Rozdział 30


Od czasu, kiedy Martin Beck i jego pokolenie byli dziećmi, Boże Narodzenie zmieniło się z pięknego, tradycyjnego święta rodzinnego w coś, co należało nazwać ekonomiczną szopką lub komercyjnym szaleństwem. Na ponad miesiąc przed Wigilią, która była ważnym dniem, reklamy praktycznie wszystkiego atakowały system nerwowy ludzi w tym tylko celu, by wycisnąć z nich pieniądze do ostatniego grosza. Boże Narodzenie stało się pod wieloma względami świętem dzieci, ale wiele z nich płakało z nerwów i wyczerpania na kilka tygodni przed tym, nim wynajęty (i często pijany w sztok) Święty Mikołaj zapukał wreszcie do drzwi.

Dla wielu gałęzi gospodarki Święta znaczyły wszystko. Przykładem mógł być rynek książki. Autor, którego nie udało się sprzedać podczas przedświątecznej gorączki, mógł generalnie iść do domu, ponieważ w wigilijne popołudnie jakby żelazna kurtyna opadała przed ladami księgarń. To właśnie było dość dziwną specjalnością szwedzką – w sąsiedniej Danii książki sprzedawały się według ich wartości przez cały rok.

Poza tym miało się wrażenie, że cały naród ogarnęła nerwowa gorączka podróżowania.

Sznury samochodów nie miały końca, wszystkie loty czarterowe do Gambii, Malty, Maroka, Tunezji, Malagi, Izraela, Kanady, Wysp Kanaryjskich i Owczych, Algarve, na Capri, Rhodos i do innych mało atrakcyjnych o tej porze roku miejsc były zarezerwowane, zaniedbywane na ogół koleje państwowe musiały wprowadzać mnóstwo dodatkowych składów, a niewygodne autobusy wyruszały do takich dziwnych miejsc jak Säffle, Borgholm czy Hjo. Nawet prom do Djurgården i statki płynące na Visby były pełne ludzi.

Martin Beck nie mógł spać w nocnym pociągu do Malmö, choć jako wysoki urzędnik miał przywilej podróżowania pierwszą klasą, i nie tylko dlatego, że jego współpasażer z przedziału chrapał, mówił przez sen i zgrzytał zębami. Już w Alvsjö zszedł na dół, by spuścić wodę, jak to się mówi w nienaturalnej, lecz eleganckiej szwedczyźnie. Powtarzał to przez cały czas i kiedy pociąg przetaczał się przez stację rozrządową w Malmö, towarzysz podróży Becka schodził do toalety czternasty raz. Prawdopodobnie cierpiał na zapalenie pęcherza.

Dla Martina Becka nie to było jednak największą przeszkodą – raczej własne myśli, które rozbiegały się we wszystkie strony. Przeważnie biegły do Heydta.

Kilka godzin wcześniej, kiedy Rhea stała naga w oknie sypialni przy Köpmangatan, a on sam leżał w łóżku, podziwiając jej plecy i muskularne łydki, przypomniał sobie ostrzeżenie Gunvalda Larssona i omal nie rzucił się, by odciągnąć ją od okna. Gunvald Larsson nigdy nie mówił takich rzeczy bez ważnego powodu. A w chwilę później, kiedy Rhea pośród nieprzerwanej paplaniny i niesamowitego hałasu przerabiała homara na wyborne skrzyżowanie wersji Vanderbilta i Rhei Nielsen, przeszedł przez mieszkanie i opuścił wszystkie rolety.

Heydt był oczywiście groźny, ale czy nadal znajdował się w Szwecji?

I czy ten znak zapytania był naprawdę wystarczającym powodem, by zmarnować Święta czterem lojalnym współpracownikom, z których trzech w dodatku miało dzieci?

Cóż, przyszłość pokaże. Albo i nie pokaże, przynajmniej w kwestii Reinharda Heydta.

Martin Beck miał cichą nadzieję, że Heydt wybierze drogę przez Oslo, żeby Gunvald Larsson miał szansę dać mu w szczękę. Lepszego prezentu gwiazdkowego nie mógłby sobie wymarzyć.

Potem myślał przez chwilę o ponurym nastroju, jakim Rönn i Melander będą pewnie zarażać policję w Helsingborgu. Ale byli dobrzy, Melander od zawsze, a Rönn stał się taki na przekór wielu pesymistycznym prognozom. Gdyby Heydt wybrał tę drogę, nie miałby wielkich szans powodzenia.

Ale Malmö… Tak, Malmö było prawdziwym koszmarem, jeśli chodzi o pilnowanie granicy. Tą drogą wpuszczano do kraju niemal wszystkie narkotyki i wiele innych towarów.

Człowiek z zapaleniem pęcherza zsunął się szybciej na podłogę, a ponieważ Martinowi Beckowi nie chciało się odwrócić, miał przyjemność oglądać z żabiej perspektywy, jak jego towarzysz podróży się ubiera. Skarpety, kalesony i nocny podkoszulek kłębiły się dokoła, a potem nastąpiło mnóstwo problemów ze spodniami i szelkami, nim Martin Beck miał szansę sam się ubrać.

Udał się do hotelu Savoy, gdzie zawsze się zatrzymywał, nawet jeśli bywał tu rzadko, i został wylewnie powitany przez portiera w długiej liberii.

Poszedł na górę do swojego pokoju, ogolił się, wziął prysznic i pojechał taksówką na komendę, gdzie od razu wszedł do pokoju Månssona. Policja w Malmö miała za sobą trudny, wręcz przygnębiający rok, ale nie było tego widać po Månssonie, który spokojniej niż zwykle żuł jedną ze swoich nieodłącznych wykałaczek.

– Benny’ego tutaj nie ma – powiedział. – Właściwie zamieszkał na terminalu statków powietrznych.

W Malmö z niewyjaśnionych przyczyn nazywa się wodoloty statkami powietrznymi, chociaż to słowo oznacza w rzeczywistości samoloty.

– A poza tym?

– Poza tym wszystko sprawdzamy – rzekł Månsson. – Problem w tym, oczywiście, że tylu ludzi tu teraz podróżuje. W obie strony. Czysta histeria. Ale…

– Tak?

– On ma charakterystyczny wygląd. Wysoki jak diabli. Może mógłby przejść na czworakach jak pies. Gdyby nie to, że nie wolno przewozić psów przez duńską granicę. Lisy tam mają wściekliznę.

– Tja – odparł Martin Beck. – Jest wielu wysokich ludzi. Heydt nie jest na przykład taki wysoki jak Gunvald Larsson.

– Ale Larssonem można straszyć dzieci – uznał Månsson, biorąc z pudełka nową wykałaczkę.

– A ty co myślisz, wiedząc wszystko o tutejszym ruchu?

– Mhm – zamruczał Månsson. – Czasem się zastanawiam, czy w ogóle coś wiem. Najłatwiej jest kontrolować prom kolejowy „Malmöhus”. Tam nie miałby żadnych szans. Potem tak zwane duże statki, „Ørnen”, „Gripen” i „Öresund”. Trochę gorzej jest z promami samochodowymi w Limhamn, „Hamletem” i „Ofelią”, czy jak się tam nazywają. Ale najgorszy jest terminal statków powietrznych, istny koszmar.

– Wodolotów – poprawił Martin Beck.

– Niech ci będzie, i tak koszmar. Przypływają i odpływają bez przerwy, a terminal jest tak zapełniony ludźmi, że trudno tam wściubić nos.

– Rozumiem.

– Nic nie rozumiesz, dopóki nie zobaczysz tego na własne oczy. Marynarz, który ma sprawdzać bilety, jest tratowany, a celnicy i policja paszportowa mają pokój, w którym mogą się schować i pić kawę, bo inaczej po dziesięciu minutach byliby płascy jak naleśniki. Można by ich było przepchnąć pod drzwiami do żon, kiedy wracają do domu.

Månsson umilkł, ponieważ wykałaczka utkwiła mu między zębami. Potem dodał:

– To taki stary kawał.

– Więc co robi Skacke?

– Benny? Stoi na nabrzeżu i marznie na wietrze, cały siny z zimna. I stoi tam, odkąd tu wczoraj przyjechał.


Gunvald Larsson też marzł, choć miał do tego większy i mniejszy powód. Przy szwedzko-norweskiej granicy było wprawdzie o kilka stopni mniej niż w Malmö, ale z drugiej strony ubrał się bardziej odpowiednio do pogody, w buty narciarskie, wełniane skarpety, kalesony (których nienawidził), grube sztruksowe spodnie, podbitą kożuchem kurtkę i futrzaną czapkę.

Stał prawie na samej granicy, oparty plecami o pień sosny, obserwując uważnie niekończący się strumień samochodów, posterunek celny, szlaban na granicy i prowizoryczną blokadę oraz słuchając z roztargnieniem prawdziwej nawałnicy przekleństw kierowców, która spadała na głowy wścibskich policjantów. Czyż nie ma swobodnego przekraczania granicy? Co się stało ze współpracą skandynawską? Czy Norwegia stała się równie niedostępna jak Arabia Saudyjska? To przez tę ropę w Morzu Północnym? Czy dlatego, że szwedzka policja to sami idioci? Czemu do diabła miałbym się nazywać Heydt? Czy to w ogóle sprawa policji, jak się nazywam? Dopóki jestem obywatelem szwedzkim i mam swobodę poruszania się po Skandynawii, nie jest sprawą policji, czy nazywam się Paronkvist czy Flip i Flap. Popatrzcie tylko na korek, jaki się przez was zrobił.

Gunvald Larsson westchnął i popatrzył na sznur samochodów. Rzeczywiście zaczynał się znacząco wydłużać, podczas gdy samochody nadjeżdżające z przeciwnej strony mknęły bez przeszkód do Szwecji z poczciwej sąsiedniej Norwegii. Niektórzy policjanci przy blokadzie naprawdę zachowywali się głupio. Każdy z nich miał fotografię Heydta i jego szczegółowy rysopis. Wiedzieli, że mówi źle po szwedzku, ale dość dobrze po duńsku, że ma około trzydziestu lat i metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu. A jednak niektórzy nękali przez dziesięć minut łysych sześćdziesięciolatków mówiących czystym varmlandzkim dialektem. Próby znalezienia remedium na tępotę policji kosztowały Gunvalda Larssona lata życia. Niech to teraz przejmie następny donkiszot.

Prawie wszystkie samochody miały bagażnik na dachu, załadowany nartami, skuterami śnieżnymi i porożem renifera. To ostatnie sprzedawał po paskarskich cenach jakiś cwaniak po szwedzkiej stronie granicy. Gunvald Larsson patrzył na to z głębokim niesmakiem.

Naprawdę bardzo lubił Laponię – ale tylko latem.


Rönn i Melander nie marzli wcale. Siedzieli na dość wygodnych krzesłach w przeszklonej budce, którą policja w Helsingborgu kazała postawić specjalnie dla nich. Dwa znakomite grzejniki elektryczne utrzymywały w środku przyjemne ciepło, a młodzi policjanci regularnie dostarczali kawę w termosach, plastikowe kubki i talerzyki z duńskimi ciastkami. Prawie cały ruch został skierowany na drogę biegnącą koło budki, a jeśli któryś podróżny wymagał dokładniejszego sprawdzenia, mieli do dyspozycji dwie świetne lornetki pryzmatyczne. Mieli także łączność radiową z policjantami, którzy sprawdzali pasażerów w samochodach i pociągach.

Rönn i Melander wyglądali mimo to ponuro. Ich Święta miały iść w diabły.

Nie rozmawiali dużo, tylko wtedy, gdy mieli dostęp do prywatnego telefonu, z którego mogli zadzwonić do żon i ponarzekać.


Tak przedstawiała się sytuacja w piątek dwudziestego grudnia, na cztery dni przed Wigilią. Sobota była nawet gorsza, bo więcej ludzi miało wolne i tłum przekraczający Öresund jeszcze zgęstniał. Policja zaczęła prawie tęsknić za znienawidzonym mostem. Most dałoby się przynajmniej zagrodzić.

Kiedy Martin Beck zszedł na nabrzeże przy terminalu wodolotów, przecisnąwszy się przez rozhisteryzowanych ludzi, którzy nie mieli rezerwacji, ale mieli nadzieję zabrać się następnym statkiem, okazało się, że marynarz sprawdzający bilety na „Løberen”, który właśnie miał odpłynąć, jest Duńczykiem bardzo nieufnym wobec ludzi, którzy twierdzą, że są komisarzami kryminalnymi, a nie mogą znaleźć legitymacji. Martin Beck zmienił kurtkę i legitymacja została oczywiście w pokoju hotelowym. W końcu wyratował go z opresji Benny Skacke, którego znali już wszyscy sprawdzający bilety.

Martin Beck wyszedł na ostry, wilgotny wiatr, typowy dla zimy w południowej Szwecji, a szczególnie w Malmö. Spojrzał na swojego pomocnika, za którym stał rząd Świętych Mikołajów rozdających ulotki reklamujące to, co stolica Danii mogła oferować mimo kryzysu i zagrażającej dewaluacji.

Skacke wyglądał strasznie. Policzki miał lekko fioletowe, lecz nos i czoło kredowobiałe, a skóra nad wełnianym szalikiem była prawie przezroczysta.

– Jak długo tu stoisz? – zapytał Martin Beck.

– Od wpół do szóstej – odrzekł Skacke, trzęsąc się z zimna. – Albo od piętnaście po piątej. Od pierwszego wodolotu.

– Idź zjeść coś ciepłego – polecił autorytarnym tonem Martin Beck. – Teraz. Natychmiast.

Skacke znikł, ale wrócił zaledwie po kwadransie. Jego twarz odzyskała nieco normalny kolor.

W sobotę nic więcej się nie wydarzyło, pomijając paru ludzi, którzy byli kompletnie pijani i zaczęli się bić. Martin Beck pomyślał, że niedawno czytał okólnik, z którego wynikało, że Szwedzi, Amerykanie i być może Finowie biją się częściej niż inne narody. Była to pewnie generalizacja, ale czasami wydawała się prawdziwa.

Około dziesiątej wieczorem Martin Beck poszedł do hotelu. Nadgorliwy Skacke został, zdecydowany wytrwać na posterunku, dopóki nie odpłynie ostatni statek. Nie ufał widać specjalnie swoim byłym kolegom z Malmö.

Martin Beck wziął klucz do pokoju i poszedł do windy, lecz zmienił zamiar i skierował się do baru. Było tam dużo gości, jak zwykle tuż przed Świętami, ale znalazł jeden wolny stołek i na nim usiadł.

– No nie, witam – powiedział barman obdarzony niezawodną pamięcią. – Whisky z wodą z lodem jak zawsze?

Martin Beck się zawahał. Woda z lodem nie brzmiała zbyt zachęcająco po godzinach spędzonych na wietrznym nabrzeżu. Zerknął na gościa obok, który pił z dużej szklanki jakiś złocisty napój. Nie wyglądało to źle. Potem przyjrzał się samemu mężczyźnie, pięćdziesięciolatkowi o młodzieńczym wyglądzie, z brodą i długimi lśniącymi włosami.

– Spróbuj tego – rzekł mężczyzna. – Gyllenkrok. Albo golden hook, jak mówią Amerykanie. Specjalność zakładu.

Martin Beck posłuchał rady. Drink był dobry, lecz na próżno starał się rozpoznać, co zawiera. Potem spojrzał na człowieka, który go polecił, i stwierdził:

– Poznaję pana. To pan jest tym botanikiem i reporterem, który zeszłej jesieni znalazł Sigbrit Mård koło jeziora Börringe.

– Uch, nie mówmy o tym. Przynajmniej nie tutaj.

Potem spojrzał na Martina Becka i oświadczył:

– Oczywiście. A pan jest tym komisarzem ze Sztokholmu, który mnie przesłuchiwał. Co pan teraz tu robi?

– Służba – odrzekł Martin Beck, wzruszając ramionami.

– Tja – powiedział znalazca ciała. – Nie moja sprawa.

W trzy minuty później Martin Beck życzył mu dobrej nocy i poszedł na górę spać. Był taki zmęczony, że nie miał siły nawet zadzwonić do Rhei.


Niedziela dwudziestego drugiego grudnia i jeszcze większy chaos na terminalu wodolotów. Sklepy musiały być otwarte, bo Świętych Mikołajów z ulotkami reklamowymi kręciło się więcej niż zwykle. Do tego wśród tłoczących się pasażerów znajdowało się mnóstwo dzieci. Było południe, godzina szczytu, pełnia sezonu na wszystko oprócz znośnej pogody. Wiatr wiał z północy, wilgotny i przeraźliwie zimny. Dmuchał prosto w wejście do portu i szalał bezlitośnie po nieosłoniętym nabrzeżu.

Za chwilę miały odcumować dwa statki, jeden duński, o nazwie „Flyvefisken”, a drugi szwedzki, „Tärnan”. Napychano je po prostu pasażerami, by mogły jak najszybciej odpłynąć.

Duński statek odbił od brzegu i Benny Skacke, stojący przy pomoście, skierował się w stronę szwedzkiego. Martin Beck stał przy wyjściu, tuż za szwedzkim marynarzem, który sprawdzał bilety w ekspresowym tempie, stukając jednocześnie drugą ręką w mechaniczny licznik, by kontrolować liczbę pasażerów.

Wiało koszmarnie i Martin Beck schylił głowę, by trochę oszczędzić twarz. Usłyszał, jak ktoś mówi coś do kontrolera po duńsku. Odwrócił głowę.

Nie miał żadnych wątpliwości.

Reinhard Heydt minął kontrolę biletów i wszystkich policjantów i był już o metr od niego, w drodze na pomost. Skacke stał dwadzieścia pięć metrów dalej, w pół drogi między statkiem, który właśnie odpłynął, a tym, który miał odbić od brzegu za minutę. Jedynym bagażem Heydta była brązowa papierowa torba z wydrukowaną twarzą Świętego Mikołaja. Skacke podniósł wzrok, rozpoznał z miejsca Afrykanera, zatrzymał się i sięgnął po pistolet.

Ale Reinhard Heydt zobaczył Skackego pierwszy i rozpoznał w nim policjanta w cywilu. Pozostawała kwestia, czy policjant rozpoznał Heydta. Kiedy Skacke wsunął prawą rękę pod płaszcz, sytuacja stała się dla Heydta jasna. W najbliższych sekundach ktoś musiał umrzeć i Heydt miał pewność, że to nie będzie on. Zabije tego policjanta, potem przeskoczy przez płot na ulicę i zniknie w tłumie. Rzucił torbę i sięgnął pod kurtkę.

Benny Skacke był szybki i dobrze wytrenowany, ale Heydt dziesięć razy szybszy. Martin Beck nie widział czegoś podobnego nawet w kinie.

Sam jednak też był szybki. Postąpił o krok i poprosił:

– Chwileczkę, panie Heydt.

Jednocześnie chwycił prawą rękę Heydta, ale ten miał już w dłoni swego strasznego colta i byt dość silny, by podnieść rękę, którą Martin Beck ciągnął w dół.

Skacke zrozumiał z przerażającą jasnością, że tu chodzi o życie, bardziej niż mógł sobie wyobrazić, i że Martin Beck dał mu szansę, by pozostał wśród żywych. Wyciągnął swego walthera, wymierzył i strzelił, żeby zabić.

Kula trafiła Heydta w usta i utkwiła w górnej części kręgosłupa. Ale choć było to w tej sytuacji niemożliwe, choć zginął na miejscu, umierając, zdążył oddać strzał ze swojego MK III troopera 357 magnum. Kula trafiła Benny’ego Skackego w prawe biodro i zakręciła nim jak bączkiem prosto w rząd zaskoczonych Świętych Mikołajów.

Żaden z nich nawet nie próbował go złapać, by zmniejszyć siłę upadku.

Skacke leżał twarzą do ziemi i obficie krwawił, ale nie stracił przytomności. Kiedy Martin Beck przy nim przyklęknął, od razu zapytał:

– Co z nim? Z Heydtem?

– Zastrzeliłeś go. Zginął na miejscu.

– Co innego mogłem zrobić?

– Dobrze zrobiłeś. To była twoja jedyna szansa.

Per Månsson przybiegł skądś, otoczony oparami świeżo zaparzonej kawy.

– Karetka już tu pędzi – poinformował. – Leż spokojnie, Benny.

Leż spokojnie, pomyślał Martin Beck. Gdyby Heydt miał jedną dziesiątą sekundy więcej, Benny Skacke leżałby spokojnie na wieki. A jedna setna sekundy wystarczyłaby, żeby zrobić z niego inwalidę na całe życie. Teraz na pewno się z tego wyliże. Martin Beck widział trafienie, dość daleko od kręgosłupa.

Pojawiło się nagle mnóstwo policjantów, którzy zaczęli odganiać ciekawskich od ciała zabitego.

Kiedy wycie karetki przeszyło powietrze, Martin Beck odsunął się i popatrzył na Heydta. Mimo lekko oszpeconej twarzy wyglądał atrakcyjnie nawet po śmierci.


Człowiek, który odebrał telefon na posterunku granicznym przy drodze europejskiej numer 18, miał poirytowany głos.

Ten cholerny telefon dzwonił o wiele za często, a kolejka samochodów stawała się coraz dłuższa i trudniejsza do sprawdzenia.

– Tak – powiedział pogranicznik. – Jest tutaj. Chwileczkę.

Zasłonił słuchawkę dłonią.

– Gunvald Larsson – rzucił. – Czy to nie ten wielki skurczybyk w drogich ubraniach, który stoi tam przy drzewie?

– Tak – odpowiedział jego kolega. – To chyba on.

– Telefon do niego. Ten cholerny Heydt, o którym wszyscy mówią. Nie, do diabła, dzwoni ktoś inny.

Gunvald Larsson wszedł i wziął słuchawkę. Trudno było coś wywnioskować z jego odpowiedzi, bo składały się głównie z monosylab. – Rozumiem.

– Aha.

– Nie żyje?

– Ranny?

– Kto?

– Skacke?

– Wszystko z nim w porządku?

– Cześć.

Położył słuchawkę, popatrzył na obu mężczyzn i polecił:

– Możecie puścić ruch i usunąć blokadę. Nie będzie już potrzebna.

– A ty?

– Jadę do domu.

– Naprawdę dasz radę?

Gunvald Larsson poczuł nagle, że od bardzo dawna nie spał. Nie dał rady. Poddał się już w Karlstad i zatrzymał w miejscowym hotelu.


W Helsingborgu Fredrik Melander położył słuchawkę i uśmiechnął się z zadowoleniem.

Potem spojrzał na zegar. Rönn, który podsłuchiwał, też miał niezwykle ukontentowaną minę.

Wigilię spędzą w domu.


Piątkowy wieczór dziesiątego stycznia 1975 roku był taki, jakich chciałoby się więcej. Kiedy wszyscy są spokojni i w zgodzie ze sobą i z całym światem. Kiedy wszyscy się najedli i napili, i wiedzą, że następnego dnia mają wolne, jeśli nie zdarzy się nic szczególnego, strasznego czy nieprzewidzianego.

Kiedy „wszyscy” oznaczają małą grupę ludzi.

Na przykład cztery osoby.

Martin Beck i Rhea byli tego wieczoru w domu u Lennarta Kollberga i jego żony i zrobili razem to wszystko, żeby stworzyć warunki, w których mogliby czuć się tak dobrze, jak tylko można sobie wymarzyć.

Nie rozmawiali dużo, ale to dlatego, że siedzieli i grali w bardzo prostą grę o nazwie krzyżówki. Wszyscy mają długopis i kartkę z dwudziestoma pięcioma kratkami, a potem każdy wypowiada kolejno jedną literę. Gracze wstawiają tylko te litery, które zostały wypowiedziane, i nie wolno zaglądać w kartki innych.

– X – powiedział Kollberg po raz trzeci i wszyscy głęboko westchnęli.

W tej grze był chyba jakiś błąd, pomyślał Martin Beck. Taki, że Kollberg wygrał cztery razy z pięciu. Za piątym wygrała Rhea. Martin Beck i Gun Kollberg byli jednak przyzwyczajeni do przegrywania w krzyżówki, więc niespecjalnie się przejęli.

– X jak ex-glina – powtórzył wesoło Kollberg.

Tak jakby wszyscy już nie wiedzieli, jak niemożliwie trudno jest wcisnąć jeszcze jedną taką beznadziejną literę. Martin Beck popatrzył przez chwilę na sieć swoich kratek, po czym wzruszył ramionami i się poddał.

– Lennart?

– Mhm – zamruczał Kollberg.

– Pamiętasz, jak było dziesięć lat temu?

– Kiedy ścigaliśmy Folkego Bengtssona i właśnie nas upaństwowili? Tak, pewnie czas powspominać. I wszystko, co stało się później? Nie, do diabła.

– Myślisz, że wtedy to się zaczęło?

Kollberg pokręcił głową.

– Nie, a co gorsza, nie myślę, że się skończy.

– Y – rzuciła Rhea, ucinając tym na chwilę dyskusję.

W chwilę później przyszedł czas na podliczenie punktów. Martin Beck spisywał cyfry na swojej kartce. Jak zwykle byt ostatni.

– Chociaż jedno jest pewne – rzekł Kollberg. – Że wtedy popełniono błąd. Pozwolić policji, by pierwsza stosowała przemoc, to jak zaprząc wóz przed koniem.

– Ha, wygrałam – ucieszyła się Rhea.

– Rzeczywiście – potwierdził Kollberg.

Potem odezwał się wielkodusznie do Martina Becka:

– Nie siedź teraz i nie myśl o tym. Przemoc przeszła jak lawina przez cały świat zachodni w ciągu tych dziesięciu lat. Pojedynczy ludzie nie mogą jej zatrzymać ani kontrolować. Wciąż rośnie. To nie jest twoja wina.

– Nie?

Wszyscy odwrócili kartki i narysowali nowe kratki. Kiedy Kollberg skończył, spojrzał na Martina Becka i stwierdził:

– Twoja wina jest tylko taka, Martin, że masz niewłaściwą pracę w niewłaściwym czasie, miejscu i systemie.

– To wszystko?

– Mniej więcej – odrzekł Kollberg. – Ja zaczynam. Więc mówię X, X jak Marx.

Загрузка...