Rozdział 5


Ostatni nocny pociąg podmiejski z Dworca Centralnego w Sztokholmie zatrzymał się w Rotebro i wysiadł z niego tylko jeden pasażer.

Mężczyzna, ubrany w granatowy strój dżinsowy i czarne sportowe obuwie, przemierzył szybkim krokiem peron i zszedł schodami w dół, ale gdy zostawił za sobą ostre światło dworcowych lamp, zwolnił kroku.

Szedł bez pośpiechu przez starą willową dzielnicę miasta, obok płotów, niskich murków i zadbanych żywopłotów otaczających ogrody. Powietrze było chłodne, ale nieruchome i pełne zapachów.

Była właśnie najciemniejsza godzina doby, ale pozostało tylko parę tygodni do przesilenia letniego i czerwcowe niebo tworzyło nad samotnym wędrowcem zamgloną bladoniebieską kopułę.

Wille po obu stronach drogi stały ciche i ciemne i jedyne, co słyszał, to był odgłos własnych gumowych podeszew na chodniku.

Podczas podróży pociągiem denerwował się, ale teraz czuł się odprężony i spokojny i pozwalał swobodnie szybować myślom.

Przypomniał mu się wiersz Elmera Diktoniusa i wyrecytował półgłosem kilka wersów w rytm własnych kroków:

– Idź uważnie drogą, lecz nigdy nie licz kroków, bo zabije je strach.

Niekiedy sam próbował pisać wiersze, z miernym rezultatem, ale chętnie czytał poezję i wielu wierszy swoich ulubionych poetów nauczył się na pamięć.

Idąc, trzymał przez cały czas dłoń zaciśniętą na żelaznym pręcie niemal półmetrowej długości, wetkniętym w prawy rękaw dżinsowej kurtki. Kiedy przeciął Holmbodavägen i znalazł się w okolicach ratusza, jego ruchy stały się bardziej ostrożne, a postawa czujna. Dotąd nikogo nie spotkał i miał nadzieję, że szczęście będzie mu sprzyjało na tym krótkim odcinku, jaki mu pozostał do osiągnięcia celu.

Tu czuł się bardziej wystawiony na widok – ogrody znajdowały się z tyłu budynków, a roślinność w wąskim pasie między fasadami domów a chodnikami składała się z grządek kwiatowych, zarośli i żywopłotów zbyt niskich, by mogły służyć za osłonę.

Domy po jednej stronie drogi były pomalowane na żółto, w rzędzie naprzeciwko na czerwono. To była przypuszczalnie jedyna różnica, bo poza tym wyglądały tak samo – drewniane piętrowe wille jednorodzinne ze spadzistymi dachami. Między ścianami szczytowymi znajdowały się niskie garaże albo szopy, wciśnięte tam jakby po to, by łączyć domy, a zarazem pozwalać je rozróżnić.

Mężczyzna zmierzał do ostatniego z nich, za którym kończyła się zabudowa i zaczynały pola i łąki.

Przemknął szybko i cicho w stronę garażu przy domu stojącym na zakręcie, omiatając wzrokiem rzędy budynków i drogę. Nikogo nie było widać.

W garażu bez drzwi nie było samochodu, tylko damski rower oparty o ścianę tuż przy wejściu, a naprzeciw niego pojemnik na śmieci.

Głębiej, przy tylnej ścianie, stały jedna na drugiej dwie duże, prostokątne skrzynie z drewna. Bał się, że ktoś je wyniesie. Kryjówkę upatrzył sobie z góry i trudno byłoby mu znaleźć równie dobrą.

Przestrzeń między skrzyniami a ścianą była wąska, ale nie na tyle, by nie mógł się tam zmieścić.

Wczołgał się za skrzynie, solidnie zrobione z nieheblowanego drewna, wielkością i kształtem przypominające trumny.

Kiedy się upewnił, że skrzynie dobrze go zasłaniają, wyjął z rękawa żelazny pręt. Dobrze układał się w dłoni, a jego długość i ciężar ocenił jako odpowiednie do celu.

Teraz mógł tylko czekać, podczas gdy letnia noc na dworze rozjaśniała się powoli w świt.

Podłoga z cementu była twarda, zimna i wilgotna, więc zmarzł trochę, leżąc na brzuchu z twarzą zwróconą w stronę lewego ramienia. W prawej dłoni trzymał pręt, który jeszcze całkiem nie wystygł od ciepła jego ciała.


Obudził go szczebiot ptaków, podniósł się na kolana i spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do trzeciej. Słońce wschodziło i miał przed sobą jeszcze cztery godziny czekania.

Tuż przed szóstą z domu zaczęły dobiegać jakieś dźwięki. Były słabe i trudno rozpoznawalne, więc mężczyzna ukryty za skrzyniami miał ochotę przyłożyć ucho do ściany, ale się nie odważył, ponieważ wówczas stałby się widoczny od strony drogi.

Przez wąską szczelinę między skrzyniami widział fragment drogi i domu po drugiej stronie. Przejechał samochód, a po chwili usłyszał silnik zapuszczany w niewielkiej odległości i zobaczył, jak przejeżdża następny.

O wpół do siódmej usłyszał kroki zbliżające się z drugiej strony ściany – brzmiały, jakby ktoś szedł w drewniakach. Stukot oddalił się i zbliżył parę razy, a na końcu wyraźnie usłyszał niski kobiecy głos, który powiedział:

– No to cześć. Wychodzę. Zadzwonisz wieczorem?

Nie zrozumiał odpowiedzi, ale usłyszał, jak otwierają się i zamykają drzwi wejściowe.

Stał zupełnie nieruchomo z okiem utkwionym w szczelinie.

Kobieta w chodakach weszła do garażu. Nie widział jej, lecz usłyszał lekki trzask, kiedy odpięła rower, a potem stukot jej kroków na żwirowanej ścieżce prowadzącej do drogi.

Kiedy przejeżdżała obok niego, zdążył tylko zauważyć, że ma białe spodnie i długie ciemne włosy.

Teraz skupił wzrok na domu po drugiej stronie. W oknie, które miał w polu widzenia, żaluzje były opuszczone.

Przycisnął mocno pręt lewą ręką pod kurtką i przesunął się o trzy kroki od osłaniającej go skrzyni, przyłożył ucho do bocznej ściany i nasłuchiwał, obserwując jednocześnie drogę.

Z początku nic nie słyszał, ale po chwili doszedł go odgłos kroków milknących na piętrze.

Droga była pusta.

W oddali słyszał szczekanie psa i odległy dźwięk wibrującego silnika Diesla, ale najbliższa okolica wydawała się zupełnie cicha i spokojna.

Włożył rękawiczki, które leżały zwinięte w kieszeniach kurtki, przemieścił się szybko i zwinnie wzdłuż ściany garażu, obszedł róg budynku i nacisnął klamkę drzwi wejściowych.

Tak jak się spodziewał, nie byty zamknięte na klucz.

Uchylił drzwi, usłyszał kroki na piętrze, ocenił szybkim spojrzeniem, że droga nadal jest pusta, i wśliznął się do środka.

Kamienne płyty przedsionka leżały o stopień niżej od parkietu w holu. Stanął tam i spojrzał w prawo, przez hol, do wnętrza dużego otwartego salonu.

Znał już rozkład domu.

Troje drzwi po prawej stronie, środkowe były otwarte. Za nimi mieściła się kuchnia. Łazienka była za drzwiami po lewej stronie, a dalej schody prowadzące na piętro. Po drugiej stronie znajdowała się ukryta przed jego wzrokiem część salonu, wychodząca na ogród za domem.

Na lewo od niego wisiał rząd płaszczy, a na kamiennej podłodze pod nimi stały kozaki, sandały i półbuty. Tuż przed nim, na wprost drzwi wejściowych, znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Otworzył je, wszedł do środka i zamknął je cicho za sobą.

Pomieszczenie pełniło funkcję pralni i komórki. Był tam również piec olejowy do ogrzewania domu. Pralka, suszarka i wirówka stały przy jednej ścianie za piecem. Przy drugiej ścianie znajdowało się kilka dużych szaf, a dalej stół warsztatowy.

Mężczyzna uchylił drzwi do szaf. W jednej wisiał strój narciarski, barani kożuch i ogólnie ubrania, których nie nosi się często albo chowa na lato. Druga zawierała kilka długich rulonów tapety i pięciolitrową puszkę z farbą malarską.

Odgłosy na piętrze umilkły.

Mężczyzna, trzymając pręt w prawej dłoni, uchylił drzwi i nasłuchiwał.

Usłyszał nagle kroki na schodach i szybko zamknął drzwi, lecz stał z przyłożonym do nich uchem.

Na dole kroki nie były tak wyraźne, prawdopodobnie osoba była boso lub w samych skarpetkach.

Coś zabrzęczało w kuchni, jak gdyby garnek spadł na podłogę. Cisza.

Kroki zbliżyły się i mężczyzna zacisnął dłoń na żelaznym pręcie.

Usłyszał, jak otwierają się drzwi do łazienki, a po chwili dobiegł go stamtąd odgłos wody spuszczanej w toalecie. Teraz znów uchylił drzwi i wyjrzał.

Przez szum wody słyszał dziwne dźwięki, jakie powstają, kiedy ktoś próbuje śpiewać przy myciu zębów. Po nich nastąpiło gulgotanie, chrząknięcia, odgłosy plucia i znów piosenka, tym razem wyraźna.

Rozpoznał ją, choć wykonanie było okropnie fałszywe, a on nie słyszał jej od dwudziestu pięciu lat. Jeśli dobrze pamiętał, miała tytuł Dziewczyna z Marsylii.

– „…lecz kiedy w ciemną noc Morze Śródziemne lśni, leżę martwy w zaułku starego portu…” – Słowa piosenki zmieszały się z szumem odkręconego prysznica.

Wyszedł do sieni, zakradając się na palcach do uchylonych drzwi łazienki. Szum prysznica nie zagłuszał śpiewu, który teraz mieszał się z odgłosami parskania.

Mężczyzna stanął z prętem w dłoni i zajrzał do łazienki.

Patrzył na zaczerwione błyszczące plecy z dwoma wałkami tłuszczu wiszącymi między okrągłymi poduszkami nad łopatkami i w miejscu, gdzie powinna się znajdować talia.

Patrzył na obwisłe pośladki, trzęsące się nad bladymi udami z celulitem, na żylaki w zagłębieniu kolana i guzowate łydki.

Patrzył na gruby kark i czaszkę połyskującą różowo między cienkimi kosmykami czarnych włosów.

A kiedy tak się przyglądał i zbliżył o kilka kroków do stojącego w wannie mężczyzny, poczuł, jak wypełnia go odraza i nienawiść, podniósł broń i rozbił czaszkę jednym silnym ciosem.

Stopy otyłego mężczyzny pośliznęły się na gładkiej emalii w chwili, gdy upadał do przodu. Jego głowa uderzyła głucho o brzeg wanny, a ciało wylądowało z miękkim plaśnięciem pod strumieniami prysznica.

Morderca pochylił się i zakręcił krany, patrząc, jak krew i substancja mózgowa mieszają się z wodą, wirują i znikają w kratce odpływu.

Z obrzydzeniem sięgnął po ręcznik kąpielowy i wytarł nim narzędzie zbrodni. Przykrył ręcznikiem głowę ofiary i wetknął pręt do wilgotnego rękawa kurtki.

Zamknął drzwi łazienki i wszedł do salonu. Otworzył szklane drzwi do ogrodu, którego trawnik graniczył z polem rozciągającym się szeroko za domami.

Musiał przejść długi odcinek odsłoniętą łąką, by dotrzeć do granicy lasu po drugiej stronie. Prowadziła tędy ukosem wydeptana ścieżka, więc zaczął nią iść. Dalej leżało uprawne pole, zielone od kiełkującego zboża.

Nie odwracał się, lecz wyczuwał kątem lewego oka długi rząd domów ze spadzistymi dachami i oknami błyszczącymi w ostrych szczytach. Każde z tych okien było chłodnym okiem obserwującym jego wędrówkę.

Kiedy zbliżył się do pierwszego zagajnika na niewielkiej skale gęsto porośniętej krzewami, zszedł ze ścieżki.

Zanim przecisnął się przez kolczaste krzewy tarniny, by wejść między drzewa, wypuścił żelazny pręt z rękawa w gęstwinę.


Martin Beck siedział sam w domu i przeglądał numer „Longitude”, słuchając jednej z płyt Rhei. Nie mieli identycznego gustu muzycznego, ale oboje lubili Nannie Porres i często puszczali tę płytę.

Była godzina za piętnaście ósma wieczorem, a on zamierzał wcześnie się położyć. Rhea była na zebraniu rodziców w szkole swoich dzieci, a Dzień Szwedzkiej Flagi świętowali już rano w satysfakcjonujący sposób.

Telefon zadzwonił w środku I thought about you. Ponieważ był prawie pewny, że nie jest to Rhea, nie spieszył się z jego odebraniem.

Dzwonił komisarz kryminalny Pärsson z rejonu Märsta, zwany przez wszystkich Märsta-Pärsta. Martin Beck uważał, że ten przydomek brzmi infantylnie i zawsze myślał o nim jako o Pärssonie z Märsta, co z drugiej strony kojarzyło się z pewnym parlamentarzystą za starego Stronnictwa Chłopskiego.

Pärsson oznajmił:

– Zadzwoniłem najpierw do dyżurnego, a on powiedział, że mogę zadzwonić do ciebie do domu. Mamy w Rotebro ewidentne zabójstwo lub morderstwo. Mężczyzna z czaszką rozłupaną od silnego ciosu w tył głowy.

– Kiedy i gdzie go znaleziono?

– W domu szeregowym przy Tennisvägen. Kobieta, która mieszka w tym domu i prawdopodobnie jest jego kochanką, wróciła do domu około piątej i znalazła go martwego w wannie. Mówi, że żył, kiedy wychodziła z domu o wpół do siódmej.

– Jak długo tam jesteście?

– Zaalarmowała nas o siedemnastej trzydzieści pięć – odparł Pärsson. – Przyjechaliśmy tutaj niemal dokładnie dwie godziny temu.

Umilkł na chwilę, po czym dorzucił:

– Przypuszczam, że sami powinniśmy dać sobie z tym radę, ale pomyślałem, że najlepiej byłoby cię od razu powiadomić. Trudno ocenić na tym etapie, na ile skomplikowane okaże się śledztwo. Nie znaleziono narzędzia zbrodni, a kobieta, choć wprawdzie wygląda na silniejszą od przeciętnej, raczej nie mogłaby zadać takiego ciosu.

– Dlaczego? Istnieje nawet przykład samobójstwa popełnionego ciosem siekiery w tył głowy. Siła takiego ciosu nie może być na zdrowy rozum większa od tego, jaki potrafiłaby zadać kobieta.

– Może niejasno się wyraziłem – sprostował Pärsson. – Tu nie chodzi o cios siekierą, lecz uderzenie tępym przedmiotem.

– Chcesz zatem nas w to wciągnąć – rzekł Martin Beck.

– Gdybym nie wiedział, że nie macie teraz żadnego śledztwa w toku, nic zawracałbym wam głowy. Chciałem się przede wszystkim z tobą skonsultować. Zależy wam przecież na wejściu do sprawy, kiedy jest jeszcze dość świeża, prawda?

Głos Pärssona brzmiał trochę niepewnie. Podziwiał wszystkich wyższych rangą, a Martin Beck mógł być za takiego uważany, jednak przede wszystkim żywił respekt dla jego umiejętności zawodowych.

– Oczywiście – potwierdził Martin Beck. – Zrobiłeś wszystko jak należy. Jestem ci wdzięczny, że tak szybko zadzwoniłeś.

To była prawda. Policjanci wydziałów kryminalnych na prowincji często zwlekali zbyt długo z wezwaniem komisji do spraw zabójstw, ponieważ albo przeceniali własne środki i możliwości, albo źle szacowali zakres śledztwa, albo też chcieli dać ekspertom ze Sztokholmu prztyczka w nos i sami zyskać chwałę, że poradzili sobie z morderstwem. Kiedy w końcu musieli uznać swoje ograniczenia, a Martin Beck i jego ludzie zjawiali się na miejscu, stawali czasem wobec sytuacji, kiedy wszystkie ślady były zniszczone, raporty nieczytelne, świadkowie stracili pamięć, a podejrzany zdążył już prawdopodobnie przenieść się na Tahiti lub umrzeć ze starości.

– Poza tym dobrze, że mamy teraz spokój – dodał Martin Beck. – Albo mieliśmy, zanim zadzwoniłeś.

– Kiedy możesz przyjechać? – zapytał Pärsson z wyraźną ulgą.

– Zaraz będę. Tylko zadzwonię do Koll… Skackego i dowiem się, czy może jechać ze mną.

Martin Beck z przyzwyczajenia od razu w takich sytuacjach myślał o telefonie do Kollberga. Przypuszczał, że jego podświadomość nie akceptuje tego, że już razem nie pracują. W pierwszych miesiącach po odejściu Kollberga z policji zdarzało się nawet, że dzwonił do niego w pilnej sprawie.

Skacke był w domu i głos miał jak zwykle ożywiony i pełen entuzjazmu. Mieszkał w południowej części Sztokholmu ze swoją Monicą i roczną córeczką.

Obiecał, że będzie na Köpmangatan za siedem minut, a Martin Beck zszedł na dół, by zaczekać na niego na ulicy.

Dokładnie po siedmiu minutach Skacke przyjechał swoim czarnym saabem.

W drodze do Rotebro zagadnął:

– Słyszałeś chyba o Gunwaldzie? Że głowa prezydenta spadła mu na brzuch.

– Tak, słyszałem – odrzekł Martin Beck. – Szczęście, że nic mu się nie stało.

Benny Skacke prowadził przez chwilę w milczeniu, po czym zauważył:

– To jakiś absurdalny humor: dostać z główki od prezydenta bez ciała.

Słyszał ten kiepski dowcip w stołówce na komendzie i wtedy wydawał mu się zabawny. Teraz nie był już tego taki pewny. Martin Beck też nie okazał, że bawi go ten żart.

– Myślałem o ubraniach Gunvalda – ciągnął Skacke, próbując zatrzeć złe wrażenie. – Tak zawsze o nie dba i ciągle ma zniszczone. Teraz musiały być całe we krwi.

– Na pewno – odparł Martin Beck. – Wyniósł jednak z tego cało głowę, i to jest najważniejsze.

– Głowę – powtórzył Skacke i zachichotał.

Benny Skacke miał trzydzieści pięć lat i w ciągu ostatnich sześciu często wchodził w skład grupy roboczej Martina Becka, a sam uważał, że najważniejsze umiejętności w pracy policjanta wydziału kryminalnego zdobył, obserwując i analizując współpracę Lennarta Kollberga i Martina Becka. Zwrócił też uwagę na szczególny kontakt, jaki mieli ze sobą, i zadziwiało go, z jaką łatwością czytali nawzajem w swoich myślach. Wiedział, że taki kontakt i porozumienie nigdy nie powstaną między nim a Martinem Beckiem, i miał świadomość, że w jego oczach jest tylko marnym zastępcą Kollberga. To sprawiało, że czasem czuł się niepewnie w jego towarzystwie.

Martin Beck ze swojej strony rozumiał uczucia Skackego i robił co w jego mocy, by go motywować i okazywać, że docenia jego wkład pracy. Widział, jak Skacke dojrzewa w ciągu tych lat, odkąd go poznał, i wiedział, że ciężko pracuje, nie tylko po to, by zrobić karierę, ale także po to, by stać się naprawdę dobrym i wszechstronnym policjantem. W wolnym czasie zajmował się nie tylko poprawianiem fizycznej sprawności i doskonaleniem umiejętności strzeleckich, lecz również stale studiował – prawo, socjologię, radiologię – i był na bieżąco w sprawach zawodowych i organizacyjnych policji.

Żona Skackego, Monica, była od niego młodsza o dziewięć lat, a byli razem już od siedmiu. Pracowała jako fizjoterapeutka w szpitalu Söder i Benny Skacke zwierzył się Martinowi Beckowi, że nie planują więcej dzieci, zanim nie będzie ich stać na przeprowadzkę z mieszkania przy Tideliusgatan do własnego domu za miastem. Najlepiej willi w Lidingö.

Skacke był dobrym kierowcą i lepiej orientował się w Sztokholmie i wszystkich jego nowych przedmieściach niż niejeden taksówkarz. Nie miał problemu ze znalezieniem adresu w Rotebro.

Stanął na końcu rzędu samochodów zaparkowanych przy Tennisgatan.

Mężczyzna, kobieta i pies stali na środku jezdni i patrzyli na Martina Becka i Skackego idących w stronę domu. Nie było zwykłej gromady ciekawskich, zbierających się jak muchy przy kostce cukru, kiedy tylko radiowóz parkował przed którymś z domów, ale w kilku sąsiednich domach widać było twarze w oknach, a w ogrodzie po drugiej stronie stała grupka maluchów, które patrzyły, pokazywały ich palcami i rozmawiały z ożywieniem cienkimi głosikami.

Prócz tego pojawiło się już kilku przedstawicieli prasy, ale na razie trzymało ich w szachu dwóch ubranych po cywilnemu policjantów, którzy stali przy radiowozach i rozmawiali z nimi. Fotografowie rozpoznali od razu Martina Becka i przyskoczyli do niego, trzaskając aparatami.

Wjazd do domu i garażu był zagrodzony i policjant stojący na straży od razu wpuścił Martina Becka i Skackego, grzecznie ich pozdrawiając uchyleniem czapki.

We wnętrzu domu wrzała praca. Personel techniczny był na miejscu, jakiś mężczyzna siedział w kucki w holu i zdejmował odciski palców z lampy stojącej obok telefonu na niskiej skrzyni, a błysk flesza wskazywał na to, że pracuje fotograf.

Komisarz kryminalny Pärsson podszedł do Martina Becka i Skackego.

– Szybko wam poszło – stwierdził. – Czy chcecie najpierw zajrzeć do łazienki?

Mężczyzna w wannie nie przedstawiał przyjemnego widoku i ani Martin Beck, ani Skacke nie zostali tam dłużej, niż było to konieczne.

– Lekarz już był – przekazał Pärsson. – Mówi, że mężczyzna nie żyje od ośmiu do piętnastu godzin. Cios spowodował natychmiastowy zgon i sądzi, że jako broni użyto żelaznego pręta, łomu lub czegoś podobnego.

– Kto to jest? – zapytał Martin Beck, wskazując ruchem głowy na wannę.

Pärsson westchnął.

– To niestety osoba, która będzie gratką dla popołudniówek. Producent filmowy Walter Petrus.

– O cholera – warknął Martin Beck.

– Albo reżyser filmowy Valter Petrus Pettersson, jak wynikało z dokumentów. Jego ubranie, portfel i teczka leżały w sypialni.

– Widziałem go w Hänt i Veckan – rzekł Skacke. – W otoczeniu mnóstwa ładnych dziewczyn.

– Nigdy nie słyszałem o filmie, który zrobił – odezwał się Pärsson. – A przecież był znany.

Mężczyźni, którzy przyszli zabrać ciało, stali niecierpliwie, czekając, aż będą mogli wejść, więc Martin Beck, Pärsson i Skacke poszli do salonu, by nie blokować im drogi.

– Gdzie jest kobieta, która tutaj mieszka? – zadał pytanie Martin Beck. – I kim ona jest? Nie mów tylko, że gwiazdą filmową.

– Nie, chwała Bogu – zaprzeczył Pärsson. – Jest tam, na piętrze. Nasz człowiek rozmawia z nią w tej chwili. Nazywa się Maud Lundin, ma czterdzieści dwa lata i pracuje w salonie piękności przy Sveavägen.

– Jak ona się czuje? – spytał Skacke. – Jest w szoku?

– Nie – odpowiedział Pärsson. – Raczej poruszona. Teraz chyba dość spokojna. Nie może spać tutaj w nocy, ale mówi, że ma w mieście przyjaciółkę, u której może się zatrzymać, zanim nie skończymy.

– Czy zdążyliście przesłuchać sąsiadów? – zainteresował się Martin Beck.

– Rozmawialiśmy tylko z tymi z domu obok i sąsiadem po drugiej stronie ulicy. Twierdzą, że żaden z nich nie słyszał ani nie widział niczego niezwykłego. Ale jutro będziemy pytać w innych domach przy tej ulicy. Może trzeba będzie obejść całe Rotebro. To takie miejsce, gdzie wszyscy się znają, robią zakupy w tych samych sklepach, dzieci chodzą razem do szkoły, a kto nie ma samochodu, jeździ tym samym autobusem i pociągiem.

– A ten Walter Petrus też tu mieszka? – zapytał Benny Skacke.

– Nie – odparł Pärsson. – Przyjeżdża parę razy w tygodniu i nocuje u pani Lundin. Sam mieszka z żoną i trójką dzieci w willi w Djursholm.

– Czy powiadomiono rodzinę? – spytał Martin Beck.

– Tak – potwierdził Pärsson. – Mieliśmy szczęście, bo w teczce z dokumentami leżała recepta wypisana przez prywatnego lekarza. Zadzwoniliśmy do niego i okazało się, że jest kimś w rodzaju lekarza rodzinnego i dobrze zna rodzinę. Ofiarował się, że ich powiadomi i się nimi zajmie.

– To dobrze – stwierdził Martin Beck. – Ich też przesłuchamy jutro, zaczyna się robić późno i jedyne, co możemy zrobić, to spróbować dokończyć pracę tutaj w domu.

Pärsson spojrzał na zegarek.

– Wpół do dziesiątej – zaczął. – Nie tak bardzo późno. Ale masz rację, poza tym może powinniśmy zostawić rodzinę na jakiś czas w spokoju.

Pärsson był wysokim i chudym mężczyzną z białymi jak len włosami i piegowatą karnacją, przez którą zawsze wyglądał na lekko opalonego. Sprawiał wrażenie arystokraty z wąskim, lekko haczykowatym nosem, cienkimi wargami i pełnymi wdzięku, niespiesznymi ruchami.

– Chętnie bym zamienił parę słów z Maud Lundin – oznajmił Martin Beck. – Mówiłeś, że jest u niej wasz człowiek. Czy nie będzie przeszkadzać, jeśli ja też tam pójdę?

– Nie, proszę bardzo – odrzekł Pärsson. – Wręcz przeciwnie. Ty jesteś tu szefem, więc rób, co chcesz.

Usłyszeli jakieś głosy i zamieszanie na zewnątrz, więc Pärsson wszedł do kuchni i wyjrzał przez okno.

– Przeklęte pismaki – rzucił. – Są jak sępy. Najlepiej będzie, jeśli wyjdę i porozmawiam z nimi.

Skierował się do drzwi z pełną godności postawą i poważnym wyrazem twarzy.

– Ty możesz się tu trochę rozejrzeć – polecił Martin Beck Skackemu.

Skacke skinął głową, podszedł do biblioteczki i zaczął studiować tytuły.

Martin Beck wszedł po schodach prowadzących do dużego kwadratowego pokoju, którego podłogę pokrywał w całości biały dywan. Umeblowanie składało się z ośmiu miękkich foteli obitych jasną skórą, stojących wokół wielkiego stołu ze szklaną płytą. Przy ścianie stał skomplikowany i z pewnością bardzo drogi sprzęt stereo, a na przymocowanych do ścian półkach w każdym rogu znajdowały się cztery pomalowane na biało głośniki. Sufit był skośny, a widok z dużego okna na tył domu sielski i pełen spokoju, z lasem w różnych odcieniach zieleni za szerokim polem.

W pokoju były tylko jedne drzwi, zamknięte. Martin Beck słyszał za nimi szmer głosów. Zapukał i nacisnął klamkę.

Na dużym podwójnym łóżku przykrytym białą narzutą z materiału przypominającego futro siedziały dwie kobiety. Umilkły i podniosły na niego wzrok, kiedy stanął w otwartych drzwiach.

Jedna z nich była masywnej budowy i wyraźnie wyższa od drugiej. Miała wyraziste rysy twarzy, ciemne oczy, a czarne włosy z przedziałkiem pośrodku, proste i błyszczące, opadały jej na plecy.

Druga kobieta była szczupła i trochę kanciasta, miała żywe brązowe oczy i bardzo krótko ostrzyżone ciemne włosy.

– Cześć, Martin – przywitała się. – Nie wiedziałam, że tu jesteś.

Martin Beck był zaskoczony i zwlekał przez chwilę z odpowiedzią.

– Cześć, Åsa – odparł. – Też nie wiedziałem, że tu jesteś. Pärsson powiedział, że ma na górze swojego człowieka.

– Ech – odrzekła Åsa Torell – on tak mówi o wszystkich, także o kobietach.

Znów zwróciła się do tej drugiej.

– Maud, to jest komisarz Beck. Szef komisji do spraw zabójstw.

Kobieta skinęła głową w stronę Martina Becka, który odpowiedział jej tym samym ruchem. Jeszcze nie ochłonął po niespodziewanym spotkaniu z Åsą. Pięć lat temu był w niej prawie zakochany.

Poznał ją ponad osiem lat temu, kiedy jej narzeczony, a jego młodszy współpracownik Åke Stenström został zastrzelony razem z ośmioma innymi pasażerami w autobusie. Åsa długo opłakiwała Åkego i z czasem postanowiła zostać policjantką. Teraz była asystentką wydziału kryminalnego u Pärssona w Märsta.

Martin Beck i Åsa spędzili razem pewną letnią noc w Malmö pięć lat temu. To była piękna noc, ale nigdy się nie powtórzyła. Teraz się z tego cieszył. Åsa była urocza i mieli dobrą koleżeńską relację, kiedy spotykali się czasem podczas służby, ale odkąd poznał Rheę, nie wyobrażał sobie, że mogłaby go pociągać seksualnie jakakolwiek inna kobieta. Åsa wciąż była niezamężna – sprawiała wrażenie całkowicie pochłoniętej pracą i stała się bardzo dobrą policjantką.

Martin Beck wzdrygnął się w duchu na myśl, że jego uczucia do Åsy mogły go nawet doprowadzić do małżeństwa z nią. Nie potrafił sobie wyobrazić czegoś gorszego od małżeństwa z koleżanką z pracy. Nigdy nie pozwoliłoby mu to zapomnieć, że jest policjantem.

– Sądzę, że chcesz porozmawiać z Maud – zauważyła Åsa. – My już trochę rozmawiałyśmy. Pójdę, jeśli chcesz.

– Zejdź na dół do Pärssona – odrzekł Martin Beck. – Na pewno cię tam potrzebuje.

Åsa skinęła pogodnie głową i wyszła.

Martin Beck wiedział, jak skuteczna jest Åsa i jak dobrze nawiązuje kontakt z osobą przesłuchiwaną, więc zamierzał przeprowadzić z Maud Lundin tylko krótką rozmowę.

– Na pewno jest pani zmęczona i zdenerwowana po tym, co się stało – zaczął. – Nie będę pani długo męczył, ale chciałbym się czegoś dowiedzieć o pani relacji z Walterem Petrusem. Jak długo się znaliście?

Maud Lundin założyła włosy za ucho i spojrzała mu prosto w oczy.

– Trzy lata – oświadczyła. – Poznaliśmy się na przyjęciu, a potem zaprosił mnie parę razy na obiad. To było wiosną. Latem miał kręcić nowy film i zatrudnił mnie jako charakteryzatorkę. Potem dalej się spotykaliśmy.

– Ale teraz pani dla niego nie pracowała – stwierdził Martin Beck. – Jak długo była pani tam zatrudniona?

– Pracowałam tylko przy tamtym filmie. Potem upłynęło trochę czasu, nim zaczął nową produkcję, a ja dostałam dobrą pracę w salonie.

– W jakiego rodzaju filmie była pani zatrudniona?

– To był film, jakie robi się tylko na eksport. Nie są pokazywane w Szwecji.

– Jaki miał tytuł?

Love in the Midnight Sun.

– Jak często spotykała się pani z Walterem Petrusem?

– Mniej więcej raz w tygodniu. Czasami dwa. Przeważnie przyjeżdżał tutaj, ale czasami wychodziliśmy coś zjeść i potańczyć.

– Czy jego żona wiedziała o tej znajomości?

– Tak. Ale nie przejmowała się tym, dopóki nie zamierzał się z nią rozwieść.

– Miał takie plany?

– Czasami. Wcześniej. Ale chyba uważał, że jest dobrze tak, jak jest.

– A pani? Też uznała pani, że tak jest dobrze?

– Pewnie bym nie odmówiła, gdyby mi zaproponował małżeństwo, ale ogólnie uważałam, że jest dobrze. Był miły i hojny.

– Czy ma pani jakieś podejrzenia, kto go zabił?

Maud Lundin pokręciła głową.

– Najmniejszych – stwierdziła. – To mi się wydaje bez sensu. Nie pojmuję, że tak się stało.

Siedziała przez chwilę w milczeniu, a on się jej przyglądał. Sprawiała wrażenie dziwnie mało poruszonej.

– Czy on wciąż tam jest? – spytała.

– Nie, już nie.

– Czy w takim razie mogę tu zostać na noc?

– Nie, jeszcze nie skończyliśmy naszych czynności.

Spojrzała na niego ponurym wzrokiem i wzruszyła ramionami.

– Nieważne – skwitowała. – Mogę przenocować na mieście.

– Jakie sprawiał wrażenie, kiedy się rozstaliście rano? – zainteresował się Martin Beck.

– Normalne. Nie zauważyłam niczego szczególnego. Zwykle wychodzę przed nim, on nie lubi spieszyć się rano. Czasem jechaliśmy razem do miasta, on zawsze taksówką, ale ja zwykle dojeżdżam rowerem do stacji i wsiadam w pociąg.

– Dlaczego jeździł taksówką? Chyba miał samochód?

– Nie lubił prowadzić. Miał bentleya, którym czasami jeździł sam, ale przeważnie robili to inni.

– Jacy inni?

– Jego żona albo ktoś z biura. Czasami ogrodnik.

– Ile osób zatrudnia w biurze?

– Tylko trzy. Specjalistę od finansów, sekretarkę i pracownika, który zajmuje się umowami, sprzedażą i podobnymi sprawami. W czasie produkcji zatrudnia dodatkowych ludzi według potrzeby.

– Jaki gatunek filmów produkował?

Nie odpowiedziała od razu. Potem podniosła wzrok i rzekła z ociąganiem:

– Cóż, nie wiem dokładnie, jak je opisać. Szczerze mówiąc, były to filmy pornograficzne. Ale bardzo artystyczne. Raz zrobił ambitny film, z dobrymi aktorami i w ogóle. Był oparty na znanej powieści i chyba nawet dostał nagrodę na jakimś festiwalu. Ale nie zarobił na nim dużo pieniędzy.

– Teraz jednak dobrze zarabiał na swoich filmach?

– Bardzo dobrze. Ten dom kupił dla mnie. I zobaczyłby pan jego dom w Djursholm. Prawdziwa luksusowa willa, z parkiem, basenem i wszystkim.

Martin Beck zaczynał rozumieć, jakiego pokroju człowiekiem był Walter Petrus, nie miał jednak wyraźnego obrazu siedzącej koło niego kobiety.

– Czy pani go kochała? – zapytał.

Maud Lundin rzuciła mu rozbawione spojrzenie i wyznała:

– Szczerze mówiąc, to nie. Ale był dla mnie miły. Rozpieszczał mnie i nie wtrącał się do tego, co robię, kiedy się nie spotykamy.

Milczała przez chwilę, po czym dodała:

– Nie był przystojny. Nie był też dobrym kochankiem. Miał problemy z potencją, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Byłam przez osiem lat żoną prawdziwego mężczyzny. Zginął w wypadku samochodowym pięć lat temu.

– Więc miała pani innych mężczyzn oprócz Petrusa?

– Tak. Od czasu do czasu. Kiedy spotykałam kogoś, kto mi się podobał.

– I nigdy nie był zazdrosny?

– Nie, ale chciał, żebym mu opowiadała, jak to robię z innymi. Szczegółowo. Lubił to. Przeważnie zmyślałam, żeby mu sprawić przyjemność.

Martin Beck spojrzał na Maud Lundin. Siedziała wyprostowana i patrzyła mu prosto w oczy.

– Czy można powiedzieć, że właściwie była z nim pani dla pieniędzy? – zapytał.

– Tak – odrzekła. – Można tak to podsumować. Ale nie uważam siebie za dziwkę, nawet jeśli pan tak o mnie myśli. Potrzebuję dużo pieniędzy. Lubię rzeczy, które można za nie kupić. A czterdziestoletniej kobiecie bez szczególnego wykształcenia nie jest łatwo zdobyć je inaczej niż przez mężczyznę. Jeżeli ja jestem dziwką, to jest nimi również większość mężatek.

Martin Beck wstał, mówiąc:

– Dziękuję za rozmowę i za pani szczerość.

– Nie musi pan dziękować. Zawsze jestem szczera. Czy mogę już jechać do przyjaciółki? Jestem zmęczona.

– Oczywiście. Proszę tylko najpierw zostawić komisarzowi Pärssonowi informację, gdzie możemy panią znaleźć.

Martin Beck odprowadzał ją wzrokiem, gdy wychodziła z pokoju. Trzymała się prosto, wyglądała na opanowaną i spokojną. Była wysoka, silna i dobrze zbudowana. Musiała być wyższa o głowę od małego, tłustego reżysera filmowego.

Myślał o tym, co mówiła o pieniądzach i co można za nie kupić. Walter Petrus wybrał sobie całkiem niezłą kobietę.

Загрузка...