Rozdział 8


Naczelny komendant uśmiechnął się do Gunvalda Larssona, ale w tym uśmiechu nie było chłopięcego uroku. Odsłonił tylko dwa rzędy ostrych zębów, z trudem skrywając niechęć do gościa. Stig Malm też tam był, to znaczy stał za swoim szefem i starał się sprawiać wrażenie, że to wszystko na razie go nie dotyczy.

Malm osiągnął swoje stanowisko dzięki czemuś, co można określić jako zręczne zabieganie o karierę, a co w potocznym języku nosi nazwę wazeliniarstwa. Wiedział, jak niebezpiecznie jest obrażać zwierzchników, ale był też świadomy, że zgubne bywa również gnębienie podwładnych. Mógł nadejść dzień, kiedy oni z kolei dostaną szansę, by znaleźć się na górze.

Dlatego obserwował na razie sytuację z neutralnym nastawieniem.

Naczelny komendant wzniósł nieznacznie dłonie, po czym znów opuścił je na blat stołu.

– Tak, Larsson – zaczął. – Nie musimy chyba mówić, jak bardzo się cieszymy, że wyszedłeś z tej strasznej przygody bez większego uszczerbku.

Gunvald Larsson spojrzał na Malma, który wcale nie wyglądał na zadowolonego.

Kiedy Malm spostrzegł, że jest obserwowany, próbował zatrzeć złe wrażenie, mówiąc z szerokim uśmiechem:

– Tak, naprawdę, Gunvald. Napędziłeś nam niezłego stracha.

Naczelny komendant odwrócił głowę i spojrzał lodowatym wzrokiem na najbliższego współpracownika.

Malm najwyraźniej przesadził. Natychmiast stłumił uśmiech i spuścił wzrok. Pomyślał ze smutkiem: Cokolwiek bym zrobił, zawsze jest źle.

Naprawdę miał podstawy do pewnej mizantropii. Jeżeli on albo komendant podjęli jakąś niezbyt udaną akcję, którą popołudniówki mogły wrzucić na pierwsze strony, zawsze obrywał za to Malm. Jeżeli zbłaźnił się któryś z podwładnych, także Malm stawał się kozłem ofiarnym. Nie musiało oczywiście tak być, gdyby sam miał trochę więcej odwagi cywilnej, ale Stig Malm nigdy o tym w ten sposób nie myślał.

Teraz przemówił naczelny komendant, który z jakiegoś powodu sądził, że długie pauzy podnoszą jego autorytet.

– Wydaje się trochę dziwne, że pozostałeś tam jeszcze przez jedenaście dni po zamachu, chociaż miałeś zarezerwowany lot już na następny dzień. Powinieneś był zatem lecieć szóstego czerwca, jednak wróciłeś do domu dopiero osiemnastego. Jak to wytłumaczysz?

Gunvald Larsson miał na to pytanie dwie odpowiedzi. Od razu wybrał tę, która lepiej pasowała do jego sytuacji.

– Zamówiłem nowy garnitur.

– Uszycie nowego garnituru zajmuje jedenaście dni? – zdumiał się komendant.

– Tak, jeśli ma być zrobiony porządnie. Można oczywiście uszyć szybciej, ale wtedy nie da się uniknąć niedoróbek.

– Mhm – rzekł poirytowany komendant. – Mamy, jak wiesz, rewidentów i takie rzeczy jak garnitur trudno byłoby wrzucić do budżetu. Czemu zresztą nie mogłeś kupić go tutaj?

– Nie kupuję garniturów – odparł Gunvald Larsson. – Szyję je na miarę. A w Europie nie ma krawca, który potrafiłby to zrobić tak, jak chcę.

– Ale to z kosztami i rewidentami jest sprytne – ocenił Malm.

Był przekonany, że użył właściwego i bezpiecznego wyrażenia, lecz naczelny komendant stracił nagle zainteresowanie garderobą Gunvalda Larssona. Stwierdził:

– Dziwny z ciebie człowiek, Larsson, ale z biegiem lat wyrobiliśmy sobie opinię, że jesteś dobrym policjantem.

– Tak – przytaknął Malm. – To prawda.

– Przecież już to powiedziałem – rzekł poirytowany komendant. – Chociaż jesteś dziwny.

– I krnąbrny – uzupełnił szef biura.

Komendant zwrócił się teraz do Malma i oznajmił z wszystkimi oznakami wzbierającej wściekłości:

– Nie toleruję ani krnąbrności, ani nadgorliwości. Powinieneś to rozumieć, Stig.

Malm wyraźnie znalazł się na linii strzału i musiał teraz jak najszybciej z niej zejść. Rozejrzał się za drogami odwrotu.

Gunvald Larsson puścił do niego oko.

Malm osłupiał, bo ostatnie, co można było powiedzieć, to to, że są ze sobą na dobrej stopie. Wręcz przeciwnie, ich wcześniejsza współpraca prowadziła do poważnych konfliktów.

– Jak Stig wie, nie spędziłem tych jedenastu dni wyłącznie u krawca – rzucił od niechcenia Gunvald Larsson.

W rzeczywistości Malm nie miał pojęcia, czym zajmował się Larsson. Typowe dla kierownictwa GZP było, że wcześniej nikt z nich nie miał czasu choćby porozmawiać z Gunvaldem Larssonem aż do dziś, ponad sześć tygodni od jego powrotu do domu. A teraz chodziło głównie o rozliczenie kosztów podróży.

Naczelny komendant nie zamierzał już dłużej dręczyć Malma. Zapewnił jakby mimochodem:

– Dobrze, Stig. Dobrze, że znajdujesz czas dla naszych ludzi.

I zwrócił się zaciekawiony do Gunvalda Larssona.

– A zatem, co robiłeś?

– Cóż, oczywiście przede wszystkim burdele. Zawsze uważałem, że powinniśmy dokładnie sprawdzać wszystkie burdele na świecie jako obiekty usługowe dla marynarzy i innych Szwedów za granicą.

Gunvald Larsson był w burdelu raz, w wieku dwudziestu dwóch lat, i od razu zdecydował, że ta pierwsza wizyta będzie zarazem ostatnią.

Malm spodziewał się, że komendant dostanie ataku szału, rzuci w Gunvalda Larssona przyciskiem do papieru lub czymś podobnym, ale jego zwierzchnik zupełnie niespodziewanie dostał ataku śmiechu, który udało mu się opanować dopiero po paru minutach.

– Zabawny jesteś, Larsson – wysapał w końcu. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się uśmiałem.

Gunvald Larsson pomyślał, że ktoś powinien się przyjrzeć poczuciu humoru naczelnego komendanta, po czym kontynuował:

– Cóż, ponieważ i tak tam byłem i musiałem czekać na garnitur, skorzystałem z okazji, by spróbować zbadać, co się stało.

– Co nie było chyba szczególnie konstruktywne – stwierdził komendant. – Tamtejsza policja przeprowadziła bardzo dokładne śledztwo. Dostaliśmy ponadto wszystkie informacje. Dotarły do nas, kiedy jeszcze tam byłeś, więc równie dobrze mogli dać dokumentację tobie. Ty jednak byłeś zajęty burdelami…

Naczelny komendant znów wybuchnął śmiechem. Malm rzucił zmieszane spojrzenie na pozostałych i pogładził w zadumie kręcone włosy. Gunvald Larsson zaczekał, aż komendant przestał rechotać i otrze łzy z kącików oczu. Wtedy odpowiedział:

– Osobiście jestem przekonany, że służba bezpieczeństwa popełniła sporo błędów i wnioski z policyjnego śledztwa nie są prawidłowe, zwłaszcza odnośnie do kilku znaczących szczegółów. Poza tym mam jeden egzemplarz raportu w swoim pokoju. Dostałem go przed wyjazdem.

W pokoju zapadła na chwilę cisza. Potem Malm odważył się zauważyć:

– To może być ważne dla listopadowej wizyty.

– Źle, Stig – poprawił naczelny komendant. – To jest nie tylko ważne, to jest niezwykle ważne. Musimy natychmiast zwołać zebranie.

– Właśnie – zgodził się Malm.

Lubił zebrania. Stanowiły część samego życia. Bez nich niczego nie dałoby się zrobić. Społeczeństwo by się rozpadło.

– Kogo wezwać?

Malm stał już przy telefonie.

Naczelny komendant był pogrążony w myślach. Gunvald Larsson wyłamywał palce, aż trzeszczały mu w stawach.

– Gunvald będzie oczywiście jako referujący – rzekł Malm.

– Po tym wszystkim będzie jako ekspert – uznał komendant. – Myślę jednak o czymś innym. Grupa specjalna nie została jeszcze utworzona. Mamy wprawdzie sporo czasu, ale to bardzo duże i wymagające przedsięwzięcie. Sądzę, że najwyższy czas zebrać małą grupę kluczowych osób.

– Szef wydziału bezpieczeństwa – podsunął Malm.

– To się rozumie samo przez się. Podobnie jak szef policji porządkowej i komendant policji w Sztokholmie.

Gunvald Larsson ziewnął, bardziej z niesmaku niż z niedotlenienia. Kiedy myślał o komendancie policji, z jedwabnymi krawatami i niezliczonymi uzbrojonymi tępakami wchodzących w skład jego tak zwanego komando, czuł niechęć niemal do wszystkiego. Poza tym w głębi ducha trochę się bał.

Naczelny komendant mówił dalej:

– Potrzebne będą grupy ekspertów wszelkiego rodzaju, będziemy musieli wypożyczyć sprzęt i ludzi z armii i lotnictwa. Być może także z marynarki. Oczywiście największa odpowiedzialność za to, co się stanie, będzie spoczywać na jednej osobie. Na mnie.

Nie wyglądał bynajmniej na niezadowolonego z tej kolosalnej odpowiedzialności. Usiadł wyprostowany za stołem, kładąc dłonie na jego blacie.

– Albo się nie stanie – rzucił Gunvald Larsson.

– Co masz na myśli?

– Odpowiedzialność za to, co się nie stanie.

– Dziwny z ciebie człowiek, Larsson – powtórzył naczelny komendant. – Ale cholernie zabawny.

Powrócił do wątku i rzeki trochę nieśmiało:

– Na mnie, jak powiedziałem. Na zebraniu za dwie godziny musimy koniecznie mieć Möllera, komendanta sztokholmskiego, szefa policji porządkowej i was dwóch.

Zrobił nieokreślony gest w stronę Malma i Gunvalda Larssona. Möller był szefem wydziału bezpieczeństwa.

– Ale jest jeszcze inna sprawa – dodał. – Jeśli już teraz przygotowujemy się do zebrania tych sił, a potem wprowadzenia innych, jak obrona psychologiczna i tak dalej, musimy też mieć od początku szefa operacyjnego. Doświadczonego policjanta i sprawnego administratora. Człowieka, który potrafi koordynować wszystkie te siły wchodzące w skład kompleksowej ochrony. Człowieka, który posiada wszystkie te cechy, a poza tym ma zmysł kryminologiczny i jest dobrym psychologiem. Kto nim jest?

Naczelny komendant popatrzył na Gunvalda Larssona, który w milczeniu skinął głową, tak jakby odpowiedź była oczywista.

Stig Malm wyprostował się bezwiednie. Odpowiedź faktycznie jest oczywista, pomyślał. Kto oprócz mnie ma kwalifikacje do tego trudnego zadania? To, że raz rzeczywiście był szefem operacyjnym w sprawie, która zakończyła się niezbyt szczęśliwym rezultatem, składał na karb pecha i zbiegów okoliczności.

– Beck – powiedział Gunvald Larsson.

– Właśnie – potwierdził komendant. – Martin Beck. On jest tym właściwym człowiekiem.

Zwłaszcza jeśli coś nie wychodzi, pomyślał. Głośno zaś powtórzył:

– Główna odpowiedzialność i tak spoczywa na mnie.

To nie brzmiało głupio. Zastanawiał się nad lepszym sformułowaniem. Na przykład: „Największa odpowiedzialność i tak spoczywa na moich barkach”.

– Dlaczego jeszcze nie dzwonisz?

Naczelny komendant spojrzał pytającym wzrokiem na Malma, który zebrał się na odwagę, by rzec:

– Beck prowadzi sprawę. W rzeczy samej jest moim podwładnym, należy do mojej sekcji.

– Aha, komisja do spraw zabójstw dłubie przy jakiejś sprawie – zaczął naczelny komendant. – Ale on na pewno ma czas. Być może zresztą komisję zabójstw wydłubie się stąd na dobre.

Od pewnego czasu zbierały się siły, by zlikwidować komisję do spraw zabójstw. Początkiem końca mogła się stać przeprowadzka z Västbergi do olbrzymiej kwatery głównej policji na Kungsholmen w Sztokholmie, którą planowano na rok 1975. Zamiar zlikwidowania komisji wynikał częściowo z silnych dążeń do centralizacji i militaryzacji, ale przede wszystkim z zawiści zżerającej większość szwedzkich urzędów. Komisji wiodło się za dobrze, rozwiązywała prawie wszystkie sprawy. Kiedy wielu policjantów, zwłaszcza z dużych miast, przedstawiano jako łapówkarzy, tępych awanturników lub łobuzów w mundurach, z głupim i bezwzględnym kierownictwem, komisja do spraw zabójstw nigdy nie dawała powodów do skarg. Oficerowie kryminalni, którzy w niej służyli, stali się ogólnie znani i wręcz popularni. Zwrot „przybywa komisja do spraw zabójstw” przez lata gwarantował bezpieczeństwo i było to uzasadnione. Personel wydziału stanowili zdolni policjanci, którzy prawie zawsze rozwiązywali sprawy i wykluczone było, by któryś z nich stosował kiedykolwiek niehumanitarne metody. Oba te uogólnienia miały pewne słabości. W policji dużych miast było wielu umundurowanych łobuzów, często podwładnych łapówkarzy i sadystycznych zwolenników przemocy. Było jednak też sporo policjantów o nieposzlakowanej opinii, starających się wykonywać jak najlepiej swoją trudną pracę. Niełatwo byłoby powiedzieć coś złego o komisji do spraw zabójstw, ale zdarzało się na przestrzeni lat, że tego czy innego współpracownika Martina Becka przenoszono szybko do jakiegoś rewiru w dużym mieście z powodu braku ludzi.

– Ja mam jedenaście spraw – zauważył Gunvald Larsson.

– Ale ty nie jesteś w mojej sekcji – odparł Stig Malm.

– Nie. Dzięki niech będą dobremu Ojcu w niebie. Czy komu tam.

Stig Malm zdołał się skontaktować ze wszystkimi, nawet z szefem policji porządkowej, który miał anginę i czterdzieści stopni gorączki i ledwo mógł mówić. Trzeba było go potraktować jako nie w pełni zdolnego do służby, ale nie miało to większego znaczenia. Komendant sztokholmskiej policji mógł wystąpić w jego imieniu i było pewne, że to zrobi.

W drodze z policyjnego sanktuarium Stig Malm i Gunvald Larsson zamienili kilka zdań.

– Naprawdę mi pomogłeś – stwierdził Malm. – Ale…

– Ale co?

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Bo mi było ciebie żal.

– Ale mnie nie lubisz, prawda?

– Myślę, że jesteś cholernym osłem – odparł Gunvald Larsson. – Ale osłów też można żałować, prawda?

– Prawda.

– Poza tym mam dla ciebie wskazówkę.

– Co takiego?

– Odwołaj się do jego poczucia humoru.

– A propos – wtrącił zaciekawiony Malm. – Jakie są naprawdę tamtejsze burdele?

– Wszystkie były w biało-czerwone paski. Tak samo kondomy na stolikach nocnych dziwek. A po półgodzinnym pobycie penis się do nich upodabniał. Wyglądał dokładnie jak polkagris[1].

– Po jakim czasie schodzą? To znaczy, te paski?

– Nigdy – odparł Gunvald Larsson. – Pewnie dlatego nikt tam nie chodzi do burdelu.

Rozeszli się każdy w swoją stronę. Stig Malm w zamyśleniu kręcił głową.

– Barani łeb – wymruczał do siebie Gunvald Larsson. – W jaką cholerną robotę człowiek się wpakował w wieku czterdziestu dziewięciu lat.


Wszyscy oprócz Möllera przyszli w wyznaczonym czasie. Stig Malm i Gunvald Larsson przywitali się ze sobą i z naczelnym komendantem niezbyt wylewnie, ale z drugiej strony nie widzieli się po raz pierwszy w ten niezbyt pogodny lipcowy dzień. Martin Beck już tam był, ubrany w dżinsową kurtkę i niewyprasowane spodnie, a komendanta sztokholmskiej policji zdobił, jak się spodziewano, biały jedwabny krawat. Może nadal świętował pogrzeb króla Gustawa VI Adolfa zeszłej jesieni.

Brakowało jednak Möllera.

Wszyscy siedzieli już przy stole konferencyjnym, kiedy naczelny komendant to zauważył i zadał niemal genialne pytanie:

– Gdzie jest Möller?

– Pewnie się zabawia z dziewczynami w sekretariacie – odrzekł Gunvald Larsson.

– Po prostu nie możemy zacząć bez niego – powiedział komendant. – Wiecie, ile zawsze jest szumu, kiedy włącza się w coś wydział bezpieczeństwa.

Eric Möller był filarem wydziału bezpieczeństwa GZP, na co dzień zwanego Säpo, nie było jednak pewne, czy sam dokładnie wiedział, czego jest szefem. Sam wydział bezpieczeństwa nie stanowił niczego szczególnego. Zatrudniali prawie osiemset osób, które zdawały się spędzać czas na dwóch zajęciach: po pierwsze, na demaskowaniu i łapaniu zagranicznych szpiegów, po drugie – na zwalczaniu organizacji i grup stanowiących zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Z biegiem lat stawało się to jednak coraz mniej jasne, ponieważ wszyscy wiedzieli, że jedynym zadaniem Säpo jest rejestrowanie, prześladowanie i ogólnie uprzykrzanie życia osobom o poglądach socjalistycznych. Kiedy w końcu sprawy zaszły tak daleko, że policja zaczęła rejestrować socjalistów należących do partii socjaldemokratycznej, niby-socjalistyczny rząd z coraz większym trudem zachowywał pozory. Mógł tylko raz za razem zapewniać, że Szwecja nie prowadzi żadnej działalności szpiegowskiej za granicą i że rejestracja za poglądy najpierw nie istniała, a potem, że została przerwana – zabroniono jej mianowicie w ustawie z 1968 roku – ale wkrótce dowiedziono, że te zapewnienia były nieprawdziwe. Szwecja prowadziła działalność szpiegowską za granicą, częściowo na własny rachunek, ale przede wszystkim dla innych, a ustawa o rejestracji socjalistów została zniesiona za pomocą sprytnych przepisów o wyjątkach. Okazało się wkrótce, że części tej działalności nie prowadziła bezpośrednio – słowo „bezpośrednio” należałoby wyróżnić kursywą – policja bezpieczeństwa, tylko tajemnicze biura i inne instytucje kierowane przez policję, siły zbrojne i rząd we wzajemnym porozumieniu. Kiedy część tych faktów wypłynęła na powierzchnię i została opublikowana, system zareagował dokładnie tak, jak niestety można było się spodziewać. Za pomocą skorumpowanego wymiaru sprawiedliwości wtrącono do więzienia dziennikarzy, którzy wyciągnęli te brudy, podczas gdy członkowie rządu kłamali ludziom prosto w twarz. Wyraźnie okłamywano się wzajemnie także w kręgu wewnętrznym i dlatego byli ludzie, którzy uważali, że mają powody wierzyć, iż szef krajowego systemu bezpieczeństwa tak naprawdę nie wie, czego jest szefem.

Eric Möller wszedł na salę konferencyjną spóźniony o trzydzieści trzy minuty. Gdyby naprawdę zabawiał się z sekretarkami, musiałby dosyć ostro, ponieważ miał spoconą twarz i ciężko oddychał. Był mniej więcej rówieśnikiem pozostałych siedzących wokół stołu, lecz znacznie przewyższał ich wagą. Do tego miał wianuszek rudych włosów wokół łysego ciemienia i duże, wyraźnie odstające uszy.

Nawet jeśli Möller był agentem, antyagentem lub kimś w tym rodzaju, trudno byłoby mu działać w przebraniu.

Żaden z pozostałych nie znał go bliżej. Trzymał się na uboczu. Może wynikało to z jego zawodu, gdyż jedno było pewne: to musiało być trochę dziwne uczucie zdobywać potajemnie informacje o komunistach w kraju, który szczyci się wolnością słowa, w którym można w pełni legalnie być socjalistą, gdzie ponadto od dłuższego czasu istnieje reprezentowana w parlamencie partia komunistyczna, wraz z innymi, uważającymi się za lewicowe. Poza tym sama rządząca partia kapitalistyczna w chwilach egzaltacji deklarowała się jako socjalistyczna.

Jedynym z obecnych, który szczerze nie znosił Möllera, był Gunvald Larsson.

– Co słychać u twoich kumpli ustaszowców? Czy nadal spotykacie się w ogrodzie na herbatkę w sobotnie popołudnia? I dlaczego Franco jeszcze nie ułaskawił tych porywaczy samolotu mieszkających w hotelu Ritz?

Szef policji bezpieczeństwa był jednak zbyt zdyszany, by odpowiedzieć.

Naczelny komendant rozpoczął zebranie, zreferował plan wizyty niezbyt popularnego senatora w czwartek dwudziestego pierwszego listopada, powiedział, że Gunvald Larsson ma interesujący i pożyteczny materiał z podróży szkoleniowej, a następnie mówił trochę o stopniu trudności zadania i jego wielkim znaczeniu dla prestiżu policji. Potem przeszedł do różnych zadań specjalnych, których każdy z obecnych mógł na tym etapie się spodziewać.

Szkoda, że nie wziąłem ze sobą tej głowy i nie włożyłem do słoika z formaliną, pomyślał Gunvald Larsson. Wtedy mógłbym przekazać naprawdę interesujący i pożyteczny materiał.

Nowina, że po raz pierwszy w życiu zostanie szefem operacyjnego komanda, zaskoczyła Martina Becka w środku ziewnięcia.

Stłumił je pospiesznie i wtrącił:

– Chwileczkę, jeśli można. Czy mówisz o mnie?

– O tobie, Martin – wyjaśnił przyjaznym głosem komendant. – Czym to się różni od prewencji zabójstw? To dlatego jesteś właściwą osobą. Dostaniesz wszelką pomoc, dobierz sobie, kogo chcesz, i rozporządzaj ludźmi według uznania.

Martin Beck najpierw chciał pokręcić głową, a potem pomyślał, że jak, na litość boską, miałby to zrobić, skoro właściwie otrzymał polecenie służbowe. Poczuł, jak Gunvald Larsson szturcha go w bok, i się odwrócił.

– Myślę, że panowie specjaliści od morderstw chcą się naradzić między sobą – stwierdził komendant sztokholmski, który zawsze starał się być zabawny, ale nigdy mu się to nie udawało.

Gunvald Larsson wymamrotał:

– Powiedz, że bierzesz na siebie zorganizowanie aparatu ochronnego, postępowanie przygotowawcze, ochronę ogólną i wszystko.

– Jak?

– Za pomocą komisji do spraw zabójstw i wydziału kryminalnego. Ktoś inny niech zajmie się tylko ochroną osobistą, na przykład dopilnuje, żeby nikt nie podszedł i nie obciął mu fiuta siekierą.

– Panowie, nie możecie tak szeptać – zwrócił im uwagę naczelny komendant.

Gunvald Larsson rzucił szybkie spojrzenie na Martina Becka, ocenił, że brakuje mu wigoru, i wytłumaczył:

– Mamy na myśli to, że Beck i ja z ludźmi głównie z komisji do spraw zabójstw i wydziału kryminalnego podejmujemy się koordynacji całego przedsięwzięcia, włącznie z działaniami prewencyjnymi i ochroną ogólną. Nie chcemy natomiast się zajmować ochroną osobistą, na przykład jeśli ktoś podejdzie i uderzy naszego szanownego gościa cegłą w głowę czy coś w tym stylu. To zadania dla Möllera i jego ludzi.

Naczelny komendant chrząknął i zapytał:

– Co ty o tym sądzisz, Eric?

– Dobrze – rzekł Möller. – Zgadzam się.

Nadal miał problem ze złapaniem tchu.

– Ta część zadania jest właściwie zawstydzająco łatwa – podsumował Gunvald Larsson. – Podjąłbym się tego przy pomocy dwudziestu najgłupszych glin w mieście. A Möller ma chyba kilkuset przebranych głupków ukrytych w krzakach. Słyszałem, że jeden z nich fotografował szefa rządu, kiedy wygłaszał przemówienie pierwszomajowe, i zasugerował, że wygląda na niebezpiecznego komunistę.

– Dosyć, Larsson – przerwał mu naczelny komendant. – Wystarczy. Bierzesz to zadanie, Beck?

Martin Beck westchnął, ale kiwnął głową. Widział oczami duszy to zadanie wraz z wszystkimi przykrymi komplikacjami. Niekończące się zebrania, nadgorliwi politycy i wojskowi, którzy będą mieszać się do wszystkiego. Ale trudno. Raz, że nie chciał odmawiać wykonania bezpośredniego polecenia, dwa, sądził, że Gunvald Larsson ma jakiś pomysł, jak to wszystko ogarnąć. Udało mu się już pozbyć policji bezpieczeństwa, i to było bardzo dobre posunięcie.

– Zanim przejdę do dalszej części, chciałbym się czegoś dowiedzieć. Czegoś, na co powinien znać odpowiedź nasz przyjaciel Möller.

– Słucham – rzekł ze stoickim spokojem szef wydziału bezpieczeństwa, odpinając teczkę z dokumentami.

– Tak, ta organizacja USCH czy jak się nazywa, co o niej wiemy?

– Nie, nie nazywa się USCH – zaprzeczył Malm, przygładzając włosy.

– A powinna – stwierdził Gunvald Larsson.

Naczelny komendant głośno się roześmiał. Wszyscy oprócz Gunvalda Larssona spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– Nazywa się ULAG – sprostował Malm.

– Właśnie – podchwycił komendant. – Co o niej wiemy?

Möller wyjął z teczki arkusz papieru i wyjaśnił lakonicznie:

– Prawie nic. To znaczy wiemy, że dokonali kilku zamachów. Wszystkie udane. Pierwszy raz ujawnili się w marcu zeszłego roku, kiedy prezydent Kostaryki został zastrzelony przy zejściu z trapu samolotu w Tegucigalpa. Zamach był niespodziewany i środki bezpieczeństwa okazały się niewystarczające. Gdyby ULAG sam nie przyznał się do zamachu, wszyscy by myśleli, że to morderstwo popełnione przez jakiegoś psychopatę.

– Zastrzelony? – powtórzył pytającym tonem Martin Beck.

– Tak, ewidentnie przez snajpera, który leżał ukryty w furgonetce. Policji nie udało się trafić na ślad winnego.

– A następny raz?

– W Malawi, gdzie przywódcy dwóch państw afrykańskich spotkali się na konferencji dotyczącej ustalenia granicy. Cały budynek nagle eksplodował i zginęło ponad czterdzieści osób. To się stało we wrześniu. Środki bezpieczeństwa były zakrojone na dużą skalę.

Möller otarł pot z czoła. Gunvald Larsson pomyślał z zadowoleniem, że jego kondycja nie jest chyba taka zła.

– Potem dokonali dwóch zamachów w styczniu. Najpierw zginął minister z Wietnamu Północnego oraz generał i trzech ludzi z jego sztabu, kiedy ich samochody zostały obrzucone granatami. To się zdarzyło w drodze na konferencję z dygnitarzami z Wietnamu Południowego. Konwój miał eskortę wojskową. Najpierw złośliwe języki twierdziły, że za zamachem stoją inne siły, ale ULAG przyznał się w audycji radiowej. Już w tydzień później organizacja zaatakowała w jednym ze stanów w północnych Indiach. Kiedy prezydent państwa wizytował stację kolejową, co najmniej pięciu mężczyzn obrzuciło granatami pociąg i halę dworca. Potem terroryści oddali kilka serii strzałów z pistoletów maszynowych. To był najbardziej krwawy atak. Kilkuset uczniów zebrało się, by powitać prezydenta i prawie pięćdziesięcioro z nich zginęło. Wszyscy policjanci i ochroniarze, którzy tam się znajdowali, też zginęli albo zostali ciężko ranni. Prezydenta rozerwało na strzępy. Wtedy też jedyny raz ktoś widział sprawców. Byli zamaskowani i ubrani w coś w rodzaju mundurów komandosów. Odjechali kilkoma samochodami i nie dało się ich wyśledzić. Potem był jeszcze jeden przypadek w Japonii w marcu, kiedy znany i kontrowersyjny polityk odwiedził szkołę. Wtedy też budynek wyleciał w powietrze, a polityk zginął wraz z wieloma innymi osobami. Wszyscy sądzą, że to również sprawka ULAG, ale audycja radiowa, której słuchali, była tak niewyraźna, że niczego nie dało się stwierdzić z całkowitą pewnością.

– Czy to wszystko, co wiesz o ULAG? – zapytał Martin Beck.

– Tak.

– Czy sami sporządziliście ten raport?

– Nie.

– To kiedy go dostaliście?

– Jakieś dwa tygodnie temu.

– Czy mogę zapytać, skąd to macie? – odezwał się Gunvald Larsson.

– Tak, możesz, ale ja nie muszę odpowiadać.

Wszyscy jednak już wiedzieli. Möller rzekł ze zrezygnowaną miną:

– CIA.

Jedynym, który zareagował, był komendant sztokholmski.

– Co to właściwie znaczy? – spytał.

Möller nie odpowiedział. Martin Beck, który zdawał sobie sprawę z tego, że komendant pyta, bo naprawdę nie wie, rzekł:

– To znaczy Central Intelligence Agency.

– Po angielsku – dodał złośliwie Gunvald Larsson.

– Nie jest tajemnicą, że wymieniamy informacje z USA – odparł dotknięty Möller.

– Wymiana informacji to ładne wyrażenie – zauważył Gunvald Larsson. – Dobrze brzmi.

– A zatem wcześniej wydział bezpieczeństwa nie wiedział nic o ULAG? – drążył Martin Beck.

– Nie – odparł nieporuszony Möller. – Nic ponad to, co wyczytałem w gazetach. Nie wyglądają na jakąś grupę komunistyczną.

– Ani arabską – wtrącił Gunvald Larsson.

– Nie – powiedział Möller zupełnie obojętnym tonem.

– Właśnie.

– Posłuchajmy teraz Larssona – rzekł naczelny komendant. – Co jeszcze wiesz o ULAG czy jak to się tam nazywa?

– Mnóstwo. Typowe jest na przykład, że mamy służbę bezpieczeństwa, która z założenia powinna monitorować takie rzeczy jak międzynarodowe grupy terrorystyczne, ale mają gdzieś te z nich, które nie są ani socjalistyczne, ani palestyńskie.

– To nieprawda – zaprzeczył Möller.

– Przypuszczalnie jest również nieprawdą, że pozwoliliście dwóm faszystowskim terrorystom wejść i zastrzelić ambasadora Jugosławii, nie kiwnąwszy nawet palcem, by temu zapobiec. A potem ich wypuściliście.

– Nie wyraziłbym tego w ten sposób – odrzekł Möller.

Nie wykazywał oznak pogorszenia nastroju i Gunvald Larsson zaczął rozumieć, że ten człowiek jest zbyt nieczuły, by można było z niego kpić. Dlatego przeszedł do rzeczy i stwierdził:

– Wiem o ULAG tyle, co Möller ma w tym dokumencie, i trochę więcej. Brałem udział w większej części dochodzenia po zamachu z piątego czerwca i mogę poprzestać na uwadze, że są kraje, w których policja bezpieczeństwa nie zadowala się odbitkami okólników z CIA.

– Streszczaj się, Gunvald – wtrącił Martin Beck.

Gunvald Larsson spojrzał na niego z ukosa. Nie przepadał za Martinem Beckiem, ale podziwiał go jako policjanta, przede wszystkim za jego przenikliwość. Ponadto sam był świadomy, że ma skłonność do rozwlekania się, którego z biegiem czasu nie udało mu się całkiem zwalczyć.

– Jeśli przyjrzymy się temu zamachowi, łatwo wyciągnąć pewne wnioski – ciągnął. – Na przykład taki, że oni zawsze zwracają się przeciw prominentnym politykom, ale też, że ci politycy nie mają poza tym ze sobą wiele wspólnego. Prezydent Kostaryki był prawie socjaldemokratą, a ci dwaj z Afryki czystymi nacjonalistami. Wietnamczycy, którzy wbrew temu, co powiedział Möller, nie byli z Wietnamu Północnego, lecz związani z PRR, czyli rządem tymczasowym w Wietnamie Południowym, byli komunistami. Prezydent stanu w Indiach był liberalnym socjalistą, a Japończyk ultrakonserwatystą. Prezydent, którego zgonu stałem się przypadkowym świadkiem, był faszystą rządzącym starą, dobrze zakonserwowaną dyktaturą. Z którejkolwiek strony na to spojrzeć, nie ma wyraźnego politycznego wzoru. Ani ja, ani nikt inny nie potrafi tego sensownie wyjaśnić.

– Może po prostu wykonują zlecenia – podpowiedział Martin Beck.

– Myślałem o tym, ale to się wydaje mało prawdopodobne. Jakoś mi nie pasuje. Inną uderzającą rzeczą jest znakomite planowanie i przeprowadzanie zamachów. Stosowali różne metody i wszystkie świetnie się sprawdziły. Ci ludzie znają się na swojej robocie i są niezwykle groźni. To dowodzi, że są dobrze trenowani i kształceni. Poza tym mają chyba dostęp do ważnych źródeł. I muszą mieć jakąś bazę.

– Gdzie? – zainteresował się Martin Beck.

– Nie wiem – zaczął Gunvald Larsson. – Mógłbym zgadywać, ale wolałbym tego nie robić. Jednak niezależnie od tego, jaki mają końcowy cel, trudno mi wyobrazić sobie coś gorszego od grupy terrorystycznej, której ciągle udają się zamachy.

– Opowiedz teraz, co tam się stało – polecił naczelny komendant.

– Zrozumienie tego, co się stało, zajęło mi trochę czasu – tłumaczył Gunvald Larsson. – Eksplozja była niezwykle silna i poza prezydentem i gubernatorem zabiła dwadzieścia sześć osób. W większości policjantów ochroniarzy, ale także paru kierowców taksówek i dorożkarzy stojących pobliżu. Nawet jedną osobę, która szła inną ulicą i została trafiona w głowę szczątkami samochodu. Siła eksplozji wzięła się stąd, że ładunek wybuchowy umieszczono w jednym z głównych przewodów gazowych miasta. Bombę musiał zdetonować przez radio ktoś, kto znajdował się dość daleko.

– A jaki błąd popełniła twoim zdaniem policja? – spytał Martin Beck.

– W samym planie zabezpieczenia nie było większych błędów – uznał Gunvald Larsson. – Był podobny do tego, jaki amerykańska Secret Service opracowała po zamachu na Kennedy’ego. Ale skoro ten gość był tak niepopularny, nie należało ujawniać wcześniej trasy przejazdu kolumny.

– Wtedy ludzie nie mogliby wiwatować i machać flagami – zauważył komendant sztokholmski.

– A poza tym to koszmar ciągle zmieniać trasę przejazdu kolumny – dodał Möller. – Pamiętam, jakie było zamieszanie, kiedy przyjechał do nas Chruszczow.

– Przypominam sobie, jak mówił, że nigdzie na całym świecie nie widział tylu ładnych policyjnych pleców.

– To była jego wina – odrzekł Möller. – Nie miał nawet dość rozumu, by się bać.

– Sytuacja na świecie była wtedy trochę inna – podsumował Martin Beck. – Nie było takiej desperacji i zwątpienia.

Naczelny komendant nie odpowiedział. Wtedy nie był naczelnym komendantem i nic nie zapowiadało, że kiedyś nim zostanie.

– Innym błędem było zbyt późne wprowadzenie środków zapobiegawczych – ciągnął Gunvald Larsson. – Kontrolę w portach i na lotniskach wprowadzono na dwa dni przed oficjalną wizytą. A tacy ludzie jak chłopcy z ULAG potrzebują więcej czasu na przygotowania. Przyjeżdżają kilka tygodni wcześniej.

– To już czyste domysły – wtrącił Möller.

– Niezupełnie. Tamtejsza opozycja zdobyła trochę interesujących informacji. Poza tym fakty dotyczące zamachu w Indiach nie są takie skąpe, jak mówiłeś. Policjant, który został ciężko ranny i potem zmarł, powiedział, że terroryści nie byli zamaskowani, nie licząc kasków podobnych do tych, jakie noszą robotnicy na budowie. Miał też pewność, że wśród tych trzech, których zauważył, było dwóch Japończyków i jeden Europejczyk, wysoki mężczyzna koło trzydziestki. Kiedy wskakiwał do samochodu, spadł mu hełm i ranny policjant zobaczył, że ma blond włosy i baczki. Indyjska policja sprawdziła oczywiście wszystkich, którzy opuszczali kraj. Jeden człowiek odpowiadał opisowi. Miał rodezyjski paszport i spisano jego nazwisko. Ponieważ nie mieli wtedy jeszcze zeznania policjanta w szpitalu, nie można było wiele zrobić. Władze w Rodezji oświadczyły, że nie znają nikogo o tym nazwisku.

– Zawsze coś – rzekł Martin Beck.

– Przed wysadzeniem prezydenta w powietrze policja w tamtym kraju nie miała żadnego kontaktu z policją indyjską. Zanotowano jednak wszystkich wyjeżdżających w najbliższych dniach i okazało się, że była wśród nich osoba o tym nazwisku i z tym samym paszportem. Paszport jest prawie na sto procent fałszywy, podobnie jak nazwisko, ale to drugie jest dość interesujące. Jestem pewny, że ludzie przyjmują je z mieszanymi uczuciami.

– A jak się nazywał? – zapytał Martin Beck.

– Reinhard Heydrich – oznajmił Gunvald Larsson.

Naczelny komendant chrząknął i zauważył:

– Ten ULAG wydaje się dość nieprzyjemny. Poza tym Heydrich jest postacią historyczną.

– Niewątpliwie historyczną – potwierdził Gunvald Larsson. – Jednak dotychczasowe akcje ULAG pokazują całkowitą pogardę dla ludzkiego życia.

– Jak można chronić kogoś przed ludźmi, którzy używają sterowanych radiowo bomb? – zapytał ponuro Möller.

– To się załatwi – skwitował Gunvald Larsson. – Jeśli ty się zajmiesz ochroną osobistą.

– To nie takie proste, jeżeli wszyscy wylecimy nagle w powietrze – stwierdził szef wydziału bezpieczeństwa. – Jak wtedy będziemy mogli go chronić?

– Nie martw się o bomby i takie tam. To nasza działka.

– Pomyślałem o czymś – odezwał się Martin Beck. – Jeśli ochrona ogólna naprawdę tam funkcjonowała, ten, który zdetonował bombę, nie mógł widzieć, co się dzieje.

– Na pewno nie mógł – zgodził się Gunvald Larsson.

– Czy miał jakiegoś współpracownika w pobliżu?

– Nie sądzę.

– To skąd wiedział, kiedy ją zdetonować?

– Przypuszczam, że słuchał transmisji radiowej lub oglądał telewizję. Media transmitowały na żywo całą wizytę. Tak robi się w większości krajów, kiedy dzieje się coś szczególnego.

– Zafrapowało mnie też, że ten ULAG tak szybko wydał oświadczenie, w którym przyznał się do zamachu, i że pojawiło się w stacji francuskiej.

– W rzeczywistości oświadczenie nadała stacja francuskojęzyczna w Indiach Zachodnich. Oni z kolei usłyszeli je ze źródła, którego nie udało się bliżej zlokalizować. To mógł być nawet statek lub samolot.

– Mhm – mruknął Martin Beck. – Zakładam, że powinniśmy się liczyć z ULAG.

– Tak – odparł Gunvald Larsson. – Tak to wygląda. Próbowałem przeanalizować ich sposób działania. O ich filozofii wolę nawet nie myśleć. Coś przecież o nich wiemy. Zawsze atakują znane postacie polityczne. I dotąd za każdym razem zdarzało się to podczas wizyty oficjalnej lub podobnej okazji. W naszym przypadku można wręcz się spodziewać, że będą czegoś próbowali.

– Co z prewencją? – zapytał Möller. – Czy mam wsadzić za kratki każdego narwańca, który ma w domu portret Mao?

Martin Beck roześmiał się jakby z jakiegoś ukrytego dowcipu, ale nikt nie zrozumiał, dlaczego się śmieje.

– Nie – zaprzeczył Gunvald Larsson. – Ten, kto chce, może oczywiście wyjść i demonstrować.

– Nie wiesz, o czym mówisz – skomentował to komendant sztokholmski, który zaczynał służbę w policji porządkowej. – W takim wypadku musimy ściągnąć wszystkich policjantów z kraju. Kiedy McNamara wybierał się kilka lat temu do Kopenhagi, nie odważył się przyjechać, gdy dowiedział się, jakich demonstracji może się spodziewać, a kiedy Reagan był dwa lata temu w Danii i jadł lunch na jachcie królewskim, ledwo wspomnieli o tym w gazetach. Sam powiedział, że jest tam jako osoba prywatna i nie chce żadnego rozgłosu. Pomyślcie, Reagan…

– Gdybym miał w ten dzień wolne, sam bym pewnie wyszedł demonstrować przeciw temu skurczybykowi – rzucił Gunvald Larsson. – Jest znacznie gorszy od Reagana.

Wszyscy spojrzeli na niego podejrzliwie, oprócz Martina Becka zatopionego we własnych myślach. Wszyscy, nadal prócz Martina Becka, pomyśleli: Czy to naprawdę właściwy człowiek do tego zadania?

Potem naczelny komendant doszedł do wniosku, że Gunvald Larsson potrafi być zabawny i prawdopodobnie żartował.

– To było owocne spotkanie – stwierdził. – Myślę, że jesteśmy na dobrej drodze. Dziękuję wam wszystkim.

Martin Beck zakończył swoje rozważania i zwrócił się do Erica Möllera:

– Dostałem to zadanie i je przyjąłem. To oznacza, że musisz się stosować do moich wytycznych. Nie dokonasz żadnych prewencyjnych aresztowań ludzi o poglądach innych niż twoje, o ile nie będzie ku temu bardzo ważnych powodów i my wszyscy, a głównie ja, to zaakceptujemy. Masz ważne zadanie, ochronę osobistą, i myśl przede wszystkim o tym. Postaraj się również pamiętać, że mamy w naszym kraju prawo do swobodnych demonstracji, i zabraniam ci stosowania prowokacji czy zbędnej przemocy. Nie zapominaj też, że demonstracje trzeba ochraniać i masz w tej kwestii współpracować ze sztokholmskim komendantem i szefem policji porządkowej. Wszystkie plany muszę mieć do wglądu.

– Ale wszystkie te siły wywrotowe w kraju? Mam je po prostu zignorować?

– Według mnie te siły wywrotowe są wytworem twojej fantazji. Masz ważne zadanie: chronić senatora. Demonstracje są nieuniknione, ale nie nożna ich tłumić siłą. Jeśli policja porządkowa dostanie rozsądne wytyczne, nie będzie żadnych komplikacji. Chcę znać wszystkie twoje plany. Możesz oczywiście użyć swoich ośmiuset szpiegów według uznania, pod warunkiem że zgodnie z prawem. Zrozumiałeś?

– Zrozumiałem – odrzekł Möller. – Zakładam jednak, że wiesz o istnieniu wyższych instancji, do których mogę się zwrócić, jeśli będzie trzeba.

Martin Beck nie odpowiedział.

Komendant sztokholmski podszedł do lustra i zaczął poprawiać swój biały jedwabny krawat.

– Panowie – oznajmił naczelny komendant. – Konferencja się skończyła. Możemy zaczynać pracę w terenie. Mam do wszystkich głębokie zaufanie.

Na tym zebranie zakończono.

W drodze do wyjścia Gunvald Larsson powiedział do Malma:

– Następnym razem spróbuj tego z polkagris. Może zadziała.

Martin Beck popatrzył na niego nierozumiejącym wzrokiem.


Nieco później tego samego dnia Eric Möller odwiedził Martina Becka, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło.

Martin Beck został jeszcze na Kungsholmsgatan, choć właściwie powinien albo siedzieć w swoim pokoju w komendzie południowej, albo być w Rotebro czy Djursholm. Zależało mu na tym, by złapać mordercę Petrusa, zanim nowe obowiązki wypełnią mu większość czasu, a nie ufał jeszcze zdolności Benny’ego Skackego do postrzegania morderstwa z premedytacją z wszystkimi jego uwarunkowaniami społecznymi i psychologicznymi tak, jak wcześniej potrafił to Kollberg. Lennart Kollberg był nadzwyczajnym policjantem śledczym, systematycznym i kreatywnym i Martin Beck miał czasem poczucie, że Kollberg przewyższa go pod wieloma względami.

Nie było nic złego w ambicji i energii Skackego, ale nie objawił dotąd olśniewającej bystrości umysłu i na pewno nigdy nie będzie błyskotliwy. Oczywiście był rozwojowy, zważywszy na jego dość młody wiek – właśnie skończył trzydzieści pięć lat i zdążył już się wykazać godną podziwu wytrwałością i odwagą – ale Martin Beck pewnie jeszcze długo poczeka, zanim będzie mógł z pełnym zaufaniem przekazać mu trudniejsze śledztwa. Z drugiej strony Benny Skacke i Åsa Torell stanowili niezły zespół i powinni robić postępy, jeśli nie przytłoczy ich zbyt mocno zwierzchnictwo Pärssona.

Poza tym i tak wkrótce będzie musiał przekazać czasowo Skackego do zadań ochrony i osłabić jeszcze bardziej komisję do spraw zabójstw. Sam był w stanie wykonywać skomplikowaną podwójną pracę, ale bardzo wątpił, czy potrafi to Benny Skacke.

Dla niego podwójna praca już się zaczęła. Przedyskutowali wybór lokali, które będą używane jako centrum dowodzenia albo główna kwatera komanda, jak to wyrażał w języku wojskowym Stig Malm.

Teraz stał i omawiał sprawę eskorty z Gunvaldem Larssonem, myśląc jednocześnie o willi w Djursholm.

Usłyszał pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Möller, bardziej rudy i brzuchaty niż zwykle.

Rzucił na Gunvalda Larssona spojrzenie bez wyrazu, po czym zwrócił się do Martina Becka i wysapał z normalną zadyszką:

– Zakładam, że już przemyślałeś, jak ma wyglądać eskorta.

– Czy tutaj też masz podsłuch? – zapytał Gunvald Larsson.

Möller zupełnie go zignorował. Nie dawał się sprowokować. W przeciwnym razie nie zostałby pewnie szefem Säpo.

– Mam pewien pomysł – oznajmił.

– Aha – rzekł Gunvald Larsson. – Naprawdę?

– Opiera się na założeniu, że senator będzie jechał opancerzoną limuzyną – wyjaśnił Möller, patrząc się demonstracyjnie na Martina Becka.

– Tak.

– W takim razie mam pomysł, by ktoś inny jechał limuzyną, a senator przejedzie w jakimś nierzucającym się w oczy samochodzie, na przykład policyjnym, na końcu kolumny.

– A kto miałby być tym kimś innym? – zapytał Gunvald Larsson.

Möller odpowiedział, wzruszając ramionami:

– Ktokolwiek.

– Typowe. Naprawdę jesteś takim cholernym cynikiem…

Martin Beck zauważył, że Larsson zaczyna się naprawdę złościć, i wtrącił pospiesznie:

– Pomysł nie jest nowy. Stosowano go wiele razy, czasem z pomyślnym rezultatem, a czasem nie. W tym wypadku jest nie do zastosowania. Po pierwsze dlatego, że senator sam chce jechać w opancerzonej limuzynie, po drugie, telewizja pokaże w transmisji, kto wsiada do wozu.

– Są różne sztuczki – odparł Möller.

– Wiemy – rzekł Martin Beck. – Ale twoje sztuczki nas nie interesują.

– Aha – podsumował szef Säpo. – W takim razie do widzenia.

I poszedł.

Twarz Gunvalda Larssona odzyskiwała powoli normalną barwę.

– Sztuczki – powtórzył. – Cholera.

– Nie ma sensu drażnić się z Möllerem – ocenił Martin Beck. – Nie bierze tego do siebie, spływa po nim jak woda po gęsi. A teraz już naprawdę muszę do Västbergi.

Загрузка...