Rozdział 4


Martin Beck mieszkał przy Köpmangatan na Starym Mieście, dokładnie tak w centrum Sztokholmu, jak tylko można sobie wyobrazić. Dom był dobrze utrzymany, miał nawet windę i każdy oprócz niepoprawnych snobów z willami, parkami i basenami w Saltsjöbaden czy Djursholm mógł nazwać go wręcz domem marzeń. Beck miał szczęście, a może nawet coś więcej, kiedy nabył tu mieszkanie – najbardziej niezwykłe było, że nie potrzebował do tego oszustwa, łapówek czy machinacji, to znaczy sposobów, w jaki policjanci na ogół zdobywali dla siebie przywileje. To z kolei dało mu siłę, by zakończyć trwające osiemnaście lat niemal zupełnie nieudane małżeństwo.

Potem znowu miał pecha, został postrzelony w klatkę piersiową przez szaleńca na dachu, a w rok później, kiedy leczenie w szpitalu wreszcie dobiegło końca, został na lodzie. Był zmęczony pracą, wzburzony myślą, że ma spędzić pozostałe lata służby na krześle obrotowym w gabinecie dyrektora biura, z dywanem na podłodze i dziełami uznanych malarzy na ścianach.

Ale teraz ryzyko zostało zminimalizowane. Szychy z Głównego Zarządu Policji były przekonane, że jeśli nawet nie jest zupełnym wariatem, to tak czy owak nie da się z nim współpracować.

Tak więc Martin Beck miał pozostać szefem komisji do spraw zabójstw, dopóki ta leciwa, lecz bardzo efektywna organizacja nie zostanie zlikwidowana.

Mówiło się nawet po cichu o tym, że komisja ma zbyt wysoki procent wykrywalności. Wynikało to z tego, że miała bardzo dobry personel i względnie mało przypadków, co z kolei oznaczało, że ludzie byli za dobrzy i mieli za dużo czasu na zajmowanie się każdym śledztwem.

Do tego trzeba wspomnieć o ludziach na wysokich stanowiskach, którzy osobiście nie lubili Martina Becka. Jeden z nich dawał nawet do zrozumienia, że Beck za pomocą różnych niewłaściwych środków przekonał Lennarta Kollberga, jednego z najlepszych policjantów w kraju, by odszedł z policji i zajął się porządkowaniem rewolwerów w muzeum wojska na niepełnym etacie, pozwalając, by jego biedna żona uginała się pod brzemieniem obowiązku utrzymania rodziny.

Martin Beck rzadko kiedy się wściekał, ale gdy słyszał te docinki, niewiele brakowało, by przyłożył ich autorowi w szczękę.

Sprawa przedstawiała się tak, że wszyscy zyskali na odejściu Kollberga. On sam, bo uwolnił się od odstręczającej dla niego pracy i miał więcej czasu dla rodziny – żony i dzieci, które cieszyły się, że mają go w domu. Do tego Benny Skacke, który zastąpił Kollberga, mógł mieć nadzieję na zdobycie zasług zbliżających go do osiągnięcia wielkiego życiowego celu – stanowiska szefa policji. I ostatnie, lecz nie najmniej ważne: niektóre osoby w GZP, choć nawet zmuszone przyznać, że Kollberg był dobrym policjantem, dodawały, że „był uciążliwy” albo „bruździł”.

Wychodziło na to, że tylko jednej osobie brakowało Kollberga w Västberdze, gdzie komisja do spraw zabójstw przeżywała na ogół dni ubogie w wydarzenia. Tą osobą był właśnie Martin Beck.

Kiedy wyszedł ze szpitala ponad dwa lata temu, miał również problem bardziej osobistego rodzaju.

Czuł się samotny i odizolowany jak nigdy przedtem. Przypadek, jaki dostał w ramach terapii zajęciowej, był niezwykły i jakby żywcem wyjęty z klasyki powieści detektywistycznej. Chodziło o zamknięty pokój. Śledztwo było zagmatwane, a rezultat niezadowalający. Wiele razy miał uczucie, że to on znajduje się w zamkniętym pokoju, a nie mniej lub bardziej nieciekawe zwłoki.

I nagle znów uśmiechnęło się do niego szczęście. Nie w śledztwie, ponieważ znalazł mordercę, chociaż Buldożer Olsson wolał podczas procesu uwikłać oskarżonego w zabójstwo podczas napadu na bank, którego ten wcale nie popełnił. Była to zresztą ta sama sprawa, do której odniósł się wcześniej tego dnia Braxén. Martin Beck miał trochę problemów z Buldożerem od tamtego razu, ponieważ cała sprawa została zmanipulowana, ale to nie było takie straszne. Nie był pamiętliwy i chętnie rozmawiał z Buldożerem, nawet jeśli bawiło go mieszanie szyków prokuratorowi, tak jak choćby dzisiaj.

Tym szczęściem była Rhea Nielsen. Spotkał kobietę, którą już po dziesięciu minutach był bardzo zainteresowany i która nie starała się specjalnie ukrywać swojego zainteresowania nim.

Na początku największe znaczenie miało dla niego to, że spotkał osobę, która od razu rozumiała, co miał na myśli, i której własne intencje i niewypowiedziane pytania były jasne, nie powodując nieporozumień i komplikacji.

Tak to się zaczęło. Spotykali się często, ale tylko u niej w domu. Miała czynszową kamienicę przy Tulegatan i prowadziła w niej, w ostatnim roku coraz mniej chętnie, coś w rodzaju wspólnego gospodarstwa domowego.

Minęło wiele tygodni, nim przyszła do mieszkania przy Köpmangatan. Zrobiła wtedy obiad – sztuka efektywnego gotowania była jednym z jej zainteresowań. Noc pokazała, że miała też inne i że ich zainteresowania w tym punkcie są bardzo zgodne.

To była dobra noc. Dla Martina Becka może najbardziej udana w życiu.

Rano zjedli śniadanie. Przygotował je Martin Beck, obserwując jednocześnie, jak Rhea się ubiera.

Widział ją nagą już parę razy wcześniej, ale miał nieodparte wrażenie, że minie wiele lat, nim się na nią napatrzy.

Rhea Nielsen była mocna i dobrze zbudowana. Można powiedzieć, że była trochę krępa, ale równie dobrze, że miała niezwykle funkcjonalną i harmonijną budowę ciała. Tak samo można było rzec, że miała nieregularne, wyraziste lub charakterystyczne rysy twarzy.

Najbardziej mu się podobało pięć zupełnie różnych rzeczy – jej bezkompromisowe niebieskie spojrzenie, okrągłe płaskie piersi, ich duże jasnobrązowe czubki, jasne włosy na wzgórku łonowym i stopy.

Rhea Nielsen parsknęła ochrypłym śmiechem.

– Tak, popatrz sobie – parsknęła. – To czasem cholernie zabawne być obserwowaną.

Wciągnęła majtki.

W chwilę po tym jedli śniadanie złożone z herbaty i tostów z marmoladą.

Wyglądała na pogrążoną w myślach.

Martin Beck wiedział dlaczego. Sam się niepokoił.

Parę minut później wyszła, mówiąc:

– Dziękuję za wspaniałą noc.

– Ja też.

– Zadzwonię – obiecała Rhea. – Jeśli uznasz, że to za długo trwa, zadzwoń sam.

Znów wyglądała na zamyśloną i zmartwioną. Potem włożyła czerwone drewniaki i rzekła krótko:

– Cześć. I jeszcze raz dziękuję.

Martin Beck miał tamtego dnia wolne. Kiedy Rhea poszła, wszedł do łazienki i wziął prysznic. Wytarł się do sucha ręcznikiem. Włożył szlafrok i położył się na łóżku.

Wstał z zatroskanym wyrazem twarzy i spojrzał w lustro. Musiał przyznać, że nie wygląda na pięćdziesiąt jeden lat, i jednocześnie, że tyle ma. Z tego, co widział, jego rysy nie zmieniły się znacząco od wielu lat. Był wysokim i gibkim mężczyzną z lekko żółtawym odcieniem skóry i szeroką szczęką. Włosy nawet nie zaczęły mu siwieć. Żadnych zakoli nad skroniami.

A może to wszystko było złudzeniem? Tylko dlatego, że chciał, żeby tak było?

Wrócił do łóżka, położył się na wznak i splótł dłonie na karku.

Przeżył właśnie najlepsze godziny swojego życia.

Jednocześnie powstał problem, który wydawał się nie do rozwiązania. Wspaniale było kochać się z Rheą. Ale jaka ona była? Nie miał pewności, czy chce to sformułować, ale chyba powinien.

Co ktoś o niej powiedział pewnego razu w domu przy Tulegatan?

Pół dziewczyna i pół twardziel.

To brzmiało głupio, ale nawet pasowało.

Jak było tej nocy?

Najlepszej w jego życiu. Pod względem seksualnym. Ale Martin Beck nie miał dużego doświadczenia w tej dziedzinie.

Jaka ona była? Powinien na to odpowiedzieć. Zanim dojdzie do zasadniczego pytania.

Uważała, że jest przyjemnie. Śmiała się czasami. A parę razy zdawało mu się, że płacze.

Dotąd wszystko układało się dobrze, ale teraz już tak nie myślał.

To nie może się udać.

Zbyt wiele przeciw temu przemawiało.

Jestem o trzynaście lat starszy. Oboje jesteśmy rozwiedzeni.

Mamy dzieci, i nawet jeśli moje są dorosłe, Rolf ma siedemnaście, a Ingrid prawie dwadzieścia jeden lat, jej są jeszcze dość małe.

Za dziewięć lat stuknie mi sześćdziesiątka i będę mógł przejść na emeryturę, a ona będzie miała dopiero czterdzieści siedem lat. To się nie utrzyma.


Martin Beck nie zadzwonił. Mijały dni i upłynął już ponad tydzień od tamtej cudownej nocy, kiedy jego telefon zabrzęczał o wpół do ósmej rano.

– Cześć – powiedziała Rhea.

– Cześć. Dziękuję za ostatnie spotkanie.

– Wzajemnie. Jesteś zajęty?

– Wcale.

– Do licha, policjant musi być zajęty – rzekła Rhea. – Kiedy wy właściwie pracujecie?

– Mój wydział ma chwilowo spokój. Ale wyjdź na miasto i popatrz, to zobaczysz coś zupełnie innego.

– Dziękuję, wiem, co się dzieje na ulicach.

Umilkła na chwilę i zakaszlała. Potem spytała:

– Czy to dobra pora na rozmowę?

– Myślę, że tak.

– Okej, zjawię się, kiedy zechcesz. Najlepiej u ciebie w domu.

– Potem moglibyśmy wyjść i coś zjeść – podrzucił Martin Beck.

– Tak – odrzekła z ociąganiem. – Moglibyśmy. Czy w dzisiejszych czasach można pójść do restauracji w drewniakach?

– Na pewno.

– Przyjdę o siódmej. To nie musi być któreś z tych twoich długich posiedzeń.

To była ważna rozmowa dla nich obojga, ale tak jak przewidywała Rhea Nielsen, dyskusja nie przeciągnęła się zbyt długo.

Martin Beck też się nastawił na krótką rozmowę. Ich myśli biegły podobnymi torami i nie mieli powodu przypuszczać, że tym razem będzie inaczej. Było bardziej prawdopodobne, że dojdą do podobnych wniosków w kwestii, która bezsprzecznie miała dla nich znaczenie.

Rhea przyszła punktualnie o siódmej. Zrzuciła czerwone drewniaki i wspięła się na palce, by go pocałować. Potem spytała:

– Czemu nie zadzwoniłeś?

Martin Beck nie odpowiedział.

– Bo to przemyślałeś – podsunęła. – I nie byłeś zadowolony z wniosków.

– Mniej więcej.

– Mniej więcej?

– Dokładnie tak – zgodził się.

– Czyli nie możemy razem mieszkać ani się pobrać, ani mieć więcej dzieci czy popełnić inne głupstwo. Wtedy wszystko się pogmatwa i skomplikuje, i dobry związek będzie miał duże szanse się popsuć i rozpaść.

– Tak – zgodził się z nią. – Na pewno masz rację. Choć chciałbym temu zaprzeczyć.

Zmusiła go, by spojrzał w jej przenikliwe niebieskie oczy, i zapytała:

– Czy bardzo chciałbyś zaprzeczyć?

– Tak. Ale tego nie zrobię.

Zdawało się, że na moment straciła panowanie nad sobą. Podeszła do okna, odsunęła firankę i wymamrotała coś tak niewyraźnym głosem, że nie mógł rozróżnić słów.

Po kilku sekundach odezwała się znowu, nadal nie odwracając głowy.

– Powiedziałam, że cię kocham. Kocham cię teraz i z pewnością będę jeszcze dość długo.

Martin Beck się zmieszał. Podszedł i ją przytulił.

Po chwili podniosła twarz znad jego piersi i oznajmiła:

– Mam na myśli to, że chcę ciebie teraz i będę tak długo, jak będziemy chcieli siebie oboje. Czy to jasne?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – Pójdziemy teraz coś zjeść?

Poszli do tak drogiej restauracji, że kelner patrzył z niesmakiem na jej czerwone drewniaki. Poza tym nie zdarzało się często, by wychodzili coś zjeść, gdyż Rhea lubiła gotować i robiła to znakomicie.

Potem wrócili do domu i położyli się w jednym łóżku, czego żadne z nich nie zakładało od początku.

Od tamtej chwili upłynęły prawie dwa lata. Rhea Nielsen była w mieszkaniu przy Köpmangatan mnóstwo razy i, co oczywiste, odcisnęła w jakiś sposób swój ślad w urządzeniu mieszkania. Szczególnie dotyczyło to kuchni, której nie dało się teraz rozpoznać.

Powiesiła także nad łóżkiem plakat przedstawiający Mao Tse-tunga. Martin Beck nie wypowiadał się nigdy w kwestiach politycznych, więc w lej sprawie też się nie odezwał.

Rhea jednak oświadczyła:

– Gdyby ktoś zechciał zrobić reportaż W domu u…, możesz go zdjąć. Jeżeli jesteś zbyt tchórzliwy, by mieć go na ścianie.

Martin Beck nie odpowiedział, ale konsternacja, jaką wywołałby ten plakat w pewnych kręgach, sprawiła, że postanowił go zostawić.

Kiedy weszli do mieszkania Martina Becka wieczorem piątego czerwca 1974 roku, Rhea od razu zaczęła zdejmować sandały.

– Te cholerne rzemyki obcierają – wyjaśniła. – Ale zagoi się w ciągu tygodnia.

Rzuciła sandały w kąt.

– Co za ulga – uznała.

Mówiła właściwie nieprzerwanie przez całą drogę z ratusza. Cała rozprawa, naprędce wydany werdykt i niedbałe śledztwo policyjne wywarły na niej duże wrażenie.

– Może ja mógłbym teraz coś powiedzieć? – zapytał Martin Beck.

– Jasne. Wiesz, że za dużo gadam. Ale sam przyznałeś, że to nie jest wada.

– To prawda. Teraz słuchałem ciebie tak długo, że zacząłem wierzyć, iż gadulstwo jest zaletą, przynajmniej jeśli gaduła ma coś mądrego do przekazania.

– Gadulstwo jest piękne – podsumowała. Roześmiała się.

– Zauważyłem, że dyskutowałaś z ożywieniem z Braxénem podczas jednej z przerw – rzekł Martin Beck. – Byłem zwyczajnie ciekawy, o czym rozmawiacie.

– Ciekawość też jest cnotą – zauważyła Rhea. – Cóż, wskazałam tylko na kilka aspektów sprawy, które moim zdaniem przeoczył. Później się okazało, że jednak nie. Dalej…

– Dalej?

– Dalej rozmawiałam z nim o tym samym, o czym z tobą w drodze tutaj. Że mamy najdroższą policję na świecie, a mimo to policja prowadzi dochodzenia w sposób tak niedbały, że nie powinny być skierowane do sądów. W prawdziwym państwie prawa natychmiast wróciłyby do policji.

– A co na to Bekacz?

– Że nie należy mówić głośno o państwie prawa i o tym, że kosztowna policja służy tylko do ochrony systemu i niektórych uprzywilejowanych klas i grup społecznych.

– Mógł dodać, że przestępczość w kraju jest wyjątkowo wysoka.

– I to jest dalszy ciąg pytania – rzekła Rhea. – Dlaczego ta wielka siła policyjna nie wystarcza do przeprowadzenia zwykłego dochodzenia? Dochodzenia, z którym nawet ja lepiej bym sobie poradziła? Tu chodzi przecież o przyszłość ludzi, a często nawet o ich życie. Odpowiedz na to, proszę.

– Zasoby policji znacznie wzrosły w ciągu ostatnich dziesięciu lat, to prawda. Ale wielu policjantów trzyma się w rezerwie do zadań specjalnych. A jakie to zadania, to nawet ja nie mam pojęcia.

– Braxén dał mi identyczną odpowiedź.

Martin Beck nic nie powiedział.

– Ale ty zrobiłeś dzisiaj coś dobrego – ciągnęła Rhea. – Ilu policjantów stawiłoby się, by odpowiedzieć na takie pytania?

Martin Beck nadal milczał.

– Ani jeden – skwitowała Rhea. – A to, co zeznałeś, było zwrotem w sprawie. Od razu to poczułam. Gdybym miała czas, częściej chodziłabym do ratusza. To pożyteczne. Ćwiczy wrażliwość. Od razu się czuje, kiedy ludzie reagują i jak zmienia się ich punkt widzenia.

Wrażliwość większa od tej, jaką miała, była ostatnią rzeczą, jakiej Rhea potrzebowała, ale Martin Beck nie powiedział tego głośno.

Przyjrzała się swoim stopom i oceniła:

– Ładne sandały, ale okropnie obcierają. Dobrze, że je zdjęłam.

– Zdejmij resztę, jeśli chcesz – zachęcił Martin Beck.

Znał ją wystarczająco długo, by wiedzieć, jak sytuacja przypuszczalnie się rozwinie.

Albo od razu zrzuci z siebie ubranie, albo zacznie mówić zupełnie o czymś innym.

Rhea spojrzała na niego. Czasem ma fosforyzujący wzrok, pomyślał. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale od razu je zamknęła.

Zamiast tego zdjęła szybkim ruchem koszulę i dżinsy i zanim Martin Beck zdążył rozpiąć marynarkę, jej ubrania leżały na podłodze, a ona sama naga na łóżku.

– Ale ty powoli się rozbierasz – rzuciła i parsknęła śmiechem.

Niespodziewanie wrócił jej dobry humor. Widać to było choćby po tym, ze prawie przez cały czas leżała na wznak, z szeroko rozłożonymi i prosto uniesionymi nogami – w sposób, jaki uważała za najzabawniejszy, choć nie zawsze najlepszy.

Doszli jednocześnie i musiało im to starczyć na cały dzień.

Rhea Nielsen pogrzebała w garderobie i wyjęła długie liliowe wdzianko, najwyraźniej jej ulubione, które równie trudno było jej zostawić na Tulegatan jak osobistą integralność.

Zanim zdążyła je włożyć, zaczęła mówić o jedzeniu.

– Kanapka na ciepło albo trzy, a może pięć, to nie byłoby głupie. Kupiłam wszystko, co trzeba, szynkę, pasztet i najlepszy jarlsberger, jaki w życiu piłeś.

– Wierzę ci – odrzekł Martin Beck.

Stał przy oknie, słuchając wycia policyjnych syren, które brzmiały bardzo wyraźnie, choć mieszkał w zacisznym miejscu.

– Będą gotowe za pięć minut – obiecała Rhea.

– Nadal ci wierzę.

Za każdym razem, gdy się kochali, było podobnie. Od razu stawała się bardzo głodna. Czasami tak jej się spieszyło, że naga wybiegała do kuchni i brała się do szykowania jedzenia.

Sytuację komplikował fakt, że miała wtedy największą ochotę na coś ciepłego.

Martin Beck nie miał takich problemów, a nawet wprost przeciwnie. Wprawdzie uwolnił się w dużej mierze od problemów z żołądkiem, odkąd uwolnił się od swojej żony – trudno powiedzieć, czy było to kwestią jej kuchni, czy też miało przyczyny psychosomatyczne. Wciąż jednak, zwłaszcza kiedy był na służbie albo po prostu nie miał Rhei w zasięgu ręki, zaspokajał zapotrzebowanie na kalorie paroma zeschniętymi kanapkami z serem i szklanką pasteryzowanego mleka.

Bardzo trudno jednak było się oprzeć kanapkom Rhei na ciepło.

Tak jak Buldożer Olsson prawie zawsze wygrywał swoje sprawy, Rhei prawie zawsze udawały się kanapki.

Martin Beck zjadł ich trzy i wypił dwie butelki hofa. Rhea wrzuciła w siebie siedem oraz pół butelki czerwonego wina i wcale nie poczuła się hardziej syta, więc w kwadrans później przeglądała lodówkę w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.

– Zostaniesz na noc? – zapytał Martin Beck.

– Tak – zgodziła się. – To pewnie jest taki dzień.

– Jaki dzień?

– Dzień, w którym nam to pasuje, oczywiście.

– Aha, taki dzień.

– Możemy na przykład świętować Dzień Szwedzkiej Flagi. Albo imieniny króla. Możemy wymyślić coś oryginalnego, kiedy się obudzimy.

– Tak, coś wymyślimy.

Rhea wdrapała się na fotel. Większość ludzi pomyślałaby zapewne, że wygląda komicznie w tej dziwnej pozycji i w tajemniczym długim kaftanie.

Martin Beck jednak tak nie myślał. Po chwili zdawało mu się, że usnęła, ale w tej samej chwili usłyszał jej głos:

– Teraz sobie przypomniałam, co chciałam powiedzieć, kiedy się na mnie rzuciłeś.

– Aha. Co takiego?

– Ta dziewczyna, Rebecka Lind, co z nią będzie?

– Nic. Została przecież uniewinniona.

– Czasem naprawdę mówisz głupstwa. Wiem, że została uniewinniona. Pytam, co z nią będzie od strony psychicznej. Czy potrafi o siebie zadbać?

– Myślę, że tak. Nie wyglądała na bierną i apatyczną jak wielu jej rówieśników. A jeśli chodzi o rozprawę…

– Właśnie, rozprawa. Co z niej zrozumiała? Pewnie tyle, że można zostać zatrzymanym przez policję i siedzieć w areszcie z dużymi widokami na odsiadkę w więzieniu, chociaż nic się nie zrobiło.

Rhea zmarszczyła czoło.

– Martwię się o tę dziewczynę. Trudno dać sobie radę samej w społeczeństwie, którego się nie rozumie, w którym człowiek jest obcy dla systemu.

– Wszystko wskazuje na to, że ten Amerykanin był dobrym chłopcem, który naprawdę chciał się nią zaopiekować.

– Może nie mógł – odrzekła Rhea, kręcąc głową.

Martin Beck patrzył na nią przez chwilę w milczeniu. Potem się odezwał:

– Chciałbym się z tobą nie zgodzić, ale ja też poczułem jakiś niepokój, kiedy ją zobaczyłem. Niestety, nie możemy wiele zrobić, by jej pomóc. Moglibyśmy oczywiście pomóc prywatnie, finansowo, ale nie sądzę, by przyjęła ten rodzaj pomocy, a poza tym nie mam pieniędzy do rozdania.

Przez chwilę drapała się w szyję.

– Masz rację – stwierdziła. – Sądzę, że jest typem osoby, która nie chciałaby pomocy mającej coś wspólnego z dobroczynnością. Nigdy nie przyszłaby sama do biura opieki społecznej. Może będzie próbowała szukać pracy, ale jej nie znajdzie.

Martin Beck drgnął i wygłosił pierwszą świadomą deklarację polityczną od wielu lat.

– To pewnie my potrzebujemy pomocy – zauważył. – I kto nam jej udzieli? Ten na ścianie?

– Nie mogę dłużej o tym myśleć – oznajmiła Rhea. – Ale jedno wydaje się jasne: Rebecka Lind nigdy nie stanie się wybitną obywatelką państwa dobrobytu.

Myliła się i wkrótce zapadła w sen.

Martin Beck wyszedł do kuchni, zebrał i umył naczynia, a po chwili usłyszał, że Rhea znów się obudziła i włączyła telewizor. Ponieważ uważała, że nie powinna mieć własnego, pewnie ze względu na dzieci, czasami oglądała telewizję u niego. Usłyszał, że coś krzyczy, odstawił to, co trzymał w rękach i wszedł do pokoju.

– Specjalne wydanie wiadomości – zakomunikowała.

Opuścił początek, ale trudno było mieć wątpliwości, czego sprawa dotyczy.

– „…zamach zdarzył się tuż przed przybyciem do pałacu. Ładunek wybuchowy wielkiej mocy został zdetonowany pod ulicą w chwili, gdy przejeżdżała kolumna pojazdów. Prezydent i pozostali w samochodzie pancernym zginęli na miejscu, a ich ciała zostały zmasakrowane. Pojazd został wyrzucony nad pobliski budynek. Od wybuchu zginęło wiele innych osób, między innymi kilku funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, ale także cywile, którzy znaleźli się w pobliżu. Komendant miejskiej policji informuje, że na pewno zginęło szesnaście osób, ale liczba ta może znacznie wzrosnąć. Podkreśla też, że środki bezpieczeństwa w związku z oficjalną wizytą były zakrojone na największą skalę w historii kraju. We francuskiej audycji radiowej podano tuż po zamachu, że przyznała się do niego międzynarodowa grupa terrorystyczna ULAG”.

Prezenter podniósł słuchawkę telefonu i trzymał ją przy uchu przez kilka minut. Potem poinformował:

– „Otrzymaliśmy właśnie przez satelitę nagranie amerykańskiej stacji telewizyjnej z oficjalnej wizyty, która miała takie tragiczne zakończenie”.

Nagranie było złej jakości, jednak na tyle szokujące, że nie powinni byli go pokazywać.

Zaczynało się od kilku ujęć z przybycia prezydenckiego samolotu i samego dostojnego gościa, który machał apatycznie ręką do komitetu powitalnego. Potem zlustrował obojętnie kompanię honorową i pozdrowił gospodarzy z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Dalej następowało kilka migawek z przejazdu kolumny. Środki bezpieczeństwa wyglądały na zadowalające. Stacja telewizyjna umieściła swojego fotografa w miejscu bardzo taktycznym, albo raczej szczęśliwym. Gdyby stał pięćdziesiąt metrów bliżej, prawdopodobnie nie uszedłby z życiem. Gdyby z kolei stał pięćdziesiąt metrów dalej, nie miałby żadnych zdjęć do pokazania. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Widać było ogromny słup ognia, samochody, zwierzęta i ludzi wyrzuconych wysoko w powietrze. Rozerwane ciała, wchłonięte przez chmurę dymu przypominającą niemal grzyb po wybuchu atomowym. Potem fotograf pokazał panoramę pięknego otoczenia: grająca fontanna, szeroka ulica wysadzana palmami. A potem przyszedł czas na odrażające zdjęcia końcowe: konia bez zadu, wijącego się w paroksyzmach koło sterty blach, które mogły być samochodem, i czegoś, co z pewnością przed chwilą było żywym człowiekiem.

Reporter mówił bez przerwy egzaltowanym tonem, który wydaje się specjalnością reporterów amerykańskich. Dosłownie tak, jakby właśnie oglądał z zachwytem koniec świata.

– Cholera – zaczęła Rhea, chowając twarz w poduszkę. – W jakim podłym świecie żyjemy.

Ale dla Martina Becka miało być jeszcze gorzej.

– Podają właśnie, że szwedzka policja miała na miejscu zamachu specjalnego obserwatora, którym był inspektor Gunvald Larsson z wydziału kryminalnego sztokholmskiej policji.

Ekran wypełniła teraz statyczna fotografia Gunvalda Larssona. Miał błędny wyraz twarzy i nazwisko przekręcone jak zwykle. Prezenter znów się pojawił i powiedział:

– „Nie możemy się niestety dowiedzieć, co się stało z inspektorem Larssonem. Następne wiadomości podamy w zwykłym radiowym serwisie informacyjnym”.

– Cholera – zaklął Martin Beck. – Niech to szlag.

– Co ci jest? – zapytała Rhea.

– Chodzi o Gunvalda. Zawsze jest blisko tam, gdzie dzieje się coś złego.

– Nie sądziłam, że go lubisz.

– A jednak. Nawet jeśli tego nie mówiłem.

– Powinno się mówić, co się myśli – rzekła Rhea. – Chodźmy do łóżka.

W dwadzieścia minut później zasnął z głową na jej ramieniu. Ramię szybko jej zdrętwiało i cała ręka też. Nie poruszyła się jednak. Drżała bezsennie w ciemności, myśląc o tym, że go lubi.

Загрузка...