Rozdział 23


Wieniec byl naprawdę ogromny. Największy, jaki Martin Beck i Gunvald Larsson kiedykolwiek widzieli, i prawdopodobnie najmniej gustownie skomponowany.

Dobór kolorów robił szokujące wrażenie, nawet jeśli zamysł był całkiem logiczny. Z daleka cała aranżacja przypominała koło ratunkowe, pomalowane przez obłąkanego marynarza.

Był ułożony w cztery duże sekcje, dwie z białych, czerwonych i niebieskich, a raczej turkusowych goździków, dwie z chabrów i żółtych margerytek. W obramowaniach między sekcjami w kolorach gwiaździstego sztandaru i szwedzkiej flagi mieszało się pięć rodzajów kwiatów i gdzieniegdzie pomiędzy nimi był wetknięty pęk zielonych liści, które zaczynały już opadać. Wewnętrzny krąg wieńca był obramowany posrebrzanymi gałązkami sosnowymi, a zewnętrzny pozłacanymi i kunsztownie splecionymi liśćmi laurowymi.

Floryści obu firm, którym zlecono stworzenie tego dzieła, na pewno bardzo się postarali i trudno było ich winić za osobliwą kompozycję. Dostojny gość sam ją ułożył w najdrobniejszych szczegółach.

W górnej części wieńca znajdowała się duża pozłacana tarcza z łysawym orłem, a z tyłu sterczały flagi, amerykańska i szwedzka, ułożone w kształt litery V. U dołu zwisała błękitna jedwabna wstęga z genialnym tekstem wypisanym złotymi literami: „To the Memory of a Great Man His Majesty King Gustaf VI Adolf of Sweden from the Hearts of the People of the United States”.

Wstęga była bardzo szeroka, ale autor napisu musiał zadać sobie sporo trudu i zużyć mnóstwo złotej farby, by wykaligrafować ten wykwintny hołd.

Wieniec leżał na platformie ciężarówki, która zaparkowała przy południowej ścianie Norstedt u wylotu Tryckerigatan.

Czterej oficerowie z amerykańskiego niszczyciela stali już od pół godziny w szeregu przed pałacem Stenbocka, gotowi do wykonania swego zadania, jakim było niesienie wieńca. Prawdopodobnie zmarzli, ale przynajmniej byli osłonięci od północno-wschodniego wiatru, który przyniósł ze sobą deszcz ze śniegiem.

Martin Beck i Gunvald Larsson, którzy właśnie się zjawili, stanęli na schodach sądu ape]acyjnego i wiatr smagał ich twarze. Po obejrzeniu zjawiska na platformie ciężarówki przeszli do studiowania okolicy.

Riddarholmen, mała wyspa z kilkunastoma budynkami państwowymi, stanowi najdalej wysuniętą na zachód część miasta między mostami. Tory kolejowe i wąski kanał Riddarholm oddzielają ją od Starego Miasta i jeśli nie dopływa się tu drogą morską, pozostają tylko trzy. Można przejść pieszo chodnikiem na moście kolejowym, z portu Munkbro schodami Hebbe, a samochodem tylko przez most Riddarhus nad koleją i kanałem.

Te trzy punkty były zablokowane.

Odgrodzenie terenu i dopilnowanie, by nie znalazły się tam niepowołane osoby, było dla Erica Möllera i jego grupy specjalnej łatwym zadaniem. W ciągu dnia sprawdzali, by przez bariery przechodziły tylko osoby pracujące w biurach i urzędach na wyspie.

Demonstranci i ciekawscy musieli pozostać na placu Riddarhus po drugiej stronie mostu.

Na dziesięć minut przed spodziewanym przyjazdem kolumny Möller wysłał do kościoła dwóch ludzi z poleceniem:

– Sprawdźcie dla pewności, czy nie wśliznęli się tam jacyś Japończycy i nie obserwują ceremonii z kamerami na szyi.

Ludźmi ze specjalnego komanda byli Karl Kristiansson i asystent kryminalny Aldor Gustavsson. Kristiansson był z natury niewiarygodnym leniem, a Gustavsson nonszalanckim i krzepkim młodym człowiekiem odznaczającym się bardzo wysokim mniemaniem o sobie.

Gustavsson stanął przed wejściem i zapalił cygaro, a Kristiansson wałęsał się dokoła, obserwując uświęconą historyczną okolicę. Myślał o tym, jak w czasach szkolnych zmuszano go do zwiedzania muzeów i innych herostratesowych miejsc i nie dość, że umierał z nudów, to na domiar złego musiał pisać wypracowania o swoich przeżyciach. Przyszło mu też na myśl, że nie był w kościele od dnia konfirmacji.

Kristiansson wrócił do Aldora Gustavssona, który nadal stał, kołysząc się na stopach, spowity chmurą dymu.

– Jankes przyjeżdża za pięć minut – zauważył. – Lepiej ustawmy się na swoim miejscu.

Kristiansson skinął gtową i poczłapał za Aldorem Gustavssonem.

Martin Beck i Gunvald Larsson marzli na przenikliwym wietrze, wyglądając na plac Birgera Jarla. Ochrona stała wokół placu, a drogi od ciężarówki do wejścia do kościoła pilnował dodatkowy rząd uzbrojonych mężczyzn.

Gunvald Larsson strzepnął nagle z rzęs krople deszczu i szturchnął Martina Becka łokciem.

– Niech to diabli – powiedział. – Wiedziałem. Patrz, komando kretynów!

Martin Beck zobaczył Gustavssona wychodzącego z kościoła z ciągnącym się z tyłu Kristianssonem i w tej samej chwili zauważył Richarda Ullholma nadchodzącego pospiesznie od strony Wzgórza Wrangla w stronę mostu.

Martin Beck sprawdził godzinę. Zostało pięć minut.

– Teraz niewiele możemy zrobić – odrzekł. – Tylko obserwować przebieg tego wszystkiego. A w ogóle to gdzie jest Möller?

Gunvald Larsson wskazał na kościół.

– Tam idzie. Z samym kwiatem listy idiotów.

Uderzył się w czoło otwartą dłonią.

Eric Möller szedł szybko w stronę wejścia do kościoła w asyście Bo Zachrissona i Kennetha Kvastmo. Zatrzymali się i Möller przeprowadził inspekcję swojego małego oddziału.

Martin Beck i Gunvald Larsson nadal stali na schodach i widzieli, jak Möller rozmawia z czterema mężczyznami po kolei. Nie wyglądał na tak spokojnego, jak zawsze, zerkał co chwila na zegarek i rzucał niespokojne spojrzenia na plac, na którym miała wkrótce pojawić się kolumna. Pewnie wydawał ostatnie polecenia. Zachrisson ustawił się z Kristianssonem po jednej stronie wejścia, Gustavsson i Kvastmo po drugiej.

– Nawet nie kiwnę palcem – zaklinał się Gunvald Larsson. – To działka Möllera. Mój Boże, co za specjalne komando. I jaki koszmarny wieniec. Dobrze, że obiekt hołdu nie widzi tego cyrku.

Martin Beck podniósł kołnierz, włożył ręce w kieszenie i ocenił:

– Kilka pokoleń monarchów przewróci się w grobach, kiedy pokażą to paskudztwo. A zresztą co za idiotyczny pomysł taszczyć to aż z Norstedt?

Gunvald Larsson spojrzał przez deszcz ze śniegiem na czterech oficerów marynarki, którzy podeszli teraz do ciężarówki.

– Pewnie chodzi o to, że przejście procesji przez plac będzie bardziej uroczyste. A my stoimy w pierwszym rzędzie. Zastanawiam się, czy mamy bić brawo.

Martin Beck spojrzał na grupę reporterów z radia i telewizji zebranych przy końcu mostu za kościołem. Richard Ullholm stał pośród nich, gestykulując. Eric Möller szedł w stronę mostu, by sprawdzić, czy usunięto barierę i przekazać reporterom z wozu transmisyjnego instrukcje, gdzie mają się ustawić.

Wszyscy zaczęli patrzeć w stronę Myntgatan, którą za chwilę miała nadjechać kolumna.

Martin Beck spostrzegł nagle znajomą postać ukrytą za pomnikiem na placu.

Victor Paulsson był przypuszczalnie najłatwiejszym do rozpoznania człowiekiem w jednostce zwiadowczej wydziału bezpieczeństwa, właśnie z powodu dziwacznych przebrań, jakie wymyślał, by wtopić się niepostrzeżenie w różne środowiska. Był dość korpulentnym mężczyzna koło czterdziestki i Martin Beck zauważył go, kiedy szedł przez plac, powoli i nie rozglądając się dokoła, jak gdyby spacerował bez określonego celu. Ubranie miał ewidentnie niedopasowane do uroczystej okazji. Martin Beck nigdy go nie widział w podobnym stroju – zwykle występował w kolorowych mundurkach, które uważał za młodzieżowe, zwłaszcza gdy miał za zadanie pilnować demonstracji, zebrań studenckich i spotkań politycznych. Teraz miał na sobie kalosze, grafitowe spodnie w dyskretne popielate prążki i czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem. Na głowę włożył szary melonik, a pod pachą trzymał złożony egzemplarz „Svenska Dagbladet”.

– Gdzie ma parasol? – zdziwił się Gunvald Larsson. – I aktówkę? Znów zgolił wąsy. Albo używa przyklejanych, bo w zeszłym tygodniu występował z wąsami.

– Masz na myśli te w stylu Salvadora Dalego? – zapytał Martin Beck.

W tej samej chwili rozległy się krzyki demonstrantów na placu Riddarhus i kolumna pojazdów ukazała się na Myntgatan.

Eric Möller podbiegał tu i tam, wydając rozkazy na prawo i lewo, po czym dał znak oficerom marynarki, którzy stanęli na baczność, gotowi unieść monstrualny wieniec.

Kolumna przejechała w żółwim tempie przez most Riddarholm – najpierw policjanci na motocyklach, potem opancerzony samochód z senatorem, premierem i ochroniarzem, teraz bez cygara w swojej kamiennej twarzy. Dalej jechały wozy z ochroną, ochroniarz premiera, ambasador USA oraz inni prominentni dyplomaci i członkowie rządu.

Poproszono młodego króla, by wziął udział w uczczeniu pamięci zmarłego dziadka, ale przebywał właśnie z oficjalną wizytą w sąsiednim kraju i nie mógł być przy tym obecny.

Kolumna pojazdów skręciła w prawo i zatrzymała się przed pałacem Stenbocka, naprzeciw miejsca, w którym stali Martin Beck i Gunvald Larsson.

Szofer wysiadł z samochodu i otworzył duży czarny parasol.

Ochroniarz premiera podbiegł z drugim parasolem. Obaj politycy wysiedli z samochodu i zaczęli iść przez plac z ochroną niosącą parasole po obu ich stronach. Kamienna Twarz, który szedł tuż za nimi, musiał sobie poradzić bez osłony przed deszczem, ale chyba mu to nie przeszkadzało. Nawet nie zmienił wyrazu twarzy.

Senator przystanął nagle i wskazał na Birgera Jarla, odwróconego do nich potężnymi, lśniącymi od deszczu plecami z brązu. Całe towarzystwo też się zatrzymało i spojrzało na pomnik.

Rzęsisty deszcz padał ciężkimi kroplami na nieosłoniętą i coraz bardziej poważną grupę.

Premier wyjaśnił, kogo przedstawia pomnik, a senator kiwnął z zainteresowaniem głową i wyraźnie chciał usłyszeć więcej o marszałku królewskim, który w jakimś sensie był najstarszym poprzednikiem premiera na tym urzędzie.

Kiedy mniej lub bardziej elegancko ubrani uczestnicy ceremonii zaczęli przypominać zmokłe kury, a panie z fryzurami prosto od fryzjera rzucały rozpaczliwe spojrzenia, dwaj panowie stali pod parasolami i premier przymierzał się do wygłoszenia dłuższej przemowy.

Kamienna Twarz stał tuż za senatorem ze wzrokiem utkwionym w jego karku. Szedł za nim w precyzyjnie odmierzonej odległości, kiedy obaj panowie z kierowcą i ochroniarzem niosącymi parasole spacerowali powoli wokół pomnika, a wykład trwał, przerywany od czasu do czasu pytaniem senatora.

– No nie, niech już skończą gadać o Birgerze Jarlu albo jemu położą ten wieniec – zawarczał z irytacją Gunwald Larsson.

Patrzył na swoje włoskie mokasyny, teraz przemoczone i z pewnością bezpowrotnie zniszczone.

– Myślałem właśnie, jak riksmarsk może się nazywać po angielsku – powiedział Martin Beck. – State Marshall?

– To brzmi bardziej jak naczelny komendant policji po amerykańsku – zauważył Gunvald Larsson.

Otrząsnął się jak mokry pies i patrzył na dwóch mężczyzn, którzy stali teraz przed pomnikiem, przyglądając się mu z zadartymi głowami.

– Patrz na Kamienną Twarz – rzekł Martin Beck.

– Tak – zaczął Gunvald Larsson. – Wygląda, jakby padał deszcz. Ha, ha, ha.

– Skąd premier tyle wie o Birgerze Jarlu? Myślisz, że o nim czytał? Czy też wchodzi to w zakres obowiązków premiera?

– Ja wiem o nim tylko tyle, że stworzył Women’s Lib czy coś podobnego – odparł Gunvald Larsson. – Miałem odrę, kiedy uczyliśmy się o nim w szkole.

Senator uświadomił sobie nagle, że nie jest na wycieczce z przewodnikiem i ma inne zadanie niż słuchanie wykładu o twórcy ruchu wyzwolenia kobiet i założycielu Sztokholmu.

Podszedł do czterech przemokniętych marynarzy, którzy pewnie zaczęli już marzyć o tym, by wieniec naprawdę był kołem ratunkowym.

Senator skinął z uznaniem ręką i pochwalił:

Marwellous. Exactly as I wanted it.

Towarzystwo zaczęło się formować i podążać z wolna w stronę wejścia do kościoła. Premier i senator szli na czele procesji, między kierowcą a ochroniarzem, którzy skupiali się zawzięcie na takim manewrowaniu parasolami, by chroniły polityków, a przy tym nie odwracały się do góry ani nie zostały wyrwane z ich rąk przez porywisty wiatr.

– Byłoby wspaniale, gdyby ci dwaj wzbili się w powietrze i przefrunęli nad Riddarfjärden – pomarzył Gunvald Larsson.

– Jak Mary Poppins – stwierdził Martin Beck.

– Albo John Blund.

Kamienna Twarz utrzymywał swoją pozycję.

Trzy metry za nim szli tragarze wieńca, a dalej pozostali uczestnicy, para za parą.

Błękitna wstęga wieńca powiewała na wietrze, a złoty ornament z orłem chwiał się niebezpiecznie. Dwie kunsztownie udrapowane flagi przypominały teraz zużyte ścierki do naczyń.

Czterej oficerowie uginali się niemal pod ciężarem. Ich mundury nie były już takie odprasowane.

– Biedne skurczybyki – westchnął Gunvald Larsson. – W życiu bym się nie podjął takiej roboty. Czułbym się jak idiota.

– Może zostali przyholowani lub coś w tym rodzaju – powiedział Martin Beck.

– A propos idiotów – rzekł Guiwald Larsson. – Lepiej się przesuńmy, żeby mieć na nich oko.

Zaczekali, aż przeszli ostatni w pochodzie, czterej ochroniarze, i ustawili się w narożu budynku sądu apelacyjnego, skąd z odpowiedniej odległości mieli widok na wejście do kościoła.

Na prawo od wejścia stali Kristiansson i Zachrisson. Przypominali dwa kamienne posągi i zdawali się przeżywać powagę chwili.

Na lewo od drzwi stali Kvastmo i Aldor Gustavsson – Kvastmo wyprężony na baczność.

Tuż przy ścianie Trybunału Skarbowo-Administracyjnego, naprzeciw kościoła, stał Victor Paulsson. Wielkie krople spadały z ronda melonika na aksamitny kołnierz płaszcza i „Svenska Dagbladet”, którą trzymał złożoną pod lewą pachą, zaczynała się rozpuszczać.

Erica Möllera nie było widać, ale Richard Ullholm nadal był zajęty utrzymywaniem reporterów prasowych i telewizyjnych na wyznaczonych miejscach.

Uroczysta procesja zbliżała się powoli do drzwi kościoła.

Tuż przed wejściem ochroniarz premiera i kierowca przystanęli, złożyli parasole i dołączyli do Kamiennej Twarzy za dostojnym gościem i jego gospodarzem.

W chwili, gdy mieli postawić pierwszy krok na schodach, ktoś wyszedł z kościoła. Młoda dziewczyna z długimi ciemnymi włosami, szeroko otwartymi niebieskimi oczami i zaciśniętymi ustami w poważnej, bladej twarzy. Była ubrana w zamszową kurtkę, zieloną aksamitną spódnicę do ziemi i skórzane botki.

W dłoniach trzymała mały lśniący revolwer. Stanęła w progu, uniosła ręce i strzeliła.

Odległość między wylotem lufy a punktem między brwiami premiera, w którym kula przedziurawiła czoło, nie przekraczała dwudziestu centymetrów. Premier upadł do tyłu na swojego ochroniarza, który też się przewrócił, nie wypuszczając parasola z ręki.

Dziewczyna drgnęła od siły odrzutu, ale teraz stała zupełnie spokojnie, powoli opuszczając ręce.

Odgłos strzału odbił się echem między ścianami domów i zdawało się, że upłynęło kilka sekund, nim wszyscy zaczęli działać.

Jedynym, który nie zareagował, był premier. Zmarł w chwili, w której kula dosięgła jego mózgu.

– Cholera – zaklął Martin Beck.

Gunvald Larsson spojrzał na niego pytającym wzrokiem. Martin Beck zwykle nie reagował w taki sposób.

Victor Paulsson przebiegł przez ulicę, ale w połowie drogi do kościoła jego pistolet wypadł ze zwiniętej gazety i znikł z pluskiem w kałuży.

W chwili, gdy senator spokojnie wyjął z rąk dziewczyny małą niklowaną broń, jego ochroniarz wyszarpnął ogromny rewolwer z czeluści szerokiej jesionki.

Victor Paulsson podbiegł do grupy w drzwiach kościoła z przemoczonym egzemplarzem „Svenska Dagbladet” w ręce.

Senator, nie spuszczając wzroku z dziewczyny, podał narzędzie zbrodni Zachrissonowi, który akurat stał najbliżej.

Kamienna Twarz wymierzył rewolwer w rozbrojoną dziewczynę. Nawet w jego olbrzymiej dłoni wydawał się wielki i pasowałby do ręki Wyatta Earpa albo przynajmniej Johna Wayne’a. Bo Zachrisson podniósł mały damski rewolwer, by wytrącić strzałem broń z ręki Kamiennej Twarzy, ale ochroniarz senatora był szybki jak błyskawica. Nie zmieniając wyrazu twarzy, rąbnął Zachrissona w rękę swoim coltem. Zachrisson krzyknął i wypuścił rewolwer.

Kenneth Kvastmo, który do tej pory wciąż stał na baczność, rzucił się na dziewczynę i szybkim chwytem wykręcił jej ręce na plecy. Nie stawiała oporu, tylko pochyliła się do przodu i skrzywiła przy takim brutalnym potraktowaniu.

Ochroniarz premiera stanął z trudem, patrząc ze zdumieniem na martwego szefa rządu u swoich stóp. W ręce wciąż trzymał parasol.

Wśród członków procesji rozległy się okrzyki przerażenia i niedowierzania, a reporterzy i fotografowie przybiegli z Richardem Ullholmem na czele.

W chwili, gdy Martin Beck i Gunwald Larsson znaleźli się na miejscu zdarzenia, pojawił się skądś Eric Möller. Próbował odsunąć poruszonych i zszokowanych ludzi, którzy zaczęli się tłoczyć wokół ciała, jednocześnie wykrzykując rozkazy do swoich mniej lub bardziej skonsternowanych ludzi.

Martin Beck popatrzył na Rebeckę Lind, wciąż pochyloną w uścisku Kvastmo.

– Puść ją – polecił.

Kvastmo nadal trzymał dziewczynę i zamierzał protestować, kiedy podszedł Gunvald Larsson i odepchnął go.

– Biorę ją do naszego samochodu – oświadczył i zaczął torować Rebece drogę przez wzburzony tłum.

Martin Beck schylił się i podniósł rewolwer, który Kamienna Twarz wytrącił z ręki Zachrissona. Widział podobną broń całkiem niedawno. U Kollberga w Muzeum Wojska.

Pamiętał, co Kollberg mówił o tym małym damskim rewolwerze. Może da się z tego trafić w główkę kapusty z odległości dwudziestu centymetrów, pod warunkiem że się nie poruszy.

Martin Beck popatrzył na roztrzaskane czoło martwego premiera i pomyślał, że to mniej więcej udało się zrobić Rebece.

Teraz panowało kompletne zamieszanie.

Jedynymi, którzy zdawali się przyjmować sytuację ze względnym spokojem, byli senator, jego ochroniarz i czterej oficerowie marynarki, którzy teraz złożyli gigantyczny wieniec u stóp premiera.

Richard Ullholm był purpurowy na twarzy i zwrócił się do Erica Möllera, który próbował zaprowadzić w ogólnym rozgardiaszu jakiś porządek:

– Zgłoszę to. To poważne przewinienie służbowe i trzeba je zgłosić do rzecznika praw obywatelskich. Skandaliczne zaniedbanie obowiązków.

– Zamknij się – warknął Eric Möller.

Richard Ullholm spurpurowial, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej, i zwrócił się do Kristianssona, który nadal stał na swoim miejscu:

– Trzeba cię zgłosić za przewinienie służbowe. Zgłoszę was wszystkich do rzecznika.

– Ja nic nie zrobiłem – protestował Kristiansson.

– No właśnie! – wrzasnął Ullholm. – I naprawdę to zgłoszę.

Martin Beck odwrócił się do Ullholma ze słowami:

– Nie stój tu i nie wrzeszcz, tylko zajmij się swoją robotą. Dopilnuj, by wszystkich stąd zabrać. Ty też, Kristiansson.

Potem podszedł do Erica Möllera i stwierdził:

– Musisz to ogarnąć. Ja jadę z dziewczyną do kryminalnego.

Eric Möller zdołał usunąć gromadę ludzi zebranych wokół zwłok szefa rządu.

Martwy premier leżał na wznak na mokrych od deszczu schodach kościoła. U swoich stóp miał groteskowy wieniec, po którego drugiej stronie stał senator ze zmartwionym wyrazem opalonej twarzy. Ochroniarz z twarzą wykutą z granitu wciąż trzymał w dłoni swój kowbojski rewolwer.

Od strony placu Riddarhus dobiegało wycie syren.

Martin Beck włożył mały lśniący rewolwer do kieszeni i zaczął iść w stronę samochodu, w którym czekał Gunvald Larsson z Rebecką Lind.

Загрузка...