Rozdział ósmy

Chciałabyś porozmawiać?

– Nie. – Jane wpatrywała się przed siebie. Żeby wreszcie pozwolili jej odejść! Dyrektorka wyglądała jak tłusty, szary ptak, przycupnięty na kanapie, a jej gruchający głos doprowadzał Jane do szału. Może starała się być miła, ale Jane miała dość. – Chcę pójść spać – powiedziała. Jak ta kobieta się nazywała? Prawda, pani Morse.

– Będzie ci się lepiej spało, jeśli o tym pomówimy.

Rozmawiać o krwi. O Fay. Dlaczego dorośli zawsze myślą, że rozmowa wszystko załatwi? Jane nie chciała myśleć o Fay. Nigdy już nie chciała o niej myśleć. Marzyła jedynie o tym, żeby się odciąć od wszelkiego bólu. Nie, najpierw musiała się jeszcze czegoś dowiedzieć.

– Kto ją zabił?

– Tutaj jesteś bezpieczna, kochanie – odparła łagodnie pani Morse.

Jane nie o to pytała, a pani Morse kłamała. Nikt nie był nigdzie bezpieczny.

– Kto zabił Fay?

– Nie wiemy na pewno.

– Gliny muszą coś podejrzewać. Fay nikomu nic złego nie zrobiła. Czy to był jakiś gang? Czy coś ukradli?

– Lepiej teraz o tym nie myśleć. Porozmawiamy jutro. – Wyciągnęła rękę, aby pogłaskać Jane. – Dziś powinnaś mi powiedzieć, co czujesz. Jane uchyliła się, nim pani Morse zdążyła jej dotknąć.

– Niczego nie czuję. Nic mnie nie obchodzi, że Fay nie żyje. Twoja śmierć też by mnie niewiele obeszła. Daj mi spokój.

– Rozumiem.

Jane zazgrzytała zębami. Co miała powiedzieć, żeby ta kobieta się odczepiła? Ona nic nie rozumiała. Nikt nic nie rozumiał.

Może oprócz Eve. Ona nie usiłowała rozmawiać. Siedziała w milczeniu razem z Jane, ale Jane czuła…

Kompletna głupota. Były razem zaledwie przez parę minut. Gdyby Jane lepiej ją poznała, przekonałaby się, że Eve jest taka sama jak inni.

– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – spytała pani Morse.

Tak, wypuścić mnie stąd – pomyślała Jane, choć wiedziała, że nie należy tego mówić. Już tu kiedyś była, teraz będą ją trzymać tak długo, dopóki nie znajdą kolejnej rodziny zastępczej.

Mike’a nikt nie chronił. Siedział tam gdzieś po ciemku, nie mając pojęcia, że nikt nie przyniesie mu nic do jedzenia i nie będzie go pilnował.

Jane będzie tu zamknięta i nie zdoła mu pomóc.

Krew.

Oczy Fay wpatrujące się w nią, kiedy próbowała zatamować krew.

Zło. Tyle wszędzie było zła.

Mikę.

– Ty drżysz – zauważyła pani Morse. – Moje biedne dziecko, czemu…

– Wcale się nie trzęsę – odparła ze złością Jane i wstała. – Tylko jest mi zimno. To przeklęte miejsce jest źle ogrzewane.

– Nie używamy tutaj takich słów, kochanie.

– To mnie stąd wyrzuć, stara krowo. – Jane spoglądała na nią z wściekłością. – Nienawidzę tego domu. Nienawidzę ciebie. Zakradnę się do twojego pokoju i poderżnę ci gardło, tak jak ten bandyta zrobił Fay.

Kobieta wstała i cofnęła się, dokładnie tak jak przewidywała Jane. Tego rodzaju groźby personel opieki społecznej traktował poważnie, nawet jeśli wypowiadała je mała dziewczynka.

– To nie było potrzebne – powiedziała pani Morse. – Idź do łóżka, kochanie. Porozmawiamy o twoim problemie jutro rano.

Jane wybiegła z pokoju, szybko wbiegła na górę, minęła policjanta przy drzwiach swego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Tym razem miała tylko dla siebie mały pokoik, choć zapewne przydzielą ją do kogoś, gdy dojdą do wniosku, iż otrząsnęła się już z szoku po śmierci Fay. Przeważnie w każdym pokoju było troje albo czworo dzieci.

Nigdy przedtem nie pilnował jej policjant. To musiało mieć coś wspólnego ze śmiercią Fay.

Jane nie mogła oddychać. Podeszła do okna i wyjrzała na podwórko. Powinni przystrzyc trochę krzaki róż. We wrześniu Fay kazała Jane przyciąć róże w ogrodzie. Mówiła, że wyrosną na wiosnę jeszcze większe i piękniejsze. Wprawdzie Jane jej nie uwierzyła, lecz zamierzała poczekać i się przekonać…

Fay.

Nie wolno o niej myśleć. Jej już nie ma. I Jane nic nie mogła zrobić. Zamiast tego powinna pomyśleć o Mike’u na ulicy i o tych wszystkich zboczeńcach, którzy mogli go skrzywdzić. Jemu mogła pomóc.

Ale musiała się stąd wydostać.

Piętrowy budynek z cegły przy Delaney Street był lekko cofnięty w głąb parceli, otoczony nierówno wystrzyżonymi trawnikami i zaniedbanym ogrodem. Zbudowany w latach dwudziestych, wyglądał na swoje lata.

– Czy mogę wiedzieć, co chcesz zrobić? – spytał grzecznie Mark, parkując samochód w bocznej uliczce. – Dochodzi północ i na pewno cały dom jest zamknięty na cztery spusty. Zakładając, iż w ogóle potrafisz ją odnaleźć, jak chcesz się dostać do środka i wyprowadzić dzieciaka, nim cię zastrzeli strażnik? On regularnie obchodzi cały teren.

Sama chciałabym to wiedzieć – pomyślała Eve.

– Masz jakiś pomysł, gdzie ona może być?

– Tego chłopaka od sprawy sądowej trzymali na górze. W pokoju od południowej strony. Pierwsze okno wychodzące na podwórze.

– Samego?

– To był specjalny przypadek – przytaknął Mark.

Czy Jane też była specjalnym przypadkiem? Eve mogła jedynie zacisnąć kciuki i modlić się o szczęśliwy traf.

– Obejdę dom dookoła i sprawdzę, czy nie uda mi się tamtędy dostać jakoś do środka – powiedziała, wysiadając z samochodu. – Przypilnuj frontu, a jeśli natkniesz się na strażnika, zagadaj go jakoś.

– Nie ma sprawy – rzucił sarkastycznie Mark. – Może przydzielisz mi coś trudniejszego? Nie…

– Uwaga! – Wskoczyła z powrotem do samochodu i pociągnęła Marka w dół. – Patrol policyjny.

Samochód policyjny przejechał powoli obok domu opieki społecznej, oświetlając reflektorami front budynku i przyległy teren.

Eve wstrzymała oddech, oczekując, iż samochód się zatrzyma. Czyżby ich zauważyli?

Samochód policyjny przejechał i skręcił za róg.

– Myślę, że teraz jest bezpiecznie. – Mark podniósł głowę. – Powinniśmy się spodziewać, że pracownicy opieki zażądają dodatkowej ochrony.

– Musimy mieć nadzieję, że teren obchodzi tylko jeden strażnik. – Eve wysiadła z samochodu. – I że policja tak prędko tu nie wróci. Pospiesz się.

Przebiegła przez chodnik i szła już przez trawnik. Wiedziała, że należy nie myśleć, lecz szybko działać i modlić się o powodzenie.

Kiedy znalazła się na tyłach budynku, spojrzała w górę. Pierwsze okno od południowej strony.

Zobaczyła ciemne, zamknięte okno.

Fantastycznie.

Z boku budynku znajdowała się zardzewiała rynna, ale kończyła się mniej więcej metr od okna.

Co, do diabła, miała…

A to co?

Obejrzała się za siebie. Jakiś dźwięk? Ktoś stał w cieniu?

Nie, nic, to wyłącznie jej rozbuchana wyobraźnia.

Odwróciła się z powrotem do budynku. Najpierw musiała znaleźć sposób, aby wejść na piętro. Potem dostać się do pokoju Jane, tak żeby jej nie przestraszyć. Im bardziej się nad tym wszystkim zastanawiała, tym bardziej czuła się bezradna. Lepiej chyba pomyśleć, jak w ogóle wejść do budynku, a później…

Ktoś otwierał okno. Eve znieruchomiała.

Jane wystawiła głowę i spojrzała wprost na nią. Czy Jane mogła ją rozpoznać? Tak, księżyc świecił dość jasno. To jednak niczego nie gwarantowało. W tej chwili każdy mógł się wydawać Jane zagrożeniem.

Dziewczynka wpatrywała się w Eve przez dłuższą chwilę, po czym dotknęła palcem ust. Tym konspiracyjnym gestem ustawiała je obie przeciwko reszcie świata. Eve nie miała pojęcia, dlaczego nagle szczęście jej dopisało, ale zamierzała z tego natychmiast skorzystać.

Jane wyrzuciła przez okno sznur z prześcieradła, który zawisł półtora metra nad głową Eve, i zaczęła złazić z małpią zręcznością. Jak chciała…

– Łap mnie – rozkazała dziewczynka.

– To nie takie łatwe. Jeśli cię nie chwycę, złamiesz…

– To chwyć. – Puściła prześcieradło i wpadła w objęcia Eve, przewracając ją na ziemię. – Zejdź ze mnie – szepnęła Jane.

Eve przeturlała się w lewo i z trudem usiadła.

– Przepraszam, prawie złamałaś mi żebra. Jane już biegła do wyjścia.

– Cholera! – Eve wstała i ruszyła za nią.

– Zgubiłaś coś? – Mark trzymał dziewczynkę, wykręcając jej rękę. Z całej siły kopnęła go w goleń. – Auć! Przestań, bo złamię ci kark, ty mała diablico.

– Zostaw ją. – Eve przykucnęła przed Jane. – Chcemy ci pomóc, Jane. Nie bój się.

– Nie boję się. I nie potrzebuję waszej pomocy.

– Przydałam się, żeby cię złapać.

– Tam było wysoko. Nie chciałam połamać sobie nóg.

– Nie miałaś nic przeciwko temu, aby połamać mi żebra – odparła Eve, krzywiąc się.

Jane spojrzała jej spokojnie prosto w oczy.

– Dlaczego nie? Ty mnie nic nie obchodzisz.

– Nie boisz się mnie jednak, skoro nie krzyknęłaś, jak mnie zobaczyłaś.

– Ktoś był mi potrzebny. Wiedziałam, że prześcieradło nie sięgnie do ziemi.

– Ale wiesz, że mnie nie musisz się bać, prawda?

– Może. Nie wiem. Po co tu przyszłaś?

Eve zawahała się. Nie chciała straszyć dzieciaka, ale wiedziała, że Jane przejrzy jej kłamstwo.

– Bałam się o ciebie.

– Dlaczego?

– Później ci powiem. Teraz nie mamy czasu. Jane obejrzała się na Marka.

– To nie jest gliniarz.

– Nie, to jest Mark Grunard, dziennikarz.

– Chce pisać o Fay.

– Tak.

– Powinniśmy stąd odjechać, Eve – nalegał niecierpliwie Mark. – Nie natknąłem się wprawdzie na strażnika, ale lada moment tu będzie. I ten patrol policyjny też się może niebawem pojawić.

Tak samo jak on chciała jak najszybciej stąd odjechać, nie miała jednak zamiaru wpychać krzyczącej i wierzgającej Jane do samochodu.

– Pojedziesz z nami, Jane? Uwierz mi, chodzi o twoje bezpieczeństwo.

Jane milczała.

– I tak stąd uciekałaś. Obiecuję, że zawiozę cię w takie miejsce, gdzie cię nikt nie znajdzie.

– Puśćcie mnie.

– Nie ma mowy. – Mark potrząsnął głową. – Żebyś się natknęła na…

– Puść ją, Mark. To musi być jej decyzja.

Mark zwolnił uścisk i Jane szybko się od niego odsunęła. Przez moment wpatrywała się w Eve.

– Pojadę z tobą. Gdzie masz samochód? – powiedziała.

Przejechali zaledwie cztery przecznice, gdy Jane powiedziała do Marka:

– Jedziesz w złą stronę.

– W złą stronę?

– Chcę pojechać na Luther Street. Dom Fay.

– Nie możesz tam wrócić – powiedziała łagodnie Eve. – Fay już tam nie ma, Jane.

– Wiem. Myślisz, że jestem głupia, czy co? Fay nie żyje. Zabrali ją do kostnicy. A ja i tak muszę pojechać na Luther Street.

– Zostawiłaś tam coś?

– Tak.

– W domu jest policja. Nie wpuszczą cię i w dodatku zawiozą z powrotem do opieki społecznej.

– Zawieźcie mnie na Luther Street, dobrze?

– Posłuchaj, Jane. Dom jest pod…

– Nie chcę iść do domu. Wypuść mnie w alejce dwie przecznice od domu.

– Tam gdzie wbiegłaś dziś po południu, jak się chciałaś schować przed naszym samochodem?

Jane kiwnęła głową.

– Dlaczego?

– Bo tak.

– Zostawiłaś tam coś? – spytał Mark.

– Po co chcesz wiedzieć? Żebyś mógł opowiadać o tym w telewizji? – rzuciła gwałtownie Jane. – To nie twój interes.

– W tej chwili tak. Eve obiecała, że mi wszystko opowie, jeśli pomogę jej cię wydostać. Wiesz, jaka jest kara za porywanie nieletnich? Wsadzą mnie do pudła i diabli wezmą moją karierę. Ryzykuję jak cholera i twoje uwagi nie są mi potrzebne do szczęścia, panienko.

Jane zignorowała go i zwróciła się do Eve:

– Do pudła? To dlaczego to zrobiłaś?

– Martwiłam się o ciebie. Myślałam, że grozi ci niebezpieczeństwo.

– Tak jak Fay?

Cóż jej miała opowiedzieć? Prawdę.

– Tak jak Fay.

– Wiesz, kto to zrobił? Eve przytaknęła.

– Kto?

– Nie jestem pewna, jak się naprawdę nazywa. Przedstawił się jako Don.

– Dlaczego to zrobił? Fay nikogo nie skrzywdziła.

– On nie jest normalny. Lubi ranić ludzi. Wiem, że to straszne, ale są ludzie, którzy zajmują się wyłącznie krzywdzeniem innych.

– Wiem. Zboczeńcy. Wszędzie ich pełno. Eve zesztywniała.

– Naprawdę? Widziałaś ostatnio jakichś?

– Może. – Jane rzuciła okiem na Marka. – Oglądam wiadomości w telewizji. Zawsze pokazują zboczeńców.

Mark wzruszył ramionami.

– To moja praca.

– Czy może ostatnio ktoś cię przestraszył? – dopytywała się Eve.

– Wcale mnie nie przestraszył. Był taki sam jak inni, co się kręcą koło szkoły.

– Szedł za tobą?

– Czasem.

– Na litość boską, czemu komuś o tym nie powiedziałaś? Jane wyjrzała przez okno.

– Chcę jechać na Luther Street. Teraz.

– Jak wyglądał? – spytał Mark.

– Duży. Szybki. Tak dokładnie go nie widziałam. Kolejny zboczeniec. Zawieź mnie na Luther Street albo wypuść mnie z samochodu.

Mark spojrzał na Eve, unosząc brwi.

– I co?

– Zawieź nas w tę alejkę, ale od strony Market Street. Nie możemy ryzykować, że zobaczy nas ktoś z domu.

– Masz na myśli Quinna – uściślił Mark, skręcając w lewo.

– Tak.

Chyba że Joe wrócił już do domu i odkrył jej zniknięcie.

– Strasznie się wścieknie.

– Wiem. – Oparła się wygodniej. – Nie mogłam zrobić nic innego.

– Ja nie narzekam. Gdybyś nie usiłowała chronić Quinna, nie szukałabyś pomocy u mnie. Jeśli Quinn uznałby, że tak będzie lepiej dla ciebie, zerwałby ze mną umowę.

– Pospiesz się! – zawołała Jane.

Jej głos był tak spięty, że Eve spojrzała na nią z zaskoczeniem. Jane siedziała sztywno wyprostowana, z zaciśniętymi pięściami.

– Zaraz tam będziemy, Jane.

– Co takiego zostawiłaś w alejce? – spytał cicho Mark.

Jane nic nie powiedziała, ale Eve widziała, jak dziewczynka staje się coraz bardziej spięta, i poczuła nagły dreszcz.

– Daj na gaz, Mark.

– Prędzej nie mogę.

– Nie przejmuj się przepisami.

– Biorąc pod uwagę to, co zrobiłaś, nie powinniśmy ryzykować…

– Pospiesz się.

Wzruszył ramionami i nacisnął na gaz.

– Dzięki.

Jane nie spojrzała na Eve i wypowiedziała podziękowania bardzo niechętnie.

– Co jest w tej alejce, Jane?

– Mikę – szepnęła Jane. – Zboczeniec go widział. Mówiłam Mike’owi, żeby się przeniósł w pobliże misji, ale na pewno poszedł z powrotem na Luther Street. Stamtąd ma bliżej do mamy.

– Kto to jest Mikę?

– Jest za mały. Starałam się mu pomóc… Małe dzieciaki są głupie. Nie wiedzą…

– O zboczeńcach?

– Jego ojciec też jest zboczony, ale nie tak… – Jane odetchnęła głęboko. – Myślisz, że ten zboczeniec, który za mną łaził, to jest ten Don i on zabił Fay, prawda?

– Nie jestem pewna.

– Ale tak myślisz.

– Wydaje mi się, że to był on.

– Głupi skurwysyn. – Oczy Jane wypełniły się łzami. – Wstrętny, głupi skurwysyn.

– Tak.

– Powinnam o wszystkim jej powiedzieć. Myślałam, że to jeden z tych zboczeńców, co łażą za dzieciakami. Wszędzie ich pełno. Nie wiedziałam, że to…

– To nie twoja wina.

– Powinnam jej powiedzieć. Chciała, abym jej o różnych rzeczach opowiadała. Powinnam…

– Jane, to nie twoja wina.

Jane z uporem potrząsnęła głową i powtórzyła:

– Powinnam jej powiedzieć.

– No, dobrze, może i tak. Wszyscy robimy lub nie robimy rzeczy, których potem żałujemy. Nie mogłaś w żadnym wypadku wiedzieć, że on ją zabije.

Jane zamknęła oczy.

– Powinnam jej powiedzieć.

Eve zrezygnowała z dalszej dyskusji. Miała własne wyrzuty sumienia i pretensje do siebie samej po zaginięciu Bonnie. Z drugiej strony Jane miała zaledwie dziesięć lat. Dzieci nie powinny brać na siebie takich obciążeń, ale życie nie było sprawiedliwe.

– Ila lat ma Mikę?

– Sześć.

Eve zrobiło się niedobrze. To wprawdzie Jane była celem, a nie ten mały chłopiec, lecz czy Don będzie to brał pod uwagę? Jeszcze jedno życie nie miało dla niego żadnego znaczenia.

– Fay nie pozwoliła mi zabrać go do domu. Chciała zawiadomić opiekę społeczną. Ale ja wiedziałam, że po prostu odeślą go do ojca. Mikę się go strasznie boi. Nie pozwoliłam jej zadzwonić. – Otworzyła oczy. – Starałam się, żeby był bezpieczny.

– Nie wątpię.

– Zboczeniec widział nas razem, mnie i Mike’a. Wie, że Mikę jest teraz sam.

– Myślę, że jest bezpieczny. – Eve dotknęła ramienia dziewczynki. Jane siedziała sztywno, ale przynajmniej się nie odsunęła. – Znajdziemy go. Jestem pewna, że Dona nie ma nigdzie w pobliżu Luther Street. Wszędzie jest pełno policji.

– Mówiłaś, że to wariat.

– Dba o własną skórę. Jestem pewna, że Mike’owi nic się nie stanie, dopóki go nie odnajdziemy. – Miała nadzieję, że mówi prawdę. – A potem postaram się zapewnić mu bezpieczeństwo.

– Nie może wrócić do ojca.

– Zrobię wszystko, żeby był bezpieczny – powtórzyła Eve.

– Obiecujesz?

Wielki Boże, znów się w coś pakowała. Czy nie wystarczało jej jedno porwanie?

– Obiecuję. – Zamilkła na moment. – Ty z kolei musisz mi obiecać, że zrobisz wszystko, co ci każę, tak abyś i ty była bezpieczna.

– Nie jestem taka jak Mikę. Dam sobie radę.

– Obietnica za obietnicę, Jane.

Dziewczynka wzruszyła ramionami.

– Dobrze, pod warunkiem, że nie będziesz się zachowywać jak głupia.

Eve odetchnęła z ulgą.

– Postaram się. Jestem pewna, że mi powiesz, gdy coś będzie nie tak.

– Jasne.

Mark skręcił i zatrzymał się u wlotu alejki.

– Zgaś światła – syknęła Jane. – Chcesz go przestraszyć?

Wysiadła pospiesznie z samochodu i pobiegła ciemną alejką.

– Jane!

Eve wyskoczyła i ruszyła za nią.

W torebce zadzwonił jej telefon komórkowy. Zignorowała natarczywy dźwięk. W tej chwili nie mogła się zajmować Donem ani Joem.

Nagle przyszło jej do głowy, że może spotkać Dona na żywo. Mógł przewidzieć, że Jane wróci do Mike’a, i teraz czekał na nią w ciemności.

Nie odebrała telefonu.

Joe poczuł skurcz żołądka, odkładając słuchawkę. Powinna była się odezwać, jej komórka była zawsze włączona. Gdyby spała, dzwonek telefonu by ją obudził. Z drugiej strony tak była zdenerwowana, że na pewno by nie usnęła.

I gdzie, u diabła, podziewał się Charlie Cather?

Zadzwonił na numer telefonu w mieszkaniu. Charlie odezwał się śpiącym głosem po drugim dzwonku.

– Wszystko w porządku? – spytał Joe.

– Tak jest. Zamknąłem się od środka. Pani Duncan parę godzin temu poszła spać.

Joe nadal czuł się nieswojo. Dlaczego nie odebrała telefonu?

– Jak ona się ma?

– Dobrze. Była dość milcząca, ale to nic dziwnego, prawda? Martwi się o tę dziewczynkę.

– Tak.

– Czy agent Spiro przyjechał?

– Jest na miejscu zabójstwa. Ja wróciłem na komisariat, muszę napisać te cholerne raporty.

– Kurczę, ja też nie znoszę papierkowej roboty.

Powinna była odebrać telefon – myślał przez cały czas Joe.

– Idź i sprawdź, co u niej.

– Co?

– Idź zobacz, co się z nią dzieje.

– Mam ją obudzić? – zdziwił się Charlie.

– Jeśli śpi, to tak.

– Nie będzie szczególnie zachwycona, jak… Dobrze, sprawdzę.

Joe czekał.

Przypuszczalnie nic się nie stało. Don prawdopodobnie nie odważyłby się przyjść do mieszkania Joego. Poza tym jego plan nie na tym polegał. To byłoby zbyt proste. Wykorzystywał Jane MacGuire jako przynętę.

Jedna kobieta już dała się złapać. Przez całe popołudnie i wieczór Joe zajmował się tym morderstwem. Kiedy spoglądał na Fay Sugarton, miał przed oczyma Eve. No tak, ale o Eve myślał zawsze i wszędzie.

– Nie ma jej.

Joe zamknął oczy. Wiedział.

– Przysięgam, że nikt tu nie wchodził, Joe. Jestem tu cały czas i sprawdziłem zamki, jak Eve poszła do łóżka.

– Dzwonił ktoś do niej?

– Nie na telefon w mieszkaniu. I nie słyszałem, aby dzwonił jej telefon komórkowy.

– Z drugiego pokoju mogłeś nie słyszeć.

– Nic mi nie mówiła.

Joe wiedział podświadomie, że Don dzwonił do Eve. Don zadzwonił i Eve wyszła z mieszkania.

Na spotkanie z Donem?

Nie zrobiłaby czegoś tak głupiego. Nie. Żeby wywabić ją z mieszkania, Don musiał użyć jakiejś groźby, której Eve nie była w stanie zignorować.

Jane MacGuire. Cholera!

Odłożył słuchawkę i odszukał w notesie numer pagera Barbary Eisley. O tej porze tylko ona mogła mu podać adres domu opieki.

Eisley oddzwoniła wprawdzie po niecałej minucie, lecz namówienie jej, żeby podała ten adres, trwało dziesięć minut.

Z każdą sekundą Joe był coraz bardziej wściekły i przerażony. Najchętniej udusiłby Eve. Znów wyrzuciła go ze swojego życia. Po tych wszystkich wspólnych latach znów odwróciła się do niego tyłem. Żałował, że ją w ogóle poznał. Przez nią życie stało się torturą. Raz chciał ją udusić, to znów marzył o tym, aby ją do siebie przytulić i pozbawić cierpień. Myślała, że jest na tyle mocna, żeby sobie ze wszystkim poradzić, jednakże w konfrontacji z Donem nie miała szans.

Nie biegnij w jego stronę, Eve. Zaczekaj na mnie.

Biegła.

W alejce śmierdziało tłuszczem i śmieciami.

Ciemność.

Jakiś dźwięk z lewej strony.

Serce podskoczyło jej do gardła.

Don?

Nie, to tylko kot.

Gdzie jest Jane?

– Jane? Widzisz ją, Mark?

– Tutaj! – zawołała Jane.

Duży karton po lodówce oparty o ścianę z cegły.

– Mike’owi nic nie jest – powiedziała Jane, wyłażąc z kartonu i ciągnąc za sobą małego chłopca. – Boi się. Powiedział, że dziś wieczorem coś słyszał. Pewno szczury. Jest głodny. Masz coś do jedzenia?

– Nie.

– Kto to jest? – spytał Mikę, przyglądając się Eve i Markowi z niepokojem. – Opieka społeczna?

– W życiu bym ci tego nie zrobiła – odparła Jane. – Ale nie możesz tu dłużej zostać. Tu się kręcą źli ludzie.

– Nic mi nie będzie.

– Lepiej będzie ci tam, gdzie Eve cię zabierze. Weź swoje rzeczy.

Mikę zawahał się.

– Tam będzie dużo jedzenia – dodała dziewczynka.

– Dobrze.

Mikę wlazł z powrotem do pudła.

– Dokąd go zabierzesz? – spytała Jane. – On będzie chciał wiedzieć.

Eve też by chciała.

– Muszę się zastanowić.

– Nie do opieki?

– Nie.

– Nie do jego ojca?

– Dobrze, Jane, wiem, o co ci chodzi.

– Obiecałaś.

Eve wciągnęła głęboko powietrze. Na kartonie błyszczało coś mokrego.

– Dotrzymuję obietnic.

Mikę wysunął się z kartonu z płaszczem w ręce.

– Jakie jedzenie? – spytał. – Lubię frytki.

– Zobaczę, co się da zrobić. – Eve zwróciła się do Marka: – Zaprowadź ich do samochodu, dobrze?

Jane spojrzała na nią uważnie. Mark uniósł brwi.

– A ty nie idziesz?

– Za chwilę.

Kiwnął głową i poprowadził dzieci do samochodu.

Eve wyciągnęła rękę i bojaźliwie dotknęła ciemnej plamy na kartonie. Nie była tak mokra, jak jej się wydawało, i tylko trochę przylepiło się do palców. Drżącą dłonią sięgnęła do torebki i wyjęła małą latarkę.

Plama na palcach była ciemnoczerwona, prawie rdzawa.

Krew.

„Powiedział, że dziś wieczorem coś słyszał”.

Skierowała światło latarki na plamę na kartonie.

„Dobrze zrobione, Eve. Mała nagroda…”

Zrobiło jej się niedobrze na myśl, jak blisko chłopca był Don.

Nagroda?

Życie Mike’a miało być dla niej nagrodą?

Nie.

Kropki na końcu zdania wiodły w dół.

Na ziemi leżało coś białego.

Eve uklękła powoli i poświeciła sobie latarką.

Kość. Mała i delikatna. Kość z palca dziecka.

Bonnie?

Poczuła się słabo i przytrzymała się kartonu, aby się nie osunąć na ziemię.

Trzymaj się. On chcę cię zranić.

Mój Boże, Bonnie…

Nie dotykaj. Niczego nie dotykaj. Może tym razem popełnił jakiś błąd.

Potrafi coraz lepiej nad sobą panować. Wtedy na werandzie domu nad jeziorem nie potrafiła zostawić kości żebra. Teraz mogła już to zrobić. Mogła zostawić kruchą kostkę w ciemnej alejce, jeśli dzięki temu zwiększały się szanse złapania bandyty.

Z trudem podniosła się na nogi i zgasiła latarkę.

Musiała zwalczyć ból i iść.

Nie myśleć o kości. Nie myśleć o Bonnie.

Nie była w stanie ochronić Bonnie, lecz może uda jej się uratować Jane i Mike’a.

Jesteś tam, Donie? Proszę, pokaż mi krew. Pokaż mi kości mojego dziecka. Wszystko, co robisz, sprawia, że jestem coraz silniejsza.

Tym razem nie wygrasz.

Загрузка...