Rozdział 12


Biuro Hedobalda Braxéna było równie niechlujne, jak on sam. Mieściło się jednak dość blisko centrum, przy ulicy Davida Bagarego, ale w budynku, którego właściciel tylko w wyjątkowych przypadkach otwierał sakiewkę na tyle, by wymienić przepaloną żarówkę – odkąd dom zbudowano, a było to dawno temu.

Braxén nie miał sekretarki ani poczekalni, tylko jeden pokój z niewiarygodnie brudnymi szybami i wnęką kuchenną, gdzie czasami parzył kawę, to znaczy wtedy, kiedy była jakaś kawa i nie skończyły mu się akurat plastikowe kubki.

Niektórzy nazywali go adwokatem wódczanym, ale się mylili, ponieważ Bekacz nie miał upodobania do alkoholu. Nawet częstowany i nakłaniany potrafił wypić najwyżej szklankę piwa.

W malutkim pomieszczeniu znajdowały się dwa koty i klatka z trochę brudnym i wyliniałym starym kanarkiem. Większą część powierzchni podłogi zajmowało duże biurko, które z pewnością było bardzo stare, a do tego takie ogromne, że wielu się zdumiewało nad geniuszem speców od przeprowadzek, którzy zdołali wnieść je przez drzwi. Sam Bekacz mawiał, pewnie żartem, że zbudowano je w pokoju już po wzniesieniu budynku siedemdziesiąt lat temu lub coś w tym rodzaju. Nowa wersja zamkniętego pokoju.

Braxén siedział za biurkiem i czytał „Ny Dag”, a jego cygaro leżało na pełnej niedopałków popielniczce. Spojrzał zaciekawiony na klientkę znad gazety niespodziewanie żywymi, barwnymi oczami.

Biurko było zawalone papierami ułożonymi w stosy imponującej wysokości.

Nie spodziewał się chyba więcej niż jednego klienta naraz, ponieważ w pokoju był tylko jeden fotel dla gości, w którym trudno było usiąść, głównie z powodu dokumentów, teczek i starych gazet sięgających aż do poręczy.

Czytanie tygodników było rzeczą, jaką często robił w sądzie, ku irytacji wielu, lecz dużej satysfakcji własnej, czasem także z pożytkiem dla swoich klientów, ponieważ oskarżony mający tak pewnego siebie adwokata niewątpliwie jest niewinny. Poza tym formalny obowiązek udowodnienia winy spoczywał na prokuratorze, a ci, z nielicznymi wyjątkami, tracili koncept w konfrontacji z nieortodoksyjnymi metodami Bekacza. Buldożer Olsson był jednym z tych nielicznych wyjątków od reguły.

Po jakiejś minucie, bo tyle co najmniej to trwało, jego oczy rozpogodziły się i rzekł:

– Aha, Roberta…

– Rebecka – poprawiła dziewczyna.

– Właśnie, Rebecka – przytaknął.

Braxén odłożył gazetę i postawił na biurku kota.

Niektórzy koledzy próbowali go wykluczyć z palestry, uzasadniając to między innymi tym, że jego biuro nie jest lokalem urzędowym, tylko zwierzyńcem. Ci koledzy po fachu należeli do światowców i ludzi sukcesu, to znaczy w aspekcie finansowym, ponieważ najczęściej przegrywali sprawy albo doprowadzali do porozumień, na których tylko sami mogli zarobić, podczas gdy Bekacz od czasu do czasu wygrywał procesy, które każdy inny szwedzki adwokat uznałby od początku za beznadziejne.

Rebeka miała szczęście, że jej sprawa trafiła na Bekacza, przynajmniej do tej pory.

– No – stwierdził i pogłaskał kota od czubka nosa do koniuszka ogona. – Wygraliśmy sprawę. Przemytnik krawatów nie złożył odwołania. Tym lepiej. W sądzie apelacyjnym siedzą twardogłowi prawnicy, którzy tylko czytają ustawy według swoich dziwnych dosłownych interpretacji. Bardzo trudno ich teraz przekonać o tym, co jest prawdą, czasami wątpię, czy to słowo w ogóle wchodzi do ich wokabularza.

Zobaczył jej pytającą minę i szybko wyjaśnił:

– Zasób słownictwa. Słownictwo, jeśli rozumiesz.

Bekacz zapalił cygaro, zaciągnął się i wypuścił gigantyczne kółko dymu. Powtórzył potem procedurę, umieszczając nowe kółko prostopadle do osi pierwszego, jak na żyroskopie lub pierścieniach Saturna.

To był jego popisowy numer, który mógłby nawet pokazywać w cyrku. Szkoda, że głupie zakazy przeszkadzały mu w wykonywaniu go w sądzie. Zawsze marzył o tym, by umieścić aureolę wokół głowy sędziego.

Zauważył, że dziewczyna wygląda na zmartwioną, więc zapytał:

– Jak tam twój mały synek?

– Córeczka. Ma na imię Camilla.

– Oczywiście – rzucił Bekacz. – Jasne.

– Ma się dobrze. Zostawiłam ją z przyjaciółką i przyszłam tutaj. Nie lubi jeździć metrem. Płacze wtedy i siusia.

– Sam pamiętani, kiedy byłem małym chłopcem – rzekł Bekacz. – Przeskakiwaliśmy wtedy z kry na krę, co oczywiście było zabronione. Raz wpadłem do wody i naturalnie zobaczył to policjant.

Bekacz wypuścił dwa nowe kółka, równie eleganckie jak poprzednie i niemal perfekcyjne.

– I co się stało? Zawlekli mnie pod sąd policyjny, były takie w tamtym czasie, i zasądzili dwie korony grzywny. Dwa miesiące kieszonkowego. Nie mówiąc o tym, jakie manto sprawił mi ojciec.

Znów uchwycił jej nierozumiejące spojrzenie i wyjaśnił:

– Dostałem lanie, po prostu. Niestety, moje wychowanie było trochę staroświeckie. Nie ma zresztą prawa, które zakazywałoby skakania – mówił dalej. – Najwyżej dwie linijki w lokalnych przepisach. W tamtym momencie postanowiłem, że wcześniej czy później zostanę prawnikiem, nawet jeśli wszyscy w moim otoczeniu twierdzili, że się do tego nie nadaję.

Roześmiał się nagle i powiedział:

– Nie nadaję? W tym kraju, gdzie w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto można by zastąpić adwokata nocnikiem.

Bekacz widział, że jego wywody nie wywołują żadnej reakcji gościa. Przyniósł z kuchennej wnęki dwie tabletki alkaseltzera i rozpuścił je w plastikowym kubku z wodą. Potem wypił duszkiem jego zawartość i po piętnastu sekundach przypomniał, skąd wziął się jego przydomek.

Jego twarz o grubych rysach miała zmartwiony wyraz. Odchylił się do tyłu na krześle i wyjątkowo ściągnął jedną dziurkę w pasku.

– Pan adwokat powinien nosić spodnie na szelkach – oświadczyła rzeczowo dziewczyna.

– Tak – zgodził się Bekacz. – Oczywiście. To mądra i słuszna myśl.

Wziął kartkę papieru maszynowego i napisał starannie drukowanymi terami „Szelki do spodni”. Potem spojrzał z powagą na gościa.

– No, Roberto…

– Rebecko – poprawiła.

– No, Rebecko. Co cię trapi? Czy coś się stało?

– Tak, i pan adwokat jest jedynym człowiekiem, który może mi pomóc.

Bekacz zapalił cygaro, które zgasło podczas procedury z alka-seltzerem. Potem wziął jednego kota na kolana i drapał go za uszami, aż ten zaczął mruczeć.

Nie przerwał jej ani razu, kiedy przedstawiała mu sprawę.

Na koniec zapytała bezradnie:

– Co mam robić?

– Możesz się zwrócić do opieki społecznej albo do komisji opieki nad dzieckiem. Ponieważ nie jesteś mężatką, na pewno już ci przydzielili pracownika socjalnego.

– Nie – odpowiedziała natychmiast. – Absolutnie i nieodwołalnie nie. Ci ludzie ścigają mnie jak zwierzę. I źle zajmowali się Camillą, kiedy była u nich, podczas gdy ja siedziałam na policji.

– Źle się zajmowali?

– Tak, dostawała niewłaściwe jedzenie. Jej żołądek zaczął normalnie funkcjonować dopiero po trzech tygodniach.

– A mój nigdy.

– To przez te cygara i złe jedzenie.

– Mhm – odrzekł Bekacz. – To całkiem możliwe. Ale teraz jestem na szczęście za stary, by odrzucenie złych nawyków mogło mieć jakieś znaczenie. Byłem na przykład żonaty cztery razy i palę cygara od trzynastego roku życia z krótką przerwą w czasie wojny, kiedy wymieniałem je z amerykańskimi lotnikami na marihuanę, mam jedenaścioro dzieci i szesnaścioro wnuków. Mój brat z kolei jest wegetarianinem i nigdy nie palił. Nie ma dzieci i zgodnie z prawami logiki nie ma także wnuków. Ma natomiast raka płuc i pewnie umrze w ciągu pół roku.

– Co mam robić? – powtórzyła Rebecka.

Bekacz odsunął kota, wyjątkowo brzydki egzemplarz w żółte, jasnobrązowe, czarne i białe cętki, i poinformował:

– Długoletnia walka przeciw różnym władzom, szczególnie tym, które mogą więcej niż inne, nauczyła mnie, że bardzo trudno sprawić, by ktoś słuchał, a jeszcze trudniej, by przyznał rację.

– Kto rządzi tym cholernym krajem? – spytała.

– Formalnie parlament, ale w praktyce rząd i komisje, i kapitaliści, i parę osób, które zostały wybrane, bo albo mają pieniądze, albo mogą kontrolować politycznie ważne grupy, szefowie związków zawodowych. Najwyższą władzą, że tak powiem, jest…

– Król?

– Nie, król nie ma nic do gadania. Mam na myśli szefa rządu.

– Szefa rządu?

– Nigdy o nim nie słyszałaś?

– Nie.

– Szef rządu, nazywają go premierem, prezesem rady ministrów albo ministrem stanu albo jak tam chcą. Kieruje polityką kraju.

Bekacz ogarnął trochę biurko.

– Tutaj – powiedział. – Tu w gazecie jest jego zdjęcie.

– Okropny. A kim jest ten w kowbojskim kapeluszu?

– Amerykańskim senatorem, który niedługo przybędzie z tak zwaną oficjalną wizytą. Przedtem był zresztą gubernatorem stanu, z którego pochodzi twój chłopak.

– Mój mąż – poprawiła.

– Tak, w dzisiejszych czasach nie wiadomo, jak to nazwać – zgodził się Bekacz i beknął.

– Czy można pójść i porozmawiać z tym szefem rządu? Chyba mówi po szwedzku?

– Tak, ale będzie trudno. Nie przyjmuje wszystkich poza okresem tuż przed wyborami. Ale można złożyć pismo, to znaczy napisać list.

– Nie dam rady – stwierdziła zrezygnowanym głosem.

– Ale ja dam – zapewnił Bekacz.

Hedobald Braxén wyjął z wnętrza swego osobliwego biurka blat z zamontowanym na stałe wiekowym underwoodem. Wkręcił w wałek dwa arkusze papieru maszynowego z kalką. Potem zaczął lekko i zręcznie pisać. Ten, kto patrzył, jak uderza w klawisze i sam miał o tym pojęcie, widział od razu, że nauczył się tej sztuki w szkole lub na kursie wiele lat temu.

– Czy to wyjdzie bardzo drogo? – zapytała niepewnie Rebecka.

– Moje zdanie jest takie – zaczął Bekacz. – Jeżeli ktoś, kto naprawdę popełnił przestępstwo czy szkodzi społeczeństwu, ma prawo do darmowego procesu, to osoba, która jest całkowicie niewinna, nie musi płacić wysokich adwokackich honorariów.

Przebiegł pismo wzrokiem, podał oryginał Rebece, a kopię włożył do teczki.

– Co mam teraz zrobić? – zadała po raz kolejny pytanie Rebecka.

– Podpisać się – przykazał Braxén. – Mój adres jest w nagłówku.

Podpisała się nieco drżącą ręką, podczas gdy Braxén adresował kopertę. Zakleił ją następnie, nalepił znaczek z postacią króla bez realnej władzy i podał jej list.

– Jeżeli pójdziesz na prawo od wyjścia i potem jeszcze raz na prawo, zobaczysz skrzynkę na listy. Wrzuć to do środka.

– Dziękuję – powiedziała.

– Hej, Ro… Rebecko. Gdzie będę mógł cię znaleźć?

– Teraz nigdzie.

– Więc przyjdź tutaj. Najwcześniej za tydzień. Prędzej nie możemy się spodziewać odpowiedzi.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Braxén schował blat z maszyną i podniósł cętkowanego kota. Popatrzył na zdjęcie premiera i senatora, podniósł jeden pośladek i puścił bąka, jakby rozmyślnie.

Загрузка...