Rozdział 24


Sytuacja nie była dla Martina Becka zupełnie nowa. On sam za biurkiem, a na krześle naprzeciw niego ktoś, kto zabił człowieka. Bywało tak już wiele razy – stanowiło przecież część jego pracy.

Nieczęsto natomiast zdarzało się, by prowadził przesłuchanie w niespełna godzinę od chwili popełnienia czynu, by sam wraz z wieloma innymi policjantami był jego świadkiem, sprawcą była osiemnastoletnia dziewczyna, a pytania jak, gdzie i kiedy zostały już wyeliminowane i pozostawało tylko dlaczego.

W ciągu wszystkich lat swojej pracy w policji konfrontował się z mordercami i ofiarami z różnych klas społecznych i o zróżnicowanym statusie, ale nigdy wcześniej ofiarą nie była osoba na tak wysokim stanowisku jak premier kraju.

Poza tym nie przypominał sobie, by kiedykolwiek spotkał się z takim narzędziem zbrodni, jakie leżało teraz przed nim na biurku.

Obok małego niklowanego rewolweru leżało stare zniszczone pudełko na naboje – z jasnozielonej tektury, z zaokrąglonymi rogami i prawie nieczytelną etykietą na wieku. Leżała w nim kula, która przeszyła czoło premiera, a dziewczyna wyjęła pudełko z torby i dała mu już w samochodzie w drodze na komendę.

Gunvald Larsson był w pokoju tylko przez chwilę. Uznał, że z tą rozmową Martin Beck lepiej poradzi sobie bez niego i po wymianie porozumiewawczych spojrzeń zostawił go sam na sam z Rebecką.

Siedziała teraz w wyczekującej pozie naprzeciw Martina Becka, wyprostowana, z dłońmi zaciśniętymi na kolanach, a jej okrągła dziecinna twarz była blada i spięta. Pokręciła głową, kiedy ją zapytał, czy chce coś zjeść, wypić albo zapalić papierosa.

– Próbowałem cię znaleźć parę dni temu – odezwał się Martin Beck.

Spojrzała na niego zdziwiona. Po chwili zapytała:

– Dlaczego?

– Pytałem adwokata Braxéna o twój adres, ale nie wiedział, gdzie mieszkasz. Od tamtej letniej rozprawy zastanawiałem się czasami, jak sobie radzisz, i przeczuwałem, że jest ci ciężko. Że możesz potrzebować pomocy.

Rebecka wzruszyła ramionami.

– Tak. Ale teraz jest już za późno.

Martin Beck niemal pożałował tego, co powiedział. Miała rację. Było za późno i to, że podjął mało zdecydowaną próbę, by ją odnaleźć, nie mogło jej pocieszyć w obecnej sytuacji.

– Gdzie mieszkasz, Rebecko? – spytał.

– W zeszłym tygodniu mieszkałam u koleżanki. Jej mąż wyjechał na kilka tygodni i mogłam tam mieszkać z Camillą do jego powrotu.

– Czy Camilla jest tam teraz?

Skinęła głową.

– Myśli pan, że może tam zostać? – zaniepokoiła się. – Przynajmniej na razie. Koleżanka chętnie się nią zajmie.

– To na pewno da się załatwić – odrzekł Martin Beck. – Chcesz tam zadzwonić?

– Nie teraz. Trochę później, jeśli będę mogła.

– Oczywiście. Masz też prawo do obrońcy. Domyślam się, że będziesz chciała adwokata Braxéna?

Znów skinęła głową.

– Tylko jego znam – zauważyła. – I był dla mnie bardzo miły. Ale nie znam numeru jego telefonu.

– Czy chcesz, żeby zaraz tutaj przyszedł?

– Nie wiem. Musi mi pan powiedzieć, co mam robić. Nie wiem, jak to się zwykle odbywa.

Martin Beck podniósł słuchawkę i poprosił centralę, by znaleźli Bekacza.

– Pomógł mi napisać list – wyjaśniła Rebecka.

– Tak – potwierdził Martin Beck. – Widziałem przedwczoraj kopię w jego biurze. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

– Przeciw czemu?

– Że przeczytałem twój list.

– Nie, czemu miałabym mieć? To pewnie też pan wie, co odpowiedzieli?

Spojrzała na niego ponurym wzrokiem.

– Tak – odparł. – Niezbyt zachęcające ani pomocne. Co robiłaś po tym, jak dostałaś odpowiedź?

– Nic. Nie wiedziałam, co robić. Nie miałam przecież kogo spytać. Myślałam, że on jako najwyższa władza w kraju może coś zrobić, ale kiedy się tym nie przejął…

Wykonała bezradny gest dłońmi i wyjaśniła prawie szeptem:

– Teraz to nie ma znaczenia. Nic już nie ma znaczenia.

Kiedy siedziała, wydawała się taka mała, samotna i zrezygnowana, że Martin Beck miał ochotę podejść i pogłaskać ją po ciemnych lśniących włosach albo objąć i pocieszyć. Zamiast tego spytał:

– Gdzie mieszkałaś przez całą jesień? Zanim się sprowadziłaś do przyjaciółki?

– Trochę tu i tam. Przez pewien czas mieszkałyśmy w domku letnim w Waxholm. Kolega pozwolił, kiedy jego rodzice byli za granicą. Potem, kiedy wrócili, nie odważył się nas tam zostawić, więc wprowadził się do swojej dziewczyny, a my mogłyśmy spać w jego pokoju. Jednak po paru dniach właścicielka mieszkania zaczęła się awanturować, więc znów się przeprowadziłyśmy. A potem mieszkałyśmy u różnych znajomych.

– Nie pomyślałaś o tym, by się zwrócić do opieki społecznej? Może by ci pomogli z mieszkaniem.

Rebecka pokręciła głową.

– Nie sądzę – oceniła. – Tylko by nasłali na mnie komisję opieki nad dzieckiem i zabrali mi Camillę. Nie wierzę, że można ufać jakimkolwiek urzędom w tym kraju. Nie przejmują się zwykłymi ludźmi, którzy nie są ani sławni, ani bogaci, i tego, co nazywają pomaganiem, ja nie uważam za pomoc. Tylko oszukują.

W jej głosie brzmiała gorycz i Martin Beck wiedział, że nie ma sensu się sprzeciwiać. Poza tym nie miał podstaw. Ogólnie rzecz biorąc, miała rację.

– Mhm – mruknął tylko.

Zadzwonił telefon. Centrala informowała, że adwokat Braxén nie jest osiągalny ani u siebie w biurze, ani w sądzie. Nie mieli wpisanego nume telefonu do jego mieszkania.

Martin Beck przypuszczał, że Bekacz ma mieszkanie połączone z biurem i używa tylko jednego telefonu. Albo ma zastrzeżony numer. Poprosił telefonistkę z centrali, by próbowała dalej szukać Braxéna.

– To nie ma większego znaczenia, jeśli go pan nie znajdzie – oznajmiła Rebecka, kiedy Martin Beck położył słuchawkę. – Tym razem już mi nie pomoże.

– Ależ tak – odparł Martin Beck. – Nie możesz tracić nadziei, Rebecko. I tak musisz mieć obrońcę, a Braxén jest dobrym adwokatem. Najlepszym, jakiego możesz dostać. Na razie jednak musisz się zadowolić rozmową ze mną. Czy myślisz, że mogłabyś mi opowiedzieć o tym, co się stało?

– Przecież pan wie, co się stało.

– Tak, miałem na myśli to, co działo się wcześniej. Musiałaś to planować od jakiegoś czasu.

– Ma pan na myśli to zabójstwo?

– Tak.

Rebecka siedziała przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w podłogę. Potem podniosła wzrok, pełen takiej rozpaczy, że Martin Beck spodziewał się, iż lada moment się rozpłacze.

– Jim nie żyje – wyszeptała bezdźwięcznym głosem.

– Jak…

Martin Beck przerwał, kiedy Rebecka schyliła się po torbę stojącą na podłodze obok jej krzesła i zaczęła przetrząsać jej zawartość. Wyjął z kieszeni spodni chustkę do nosa, czystą, choć trochę zgniecioną, i podał jej przez biurko. Popatrzyła na niego suchymi oczami i pokręciła głową. Schował chustkę z powrotem i czekał, aż znajdzie w torbie to, czego szuka.

– Odebrał sobie życie – wyjaśniła, kładąc przed nim na stole kopertę poczty lotniczej z biało-niebiesko-czerwonymi brzegami. – Może pan przeczytać list od jego mamy.

Martin Beck wyjął z koperty szeleszczący papier pocztowy. List został napisany na maszynie i składał się tylko z jednej kartki. Jego ton był suchy i powściągliwy, w samym tekście nie było nic, co wskazywałoby na to, że matka Jima współczuje Rebece czy choćby rozpacza po śmierci syna. Ogólnie list nie wyrażał żadnych uczuć i dlatego wydawał się dość okrutny.

Jim umarł w więzieniu dwudziestego drugiego października, pisała. Zrobił sobie sznur z koca i powiesił się na górnej poręczy piętrowego łóżka w celi. Z tego, co jej wiadomo, nie zostawił żadnego wyjaśnienia, przeprosin czy jakiejkolwiek wiadomości ani dla rodziców, ani dla Rebecki, ani dla nikogo innego. Chciała powiadomić o tym Rebeckę, ponieważ wie, że martwiła się o Jima i ma dziecko, którego ojcem mógł być Jim. Rebecka może już przestać czekać, aż Jim się odezwie. Pani Cosgrave zakończyła list stwierdzeniem, jak okoliczności śmierci Jima – najwyraźniej nie sama śmierć, lecz właśnie okoliczności – wpłynęły na jego ojca, pogarszając zły stan jego zdrowia. Podpisano: „Grace W. Cosgrave”.

Martin Beck złożył kartkę i włożył z powrotem do koperty. Był na niej stempel z datą jedenastego listopada.

– Kiedy to dostałaś? – zapytał.

– Wczoraj rano – odpowiedziała Rebecka. – Miała tylko adres do moich przyjaciół, u których mieszkałam latem, i leżał tam przez kilka dni, zanim mnie znaleźli.

– Nie jest specjalnie miły.

– Nie.

Rebecka patrzyła w milczeniu na list leżący przed nią na biurku.

– Nie myślałam, że mama Jima jest taka – odezwała się. – Taka twarda. Jim opowiadał mi o rodzicach i wydawało się, że bardzo ich lubi. Bardziej tatę, oczywiście.

Znów wzruszyła ramionami i dodała:

– Choć rodzice niekoniecznie lubią swoje dzieci.

Martin Beck zrozumiał, że to aluzja do jej rodziców, ale wziął to do siebie. Sam miał syna Rolfa, który niedługo skończy dwadzieścia lat, a ich kontakty zawsze były złe. Najpierw po rozwodzie, albo raczej, kiedy poznał Rheę, która nauczyła go, by odważył się na szczerość nie tylko wobec innych, lecz również samego siebie, odważył się przyznać, że właściwie nie lubi Rolfa. Teraz patrzył na zgorzkniałą, spiętą twarz Rebecki i zastanawiał się, co jego brak ciepłych uczuć wobec syna oznacza dla życia emocjonalnego chłopca.

Odpędził myśli o Rolfie i powiedział do Rebecki:

– To wtedy się zdecydowałaś? Kiedy dostałaś ten list?

Zwlekała przez chwilę z odpowiedzią. Przeczuwał, że jej wahanie wynika raczej z tego, że chce być szczera, nie z niepewności. Zakładał, że na tyle ją zna.

– Tak – potwierdziła w końcu. – Wtedy się zdecydowałam.

– Skąd wzięłaś rewolwer?

– Miałam go przez cały czas. Dostałam kilka lat temu, kiedy zmarła ciocia mojej mamy. Lubiła mnie i często u niej bywałam, kiedy byłam mała, więc gdy umarła, odziedziczyłam trochę rzeczy, którymi się u niej bawiłam. Między innymi ten rewolwer. Ale nie myślałam o nim aż do wczoraj i nawet nie pamiętałam, że mam do niego kule. Tyle razy się przeprowadzałam i przez cały ten czas leżały zapakowane w torbie.

– Strzelałaś z niego wcześniej?

– Nie, nigdy. Właściwie nie byłam pewna, czy działa. Myślę, że jest chyba dość stary.

– Tak – zgodził się Martin Beck. – Ma co najmniej osiemdziesiąt lat.

Martin Beck nie interesował się specjalnie bronią i nie znał na niej bardziej, niż to konieczne. Gdyby był tam Kollberg, mógłby powiedzieć, że to Harrington and Richardson 32 single action, model z roku 1885. Potrafiłby również zidentyfikować amunicję jako ołowianą kulę bezpłaszczową w mosiężnej łusce z małym ładunkiem prochowym, marki Remington, wykonaną w roku 1905.

– Jak ci się udało wejść niepostrzeżenie? Policja zagrodziła przecież całą Riddarholmen i kontrolowała wszystkich wchodzących.

– Wiedziałam, że premier będzie jechał w ko… koi… zapomniałam, jak to się nazywa.

– W kolumnie – podpowiedział Maitin Beck. – Pochód albo jak w tym wypadku rząd samochodów.

– Tak, razem z tym Amerykaninem. Przeczytałam więc w gazecie, dokąd będą jechać i co tam robić i pomyślałam, źe kościół będzie najlepszy. Poszłam tam wczoraj wieczorem i się ukryłam. Potem zostałam tam przez całą noc i cały dzień aż do ich przyjazdu. Nietrudno było się ukryć, a miałam ze sobą maślankę, więc nie chciało mi się pić ani jeść. Do kościoła weszli jacyś ludzie, chyba policjanci, ale mnie nie zauważyli.

Komando kretynów, pomyślał Martin Beck. Oczywiście, że jej nie zauważyli.

– Czy to wszystko, co jadłaś w ciągu ostatniej doby? – zapytał. – Naprawdę nie chcesz nic zjeść?

– Nie, dziękuję, nie jestem głodna. Nie potrzebuję dużo jedzenia. Większość ludzi w tym kraju je o wiele za dużo. Mam zresztą w torbie sól sezamową i daktyle, gdybym potrzebowała.

– Dobrze, powiedz sama, gdybyś czegoś chciała.

– Dziękuję – odpowiedziała grzecznie Rebecka.

– Nie spałaś też pewnie wiele w ciągu ostatniej doby.

– Niewiele. Spałam trochę w kościele w nocy. Niedługo, najwyżej godzinę. Było dość zimno.

– Nie musimy dzisiaj długo rozmawiać – zaproponował Martin Beck. – Możemy jutro, kiedy wypoczniesz. Jeśli chcesz, możesz dostać coś na sen.

– Nigdy nie biorę tabletek – odrzekła Rebecka.

– Czas musiał ci się dłużyć przez te wszystkie godziny w kościele. Co robiłaś, czekając?

– Myślałam. Najwięcej o Jimie. Tak trudno zrozumieć, że nie żyje. Ale przecież w jakimś sensie wiedziałam, że nie wytrzyma w więzieniu. Nie poradził sobie w zamknięciu.

Umilkła na chwilę, po czym dodała ze wzburzeniem w głosie:

– To nieludzka, okropna i poniżająca kara. Jak jedni ludzie mogą decydować o zamykaniu innych? Wszyscy powinni mieć prawo do życia i wolności.

– W społeczeństwie muszą być jakieś zasady – odparł Martin Beck. – I trzeba ich przestrzegać.

– Tak, może. Ale czy ci, którzy wymyślają te zasady, są lepsi i mądrzejsi od innych? Ja w każdym razie tak nie myślę. Jim został oszukany. Nie zrobił niczego złego. Zupełnie nic. A jednak musiał zostać ukarany. Równie dobrze mogli go skazać na karę śmierci.

– Jim został skazany zgodnie z prawem swojego kraju…

– Został skazany tutaj – przerwała mu Rebecka, wychylając się do przodu na krześle. – Kiedy go namówili, by jechał do domu, już go skazali. Proszę nie mówić, że było inaczej, bo nie uwierzę.

Martin Beck nie odpowiedział. Rebecka znów opadła na oparcie krzesła i odgarnęła z policzka pasmo włosów. Czekał, aż podejmie swoją opowieść, nie chciał przerywać toku jej myśli pytaniami czy przemądrzałymi komentarzami. Po chwili sprostowała:

– Mówiłam wcześniej, że postanowiłam zastrzelić premiera, kiedy się dowiedziałam, że Jim nie żyje. To niby prawda, ale właściwie myślałam chyba o tym już wcześniej. Nie jestem teraz pewna.

– Powiedziałaś przecież, że aż do wczoraj nie myślałaś o tym, że masz rewolwer?

Rebecka zmarszczyła czoło.

– To prawda. Pomyślałam o tym dopiero wczoraj.

– Gdybyś wcześniej planowała go zastrzelić, na pewno także wcześniej przypomniałabyś sobie o rewolwerze.

Skinęła głową.

– Tak, być może – przytaknęła. – Nie wiem. Wiem tylko, że teraz, kiedy Jim nie żyje, nic nie ma już znaczenia. Nie przejmuję się tym, co stanie się ze mną. Jedyne, co dla mnie coś znaczy, to Camilla. Kocham ją, ale nie mogę jej dać nic prócz miłości. Jeżeli musi dorastać i żyć w tym społeczeństwie, powinna się tego nauczyć. A ja nigdy jej nie nauczę. Staram się patrzeć na to tak, że będzie szczęśliwsza, jeśli się dostosuje do zasad i praw, jakie obowiązują w tym kraju. Nigdy zresztą nie twierdziłam, że dziecko jest własnością tego, kto je urodził. W najlepszym wypadku będzie dość silna, by pokierować własnym życiem, kiedy dorośnie.

Rebecka spojrzała wyzywająco na Martina Becka i dodała:

– Pan oczywiście uważa, że jestem dziecinna i nieodpowiedzialna, ale ja naprawdę dużo o tym myślałam.

– Też tak sądzę – odparł Martin Beck. – Nie uważam cię ani za dziecinną, ani za nieodpowiedzialną. Przeciwnie. Wydaje mi się, że masz większe poczucie odpowiedzialności niż większość twoich rówieśników. Poza tym jesteś szczera, a to też nie takie częste.

– Tak – zgodziła się Rebecka. – Wszyscy kłamią. Okropnie żyje się w świecie, w którym ludzie tylko się okłamują, Ale wszyscy myślą, że muszą kłamać, żeby poradzić sobie w życiu i kiedy ci, którzy mają najwięcej do powiedzenia i mówią innym, co mają robić, a czego nie, kłamią najwięcej ze wszystkich, to tak właśnie się dzieje. Jak człowiek, który jest oszustem i draniem, może decydować o całym kraju? Bo on taki był. Zgniły moralnie oszust. Nie jestem taka głupia, by wierzyć, że ten, który go zastąpi, będzie lepszy, ale chciałabym pokazać wszystkim, którzy rządzą i decydują, że nie mogą oszukiwać ludzi bez umiaru. Sądzę, że wielu ludzi dobrze wie, że zostaną oszukani, ale większość za bardzo się boi albo jest zbyt wygodna, żeby coś powiedzieć. Protesty i skargi zresztą nie pomagają, a ci, którzy są u władzy, nic sobie z nich nie robią. Nie dbają o nic prócz własnej kariery, zupełnie lekceważą zwykłych ludzi. Dlatego go zastrzeliłam. Żeby się może przestraszyli i zrozumieli, że ludzie nie są taką ciemną masą, jak im się wydaje. Mają za nic tych, którzy potrzebują pomocy i skarżą się i awanturują, kiedy tej pomocy nie dostają, ale własnego życia nie mają za nic. Ale ja…

Przerwał jej dzwonek telefonu. Martin Beck pożałował, że nie zaznaczył, by nie łączyć do niego rozmów. Rebecka nie była zwykle taka elokwentna – kiedy widział ją poprzednio, sprawiała wrażenie nieśmiałej i milczącej.

Podniósł słuchawkę. Centrala powiadamiała go, że nadal szukają adwokata Braxéna, jak dotąd bez pozytywnego rezultatu.

Martin Beck położył słuchawkę i w tej samej chwili ktoś zastukał do drzwi i do pokoju wkroczył Hedobald Braxén.

– Dzień dobry – rzucił w locie do Martina Becka i podszedł prosto do Rebecki.

– To przecież ty, Roberto. Słyszałem w radiu, że premier został zastrzelony i z opisu tak zwanego sprawcy domyśliłem się, kto to jest, i od razu pospieszyłem tutaj.

– Dzień dobry – przywitała się Rebecka.

– Szukaliśmy pana – rzekł Martin Beck.

– Byłem u klienta – odparł Bekacz. – Nawiasem mówiąc, niezwykle interesujący człowiek. Ma olbrzymią wiedzę i zna się na wielu fascynujących dziedzinach. Jego ojciec był zresztą w swoim czasie wybitnym znawcą flamandzkiego tkactwa. To tam usłyszałem tę wiadomość w radiu.

Braxén miał na sobie długi płaszcz w żółte i zielone cętki, który opinał jego okazały brzuch. Teraz go zdjął i rzucił na krzesło. Położył na biurku teczkę i zobaczył rewolwer.

– Mhm – zamruczał. – Nieźle. Nie jest łatwo trafić z czegoś takiego. Pamiętam jeden raz, to było chyba tuż przed wybuchem wojny, podobna broń związana ze sprawą między dwoma bliźniakami. Jeśli już skończyliście, ja i Roberta…

– Rebecka – poprawił Martin Beck.

– Oczywiście. Czy mogę porozmawiać przez chwilę z Rebecką?

Bekacz poszperał w teczce i znalazł starą mosiężną cygarnicę. Otworzył ją i wyjął przeżuty niedopałek cygara.

Martin Beck zrozumiał, że dla Rebecki najlepiej będzie, jeśli zostawi ją na chwilę sam na sam z Bekaczem. Liczne skojarzenia i dygresje powinny być trochę mniej liczne, jeżeli Bekacz będzie miał tylko jednego słuchacza. Poza tym sam powinien wypełnić różne formularze i raporty oraz protokół z informacjami o Rebece i dużą część tego może zrobić bez jej udziału.

Wstał z krzesła i oznajmił:

– Proszę bardzo. Wrócę za chwilę.

Kiedy szedł do drzwi, usłyszał głos Bekacza:

– Tak, moja mała Rebecko, źle się stało, ale jakoś się ułoży. Głowa do góry. Pamiętam dziewczynę w twoim wieku, to było w Kristianstad w roku 1946, tym samym zresztą, w którym…

Martin Beck zamknął za sobą drzwi i westchnął.

Загрузка...