ROZDZIAŁ VII

Mężczyzna siedzący za zbyt wielkim biurkiem był średniego wzrostu, miał ostre rysy i był ciemnowłosy, choć na jego skroniach zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki siwizny — został więc poddany prolongowi jako pierwsze lub drugie pokolenie. Mógłby być naukowcem czy biznesmenem, bowiem nic w jego wyglądzie nie zwracało uwagi. Dopóki nie spojrzało się w jego oczy. Były ciemne, przenikliwe i niebezpieczne. Co pasowało do najpotężniejszego człowieka w całej Ludowej Republice Haven.

Nazywał się Robert Stanton Pierre i był przewodniczącym Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego utworzonego po zamachu na dziedzicznego prezydenta Sidneya Harrisa, w którym zginął on sam wraz z całym rządem i głowami ważniejszych rodów legislatorskich. Zabili go spiskujący w celu przejęcia władzy oficerowie Ludowej Marynarki — o tym wiedzieli wszyscy. Mniej niż trzydzieści osób (spośród jeszcze żyjących naturalnie) wiedziało, że zamach zorganizował Pierre, a przeprowadzili go jego ludzie.

Odchylił się na oparcie fotela i wpatrzył w sięgające od podłogi do sufitu okno, za którym rozciągała się panorama Nouveau Paris. Zmrużone oczy barwy krzemienia wskazywały, że myśli nad czymś intensywnie. Rozmyślał o swych dokonaniach i nie były to zbyt wesołe myśli. Jak dotąd udało mu się przeprowadzić nader skomplikowaną operację i to na olbrzymią skalę, ale nie zmieniało to faktu, że czuł rosnące zdesperowanie, ponieważ coraz wyraźniej widać było, że jest ona skażona błędem. A do tego trudno się było przyznać nawet przed samym sobą.

Naturalnie niczego by nie osiągnął, gdyby rządów legislatorów nie toczyła zgnilizna i korupcja rozprzestrzeniająca się na resztę Republiki. Mimo to czynnik umożliwiający ich obalenie równocześnie uniemożliwiał fundamentalne zmiany systemu, który tworzyli przez dwieście lat. Stworzyli olbrzymią, stale pozbawioną pracy klasę uzależnioną całkowicie od potężnej machiny opieki społecznej. I posiali w ten sposób ziarno zniszczenia, bowiem nikt nie był w stanie wysłać dwóch trzecich populacji całej planety na zasiłek i utrzymywać ich w nieskończoność bez zawalenia się całego systemu. Problem, z którym on miał do czynienia, był nieco inny — jak pozbawić nierobów zasiłku i to tak, by im się to spodobało.

Z westchnieniem wstał i podszedł do okna. Zapadał zmrok i w stolicy zaczynały zapalać się światła. Nigdy, ani wcześniej, ani teraz nie był w stanie zrozumieć, co skłoniło twórców systemu zasiłków do stworzenia tego ekonomicznego upiora i logicznego nonsensu. Patrząc na olbrzymie, oświetlone wieże mieszkalne dumnie odcinające się od złocistoczerwonego nieba, czuł, jak jego determinacja przegrywa powoli nierówną walkę z olbrzymim systemem napędzanym siłami, których prawie już nie sposób było skalkulować. On sam był produktem starego reżimu, nie tylko jego katem. Miał dziewięćdziesiąt dwa standardowe lata i tęsknił do czasów młodzieńczej pewności, kiedy to system ten działał przynajmniej pozornie. Zdawał sobie co prawda sprawę już wtedy, że to nie może być prawda, bo system został skazany na klęskę, zanim jeszcze powstał i na długo przedtem, nim on sam się urodził, ale przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że nie ma racji. Młody Pierre z początku uwierzył w kłamstwo głoszące, iż państwo potrafi zapewnić każdemu obywatelowi określony poziom dostatniego życia niezależnie od tego, czy dany obywatel będzie pracował czy też nie. I właśnie dlatego tak się wściekł, gdy odkrył, że jest to kłamstwem. Wściekłość ta w połączeniu z ambicją stały się jego motorem — dzięki nim wyrwał się z tłumu zwykłych Dolistów i stał najpotężniejszym z menadżerów. Ta sama wściekłość pchnęła go do ukarania systemu za kłamstwo, a śmierć jedynego syna stanowiła kroplę, która przepełniła czarę. Zaczął działać. Zamierzał rozbić system i to właśnie był ów błąd, z którego z początku nie zdawał sobie sprawy, a z którym teraz nie wiedział co począć.

Rozbić system… śmiechu warta naiwność! Wybił stare władze jedną salwą zdalnie sterowanych rakiet wystrzeloną w idealnie wybranym momencie. Jej resztki wyrżnął w serii przeprowadzonych z całą bezwzględnością pogromów. Zniszczył stary korpus oficerski tak Ludowej Marynarki, jak i Korpusu Piechoty Morskiej. Zdławił każde ognisko zorganizowanego oporu. Częściowo zniszczył, częściowo podporządkował sobie niezliczone odmiany służb bezpieczeństwa, wywiadów, policji i kontrwywiadów, tworząc jeden wszechpotężny Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. I to wszystko osiągnął w mniej niż rok standardowy kosztem takiej liczby zabitych, że wolał nie próbować jej zapamiętać. A system istniał sobie dalej, miał się dobrze i był niczym bolesne szyderstwo.

Był kiedyś taki czas, gdy Republika Haven — nie „Ludowa”, tylko zwyczajna, normalna Republika — stanowiła inspirację dla kilku najbliższych sektorów. Była niczym jasno świecąca latarnia, oaza dobrobytu, wiedzy i spokoju, której wysoce produktywny renesans rywalizował z kulturą i intelektualnymi osiągnięciami samej Ziemi. Była to jednak przeszłość dawno miniona i to bynajmniej nie z powodu obcego najazdu czy rodzimego barbarzyństwa, ale z powodu stagnacji i otępienia potrafiących pokonać wszystko. Republika poświęciła się na ołtarzu równości i to nie równości sposobności, ale efektów. Przyjrzała się własnemu bogactwu i istniejącym w każdym normalnym systemie społecznym nierównościom i zdecydowała się je zlikwidować. Co było kolejnym dowodem na to, że nawet najlepsze wariatkowo w sprzyjających warunkach potrafią opanować pacjenci. Pacjenci, którzy dobrali się do władzy w Republice, przezwali ją Ludową i zrobili z dobrze prosperującego państwa chory twór, gwarantując wszystkim, że będą mieli więcej niż mają niezależnie od własnego wkładu w cały system. Niejako przy okazji zbudowali biurokratycznego tyrana i wysłali go w podróż ku samozagładzie. Tytan ów zdolny był łykać reformatorów niczym komary, nawet nie zdając sobie sprawy, że to robi.

Rob Pierre rzucił tytanowi wyzwanie. Zmasakrował tych, którzy ponoć nim kierowali, i posiadł więcej władzy niż ktokolwiek z nich kiedykolwiek marzył. I nie miało to żadnego znaczenia, bo okazało się, że to system nim kierował, a nie na odwrót. A system pozostał. Czuł się niczym mucha bzycząca nad pełnym robactwa ścierwem niegdyś wspaniałej istoty. Miał żądło i korzystał z niego, ale naraz mógł użądlić tylko jednego robala, a na miejsce każdego zabitego lęgło się tuzin nowych.

Zaklął cicho i uniósł zaciśnięte w pięści dłonie, opierając je nad głową o szybę. Przycisnął twarz do chłodnej powierzchni, zamknął oczy i puścił taką wiązankę, że aż uszy więdły. Zgnilizna zaszła za daleko. Poprzednie pokolenia rządzących zredukowały zbyt wielką liczbę robotników w imię „równości” i zmasakrowały system nauczania w imię „demokracji”, by dało się to odwrócić. Nauczono Dolistów, że ich jedynym obowiązkiem jest żyć i regularnie odbierać dolę, a jedynym celem szkół, do których chodzą za młodu, jest dać im uprawomocnienie (cokolwiek by to do cholery znaczyło), a nie wykształcenie. A kiedy autorzy tego idiotyzmu zorientowali się, że zarżnęli własną gospodarkę i że jej całkowity upadek to kwestia najbliższych kilkunastu lat, jeśli nie odkręcą „reform”, zabrakło im na to odwagi.

Być może wówczas dałoby się jeszcze naprawić zniszczenia i wrócić do normalności. Nie zrobiono tego jednak. W obawie przed politycznymi konsekwencjami spowodowanymi demontażem systemu kupowania głosów za chleb i igrzyska szukano innego sposobu napełnienia pustego skarbca. I jakiś półgłówek go znalazł, też nie biorąc pod uwagę konsekwencji. W efekcie Ludowa Republika stała się agresorem i zdobywcą. Połknęła wszystkich drobnych sąsiadów, łupiąc ich niemiłosiernie, by reaktywować trupa zwanego niegdyś Republiką. Na krótki czas — kolejne kilkadziesiąt lat wystarczyło.

A potem wyszły na jaw problemy, z którymi nikt się nie liczył. Podbijając każdy układ planetarny, równocześnie eksportowano do niego własny system. Nie było innej możliwości, bo zwycięzcy nie znali innego systemu polityczno-gospodarczego. I w krótkim czasie rozkładało to każdą idealną gospodarkę tak, jak wcześniej ich własną, a dzięki rabunkowej polityce następowało to wcześniej. Powodowało to konieczność dalszego podbijania sąsiadów i stanowiło swoistą kwadraturę koła, czyli sytuację bez wyjścia. Każda ofiara dawała krótkotrwałą, iluzoryczną poprawę, dopóki sama nie zwiększyła obciążenia. Przypominało to próbę przegonienia entropii. A jedynym wymiernym skutkiem był niebywały wzrost terytorium Ludowej Republiki Haven i sił potrzebnych tak do jej obrony, jak i do pilnowania zdobyczy, które miały przedziwny zwyczaj buntowania się przy lada okazji.

Reszta galaktyki widziała jedynie wzrost Ludowej Republiki i jej olbrzymi potencjał wojenny. A sąsiedzi trzęśli się ze strachu, że teraz ich kolej. Nikt nie zauważał, że gospodarka giganta jest w opłakanym stanie i lada moment może się do reszty rozsypać przeciążona z jednej strony kosztami doli, z drugiej utrzymywania olbrzymiej floty. A jeśli nawet ktoś to zauważał, to milczał. Ludowa Republika stała się olbrzymim pasożytem potrzebującym wciąż nowych ofiar, by przetrwać. A liczba tych ostatnich była ograniczona i gdy wszystkie padną jej łupem, będzie musiała zginąć.

Pierre rozumiał to i próbował zapobiec nieuniknionemu. I nie zdołał i teraz gimnastykował się niczym akrobata na drucie żonglujący tuzinem granatów. Kontrolował system, ale był też jego ofiarą… Odwrócił się od okna i wrócił za biurko, kolejny raz przebiegając w myślach listę możliwych posunięć.

Mógł się pocieszać osiągnięciem, które wcześniej nikomu się nie udało — wyrwał Dolistów z apatii, ale ci zachowywali się niczym pijane dzieci we mgle. Za długo wbijano im do głów, że tak powinno wszystko wyglądać, więc ich furia nie była ukierunkowana przeciw złemu systemowi, który należy zniszczyć, by stworzyć nowy, normalny porządek, lecz przeciw tym, którzy ich „zdradzili”, „ograbiając” z „ekonomicznego prawa należnego z tytułu urodzin”. Tych złodziei i zdrajców należało ukarać i Doliści zapałali słusznym klasowo gniewem.

Może była to jego wina — może zabrakło mu odwagi, gdy stwierdził, jakiego potwora dosiadł, i dlatego użył sprawdzonych metod. By przetrwać, uciekł się do retoryki mówców takich jak Cordelia Ransom, ponieważ posługiwali się językiem zrozumiałym dla motłochu, a on bał się motłochu. A tym właśnie byli Doliści — tępym, zaślepionym i roszczeniowym motłochem. Gardził nimi i równocześnie bał się ich. A całkowitą klęską byłoby przyznanie, że nie ma szybkich i łatwych rozwiązań, bo wówczas potwór zwróciłby się przeciw niemu i pożarł go.

Miał zamiar wprowadzić prawdziwe reformy, tylko coraz rzadziej o tym myślał, bo sprawa stawała się coraz mniej realna. Motłoch chciał prostych rozwiązań i nieskomplikowanych odpowiedzi i nic go nie obchodziło, ze prawdziwy świat w ten sposób nie funkcjonuje. Co gorsza — motłoch zakosztował krwi i odkrył przyjemność, jaką daje unicestwianie wrogów. I być może zaczął sobie niejasno zdawać sprawę z własnej potęgi. Przypominał chorego psychicznie, maniakalnego mordercę, którym kierują niezrozumiałe zachcianki i który nie ma dość samodyscypliny, by nad nimi zapanować, a zupełnie nie przejmuje się przy tym konsekwencjami swych czynów. Jedynym sposobem, by nie stać się jego celem, jest pokazanie mu innych celów.

Więc tak zrobił — wskazał na legislatorów jako na zdrajców, którzy rozkradli przez lata to, co należało się Dolistom. Ogłosił, że są złodziejami, i skonfiskował ich majątki. I to na jakiś czas wystarczyło, bo nakradli rzeczywiście dużo. Nie powiedział jednak motłochowi, a zresztą ten i tak nie chciałby tego słuchać, że te majątki są niczym w porównaniu do niewyobrażalnych wręcz długów Ludowej Republiki. Potem dał im samych legislatorów do zabawy. Spuścił z łańcucha Urząd Bezpieczeństwa Oscara Saint-Justa i bezczynnie obserwował jak „ludowe sądy” skazują na śmierć za „zdradę ludu” rodzinę po rodzinie. Dopiero kiedy zaczęła się rzeź, odkrył starą jak świat prawdę: masakra rodzi większą masakrę. Motłoch nabrał przekonania, że ma prawo do zemsty na zdrajcach, i zaczął tym gwałtowniej domagać się egzekwowania tego prawa. A kiedy zapas ofiar się wyczerpał, zażądał nowych.

I wtedy dotarło do Pierre’a, że niemożliwe jest wprowadzenie nawet stosunkowo niewielkich reform, które obiecywał przejmując władzę. Zrozumiał też, że prędzej czy później, kiedy zawiedzie oczekiwania motłochu, także stanie się jego ofiarą. Mógł tego unikać jedynie tak długo, jak długo będzie miał kogoś, na kogo da się zwalić winę. I dlatego też nie mając innego wyjścia, zwrócił się do Cordelii — trzeciego członka triumwiratu rządzącego teraz Republiką.

Pierre od początku ustawił się tak, by być najważniejszym i mającym najwięcej do powiedzenia członkiem triumwiratu, i dopilnował, by pozostałych dwoje było tego świadomych. Nie zmieniało to faktu, że ich potrzebował — i o tym także wiedzieli. Cordelia była doskonałą propagandzistką, a Saint-Just nie tylko kontrolował bezpiekę, ale i trzymał ją w cuglach — czasami złotowłosa i błękitnooka Sekretarz Informacji Publicznych przerażała Pierre’a bardziej niż motłoch.

Nie była genialna, ale za to szybka, sprytna, obdarzona żelaznymi nerwami oraz wrodzonym talentem do intryg, dzięki czemu stała się niezastąpiona w trakcie przygotowywania zamachu. Była też bezwzględnym, cynicznym genialnym demagogiem, który lubił rzeź — działała na nią niczym narkotyk, była dowodem władzy, jaką dysponowała. Wyglądało to tak, jakby pragnęła zniszczenia dla samego zniszczenia, obojętne w jak piękne słówka by tego nie ubrała.

Mimo to nie mógł jej się pozbyć, ponieważ nie znał nikogo, kto potrafiłby tak sterować motłochem. Co prawda nawet ona nie zdołała go uspokoić (zakładając, że naprawdę próbowała), ale rozumiała go, a motłoch z kolei rozumiał jej język. Potrafiła cały czas pozostawać o krok przed nim, przewidując następną zachciankę, i dlatego była w stanie skierować jego nienawiść na zewnętrzny obiekt.

Legislatorzy byli wrogami ludu, byli zdrajcami, którzy spiskowali i kradli to, co należne ludowi, by roztrwonić w imperialistycznych wojnach. O prawdziwych powodach tych wojen nikt się nawet nie zająknął, podobnie jak i o tym, że ekspansjonizm stanowił sam w sobie magiczny, samonapędzający się krąg, z którego nie było łatwego wyjścia. Motłoch nie chciał o tym słyszeć, więc Cordelia mu o tym nie mówiła.

Powiedziała za to coś, co go zaciekawiło i przekonało. Co prawda jej argumentacja była tak dziurawa i niespójna, iż Pierre nie mógł uwierzyć, że może kogokolwiek przekonać, ale Cordelia sprzedała ją, grając na uczuciach. Motłoch mianowicie chciał wierzyć, że jest czymś więcej niż tylko pasożytem, że naprawdę należą mu się te wszystkie „prawa” z tytułu jakichś nie sprecyzowanych, acz istniejących praw naturalnych, i dlatego bez trudu przyjął, że jedynie jakiś olbrzymi spisek mógł pozbawić go tychże praw. Cordelia zorientowała się w tej potrzebie utwierdzenia się w przekonaniu, iż wszystko jest sprawką wrogów od dawna knujących, jak by tu zaszkodzić, i dała motłochowi tych wrogów, wiedząc, że nie zgodzi się on na brutalną prawdę, iż system nie wymagający od obywateli pracy nie może funkcjonować.

Oczywiście lud pragnął jedynie pokoju i chciał, by dano mu spokój, aby mógł cieszyć się dobrobytem, do którego miał niezbywalne prawo, no bo czyż pokój i dobrobyt nie są naturalnym stanem rzeczy? Jednakże zdrajcy, którzy lud okradli, zmusili go także do wojny, z której nie było odwrotu: w końcu to Sojusz, któremu przewodziło Gwiezdne Królestwo Manticore, zaatakował pierwszy. Tak przecież ogłosił Urząd Informacji. To, że taki atak całkowicie nie pasował do oskarżania legislatorów o podżeganie do wojny, było nic nie znaczącym detalem technicznym. Sojusz stanowił przecież część tego samego skorumpowanego porządku imperialistycznych militarystów, a wchodzące w jego skład systemy były marionetkami w rękach Manticore. Królestwo zaś pragnęło zniszczyć Republikę, ponieważ stanowiła ona jego naturalnego wroga. Przecież Manticore nie było republiką, a monarchią rządzoną przez Królową i arystokrację i nawet nie próbowało udawać, że szanuje prawa Ludowej Republiki. Odmawiało ludowi jego prawa do dobrobytu, gromadząc samolubnie olbrzymie dobra, z których korzystała jedynie dziedziczna klasa rządząca.

Już choćby to powodowało, iż stanowiło śmiertelnego wroga ludu, ale co gorsza: władcy Królestwa zdawali sobie sprawę, jaka będzie reakcja ich poddanych, gdy ci zrozumieją, że lud Ludowej Republiki ma rację, i zorientują się, jak haniebnie sami byli wykorzystywani. Oczywistym więc było, że Gwiezdne Królestwo musi zniszczyć Ludową Republikę, nim te oczywiste, a jak dotąd jedynie w niej obowiązujące prawdy rozprzestrzenia się na resztę galaktyki, bowiem wówczas słuszne żądania własnych obywateli oznaczać będą koniec Królestwa Manticore.

Lud zawrzał tedy słusznym a strasznym gniewem, kiedy odkrył, że po obaleniu swych złodziejskich władz ma do czynienia z jeszcze gorszym wrogiem. Zewnętrznym na dodatek. I że musi zniszczyć władców owego wrogiego tworu, by mieć wreszcie spokój i dobrobyt. I stała się rzecz dziwna — motłoch zmobilizował się do akcji z zawziętością i zdecydowaniem, dzięki którym mógłby osiągnąć prawie wszystko, gdyby istniał sposób ukierunkowania go na wykonanie jakiegokolwiek konstruktywnego zadania. Tyle że takowy nie istniał. Wyglądało to obłąkańczo, ale przewrót, którego jednym z celów było zmniejszenie wydatków militarnych, zmienił się w krucjatę. Pierre chciał użyć wojny z Królestwem jako pretekstu do odwrócenia uwagi motłochu, dopóki nie umocni swej władzy. Nie spodziewał się, że retoryka Cordelii tchnie w tę wojnę życie — po pół wieku standardowego totalnej apatii i braku zainteresowania tym, kogo w tym miesiącu Republika podbiła, motłoch był gotów, a nawet chciał zamrożenia podwyżek Doli, by sfinansować zniszczenie Gwiezdnego Królestwa i Sojuszu. Komitet nie mógł się wycofać z dalszego prowadzenia wojny, nie ryzykując powszechnego gniewu Dolistów. Jedyną szansą na przeprowadzenie reform, o których marzył Pierre, było wygranie wojny, bo tylko dzięki temu mógł zyskać autorytet wystarczający do wprowadzenia zmian.

W tej chwili motłoch był zdolny do poświęceń. Gotów był nawet zrezygnować z wygodnego, próżniaczego życia i zgłosić się do wojska, a nawet nauczyć czego trzeba, by pracować w stoczniach. Po zakończeniu wojny byłoby tylu wykwalifikowanych robotników, że dałoby się ich wykorzystać do odbudowy sypiącej się infrastruktury Republiki. Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy w historii i Pierre próbował udawać, że nie jest to jedynie rozpaczliwe czepianie się złudnych nadziei.

Aby jednak to wszystko było możliwe, należało najpierw wygrać wojnę, a motłoch domagał się, by w zamian za jego wyrzeczenia Ludowa Marynarka i Komitet wygrały ją szybko. Żądni krwi ekstremiści domagali się dowodu zdecydowania przywódców, a skoro oficjalnie to Ludowa Marynarka przeprowadziła zamach, to musiała teraz udowodnić, co jest naprawdę warta, odnosząc wreszcie zwycięstwa. Każdy kto zawiedzie lud w tak trudnym czasie próby, musi ponieść karę, która stanowiłaby zarazem ostrzeżenie dla innych. Pierre rozpoczął więc politykę zbiorowej odpowiedzialności. Każdy, kto nie wypełnił swych obowiązków, miał świadomość, że nie tylko on sam, ale i jego rodzina za to zapłaci. W jakiś bowiem sposób konflikt zmienił się w wojnę na wyniszczenie i dla wrogów tak zewnętrznych, jak wewnętrznych nie było pardonu. Stawką było zwycięstwo lub unicestwienie.

Nie takiej rewolucji pragnął Pierre, ale taką miał. Chwilowo przynajmniej rządy terroru usztywniły postawę floty, więc może motłoch w pewnych sprawach miał rację. Może rzeczywiście dało się znaleźć proste rozwiązanie przynajmniej części problemów, jeśli było się gotowym zabić w trakcie poszukiwań wystarczającą liczbę ludzi…

Pierre przetarł twarz dłońmi i włączył komputer, ponownie wchodząc w plik oznaczony najwyższym symbolem tajności. Dawny wywiad floty został włączony w skład Urzędu Bezpieczeństwa, a większość jego strategów zginęła w czystkach, ale gro analityków ocalało i szybko zrozumiało, co ich spotka, jeśli nie wykażą się rezultatami. Co prawda ich analizy roiły się od zastrzeżeń, a ukochanym słowem stało się „jeżeli”, co świadczyło o nagłym wzroście instynktu samozachowawczego, natomiast zawierały olbrzymią wręcz ilość danych. Nowi stratedzy, którzy zaczęli się pojawiać w nowym wywiadzie, mieli więc doskonały materiał wyjściowy, a że byli ambitni, wyczuli okazję do zdobycia władzy. Nietrudno o to było w ledwie opanowującej chaos Republice. Zbyt wielu stało się lojalnych jedynie dlatego, że nie odważyli się na nic innego — przynajmniej Pierre tak podejrzewał. Autor planu, admirał Thurston, należał do takich właśnie, ale jak na razie wszyscy oni zdawali sobie sprawę, że ich sukces i przetrwanie zależy od przetrwania Komitetu.

Wiedzieli również, że Ludowa Marynarka potrzebuje zwycięstwa i to na gwałt. Powstrzymanie ataku w głąb terenów Republiki było więc niezbędnym minimum. Owszem, Cordelia byłaby w stanie zmienić je w decydujące zwycięstwo, ale zawsze lepiej by było, gdyby nie musiała tego robić, bo Ludowa Marynarka rzeczywiście odniosłaby militarne zwycięstwo, które odciągnęłoby część sił Royal Manticoran Navy z głównego kierunku uderzenia i z pierwszoliniowych systemów planetarnych, o które toczyły się walki. Fakt, front powoli się stabilizował, ale wcale nie było pewne, że pozostanie stabilny, jeśli nie zwiąże się sił przeciwnika gdzieś indziej.

I to właśnie był cel operacji, której plan kolejny raz przeglądał. Mimo zmęczenia czuł rosnące zainteresowanie, bowiem miał on szansę powodzenia. A nawet jeśli się nie powiedzie, pociągnie to za sobą niewielkie straty — Ludowa Marynarka miała bowiem wielkie rezerwy pancerników, a nie mogła ich użyć jako okrętów liniowych, gdyż były zbyt słabe. Jeżeli jednak zostałyby stosownie wykorzystane, mogłyby wywrzeć znaczący wpływ na przebieg wojny.

Ten plan zakładał właśnie rozsądne ich wykorzystanie, a czas był ku temu najwyższy. Poza tym był niezwykle śmiały i w przypadku powodzenia dawał największe korzyści ze wszystkich. Pierre pokiwał głową i sięgnął po elektroniczne pióro. Podpisał się pod nim, dodając krótki dopisek, i przyjrzał tekstowi, który natychmiast pojawił się na ekranie.

„Operacja Pozór i operacja Sztylet zatwierdzone.

Rob S. Pierre, Przewodniczący Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego.

Wykonać natychmiast”.

Загрузка...