ROZDZIAŁ III

Honor zatrzymała się nagle na ścieżce, a siedzący dotąd spokojnie na jej ramieniu Nimitz potężnym skokiem wpadł w krzaki. Obserwowała z uśmiechem, jak znika w zieleni niczym smuga kremowo-szarego dymu, a potem zamknęła oczy. Dzięki więzi mogła śledzić jego wyprawę w głąb ziemskich azalii i sprowadzonych ze Sphinxa iglaków.

LaFollet zatrzymał się równocześnie z nią, zaniepokojony nagłym zniknięciem Nimitza, i dopiero widząc jej zachowanie, odprężył się i pokiwał z rozbawieniem głową, odruchowo sprawdzając wzrokiem otoczenie. Potem skrzyżował ręce na piersiach i cierpliwie czekał.

Na większości planet ogród tych rozmiarów zawierałby choć niektóre lokalne rośliny. Na terenie posiadłości Harrington House nie rosła ani jedna, nawet z tych najpiękniejszych, bowiem roślinność Graysona bywała niebezpieczna nawet dla żyjących tu od pokoleń ludzi. Dla kogoś z układu Manticore mogła okazać się śmiertelna, dlatego projektując ogród, zrezygnowano z nich, by nie kusić losu. Na wszelki wypadek bezpieczniej było, by Honor i Nimitz nie stykali się bezpośrednio z potencjalnie dla siebie trującymi roślinami. Projektanci zadali sobie sporo trudu, by w tajemnicy przed Honor odkryć, które z roślin jej rodzinnego systemu najbardziej lubi, i sprowadzić je. Najwięcej jednak roślin sprowadzono z Ziemi, podobnie zresztą jak i zwierząt, dzięki czemu ogród stanowił przedziwne połączenie ogrodu botanicznego i zoologicznego, złożonych z przedstawicieli flory i fauny Ziemi i Sphinxa. Stworzono go specjalnie dla przyjemności patronki Harrington, która niemal równocześnie przeżyła wzruszenie z powodu tego dowodu troski i szok z powodu jego kosztów.

Gdyby wiedziała, co zamierzają i ile będzie to kosztowało, na pewno sprzeciwiłaby się całemu projektowi, ale dowiedziała się za późno, a pomysł był autorstwa samego Protektora. Nie zostało jej więc nic innego, jak być wdzięczną i to nie tylko w imieniu własnym, ale przede wszystkim w imieniu Nimitza. Nie oznaczało to, że jej nie sprawia radości, lecz że nieporównywalnie większą sprawia treecatowi nie mogącemu w żaden sposób buszować po lasach bujnie porastających planetę. Nimitz był znacznie inteligentniejszy, niż podejrzewała większość ludzi i mimo że nie był zdolny do wydawania artykułowanych dźwięków, rozumiał lepiej standardowy angielski niż wielu mieszkańców Graysona. Nie należało się jednakże spodziewać, by zrozumiał, co to takiego „zatrucie rtęcią”, czy na czym polega zagrożenie zatrucia ciężkimi pierwiastkami. Honor była pewna, że przekonała go, iż roślinność poza kopułą jest niebezpieczna, bo nie próbował się do niej zbliżyć, natomiast sama nie do końca wiedziała, jakie niebezpieczeństwo treecat zrozumiał. Natomiast ogród na terenie posiadłości stanowił jego ulubione miejsce zabaw, znacznie aktywniej wykorzystywane niż jej przyszłoby to do głowy.

Teraz odszukała najbliższą ławkę i siadła na niej, ledwie zauważając obecność LaFolleta, gdyż skupiona była na śledzeniu poczynań Nimitza przemykającego przez porastające ogród poszycie. Treecaty były groźnymi myśliwymi stanowiącymi ukoronowanie nadrzewnego łańcucha pokarmowego. Nimitz właśnie oddawał się łowom, które sprawiły mu prawdziwą przyjemność. Naturalnie nie musiał łapać sobie pożywienia, ale lubił pozostawać w formie, a polowanie było dlań najlepszym ćwiczeniem.

Tym razem do akcji sprowokował go zapach wiewiórki (rodem ze Sphinxa ma się rozumieć, a było to zwierzę niewiele wyglądem przypominające ziemski pierwowzór). Jej obraz Honor zobaczyła nagle w swym umyśle — niezwykle wyraźny, tak jak zamierzał Nimitz, którego oczyma była teraz w stanie obserwować ostatni etap polowania. Wiewiórka siedziała przy wejściu do nory, ogryzając szyszkę prawieświerku. Wiał łagodny sztuczny wietrzyk, ale w stronę treecata, więc wiewiórka nie miała prawa wyczuć Nimitza, a o usłyszeniu go nie mogła nawet marzyć, bowiem poruszał się naprawdę bezgłośnie. Podpełzł na odległość wyciągniętej łapy i zamarł pełen czystego zadowolenia z własnego osiągnięcia. A potem wyciągnął przednią chwytną łapę i dźgnął wiewiórkę ostrym niczym szpila pazurem wskazującego palca w tyłek.

Szyszka poleciała w krzaki, a wiewiórka wyskoczyła prosto w górę niczym wypchnięta sprężyną. W locie odwróciła się, wrzasnęła oburzona, potem wylądowała i zamarła sparaliżowana przerażeniem, gdy odkryła, że ma do czynienia ze swym najgroźniejszym naturalnym wrogiem. Stała tak, drżąc na całym ciele i czekając na śmierć, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, aż Nimitz nie bleeknął radośnie i nie palnął jej w nos otwartą łapą, ale ze schowanymi pazurami. Cios nie był zbyt silny, ale wystarczył, by wiewiórka zrobiła salto i otrząsnęła się z szoku — błyskawicznie pozbierała się z ziemi i przez moment wydawało się, że przebiera wszystkimi sześcioma łapami w powietrzu, nim prysnęła prosto do nory, piszcząc rozpaczliwie. Kiedy zniknęła w mrocznym otworze z kolejnym piskiem, Nimitz usiadł zadowolony i zamruczał z autentyczną satysfakcją.

— Wiesz, że jesteś okropny, Stinker? — powitała go Honor.

— Bleek! — zgodził się radośnie i wskoczył jej na kolana. LaFollet prychnął cicho, lecz treecat zignorował jego rozbawienie jako niegodne uwagi. Obejrzał starannie łapy, pozbył się jakiejś grudki ziemi i oblizał wąsy, każdym gestem dając do zrozumienia, jak jest z siebie zadowolony.

— Ta wiewiórka nic ci nie zrobiła.

Nimitz wzruszył ramionami przednich łap, którego to gestu nauczył się od ludzi.

Treecaty zawsze zabijały tylko tyle zwierząt, by zaspokoić głód, ale polowanie było dla nich czystą przyjemnością i wcale nie musiało być uwieńczone zabiciem ofiary, by zostać uznane za udane. Może to także powodowało, że tak dobrze rozumiały się z ludźmi. Dla Nimitza dzisiejsza ofiara należała do kategorii: „wiewiórka, jadalna, sztuk jedna” i to, czy wywołał u niej szok ze stresem czy nie, było mu całkowicie obojętne.

Honor pokiwała głową i skrzywiła się, słysząc bipnięcie chronometru. Spojrzała na jego ekran i skrzywiła się bardziej, po czym posadziła treecata na ramieniu i wstała. Nimitz miauknął pytająco, opierając chwytną łapę o czubek jej głowy, więc wyjaśniła:

— Jesteśmy spóźnieni, a Howard mnie zabije, jeśli nie zjawię się na tym spotkaniu.

— Wątpię, by zarządca posunął się aż tak daleko, milady — uspokoił ją z poważną miną LaFollet.

Parsknęła śmiechem, a Nimitz prychnął z lekką pogardą. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie w ogóle, a jego człowiek w szczególności przywiązywali taką wagę do „czasu” i „punktualności”. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu protestować, więc zmilczał i wbił pazury w wyściełany naramiennik kamizelki, z doświadczenia wiedząc, że Honor zacznie energicznie maszerować.

Honor ubrana była w odważniejszą wersję tradycyjnego damskiego stroju graysońskiego, toteż gdy energicznie maszerowała, suknia z szelestem fruwała wokół jej długich nóg. Ponieważ tym razem naprawdę zaczęła się spieszyć, zmierzając ku wschodniemu wejściu, LaFollet, jak większość urodzonych na Graysonie, musiał prawie biec, by dotrzymać jej kroku. Może tracił w ten sposób na godności, ale zajmował przynależne do wykonywania obowiązków miejsce. Honor zdawała sobie z tego sprawę, ale nie zwolniła — była faktycznie spóźniona, a do pokonania pozostał jej jeszcze kawał drogi, bowiem Harrington House był dużą, luksusową rezydencją.

Zbyt dużą, luksusową i kosztowną jak na jej gust, ale nikt jej nie pytał o zdanie zarówno w fazie projektowania, jak i budowy. Pomyślano ją jako prezent dla kobiety, która uratowała całą planetę, więc nawet po fakcie nie bardzo mogła protestować, choć wspaniałość budowli chwilami ją przytłaczała. Poza tym, jak jej regularnie przypominał Clinkscales, nie została ona zbudowana wyłącznie dla jej przyjemności — większość miejsca zajmowały biura i instytucje administrujące domeną Harrington. Uczciwie też musiała przyznać, że zbędnej przestrzeni było w niej niewiele.

Kiedy wyszli z ogrodu, zwolniła nieco — wschodnie wejście było głównym wejściem publicznym, więc należało zachować pozory dostojeństwa, a nie gnać jak do pożaru. Stojący przy wejściu gwardzista wyprężył się i zasalutował i Harrington ledwie zapanowała nad odruchem oddania honorów. Skinęła jedynie głową i wkroczyła na schody. Była w ich połowie, gdy drzwi znajdujące się na szczycie i także stale pilnowane przez wartownika otworzyły się i stanął w nich siwy mężczyzna o ostrych rysach. Spojrzał zniecierpliwiony na chronometr, usłyszał jej kroki na kamiennych stopniach i uśmiechnął się. Już bez pośpiechu wyszedł jej na spotkanie.

— Przepraszam, że się spóźniłam — powitała go Honor. — Szliśmy już tu, gdy Nimitz zwietrzył wiewiórkę.

Howard Clinkscales wyszczerzył się radośnie i pogroził palcem Nimitzowi. Ten zastrzygł lewym uchem, bynajmniej nie przejęty naganą, i Clinkscales roześmiał się. Był czas, gdy potraktowałby obce stworzenie zupełnie inaczej, nie wspominając już o tym, że diametralnie odmiennie zareagowałby na sam pomysł, by kobieta została patronem, ale czas ten dawno przeminął.

— Cóż, skoro powód był aż tak istotny, przeprosiny nie są potrzebne, milady. Z drugiej strony powinniśmy jednak mieć przygotowane te papiery, gdy zjawi się kanclerz Prestwick z potwierdzeniem zgody rady.

— Przecież to ma być „zaskakujące oświadczenie”, więc może nie przesadzajmy z tą gotowością?

— Zaskakujące ma być i owszem, ale dla mieszkańców domeny i dla innych patronów, milady. Nie dla pani. Proszę więc nie próbować mi się tu wymigiwać od pracy. Poza tym jeszcze sobie pani nie wyrobiła stosownych dla bumelanctwa odruchów.

— Przecież ciągle mi powtarzasz, żebym się nauczyła kompromisu. Jak mam się nauczyć, skoro ty nigdy nie chcesz pójść na kompromis?!

— Aha! — prychnął Clinkscales i to był cały komentarz.

Oboje wiedzieli, że Honor czuła się nieswojo, dysponując tak autokratyczną władzą, jaką na Graysonie posiadał każdy patron, choć równie często dochodziła do wniosku. iż dobrze się stało, że tak właśnie zostało to pomyślane. Władza patrona była sprzeczna z zasadami demokracji, w której została wychowana, ale z drugiej strony w Gwiezdnym Królestwie nawet nie próbowałaby kariery administracyjnej czy rządowej, bo po prostu charakterologicznie się do niej nie nadawała i to na długo wcześniej, niż miała okazję poznać, jak od kuchni wyglądają machinacje polityki wewnętrznej.

Zresztą w ogóle się nad tymi kwestiami nie zastanawiała, nim nie została nagle wyniesiona do rangi patrona i nie zapoznała się ze związanymi z tym obowiązkami. Dopiero wtedy pojęła tak naprawdę, dlaczego nigdy nie lubiła polityki. Przez lata przygotowano ją do podejmowania decyzji, poszukiwania celów i używania niezbędnych środków, by je osiągnąć, ze świadomością, że każde wahanie może kosztować życie wielu ludzi. Te zasady były zrozumiałe i logiczne, natomiast zasady myślenia polityków były niezrozumiałe i zgoła obce tak dla niej, jak i dla każdego oficera. Konieczność nieustannego zmieniania stanowiska i dążenia do kompromisu, czyli niedoskonałego porozumienia, które nigdy długo nie trwa oraz cieszenie się połowicznymi zwycięstwami nie były dla człowieka naturalne i nie mogły być za takie uważane. Zdawała sobie sprawę, że wojskowi mają skłonność do upraszczania problemów i do dzielenia wszystkiego na czarne i białe, a od szarego bolą ich głowy. Wiedziała też, że postawa polityków zapobiegała często despotyzmowi, choć z drugiej strony równie często uniemożliwiała podjęcie potrzebnych działań. Wiedziała także, że królewscy oficerowie zawsze dążyli do zwycięstwa, bowiem połowiczne zwycięstwo oznaczało jedynie straty w ludziach i konieczność rozegrania następnej bitwy. Dlatego zresztą wojskowi preferowali autokratyczne systemy rządów, w których ludzie bez niepotrzebnego mędrkowania robili to, co im kazano. Co równocześnie tłumaczyło, dlaczego wojskowi, przejmując władzę, rzadko kiedy dobrze rządzili w nieautokratycznych społeczeństwach. Po prostu nie wiedzieli, jak zmusić aparat do sprawnego funkcjonowania, więc często psuli go kierowani jak najlepszymi chęciami. W niczym to jednak nie zmieniało jej podejścia do polityki i polityków — było to zło konieczne, którym parała się tylko dlatego, że nie miała innego wyjścia.

Przerwała rozmyślania, uśmiechnęła się złośliwie i ostrzegła:

— No dobrze, Howard: niech będzie po twojemu. Ale radzę ci, uważaj: ktoś musi w przyszłym tygodniu wygłosić to przemówienie w Kole Ogrodniczek!

Clinkscales zbladł, a minę miał przy tym tak przerażoną, że Honor nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Nawet LaFollet się uśmiechnął, choć natychmiast przybrał kamienny wyraz twarzy, gdy Clinkscales na niego spojrzał.

— Będę miał to na uwadze, milady — obiecał po chwili zarządca. — Teraz jednakże…?

I wskazał wymownym gestem na schody. Honor przytaknęła i razem wspięli się aż do portyku. Honor już otwierała usta, by coś powiedzieć, gdy nagle zamarła i zmrużyła oczy, które gwałtownie stwardniały. Nimitz stulił uszy i syknął wściekle. Clinkscales zaskoczony zamrugał gwałtownie i chrząknął niczym rozzłoszczony odyniec, gdy zrozumiał, co przykuło jej uwagę.

— Przepraszam, lady Honor! Zaraz każę ich usunąć! Honor potrząsnęła przecząco głową, przyglądając się ze złością grupie około pięćdziesięciu protestantów pikietujących za zamkniętą śluzą kopuły przykrywającej posiadłość. Była pilnowana przez gwardzistów i prowadziła prosto na schody, na szczycie których się znajdowali, toteż widok miała na nich pierwszorzędny.

— Zostaw ich tam, gdzie są! — poleciła pozbawionym wyrazu sopranem, gładząc rozgniewanego Nimitza.

— Ależ milady…

— Nie, Howard — przerwała mu już naturalniejszym tonem i dodała z krzywym uśmieszkiem: — Przynajmniej nauczyli się kaligrafii.

Andrew LaFollet zgrzytnął zębami, przyglądając się maszerującym w tę i z powrotem demonstrantom. Większość niosła plakaty z napisami o treści biblijnej — cytaty z Księgi Nowej Drogi, zebranych nauk Austina Graysona, twórcy Kościoła Ludzkości Uwolnionej. Ich dobór był jak zwykle tendencyjny — wybrano wszystkie, które głosiły, iż kobieta nie może być równa mężczyźnie. Na niektórych natomiast wymalowano prymitywne karykatury przedstawiające lady Harrington jako ohydną poczwarę prowadzącą społeczność do zguby. Ohyda brała się głównie z braku umiejętności plastycznych twórców, ale ogólny efekt był raczej obrzydliwy. Jego osobiście jednak najbardziej wkurzały napisy złożone tylko z dwóch słów: „NIEWIERNA NIERZĄDNICA”.

— Nie możemy pozwolić im… — oznajmił gwałtowniej niż zamierzał, ale Honor nie pozwoliła mu skończyć.

— Nie możemy ich usunąć, Andrew, i nie denerwuj się, bo wiesz o tym. Nie łamią żadnego prawa, a jeśli ich rozpędzimy, to sami je złamiemy. Teoretycznie to praworządni obywatele wyrażający swe niezadowolenie, co im wolno.

— To praworządne ścierwa, milady — oznajmił lodowato Clinkscales. — Ale ma pani rację: nie byłoby rozsądne rozpędzić ich tylko dlatego, że tam chodzą.

— Przecież żaden z nich tu nawet nie mieszka! — zdenerwował się LaFollet. — Wszyscy pochodzą spoza domeny!

Wszyscy troje wiedzieli, że miał rację — ktoś opłacił przejazd i koszty pobytu protestantów. Było to prymitywne posunięcie propagandowe na standardy Królestwa Manticore, lecz jak na Graysona niesamowicie wręcz nowatorski i mający na dodatek wszelkie pozory uczciwości pomysł.

— Wiem o tym, Andrew — powiedziała spokojnie. — Podobnie jak wiem, że reprezentują drobną część obywateli Graysona, ale niestety nic im nie mogę zrobić. Cokolwiek bym bowiem zrobiła, zadziała na ich korzyść…

Po czym ostentacyjnie odwróciła się plecami do demonstrantów.

— Howard, mówiłeś coś o pilnej papierkowej robocie? — spytała spokojnie.

— Mówiłem, milady. — Clinkscales nie był aż tak spokojny, ale ruszył ku drzwiom.

LaFollet podążył za nimi bez słowa, wiedząc, że Nimitz i tak przekaże Honor targające nim uczucia. Czuła zresztą także targającą treecatem wściekłość, ale nic nie powiedziała. Jedynie uścisnęła ramię LaFolleta i uśmiechnęła się smutno. I delikatnie zamknęła za sobą drzwi.

Major LaFollet przez długą chwilę wpatrywał się w zamknięte drzwi, opanowując wściekłość. Kiedy był pewien, że zdoła normalnie mówić, wziął głęboki oddech i uaktywnił komunikator.

— Simon?

— Słucham, sir — rozległ się natychmiast głos kaprala Mattingly’ego.

— Przy wschodniej bramie jest grupa… ludzi z plakatami.

— Ludzi, sir?

— Ludzi. Patronka powiedziała, że nie wolno nam ich rozpędzić, więc… — LaFollet umilkł i czekał na reakcję na to, czego nie powiedział.

— Rozumiem, sir. Ostrzegę ludzi, nim zejdę ze służby, żeby się do niczego nie mieszali.

— Dobry pomysł, Simon. Nie chcemy być w nic zamieszani. A tak na marginesie, to powiedz mi na wszelki wypadek, gdzie mogę cię znaleźć, zanim rozpoczniesz służbę. Gdybym cię potrzebował…

— Oczywiście, sir. Pomyślałem sobie, że zobaczę, co słychać u ekip konstrukcyjnych Sky Domes. Kończą w tym tygodniu, a lubię obserwować ich przy pracy. Poza tym wie pan, jak są oddani patronce, to ich przy okazji poinformuję co u niej nowego.

— To bardzo miłe z twojej strony, Simon. Jestem pewien, że to docenią — pochwalił LaFollet i zakończył połączenie.

Po czym oparł się o ścianę przy drzwiach i uśmiechnął bez cienia wesołości, za to z pełną satysfakcją.

Загрузка...