, to proszę mi przerwać. W skrócie chodzi o to, że otwory, w których umieszczone są wsporniki główne, zostały zaprojektowane tak, by dało się w nie wlać jak najwięcej cerambetu od góry, a aby same stanowiły ciasne gniazda u dołu, blokując wspornik już samym swym kształtem i przenosząc obciążenia z niego na skalę. Przy tym założeniu i zalaniu każdego około stoma tonami cerambetu każdy powinien być w zasadzie niezniszczalny.

Tym razem przytaknęła energicznie, lepiej rozumiejąc, o co chodzi. Właściwie stopiony cerambet miałby właściwości bryły skalnej idealnie związanej z otaczającym go masywem i twardszej niż obsydian. W połączeniu z kształtem otworu powinno dać to efekt zakotwiczenia konstrukcji w skalnym podłożu i zespolenie ich w jedną całość.

— Teraz co oni zrobili… — podjął Gerrick. — Więc ten pierwszy wywiercił otwory tak, by wyglądały na wykonane zgodnie z planami, ale dolną ich część poszerzył na tyle, by wsporniki wchodziły w nią z lekkim luzem. W ten sposób zlikwidował jedną z podstaw solidnego ich zakotwiczenia. Zdołaliśmy co prawda sprawdzić tylko dwa z nich, nim inspektorzy Muellera przegonili nas z budowy, ale mamy dobrej jakości nagrania dokumentujące. Operatorzy byli technikami łączności, więc nie mieli prawa zauważyć różnicy, a nikt z naszych inspektorów nie sprawdzał nagrań przed wypadkiem. Teraz obejrzeliśmy je dokładnie i zdołaliśmy obliczyć rzeczywiste zmiany. Co prawda to rekonstrukcja komputerowa, ale zostanie uznana w każdym sądzie, a otwory pozostały i w każdej chwili można to będzie sprawdzić na miejscu, jeśli okaże się to potrzebne.

Honor ponownie przytaknęła, nie odzywając się słowem. Gerrick potarł skroń w geście ni to zmęczenia, ni tryumfu i podjął wątek.

— Oprócz tego zmienił też kształt dna każdego otworu, wiercąc go pod takim kątem, że o skałę opierała się jedynie krawędź wspornika, a nie cała jego powierzchnia. Gdyby zostały zalane dobrym cerambetem, najprawdopodobniej nic by się nie stało, gdyż dzięki powiększonemu otworowi dostałby się on i pod wspornik, i wokół niego. Przy złym cerambecie stanowiło to nader istotną różnicę.

— Nie sprawdzono zgodności otworów z planami?

— Tak i nie, milady. Plany zostały zaprogramowane w komputerach sterujących świdrami. Żeby je zmienić, operator musiał dokonać tego ręcznie. Ponieważ między zmianami zawsze przeprowadzamy autotesty i kontrole oprogramowania, by wykluczyć przypadkowe zmiany i rozsypanie się programu, musiał przed końcem każdej zmiany usunąć poprawki i przywrócić oryginalne parametry. W ten sposób nic nie zwróciło uwagi techników sprawdzających sprzęt, więc nie było powodu, by sprawdzać same otwory. A tak na marginesie, to właśnie stanowi najlepszy dowód, że katastrofa nie była dziełem przypadku! Natomiast przewidzieliśmy, że człowiek bywa omylny, i ekipy ustawiające wsporniki także dysponowały planami wbitymi w oprogramowanie dźwigów. Powinni zauważyć, że otwory są nie całkiem właściwie wywiercone, i odkryliby to, gdyby jedna lub dwie z nich nie współpracowały z operatorem świdra. Wreszcie na placu budowy znajdowali się także inspektorzy, ale oni sprawdzali wszystko, szukając przypadkowych błędów, a nie celowego sabotażu i ten, kto to wszystko zaplanował, wiedział o tym. Z tego, co zdołaliśmy dotąd odtworzyć, wynika że jedna lub dwie z ekip montujących wsporniki i zalewających je cerambetem wiedziała, które otwory mają zmieniony kształt, bo tylko je zalano złym cerambetem. To znaczy skład był dobry, ale stopili tylko ostatnie pół metra. Dwa złe otwory zostały zalane właściwie stopionym cerambetem: najprawdopodobniej w czasie ich zalewania kręcił się w pobliżu inspektor i woleli nie ryzykować. Rzecz była nie do wykrycia po fakcie, bo zarówno nasi inspektorzy, jak i inspektorzy budowlani odbiorcy sprawdzają jakość cerambetu, pobierając próbki z odwiertów nie głębszych niż dwadzieścia centymetrów z uwagi na twardość materiału. Biorąc pod uwagę to, co się stało, zaproponowałem Protektorowi, by na przyszłość zmienić to i pobierać próbki z całej długości otworu. Pół metra dobrego cerambetu nie wystarczyłoby nawet w przypadku właściwie wykonanego otworu, a okazało się, że nasz system kontroli jakości jest wadliwy, więc należało go zmienić. Ten, kto to wymyślił, wolał mieć pewność, więc połączył obie metody. W efekcie około czternastu procent głównych wsporników, na których spoczywały największe obciążenia kopuły, zostało tak umocowanych, że musiały się zawalić, a kąt, pod jakim zakończono każdy z otworów, został tak pomyślany, by skierować całą masę każdego z nich na pozostałe elementy prawidłowo zamontowane. Nie było żadnej możliwości, żeby ta kopuła się nie zawaliła. Zrobiono wszystko co tylko można, by do tego doprowadzić — poza założeniem ładunków wybuchowych. Ten, kto to wymyślił i opracował zmienione parametry, wiedział, co się stanie, i zrobił co trzeba, by ten cel osiągnąć.

— Kto? — spytała z twardym błyskiem w oczach. Gerrick wzruszył lekko ramionami.

— W tej chwili jeszcze do samego końca nie rozgryźliśmy wszystkich szczegółów, milady. Ekipę montażową nie sposób zidentyfikować na podstawie samych dokumentów, ale przy pomocy nagrań z budowy powinno się to udać. Lord Clinkscales zajmuje się tym i jest pewien, ze ich podobizny są w bazie danych obejmującej wszystkich pracowników Sky Domes. Zidentyfikowaliśmy natomiast operatora świdra, ponieważ tu przydział był stały, a bez problemów można było sprawdzić, które otwory wiercił który świder.

— I?

— Zgodnie z naszymi danymi nazywa się Lawrence Maguire. Należał do grupy, która zwolniła się na znak protestu, gdy wyszła na jaw sprawa użycia materiałów budowlanych gorszej jakości, i nie wiemy, dokąd się udał. Sprawdziliśmy adres, który podał; okazuje się, że to pensjonat. Wynajął tam pokój tydzień wcześniej niż zgłosił się do nas, szukając pracy. Pozostałe dane, które podał w formularzu, dotyczące pochodzenia, wykształcenia i całej reszty także się nie zgadzają.

— A więc nie wiemy, kim był naprawdę? — Honor próbowała ukryć rozczarowanie, ale nie udało jej się to, i wiedziała, że było to słychać.

Nader istotne bowiem było to, by go znaleźć — jeśli nie zdołają go zidentyfikować i ustalić motywu tak zbrodniczego postępowania, zaraz podniosą się głosy, że to wszystko wymysł Sky Domes, że w rzeczywistości nie było żadnych sabotażystów i celowego działania, a katastrofę spowodowały „błędy popełnione przez słabo wyszkolonych pracowników”. Tak to już zresztą zaczęto określać.

— Tego nie powiedziałem, milady — odparł Gerrick z mściwą satysfakcją. — Powiedziałem, że nasze dane nie pozwalają na to. Jedyne, co musiał prawidłowego podać, zgłaszając się do nas, to odciski palców i skan siatkówki. Sądzę, że nie przyszło mu nawet do głowy, że dojdziemy do tego, jak to zrobili, i będziemy go szukać. W każdym razie lord Clinkscales przepuścił je przez bazę danych domeny i niczego nie znalazł, co potwierdziło nasze podejrzenia. Ponieważ był to ktoś z zewnątrz, lord Clinkscales przekazał je z zachowaniem pełnej tajemnicy swoim zaufanym współpracownikom z planetarnej służby bezpieczeństwa. Sprawdzili w swojej bazie danych i tym razem mieliśmy szczęście. W młodości „pan Maguire” został zatrzymany za udział w zamieszkach. Konkretnie w „demonstracji” przeciwko jerimitom, niewielkiej grupie niezależnie myślących, których co bardziej ortodoksyjni członkowie Kościoła Ludzkości Uwolnionej uważają za heretyków. Demonstracja zakończyła się ogólną bijatyką i wandalizmem, więc wszystkich uczestników aresztowano. Z uwagi na młody wiek i dotychczas nieposzlakowaną opinię dostał tylko reprymendę i został zwolniony. Pewnie nie zdawał i nie zdaje sobie sprawy, że wszystkie dane dotyczące aresztowań nawet za najdrobniejsze wykroczenia są automatycznie przesyłane ze wszystkich domen do centralnego rejestru Protektora i pozostają tam. W każdym razie ludzie Protektora Benjamina zidentyfikowali go. Naprawdę nazywa się Samuel Marchant Harding i jest kuzynem Edmonda Marchanta… i zamieszkuje w Burdette City, stolicy domeny Burdette.

Загрузка...