Rozdział 14


Gunvald Larsson oglądał swój nowy garnitur.

Czy będzie złym omenem, jeżeli włoży go na siebie, kiedy nadejdzie ten wielki dzień? Czy też zostanie zalany wnętrznościami niepopularnego senatora lub czymś w tym stylu? Niewykluczone. I właśnie dlatego, że o tym pomyślał, postanowił włożyć garnitur w przyszły czwartek. Gunvald Larsson często myślał nieszablonowo.

Potem włożył swoje codzienne ubranie, podbitą futrem skórzaną kurtkę, brązowe spodnie i duńskie trapery na kauczukowej podeszwie. Przejrzał się w lustrze i pokręcił głową. Potem pojechał do pracy.

Gunvald Larsson nie lubił się starzeć. Wkrótce miał skończyć pięćdziesiąt lat i coraz częściej zastanawiał się nad sensem swojego życia. Zabawnie było roztrwonić szybko większą część swojego dziedzictwa, niezapomniane, łagodnie mówiąc, doświadczenie dla niego i dla innych. Podobało mu się w marynarce wojennej i jeszcze bardziej w handlowej, tylko dlaczego, u licha, został policjantem? Dobrowolnie wybrał zawód, w którym często musiał postępować wbrew własnym przekonaniom.

Odpowiedź była prosta. Tylko taką pracę mógł dostać na lądzie ze swoim dziwnym wykształceniem, a poza tym miał wtedy nadzieję, że może się do czegoś przydać. Ale czy się udało?

I dlaczego się nie ożenił? Miał mnóstwo okazji, ale teraz, generalnie rzecz biorąc, było za późno.

Poza tym nie był to najlepszy czas na takie rozważania. Zajechał na miejsce, zaparkował samochód i poszedł do wydziału kryminalnego, gdzie grupa specjalna miała swoją kwaterę główną. Pokoje były w opłakanym stanie, a sam budynek wydawał się gotowy runąć pod naporem nowej kwatery głównej policji, która miała gigantyczne rozmiary i wystrzelała w górę tuż za oknem.

Niesamowity budynek był prawie gotowy. Mówiono, że powstał, by zebrać zasoby policji, między innymi z myślą o ewentualnych przyszłych zamachach stanu. Ciekawie byłoby usłyszeć wyjaśnienie, dlaczego w takim razie umieszczono go na wyspie, którą łatwo można było odizolować, niszcząc pewną liczbę newralgicznych mostów.

Jeszcze na długo zanim był gotowy, budowlany kolos zadziwił policję pięknym przykładem zagadki zamkniętego pokoju. Cele były prefabrykowane i podnoszono je w ustalonym porządku na właściwe miejsca. W jednej z nich robotnicy budowlani znaleźli martwego włóczęgę. Wkrótce stwierdzono śmierć z przedawkowania heroiny, ale drzwi celi były zamknięte na klucz i nigdy nie znaleziono przekonującego wyjaśnienia, jak ów człowiek tam się znalazł.

Gunvald Larsson spojrzał na elektroniczny zegar na ścianie. Trzy minuty po ósmej.

Był czternasty listopada i do wielkiego dnia pozostał dokładnie tydzień.

Kwatera główna dysponowała czterema pokojami, co było liczbą niewystarczającą, ale z drugiej strony komendanta miejskiego i Möllera prawie nigdy tam nie było, szef policji porządkowej również pojawiał się rzadko, a Malm i naczelny komendant wcale.

Najczęściej był Martin Beck.

Gunvald Larsson i Einar Rönn byli tam prawie zawsze, podobnie jak Benny Skacke i Fredrik Melander, który teraz był inspektorem kryminalnym w wydziale kradzieży, ale miał wieloletnie doświadczenie i w komisji do spraw zabójstw, i w wydziale kryminalnym w Sztokholmie.

Melander był dziwnym człowiekiem i nieocenionym atutem. Jego pamięć funkcjonowała jak komputer, a nawet lepiej, i przepuszczając przez niego wszystkie informacje, mogli się zabezpieczać przed różnymi błędami, dublowaniem poleceń i innymi. Sam był wysokim, zrównoważonym mężczyzną, trochę starszym od reszty. Przeważnie siedział bez ruchu, studiując dokumenty i grzebiąc w fajce, a jeśli nie było go przy stole, znajdował się w toalecie, o czym wiedziała połowa sztokholmskiej policji, uważając to za niezwykle zabawne.

Ci, którzy rzadko pokazywali się w kwaterze głównej, mieli własne siedziby w pobliżu – szczególnie szef policji porządkowej wykonywał większą część bezpośredniej pracy organizacyjnej w swoim gabinecie w starej komendzie przy Agnegatan. Potem wysyłał kopie wszystkich dokumentów do Martina Becka.

Generalnie nie była to zła kwatera główna. Nie przywiązywano tu wagi do konwenansów i Gunvald Larsson tylko skinął głową Rönnowi, zanim wszedł do Martina Becka. Ten siedział przy biurku, machając nogami, i rozmawiał przez telefon, kartkując jednocześnie grubą księgę raportów.

– Nie – zaprzeczył. – Powtarzałem kilka razy, że nie mam żadnych uwag.

– Tak, właśnie, może pan robić, co chce.

– Nie, tego nie powiedziałem.

– Tak, to ja powiedziałem, że może pan robić, co chce. My zresztą też nie mamy uwag. Rozumie pan?

Teraz mówił z pewnym naciskiem.

– Do widzenia – rzucił i położył słuchawkę.

Gunvald Larsson patrzył na niego pytająco.

– Lotnictwo – rzekł Martin Beck.

– Ech – westchnął tylko Gunvald Larsson.

– Tak, właśnie to samo próbowałem wyrazić, tylko trochę uprzejmiej. Chcą wiedzieć, czy będziemy potrzebować więcej niż jeden dywizjon myśliwców.

– I co powiedziałeś?

– Że w ogóle nie potrzebujemy samolotów.

– Naprawdę?

– Tak. Ten generał trochę się obraził. „Samolot” to widocznie brzydkie słowo.

– To prawda. Równie złe jak nazwanie pokładu podłogą na statku.

– O tak, to naprawdę jest złe – zgodził się Martin Beck. – Przeproszę go, jeśli znów zadzwoni.

Spojrzał przelotnie na datownik na zegarku i oznajmił:

– Twoi przyjaciele z ULAG nie dają jeszcze o sobie znać.

Kontrola granic i ruchu przychodz№cego z zagranicy byіa niezwykle dokіadna w ci№gu ostatniego tygodnia lub dwуch.

Gunvald Larsson wyrwał z jednej dziurki nosa szczeciniasty włosek, obejrzał go z zainteresowaniem i mruknął:

– Mhm.

– Czy coś mówiłeś? – zapytał Martin Beck.

Gunvald Larsson przeszedł parę razy długimi krokami przez pokój. W końcu stwierdził:

– Myślę, że powinniśmy działać tak, jakby oni już tu byli.

– Chcesz powiedzieć, że jeszcze nie przyjechali?

– Mało prawdopodobne. Jeżeli coś planują, pewnie już tu są.

– Zapewne chodzi o kilka osób. Czy naprawdę mogli się tu dostać tak, że żadnego z nich nie namierzyliśmy? Dość dużo osób zatrzymano do dokładniejszej kontroli na różnych przejściach granicznych, ale wszystkie wydawały się mieć papiery w porządku.

– To byłoby dziwne – skonstatował Gunvald Larsson. – Ale…

Umilkł. Martin Beck zauważył:

– Mogli przekroczyć granicę, nim zaostrzono kontrole.

– Tak – zgodził się Gunvald Larsson. – Istnieje taka możliwość.

Wyglądał na wyjątkowo zamyślonego.

– O czym myślisz? – zapytał Martin Beck.

– Że to przypadek cholernie odpowiedni dla ULAG. Pasuje czasowo. Nigdy wcześniej nie przeprowadzali akcji w Europie. Poza tym ten polityk jest…

– Kontrowersyjny?

– Kontrowersyjny – potwierdził Gunvald Larsson. – Pewne kręgi są gotowe dać premię za jego odstrzał.

– Tak – mruknął obojętnie Martin Beck. – W takim razie wykazuje się pewną odwagą, że w ogóle tu przyjeżdża.

Potem spytał, jakby chcąc zmienić temat:

– Oglądałeś wczoraj jakieś ciekawe filmy?

Larsson dostał polecenie przeanalizowania pewnej liczby sfilmowanych wizyt państwowych, jakie miała w posiadaniu służba bezpieczeństwa.

– Tja. A propos tego, co powiedziałeś wcześniej, zauważyłem, że Nixon rzeczywiście jechał przez Belgrad otwartym samochodem razem z Titem. Tak samo w Dublinie. Nixon i de Valera paradowali w staroświeckim rolls-roysie z otwartym szyberdachem. Z tego, co było widać na filmie, mieli tam tylko jednego ochroniarza. Natomiast miałem wrażenie, że zamknęli pół kraju, kiedy Kissinger był w Rzymie.

– Czy pokazywali też wielki klasyk? Papieża w Jerozolimie?

– Tak. Niestety, już to widziałem.

Nad wizytą papieża w Jerozolimie czuwała jordańska służba bezpieczeństwa, której działania doprowadziły do chaosu, jaki nie miał chyba precedensu w historii świata. Nawet Stig Malm nie mógłby osiągnąć czegoś podobnego.

Zadzwonił telefon.

– Beck, słucham.

– Cześć – przywitał się szef policji, porządkowej. – Przejrzałeś dokumenty, które ci wysłałem?

– Tak, właśnie nad nimi siedziałem.

– Jak widzisz, w ciągu tych dwóch dni będzie brakowało policji porządkowej w innych rejonach kraju.

– Rozumiem.

– Chcę tylko, żebyś miał tego świadomość.

– To właściwie nie jest moja sprawa. Zapytaj naczelnego komendanta, czy ma tego świadomość.

– Okej, zadzwonię do Malma.

Rönn wszedł z okularami do czytania zsuniętymi na czubek czerwonego nosa i papierem w ręce.

– To ta lista SK, którą znalazłem na moim biurku.

– Ma leżeć w moim koszu na listy – rzekł Gunvald Larsson. – Połóż ją tam. Kto do diabła w ogóle ją przeniósł?

– Nie ja – odrzekł Rönn.

– Co to za lista? – zapytał Martin Beck.

– Ludzie, którzy powinni zostać na komisariacie – powiedział Gunvald Larsson. – Siedzieć w dyżurce i grać w kółko i krzyżyk, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Martin Beck wziął listę z ręki Rönna i popatrzył na nią. Od góry figurowały na niej nazwiska, których się spodziewał.


Lista SK:

Bo Zachrisson

Kenneth Kvastmo

Karl Kristiansson

Victor Paulsson

Aldor Gustavsson

Richard Ullholm

I tak dalej.


– Świetnie rozumiem – stwierdził. – Służba na komisariacie wydaje się w odniesieniu do nich rozsądnym pomysłem. Ale co właściwie znaczy SK?

– Szczególni kretyni – odpowiedział Gunvald Larsson. – Nie chciałem się wyrażać zbyt bezpośrednio.

Weszli do większego pokoju, gdzie swoje biurka mieli Rönn i Melander. Przykleili już taśmą do ściany dużą odbitkę planu miasta i wyrysowali wstępną drogę kolumny.

Jak zwykle w centralach tego typu panowały tu hałas i zamieszanie.

Telefon dzwonił bez przerwy i od czasu do czasu wchodzili jacyś ludzie, zostawiając wewnętrzne wiadomości w perforowanych brązowych kopertach.

Do tego Melander rozmawiał przez telefon, nie wyjmując fajki z ust.

– Tak. Właśnie wszedł – potwierdził.

Podał w milczeniu słuchawkę Martinowi Beckowi.

– Beck, słucham.

– Dobrze, że cię złapałem – stwierdził Stig Malm.

– Aha.

– Gratuluję swoją drogą fantastycznego rozwiązania sprawy morderstwa Petrusa.

Trochę późno. I przesadnie sformułowane.

– Dziękuję – odrzekł Martin Beck. – W rzeczy samej to głównie dzięki bystrości Åsy i Benny’ego. Zwłaszcza Åsy.

– Åsy?

Znajomość osób nie była mocną stroną Malma.

– Åsy Torell – podpowiedział Martin Beck. – Wydział kryminalny w Märsta.

– Ach tak, ona – rzekł obojętnie Malm.

Nie cenił zbyt wysoko kobiet policjantek.

– Czy to chciałeś mi powiedzieć?

– Nie – odparł Malm. – Niestety nie.

– O co więc chodzi?

– Szef lotnictwa właśnie dzwonił do naczelnego komendanta.

Szybko działa, pomyślał Martin Beck. Głośno zaś westchnął:

– Aha.

– Generał sprawiał wrażenie…

– Wściekłego?

– Nie, nie, powiedzmy, że był rozczarowany niechęcią policji do współpracy.

– Ach tak.

Malm chrząknął z zakłopotaniem.

– Przeziębiłeś się?

Co za cholerny szef, pomyślał Martin Beck. Potem uderzyła go myśl, że teraz jest właściwie na odwrót. On mógł się uważać za szefa Malma.

– Mam sporo roboty. Czego chcesz?

– Cóż, uważamy, że nasze związki z obroną są i delikatne, i ważne. Dlatego byłoby pożądane, gdyby rozmowy z siłami zbrojnymi prowadzono w duchu wzajemnego zrozumienia. Tak, rozumiesz chyba, że nie ja to mówię.

Martin Beck zaśmiał się i zażartowat:

– A kto to jest? Jakaś automatyczna sekretarka?

– Martin – zaczął błagalnym tonem Malm. – Znasz moją sytuację. Nie jest łatwo….

– Dobrze – przerwał Martin Beck. – Coś jeszcze?

– Na razie nie.

– To cześć.

– Cześć.

Podczas rozmowy do pokoju wszedł także Benny Skacke. Spojrzał pytająco na Martina Becka, który wyjaśnił:

– Szef biura Malm. Ciekawa osobowość, na którą z pewnością się natkniesz w swojej karierze.

Gunvald Larsson stał z boku przy planie miasta. Nie odwracając głowy, skomentował:

– Nie przesadzaj. Malm to tylko tępy biurokrata. Cała administracja jest pełna takich jak on.

Znów zadzwonił telefon. Odebrał Melander. Tym razem był to Möller, który chciał porozmawiać o swojej walce z czymś, co nazywał siłami wywrotowymi w społeczeństwie. Mówiąc prościej – z komunistami.

Pozwolili Melanderowi prowadzić rozmowę. Był w tym bezkonkurencyjny. Odpowiadał krótko i cierpliwie na wszystko, zawsze wyrażał się jasno i nigdy nie podnosił głosu. Do końca rozmowy dzwoniący nie znalazł posłuchu. Został jednak potraktowany uprzejmie i nie miał powodu do narzekań.

Pozostali analizowali trasę przejazdu kolumny.

Program wizyty nielubianego senatora był bardzo prosty.

Jego specjalny samolot, prawdopodobnie sprawdzany dziesięć razy dziennie przez wybranych mechaników, miał wylądować na sztokholmskiej Arlandzie o godzinie pierwszej.

Przy samolocie miał powitać gościa przedstawiciel rządu, po czym przechodzili do pomieszczenia dla VIP-ów. Rząd zrezygnował z wojskowej kompanii honorowej. Zamiast tego przedstawiciel rządu i gość ze Stanów Zjednoczonych mieli wsiąść do opancerzonego samochodu i pojechać do siedziby parlamentu przy placu Sergela. Później tego samego dnia senator, a ściśle mówiąc, czterej oficerowie z amerykańskiego niszczyciela, który właśnie zawinął do portu w Oslo, mieli złożyć wieniec upamiętniający zmarłego króla.

Było sporo zamieszania w sprawie złożenia hołdu zmarłemu monarsze. Wszystko zaczęło się od pytania, czy senator ma jakieś specjalne życzenia. Ten odpowiedział, że chciałby odwiedzić obóz lapoński, w którym Lapończycy żyją tak jak pięćset lat temu. Życzenie to zmartwiło trochę tych członków rządu, którzy zdecydowali się zaprosić tego człowieka, ponieważ obnażało jego niewiedzę o Szwecji w ogólności i Lapończykach w szczególności. Musieli wytłumaczyć, że coś takiego nie istnieje, i przedstawili kontrpropozycję, czy senator nie chciałby obejrzeć okrętu wojennego „Wasa” z XVII wieku. Senator odpowiedział, że nie interesują go stare statki i zamiast tego chciałby złożyć hołd zmarłemu niedawno królowi, który był uważany za najwybitniejszego współczesnego Szweda nie tylko przez senatora, lecz również przez wielu innych Amerykanów.

To życzenie nikogo specjalnie nie ucieszyło. Kilku ministrów było lekko zszokowanych tym wybuchem niepohamowanego rojalizmu w związku ze śmiercią starego króla i obwołaniem nowego. Uważali, że już tego wystarczy, i przez kanały dyplomatyczne dociekali, co senator właściwie rozumie przez „niedawno” (od śmierci Gustawa VI Adolfa minął prawie rok), a potem z naciskiem dawali do zrozumienia, że rząd nie jest zainteresowany współudziałem w idealizowaniu zmarłych królów. Senator był jednak nieugięty. Uparł się złożyć wieniec i tak musiało być.

Ambasada USA zamówiła wieniec tak duży, że musiały przy nim współpracować dwie firmy florystyczne. Senator sam ustalił jego wielkość i wybrał gatunki kwiatów. Czterej oficerowie marynarki przybyli do Sztokholmu już dwunastego listopada i byli to atletycznie zbudowani mężczyźni. Żaden z nich nie mierzył poniżej metra dziewięćdziesiąt w skarpetkach. Świadczyło to o przezorności, gdyż nikt by nie uwierzył, że marynarze mniejszej postury byliby w stanie ruszyć z miejsca ten kwiatowy dar.

Po tej ceremonii, w której premier po wielu wahaniach obiecał wziąć udział, kolumna jechała do siedziby parlamentu. Po południu gość miał się spotkać z paroma przedstawicielami rządu na nieformalnych rozmowach.

Wieczorem rząd jako gospodarz wydawał wykwintną kolację w Stallmästaregården, gdzie nawet przywódcy partii opozycyjnych z żonami mieli sposobność porozmawiać z człowiekiem, który kiedyś omal nie został prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Kaliber polityczny senatora był tego rodzaju, że przywódca szwedzkiej lewicy, czyli przewodniczący partii komunistycznej, podziękował za obiad w takim towarzystwie.

Po obiedzie senator miał przenocować w gościnnym apartamencie ambasady.

Program na piątek był nadzwyczaj prosty.

Król zapraszał na lunch do pałacu. Dwór nie poinformował jeszcze o szczegółach, lecz wstępnie mówiono, że król wyjdzie i powita gościa w Logården, po czym obaj wejdą do pałacu.

Po lunchu senator miał z jednym lub kilkoma członkami rządu pojechać prosto na lotnisko Arlanda, pożegnać się i wrócić do USA. Koniec, kropka.

Nie było w tym niczego skomplikowanego ani godnego szczególnej uwagi.

Właściwie zakrawało na absurd, że tylu policjantów różnych służb będzie musiało się zajmować ochranianiem jednej osoby.

Teraz stali przed mapą.

Wszyscy oprócz Melandera, który nadal rozmawiał przez telefon.

Rönn zachichotał nagle i bez wyraźnego powodu. A Gunvald Larsson zapytał:

– Co ci jest, Einar?

A Skacke:

– Odbiło ci, Einar?

Gunvald Larsson spojrzał na niego nieprzyjaźnie. Skacke poczerwieniał i nie odzywał się przez jakiś czas.

– No cóż – powiedział Rönn. – Pomyśleć, że ten senator chciał zobaczyć Lapończyków. Mógł przecież przyjść do mnie i popatrzeć na Undę. Tylko popatrzeć, oczywiście.

Unda była żoną Rönna, Laponką z pochodzenia, niską, przysadzistą, z czarnymi lśniącymi włosami i piwnymi oczami. Mieli synka Matsa, który w marcu skończył dziesięć lat. Chłopiec miał jasne włosy i niebieskie oczy, zupełnie jak Rönn, ale za to odziedziczył po matce wybuchowy temperament, co sprawiało, że Rönn reprezentował spokój w rodzinie, w której każdy drobiazg mógł doprowadzić do gwałtownej kłótni.

Melander zakończył rozmowę, wstał i podszedł do kolegów.

– Mhm – zamruczał. – Teraz tak jak wy przeczytałem cały materiał dotyczący tej grupy sabotażystów.

– I gdzie byś umieścił ładunek wybuchowy? – zapytał Martin Beck.

Melander zapalił fajkę i rzucił ze stoickim wyrazem twarzy:

– Gdzie wy byście podłożyli ewentualną bombę?

Pięć palców wskazujących wycelowało w mapę i dotknęło jej w tym samym punkcie.

– Ho, ho – zachwycił się Rönn.

Wszyscy poczuli się trochę głupio. W końcu Gunvald Larsson skomentował:

– Jeżeli pięciu ludzi takich jak my doszło do tego samego wniosku, musi w tym tkwić jakiś cholerny błąd.

Martin Beck odszedł parę kroków na bok, oparł się łokciem o szafkę z dokumentami i polecił:

– Fredrik, Benny, Einar i Gunvald. Za dziesięć minut chcę mieć wasze pisemne uzasadnienia. Każdy ma napisać osobno. Ja też to zrobię. Krótko i treściwie.

Poszedł do swojego pokoju. Zadzwonił telefon. Nie odebrał go. Włożył papier do maszyny i zaczął pisać palcami wskazującymi.


Jeżeli ULAG dokona zamachu, wszystko przemawia za tym, że użyją zdalnie detonowanej bomby. Przy tym rodzaju ochrony, jaki właśnie tworzymy, wydaje się, że najtrudniej się zabezpieczyć przed metodą bomby w gazociągu. Także dlatego, że w ten sposób osiąga się odpowiednią siłę wybuchu. Mój samodzielny wybór najbardziej prawdopodobnego miejsca przy wjeździe do Sztokholmu z lotniska oparty jest na tym, że kolumny nie można bez dużych trudności, głównie w kwestii rozdysponowaniu sił policyjnych, poprowadzić inną drogą. Właśnie w tym miejscu jest dużo podziemnych przejść i tuneli, należących przede wszystkim do będącego w trakcie rozbudowy wewnętrznego systemu komunikacyjnego metra, a częściowo do skomplikowanego rozgałęzienia kanalizacji. Można się tam również dostać przez studzienki kanalizacyjne oraz inne zejścia, jeśli się zna miejską sieć podziemnych połączeń. Powinniśmy się również liczyć z rozmieszczeniem alternatywnych ładunków wybuchowych i próbować zlokalizować ich logiczne punkty. Uzasadnienie.

Beck


Skacke wszedł ze swoją opinią, zanim Martin Beck skończył pisać. Za nim przyszli Melander i Gunvald Larsson.

Rönn zjawił się ostatni. Praca pisemna zajęła mu prawie dwadzieścia minut. Nie był człowiekiem pióra.

Wszyscy mieli podobne uwagi, niemniej studium Rönna było najbardziej interesującą lekturą. Napisał:


Podziemny podkładacz bomb, nawet jeśli użyje detonacji radiowej, musi włożyć bombę do gazociągu tam, gdzie on jest. Kilka (pięć) jest właśnie tam, gdzie pokazałem, i jeśli ma gdzieś tam włożyć bombę, musi jak nornik albo sam wykopać tunel, albo wykorzystać podziemne przejścia, które już są. Właśnie tam, gdzie pokazałem, jest mnóstwo już wykopanych przejść, i jeśli sama bomba jest taka mała, jak mówi Gunvald, to nie można temu zapobiec, chyba że już teraz odkomenderujemy pod ziemię mnóstwo policjantów, tworząc podziemne komando policyjne, ale oni nie mają doświadczenia i pewnie się do niczego nie przydadzą.

Einar Rönn, pierwszy asystent kryminalny

Nie wiemy jednak, czy pod ziemią są jacyś zamachowcy z bombą, ale jeśli są, nie mogą im przeszkodzić ani policjanci nadziemni, ani podziemni, tylko muszą oni pływać w kanalizacji i wtedy potrzebujemy jeszcze kanalizacyjnego komanda płetwonurków.


Autor wiercił się na krześle, kiedy Martin Beck czytał, ale ten nie uśmiechnął się, tylko położył dokument na wierzchu stosu.

Rönn dobrze myślał, tylko trochę dziwnie pisał. Może dlatego wciąż nie awansował na inspektora kryminalnego.

Czasami jego pisma były puszczane przez złośliwych w obieg, wywołując salwy szyderczego śmiechu.

Policjanci pisali wprawdzie raporty, które były stekiem bzdur, ale Rönn jako doświadczony śledczy powinien robić to lepiej, mówiono.

Martin Beck podszedł do szafki, wypił szklankę wody, oparł się łokciem w zwykły sposób, podrapał w głowę i zarządził:

– Benny, powiedz centrali, że nie odbieramy telefonów i nie życzymy sobie żadnych gości. Ktokolwiek by to był.

Skacke wykonał polecenie, ale zapytał:

– A jeśli przyjdzie naczelny komendant lub Malm?

– Malma wykopiemy – odrzekł Gunvald Larsson. – Co do tego drugiego, może się zająć układaniem pasjansa. W szufladzie mojego biurka leży talia kart. Właściwie jest Einara albo dostała mu się w spadku po Åkem Stenströmie.

– Dobrze – zgodził się Martin Beck. – Teraz Gunvald chce coś powiedzieć.

– Chodzi o technikę podkładania bomb przez ULAG – rzekł Gunvald Larsson. – Tuż po zamachu piątego czerwca komando bombowe policji wraz z grupą ekspertów z armii zaczęło szukać innych ładunków wybuchowych w miejskich gazociągach. Z czasem znaleziono dwa, które nie zostały zdetonowane. Były jednak tak małe i dobrze zamaskowane, że jeden znaleziono po trzech miesiącach, a drugi dopiero w zeszłym tygodniu. A jednak oba znajdowały się na trasie zaplanowanej na następny dzień i trzeba było dokopywać się do nich metr po metrze. Bomby były ulepszoną wersją bomb plastikowych, jakie stosowano swego czasu w Algierii. Urządzenie do detonacji radiowej było bardzo zaawansowane technologicznie.

Umilkł.

Martin Beck podsumował:

– Tyle o tym. Teraz porozmawiamy o czymś innym i ten szczegół musi definitywnie zostać między nami. Tylko nas pięciu będzie o tym wiedziało. Nikt inny. Będzie jeden wyjątek, ale do tego dojdziemy później.

Rozmowa trwała blisko dwie godziny. Wszyscy mieli jakieś uwagi.

Martin Beck czuł zadowolenie. To była, niezależnie od tego, co jedni sądzili o drugich, dobra grupa, choć musiał dość często im wyjaśniać, co ma na myśli, i wtedy tęsknił za Kollbergiem.

Skacke sprawdził, kto dzwonił podczas narady. Lista była długa.

Naczelny komendant, komendant sztokholmski, dowódca sił zbrojnych, szef sztabu, adiutant króla, dyrektor radia, dyrektor biura Malm, minister sprawiedliwości, przewodniczący partii moderatów, szef policji porządkowej, dziesięć różnych gazet, ambasador USA, komendant z Märsta, sekretarka premiera, dowódca ochrony parlamentu, Lennart Kollberg, Åsa Torell, prokurator generalny oraz Rhea Nielsen plus jedenaścioro nieznanych obywateli.

Martin Beck spojrzał zmartwiony na listę i westchnął głęboko.

Oczywiście będą z tego kłopoty, może nawet sporo.

Przeciągnął palcem wskazującym po długiej liście nazwisk, przysunął telefon i wybrał numer Rhei.

– Cześć – powitała go wesoło. – Nie przeszkadzam?

– Nigdy mi nie przeszkadzasz.

– Przyjdziesz wieczorem do domu?

– Tak, ale pewnie dość późno.

– Jak późno?

– Dziesiąta, jedenasta, coś w tym rodzaju.

– Co dzisiaj jadłeś? – spytała inkwizytorskim tonem.

Martin Beck nie odpowiedział.

– Nic, prawda? Pamiętaj, co sobie obiecaliśmy o mówieniu prawdy?

– Masz rację. Jak zwykle.

– To przyjdź do mnie do domu. Jeśli ci się uda, zadzwoń pół godziny wcześniej. Nie chcę, żebyś umarł z głodu, zanim ten drań tu wyląduje.

– Dobrze. Całuję.

– Całuję.

Potem panowie rozdzielili między siebie rozmowy, z których niektóre były szybkie i proste, a inne długie i skomplikowane. Gunvald Larsson w rozmowie z Malmem zapytał:

– Czego chcesz?

– Beck chyba próbował przypisać nam odpowiedzialność za to, że trzeba będzie tu ściągnąć mnóstwo policjantów z prowincji. Szef policji porządkowej dzwonił w tej sprawie jakąś godzinę temu.

– No i?

– My tu w GZP chcemy zaznaczyć, że nie macie powodu, by angażować się w mnóstwo pobocznych przestępstw, których jeszcze nie popełniono.

– A robimy to?

– Szef ocenił kwestię odpowiedzialności jako ważną. Jeśli zostanie popełnione przestępstwo gdzie indziej, nie będzie to nasza wina. GZP nie ma z tym nic wspólnego.

– Bardzo dziwne – rzekł Gunvald Larsson. – Gdybym ja był w GZP, dopilnowałbym prewencji. Co wy tam właściwie robicie w tym GZP? Na czym polega wasza praca?

– Nie my za to odpowiadamy, tylko rząd.

– Okej, zadzwonię do ministra.

– Co?

– Dobrze słyszałeś. Do widzenia.

Larsson nigdy wcześniej nie rozmawiał z przedstawicielem rządu. Nigdy zresztą nie miał na to ochoty, ale teraz energicznie wybrał numer do Ministerstwa Sprawiedliwości.

Połączył się bezpośrednio i miał teraz ministra na linii.

– Dzień dobry – przywitał się. – Nazywam się Gunvald Larsson i jestem policjantem. Zajmuję się ochroną wizyty senatora.

– Dzień dobry. Słyszałem o panu.

– Teraz wywiązała się nieprzyjemna i bezsensowna moim zdaniem dyskusja, czyja to wina, że nie będzie żadnych glin na przykład w Enköping czy w Norrtälje w przyszły czwartek i piątek.

– I?

– Chciałem prosić o odpowiedź w tej kwestii, żebym nie musiał się o to wykłócać z różnymi idiotami.

– Rozumiem. Całą odpowiedzialność ponosi oczywiście rząd. Nie ma sensu wskazywać pojedynczych osób, na przykład tych, które zaproponowały zaproszenie senatora i to zorganizowały. Osobiście zaznaczę, że Główny Zarząd Policji musi zrobić wszystko, co w jego mocy, by zwiększyć działania prewencyjne w rejonach ze znacznym niedoborem personelu.

– Wspaniale – odrzekł Gunvald Larsson. – To właśnie chciałem usłyszeć. Do widzenia.

– Chwileczkę – zatrzymał go minister sprawiedliwości. – Sam zadzwoniłem, by się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja na froncie bezpieczeństwa.

– My oceniamy ją jako dobrą. Pracujemy według ścisłego, lecz elastycznego planu.

– To wspaniale.

Sprawiał wrażenie rozsądnego, pomyślał Gunvald Larsson. Ale minister sprawiedliwości miał opinię chlubnego wyjątku spośród polityków karierowiczów, którzy prowadzili Szwecję do powolnego, lecz nieuniknionego upadku.

I tak dzień upłynął na wielu zwykle bezprzedmiotowych rozmowach. Urzędnicy wbiegali i wybiegali nieprzerwanym strumieniem.

Około dziesiątej wieczorem Gunvald Larsson dostał teczkę, której zawartość sprawiła, że przez prawie pół godziny siedział nieruchomo z głową podpartą dłońmi.

I Skacke, i Martin Beck jeszcze byli, ale zamierzali wkrótce iść do domu, a Gunvald Larsson nie chciał psuć im wieczoru. Zamierzał powiedzieć im, co jest w teczce, dopiero następnego dnia.

Potem zmienił zdanie i podał ją bez słowa Martinowi Beckowi, który włożył ją spokojnie do aktówki.

Martin Beck dotarł tego wieczoru do domu przy Tulegatan dopiero dwadzieścia po jedenastej.

Dzień pracy zakończył się długim spotkaniem z szefem policji porządkowej. To, co mieli do omówienia, byto ważne i wymagało skupienia. Jak rozporządzić wielką liczbą umundurowanych policjantów? Jak ich zakwaterować, żywić i przemieszczać? Gdzie powinni się znajdować w każdym określonym momencie? Jak postępować z demonstrantami?

Szef policji porządkowej był dobrym administratorem. Jeszcze lepsze było jego obiektywne nastawienie do tak zwanych drażliwych kwestii. Jedną z nich był właśnie problem z demonstrantami. Wiele wskazywało na to, że Eric Möller wkrótce zamierza zrobić w tej kwestii jakieś posunięcie i że jest gotów zwrócić się do wysoko postawionych osób, by znaleźć poparcie dla swoich pomysłów.

Dlatego Martinowi Beckowi bardzo zależało na tym, by mieć w tej sprawie jasną linię postępowania. Chciał mieć gotowe rozwiązanie, by móc odrzucić koncepcję Säpo. Osobiście uważał, że nie ma powodu, by nie dać mało cenionemu gościowi okazji zobaczyć i usłyszeć, że wielu ludzi w kraju zdecydowanie go nie lubi i uważa jego wizytę za afront. Zbyt wiele rzeczy, w które ten człowiek był uwikłany, wydarzyło się niedawno lub trwało nadal. Wojna w Wietnamie, interwencja w Kambodży, ludobójstwo w Chile, biorąc tylko pierwsze przykłady z brzegu.

Szef policji porządkowej podzielał tę opinię. Niektórzy z pozostałych nie, na przykład Stig Malm, który uważał, że należy ustawić kordony policyjne i bariery tak daleko od kolumny, by senator nie musiał widzieć ani jednego demonstranta, ani nawet plakatu czy transparentu.

Ostatni tendencyjny raport Erica Möllera wskazywał, że demonstracje będą zakrojone na dużą skalę i że ludzie przyjadą z daleka i z bliska, żeby mieć szansę pokazać, co myślą. Tyle ustalili jego szpiedzy.

Prawdopodobnie było to słuszne – niedobrze byłoby ulegać stereotypowi, że wszystko, co robi wydział bezpieczeństwa, jest albo błędem, albo celowym szykanowaniem lewicy.

Martinowi Beckowi i szefowi policji porządkowej chodziło o takie rozporządzenie policją, by demonstranci mogli wyrażać, co chcą, ale żeby bardziej bojowe grupy nie przedarły się przez bariery i nie zatrzymały kolumny ani nie zablokowały dróg. Szef policji porządkowej uważał, że powinni sobie dać z tym radę. Po pewnym wahaniu zgodził się również na następujący warunek: że policjanci w cywilu otrzymają surowy zakaz stosowania przemocy, jeśli nie zmuszą ich do tego szczególne okoliczności. Policjantom, którzy złamią tę zasadę, wymierzy się karę dyscyplinarną, a w poważniejszych przypadkach staną przed sądem.

Martin Beck walczył przez chwilę, by zamienić termin „staną przed sądem” na „zostaną zwolnieni ze służby”, ale w końcu musiał się poddać.

Otworzył drzwi wejściowe własnym kluczem. Wszedł na drugie piętro i zadzwonił do drzwi. Były zamknięte. Nacisnął dzwonek w umówiony sposób i czekał. Miała klucze do jego mieszkania, a on do niej nie. Nie uważał, że ich potrzebuje, ponieważ nie miał tam właściwie nic do roboty, kiedy nie było jej w domu. A kiedy była w domu, nie zamykała zwykle drzwi na zamek.

Po jakiejś pół minucie przybiegła boso i otworzyła.

Sprawiała wrażenie niezwykle ożywionej i miała na sobie tylko miękką bawełnianą koszulę w szaroniebieskim kolorze, sięgającą do polowy uda.

– A niech to licho – stwierdziła. – Dałeś mi za mało czasu. Mam coś, co musi stać pół godziny w piekarniku.

Nie mógł do niej zadzwonić, zanim nie skończył rozmowy z szefem policji porządkowej, to znaczy dziesięć minut temu. Potem skorzystał z samochodu służbowego, bo jak zwykle nie mógł liczyć na taksówkę.

– Jezu, ale jesteś zmęczony – rzuciła. – Czy nie rozumiesz, że musisz jeść?

Popatrzyła na niego zmrużonymi oczami i zaproponowała:

– Wykąpiemy się? Myślę, że tego potrzebujesz.

Rhea w zeszłym roku urządziła w piwnicy saunę dla lokatorów. Kiedy chciała korzystać z niej sama, po prostu wywieszała kartkę na drzwiach.

Martin Beck przebrał się w stary płaszcz kąpielowy, wiszący w szafie w sypialni, a ona poszła pierwsza i włączyła saunę. Było to wspaniałe urządzenie, suche i bardzo ciepłe.

Większość ludzi w takiej saunie milczy, ale to nie leżało w naturze Rhei.

– Jak ci idzie w twojej dziwnej pracy? – zapytała.

– Myślę, że dobrze, ale…

– Ale co?

– Nie jestem pewny. Nigdy przecież się nie zajmowałem czymś podobnym.

– Pomyśl tylko o zaproszeniu tutaj tego drania – rzekła. – Socjaldemokraci powinni odgryźć sobie głowę ze wstydu.

– Nie jest chyba specjalnie popularny.

– Popularny? Będę cholernie żałować, jeśli uda ci się go ochronić.

– Naprawdę tak myślisz?

– Nie na serio. Przemoc rzadko jest szczęśliwym rozwiązaniem. Czasami oczywiście bywa.

– Kiedy?

– Wojny wyzwoleńcze ciągnące się latami. Na przykład Wietnam. Co ludzie mają robić? Muszą walczyć. A teraz zwycięstwo jest blisko. Czyli został tylko tydzień? To znaczy do jego przyjazdu?

– Nawet nie. W najbliższy czwartek.

– Będzie o tym w radiu albo w telewizji?

– W obu.

– Pojadę na Köpmangatan popatrzeć.

– Nie będziesz demonstrować?

– Może – zastanawiała się markotnie. – Powinnam. Chyba zaczynam się robić za stara na demonstracje. Kilka lat temu było inaczej.

– Słyszałaś o czymś, co nazywa się ULAG?

– Czytałam o nich trochę w gazetach. Nie wiadomo dokładnie, co reprezentują. Myślisz, że coś tu zrobią?

– Możliwe.

– Wyglądają na niebezpiecznych.

– Niezwykle.

– Czy już wystarczy?

Termometr zatrzymał się w pobliżu stu stopni. Wylała kilka czerpaków wody na kamienie i z sufitu spłynął nieznośny, lecz przyjemny żar.

Wyszli i wzięli prysznic. Potem wytarli się wzajemnie.

Kiedy wrócili do mieszkania, z kuchni dochodził bardzo obiecujący zapach.

– Chyba jest już gotowe – oznajmiła. – Dasz radę nakryć do stołu?

Tyle jeszcze dał radę. Oprócz jedzenia, oczywiście.

Jedzenie było bardzo dobre i dawno tyle nie zjadł. Potem siedział przez chwilę w milczeniu z kieliszkiem wina w ręce. Spojrzała na niego i stwierdziła:

– Chyba masz już dosyć. Idź się położyć.

Martin Beck naprawdę miał dosyć. Ten dzień nieprzerwanych rozmów telefonicznych i konferencji zupełnie go wyczerpał.

Jednak z jakiegoś powodu nie chciał od razu się kłaść. Zbyt dobrze czuł się w tej kuchni z warkoczami czosnku i gałązkami piołunu, tymianku i kiściami jarzębiny. Po chwili zagadnął:

– Rhea?

– Tak?

– Uważasz, że źle zrobiłem, biorąc tę pracę?

Długo myślała nad odpowiedzią. Potem rzekła:

– To wymaga dosyć skomplikowanej analizy.

– Więc ją zrób – zaproponował i ziewnął.

– Według mnie samo zaproszenie tego reakcjonisty jest skandaliczną gafą rządu. Stany Zjednoczone są krajem, który od dłuższego czasu zagraża pokojowi na świecie, niejedynym zresztą, są przecież takie, jak na przykład Izrael. Ale największym i najbardziej niebezpiecznym. Tu w Szwecji ustrój pseudosocjalistyczny od kilku dziesięcioleci proklamuje neutralność, która jest fałszywa. Przez cały czas, na długo przed zimną wojną, naszą politykę tworzyli ludzie negatywnie nastawieni do socjalizmu, a pozytywnie do zachodniego kapitalizmu. Ten Dag Hammarskjöld, o którym wszyscy tyle mówili, był na przykład takim człowiekiem. Jego głównym zadaniem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych było tworzenie podstawy dla stanowiska politycznego kraju. Uważał, że naturalnym wrogiem Szwecji jest socjalistyczny Związek Radziecki, z czego wynika, że Stany Zjednoczone są naturalnym sojusznikiem. Rząd socjaldemokratyczny reprezentuje wyłącznie własne i prywatne interesy kapitalistyczne, ale udało mu się wmówić ludziom, że coś w rodzaju socjalizmu, podczas wszystkich lat pozostawania u władzy, zwalczył prawdziwy socjalizm. Zorganizował szwedzki wywiad na amerykańskim żołdzie. Przeciwdziałał na przykład ruchowi wietnamskiemu do chwili, gdy stato się jasne, że nie da się już dłużej oszukiwać ludzi w tej kwestii. Jeśli przypomnisz sobie sprawę Cataliny, zrozumiesz, co mam na myśli.

Sprawa Cataliny należała do najbardziej utajnionych podejrzanych interesów rządu. Szwedzkie samoloty szpiegowały na konto Amerykanów radzieckie wody terytorialne. Rosjanie zestrzelili dwa z nich, a rząd najbardziej perfidnymi kłamstwami wzniecił nastroje antykomunistyczne, omal nie osiągając głównego celu, mianowicie sprowokowania przystąpienia Szwedów do dużego paktu antysocjalistycznego NATO.

Rhea Nielsen sprawdziła szybkim rzutem oka, czy Martin Beck nie usnął. Potem się odezwała:

– Parę dni temu rozmawiałeś ze mną o „Weserubung”. Nie jestem ekspertem w szachach ani w skomplikowanych morskich operacjach wojennych. Tyle jednak rozumiem, że niemiecki sztab marynarki zrobił dobrą robotę. Jak się nazywał ten admirał?

– Raeder.

– Właśnie. Czytałam jego pamiętniki, które mi dałeś. Wydawał się człowiekiem z dużymi zaletami, między innymi odwagą cywilną. Ale…

– Ale co?

– Zapominasz o jednej rzeczy odnośnie do „Weserubung”. Francuzi i Polacy zdobyli de facto Narvik i zniszczyli urządzenia do załadunku rudy żelaza, a potem Anglicy zmiażdżyli niemiecką flotę.

– Eskadrę niszczycieli. Zabrakło im paliwa.

– Tak, tak – rzuciła zirytowana. – Rzecz w tym, że niemiecki generał, chyba nazywał się Dietl, utknął w beznadziejnej sytuacji militarnej. Musiał wycofać się w góry i prosić Hitlera o pozwolenie na kapitulację. Ale szwedzkie koleje przepuściły dla niego tranzyt posiłków i materiałów i dał sobie radę. To też piękny przykład szwedzkiej polityki neutralności. Rząd szwedzki wiedział, że Hitler nigdy nie planował zaatakować Szwecji, którą uważał za przyjaźnie nastawiony kraj. Wśród rządu, wojska i policji znaleźli się ludzie, którzy aktywnie działali na rzecz wciągnięcia Szwecji w wojnę po stronie niemieckiej, motywując to obawą przed socjalizmem. Później, kiedy Rosjanie pokonali Niemców pod Stalingradem i było oczywiste, że Hitler przegra wojnę, sympatie Szwecji przeniosły się natychmiast na Stany Zjednoczone. I tak jest do tej pory. Szwedzka socjaldemokracja od dziesięcioleci oszukuje naród fałszywą propagandą. W rzeczy samej reprezentuje interesy kapitalistyczne i klikę bossów, od których oczekuje się, że będą kontrolować główną partię robotniczą. To jest zbrodnia przeciw narodowi, właściwie przeciw każdemu człowiekowi, który tutaj żyje. Teraz do udziału w tym przestępstwie wciągnięto także policję. Tak, wiem, że ty i twoja komisja zabójstw nie czujecie się winni brutalności zwykłego policjanta i nie bierzecie udziału w prześladowaniach politycznych. Ale ja bardzo dobrze rozumiem twojego kolegę, który odszedł.

– Kollberga.

– To zresztą przemiły facet. Lubię też jego żonę. To znaczy, uważam, że zrobił dobrą rzecz. Zrozumiał, że policja jako formacja oddaje się terroryzowaniu głównie dwóch kategorii ludzi: socjalistów i takich, którzy wyłamali się ze społeczeństwa klasowego. Postąpił zgodnie ze swoim sumieniem i przekonaniami.

– Ja uważam, że popełnił błąd. Jeżeli wszyscy dobrzy policjanci odejdą, biorąc na siebie winy innych, zostaną tylko tępaki i męty. Zresztą już o tym rozmawialiśmy.

– Rozmawialiśmy już prawie o wszystkim. Myślałeś o tym?

Skinął głową.

– Ale postawiłeś konkretne pytanie i teraz na nie odpowiem. Chciałam tylko najpierw przedstawić kontekst. Tak, kochanie, uważam, że popełniłeś błąd. Co by się stało, gdybyś odmówił?

– Dostałem bezpośrednie polecenie.

– A gdybyś odmówił wykonania polecenia?

Martin Beck wzruszył ramionami. Był bardzo zmęczony, ale rozmowa go interesowała.

– Pewnie zostałbym zawieszony. Ale, szczerze mówiąc, to mało prawdopodobne. Natomiast ktoś inny dostałby tę robotę.

– Kto?

– Prawdopodobnie Stig Malm, dyrektor biura. Mój tak zwany szef i bezpośredni przełożony.

– I zrobiłby to gorzej niż ty? Tak, na pewno. A jednak spontanicznie i bez szczególnego uzasadnienia uważam, że powinieneś był odmówić. Tak czuję. Uczucia trudno analizować. Prawdopodobnie czuję tak: nasz rząd, twierdzący, że reprezentuje naród, zaprasza osławionego reakcjonistę, który parę lat temu mógł nawet zostać prezydentem. Gdyby tak się stało, mielibyśmy teraz pewnie wojnę światową. A teraz zostanie przyjęty jako honorowy gość. Nasz gabinet z premierem na czele będzie z nim uprzejmie rozmawiał o recesji i cenach ropy i zapewniać, że stara, dobra, neutralna Szwecja nadal jest takim samym bastionem przeciw komunizmowi jak zawsze. Zaproszą go na wystawny obiad i spotka się z tak zwaną opozycją, która reprezentuje takie same kapitalistyczne interesy jak rząd, tylko trochę uczciwiej sformułowane. Potem zje lunch z naszym ograniczonym marionetkowym królem. I przez cały czas będzie tak cholernie starannie pilnowany, że przypuszczalnie nie zobaczy ani jednego demonstranta i nie usłyszy o istnieniu jakiejkolwiek opozycji, jeżeli Säpo lub CIA mu o tym nie powiedzą. Jedyne, co zauważy, to nieobecność Callego Hermanssona na uroczystym obiedzie.

– Tu się mylisz. Wszyscy demonstranci zostaną dopuszczeni w zasięg jego wzroku.

– O ile rząd się nie przestraszy i ci nie zabroni. Co zrobisz, jeśli nagle zadzwoni premier i powie, żeby przewieźć wszystkich demonstrantów na stację Rasunda i tam ich zatrzymać?

– Wtedy naprawdę odmówię.

Patrzyła na niego długo, siedząc z podbródkiem opartym o podniesione kolana i dłońmi splecionymi wokół kostek. Włosy miała potargane po saunie i prysznicu, a jej twarz o nieregularnych rysach była zamyślona.

Pomyślał, że jest ładna.

W końcu powiedziała:

– Jesteś świetnym facetem, Martin. Ale masz podłą pracę. Jakich łudzi wsadzasz za morderstwa i inne przestępstwa? Tak jak ten ostatni? Jakiś biedny robotnik, próbujący się odegrać na łajdaku kapitaliście, który zniszczył mu życie? Jaką karę dostanie?

– Dwanaście lat, jak sądzę.

– Dwanaście lat – powtórzyła. – Tak, pewnie sobie zasłużył.

Nie wyglądała na zadowoloną. Potem zmieniła temat tak nagle, jak to miała w zwyczaju.

– Dzieci są u Sary piętro wyżej, więc możesz spać bez ryzyka, że będą ci skakać po brzuchu. Natomiast ja mogę przejść po tobie, kiedy będę się kładła.

Nierzadko kładła się wtedy, kiedy on już zasnął. I znów zmieniła temat.

– Mam nadzieję, że jesteś świadomy, że ten dostojny gość ma na sumieniu dziesiątki tysięcy istnień ludzkich. Był jedną z najaktywniejszych sił stojących za strategicznym bombardowaniem Wietnamu Północnego. I angażował się już w wojnę koreańską oraz wspierał MacArthura, kiedy ten chciał zrzucić bombę atomową na Chiny.

Martin Beck skinął głową.

– Wiem – rzucił. Potem ziewnął.

– Połóż się – poleciła stanowczo. – Dostaniesz śniadanie, kiedy się obudzisz. O której mam cię zbudzić?

– O siódmej.

– Okej.

Martin Beck położył się i zasnął prawie natychmiast.

Rhea sprzątała przez chwilę w kuchni. Potem weszła do sypialni i pocałowała go w czoło. Nie zareagował.

W mieszkaniu było ciepło, więc zdjęła koszulę, zwinęła się w swoim ulubionym fotelu i przez chwilę czytała. Miała problemy ze snem i często budziła się na długo przed porankiem. Bezsenność jest irytującą przypadłością, która często prowadzi do zmiennych i nieobliczalnych nastrojów. Wcześniej próbowała zaradzić kłopotom za pomocą czerwonego wina, ale teraz zaczęła czytać nocami nudne kompendia i inne książki w podobnym stylu.

Rhea Nielsen była ciekawa, często w bardzo otwarty sposób. Kiedy przeczytała artykuł o wywiadzie środowiskowym, który sama napisała kilka lat wcześniej, rozejrzała się i spostrzegła teczkę Martina Becka.

Otworzyła ją bez większego namysłu i zaczęła przeglądać dokumenty, dokładnie i z zainteresowaniem. Na koniec otworzyła teczkę, którą Martin Beck dostał przed wyjściem od Gunvalda Larssona.

Długo studiowała zawartość, z napiętą uwagą i nie bez pewnego zdziwienia.

W końcu włożyła wszystko do teczki i poszła do łóżka.

Przeszła po Martinie Becku, ale spał tak głęboko, że się nie obudził.

Potem położyła się blisko niego, przytulając twarz do jego twarzy.

Загрузка...