Rozdział szósty

Don odczekał czterdzieści osiem godzin, nim znów zadzwonił do Eve.

– Podobał ci się mój prezent? – spytał.

– Nie. Nienawidzę go. Wiesz o tym.

– Jak możesz nienawidzić własnego dziecka? Uch, przepraszam, nie dziecka, tylko jego kości?

– Kim ona jest?

– Już ci mówiłem, to Bonnie.

– Wiesz, o kogo mi chodzi. Kim jest ta Jane?

– To też może być twoja Bonnie. Myślałaś o możliwości…

– Jak ma na nazwisko?

– Nie jest taka ładna, ale też ma rude włosy. Niestety, tym razem miała trudniejsze życie niż wtedy, kiedy była twoją Bonnie. Cztery rodziny zastępcze. Jakie to smutne!

– Gdzie ona jest?

– Poznałabyś to miejsce. Eve zadrżała. Grób?

– Żyje?

– Oczywiście.

– Jest u ciebie?

– Nie, na razie tylko ją obserwuję. Jest bardzo interesująca. Tobie też się spodoba.

– Podaj mi jej nazwisko. Wiem, że chcesz, abym to wiedziała.

– Musisz sobie na to zasłużyć. To część gry. Nie zawiadamiaj policji, bo będę się bardzo gniewał. Jestem pewien, że twój instynkt macierzyński zaprowadzi cię do Jane. Znajdź ją, Eve. Zanim zacznę się niecierpliwić.

Odłożył słuchawkę. Nacisnęła guzik.

– Nic? – spytał Joe. Eve wstała.

– Jedziemy do Atlanty.

– Po co?

– Powiedział, że znam miejsce, gdzie ją można znaleźć. Znam dobrze Atlantę. Masz kontakty z opieką społeczną?

Joe potrząsnął głową.

– Znasz kogoś, kto mógłby nam pomóc? Powiedział, że była w czterech rodzinach zastępczych. Muszą być jakieś akta.

– Możemy skontaktować się z Markiem Grunardem. On jest najlepszy w zdobywaniu informacji i ma wszędzie kontakty.

– Zadzwonisz do niego?

– Posłuchaj, pomoże nam policja w Atlancie. Nie mają wyboru, teraz, kiedy zrekonstruowałaś Johna Devona.

– On nie chce, żebym mieszała w to policję. Chce, żebym ją sama znalazła. To jest dla niego rodzaj gry.

– Zostań tutaj i pozwól, żebym jej sam poszukał.

– Mówiłam ci, że on tego nie chce. Sama mam jej szukać. To muszę być ja.

– Nie zgadzaj się na wszystko, czego on chcę.

– Mogę się nie zgodzić i poczekać, aż przyśle mi jej głowę w pudełku – powiedziała drżącym głosem. – Nie mogę ryzykować. Muszę ją znaleźć, i to szybko.

– Dobrze, pod warunkiem, że pojadę z tobą. – Sięgnął po telefon. – Idź, zapakuj szczoteczkę do zębów i ubranie na zmianę. Zadzwonię do Marka i powiem mu, czego szukamy. Zacznie działać.

– Umów się z nim na spotkanie. Don musi się przekonać, że staram się odnaleźć tę dziewczynkę. Na pewno będzie mnie obserwował.

– Nie ma sprawy. Mówiłem ci już, że mu obiecałem spotkanie z tobą. Powiem, żeby przyszedł do mojego mieszkania.

Mieszkanie Joego mieściło się w luksusowym wieżowcu naprzeciwko Piedmont Park. Joe zostawił samochód w strzeżonym podziemnym garażu, a potem windą wjechali na siódme piętro.

– Nareszcie, Joe, czekam od godziny – przywitał ich z uśmiechem Mark Grunard. – Chyba nie wiesz, z kim masz do czynienia. Jestem kimś w tym mieście. – Wyciągnął rękę do Eve. – Cieszę się, że znów panią widzę. Chociaż przykro mi ze względu na okoliczności.

– Mnie też. – Podała mu rękę. Był taki, jakim go pamiętała sprzed lat: wysoki, szczupły, o czarującym uśmiechu. Miał przypuszczalnie pięćdziesiąt parę lat i widoczne zmarszczki wokół niebieskich oczu. – Ale się cieszę, że zgodził się pan nam pomóc.

– Byłbym głupi, gdybym się nie zgodził. To wyjątkowa sprawa. Nieczęsto mam okazję na coś takiego, za co mogę dostać nagrodę Emmy.

– A twoi koledzy reporterzy? – spytał Joe. – Nic nam z ich strony nie grozi?

– Chyba nie. We wczorajszych wieczornych wiadomościach napuściłem ich na fałszywy trop w Daytona Beach. Musimy tylko uważać. – Zmarszczył brwi. – Skontaktowałem się z Barbarą Eisley, dyrektorką wydziału do spraw dzieci i rodziny. Zdobycie informacji nie będzie łatwe. Barbara mówi, że wszystkie akta są poufne.

Cholerna biurokracja – pomyślała Eve z irytacją. Przepisy są ważniejsze od życia dziecka.

– Nie może jej pan jakoś przekonać?

– Barbara Eisley to twarda sztuka. Byłby z niej niezły sierżant. Czy nie możecie dostać nakazu sądowego?

– Nie możemy – odparł Joe. – Eve obawia się, że Don zrobi krzywdę dziecku, jeśli się zwrócimy do policji.

– Barbara Eisley musi nam pomóc – oświadczyła Eve.

– Powiedziałem, że to nie będzie łatwe; nie mówiłem, że niemożliwe. Musimy ją trochę przycisnąć.

– Czy mogę się zobaczyć z panią Eisley? – spytała Eve.

– Myślałem, że pani to zaproponuje. Umówiłem się z nią na kolację dziś wieczorem. – Podniósł rękę, gdy Joe otworzył usta, aby zaprotestować. – Wiem, że Eve nie może się nigdzie pokazać, gdzie ktoś mógłby ją rozpoznać. Jeden z moich przyjaciół jest właścicielem restauracji tuż za miastem. Dostaniemy dobre jedzenie i nikt nas tam nie znajdzie. W porządku?

– W porządku. – Joe otworzył drzwi do mieszkania. – Spotkamy się o szóstej po drugiej stronie ulicy, w parku.

– Dobrze.

Eve poczekała, aż Grunard wsiadł do windy, a potem weszła do mieszkania.

– On jest… – Urwała, szukając odpowiedniego słowa. – Bardzo solidny.

– Dlatego jest taki popularny.

Joe zamknął drzwi na klucz. Eve rozejrzała się po mieszkaniu.

– Mój Boże, naprawdę mogłeś się bardziej postarać. To wygląda jak pokój w hotelu.

Joe wzruszył ramionami.

– Mówiłem ci, że przychodzę tu głównie po to, aby się przespać. – Poszedł do kuchni. – Zrobię kawę i jakieś kanapki. Wątpię, żebyśmy się najedli podczas kolacji z panią Barbarą Eisley.

Eve poszła za nim do kuchni. Teraz też nie miała ochoty nic jeść, ale wiedziała, że to konieczne. Musiała być silna.

– Wydaje mi się, że już ją kiedyś poznałam.

– Kiedy?

– Wieki temu, kiedy byłam dzieckiem. Była taka opiekunka społeczna… – Potrząsnęła głową. – Może to nie jest ona.

– Nie pamiętasz?

– Wiele rzeczy z tamtych czasów wyrzuciłam z pamięci. – Skrzywiła się. – To nie był przyjemny okres w moim życiu. Przeprowadzałyśmy się z miejsca na miejsce i co miesiąc opieka społeczna groziła, że zabiorą mnie matce i oddadzą do rodziny zastępczej, jeśli nie zerwie z nałogiem. – Otworzyła drzwi lodówki. – Wszystko tu jest popsute, Joe.

– Zrobię grzanki.

– Jeśli chleb nie jest spleśniały.

– Nie bądź taką pesymistką. – Zajrzał do pojemnika na chleb. – Zaledwie trochę czerstwy. – Włożył kromki chleba do tostera. – Biorąc pod uwagę wszystko to, co przeszłaś w dzieciństwie, może byłoby lepiej, gdybyś trafiła do rodziny zastępczej.

– Może. Ale ja nie chciałam. Czasami jej nienawidziłam, jednak była to moja matka. Dziecko zawsze woli rodzinę, nawet najgorszą, niż obcych ludzi. – Wyjęła masło z lodówki. – Dlatego tak trudno jest odebrać molestowane dzieci rodzicom. One chcą wierzyć, że w końcu wszystko będzie dobrze.

– Nie zawsze tak jest.

– Najwyraźniej nie było tak w wypadku Jane. Jeśli była już w czterech rodzinach zastępczych. – Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. – Nie masz pojęcia, jak niektórym dzieciakom jest ciężko.

– Mam. Jestem policjantem. Wiele widziałem.

– Ale sam w tym nie tkwiłeś. – Uśmiechnęła się do niego przez ramię. – Bogaty chłopczyk.

– Nie bądź niemiła. Nic na to nie poradzę. Starałem się, żeby moi rodzice mnie porzucili, ale nie udało mi się. Posłali mnie do Harvardu. – Włączył ekspres do kawy. – Mogło być gorzej, początkowo myśleli o Oksfordzie.

– Straszny los. – Znów wyjrzała przez okno. – Nigdy nie mówisz o rodzicach. Umarli, kiedy byłeś na studiach, prawda?

Kiwnął głową.

– Tak, w wypadku na morzu niedaleko Newport.

– Dlaczego o nich nie opowiadasz?

– Nie ma o czym mówić.

Odwróciła się do niego gwałtownie.

– Niech cię diabli wezmą, Joe! Nie pojawiłeś się na tym świecie od razu dorosły. Wielokrotnie starałam się wyciągnąć coś z ciebie o rodzicach i o twoim dzieciństwie. Dlaczego tak się przed tym bronisz?

– To nic ważnego.

– Jest tak samo ważne jak moje dzieciństwo.

– Dla mnie nie – powiedział z uśmiechem.

– Jesteś tylko połową naszej przyjaźni. Ty wiesz o mnie wszystko. Ja o tobie nic.

– Nie lubię babrania się w przeszłości.

– Jak mam cię poznać, jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać?

– Nie żartuj, przecież mnie znasz. – Roześmiał się. – Na litość boską, jesteśmy razem od ponad dziesięciu lat.

– Ostrzegam cię, Joe!

Wzruszył ramionami.

– Chciałabyś się czegoś dowiedzieć o moich rodzicach? Sam ich dobrze nie znałem. Przestali się mną interesować, kiedy trochę podrosłem i nie byłem już małym słodkim dzieciaczkiem. – Wyjął z szafki filiżanki. – Nie mam im tego za złe. Nie byłem łatwym dzieckiem. Wciąż się czegoś domagałem.

– Nie wyobrażam sobie, abyś się czegokolwiek domagał. Zawsze polegasz wyłącznie na sobie.

– No to sobie wyobraź. Przyjmij do wiadomości. – Nalał kawy do filiżanek. – Nadal jestem bardzo wymagający, ale nauczyłem się to ukrywać. Siadaj i jedz grzanki.

– Ode mnie niczego się nie domagasz.

– Domagam się twojej przyjaźni. Domagam się twojego towarzystwa, a przede wszystkim domagam się, żebyś nie dała się zabić.

– To są bardzo altruistyczne wymagania.

– Akurat! Jestem największym egoistą, jakiego znasz.

Z uśmiechem potrząsnęła głową.

– Cieszę się wobec tego, że udało mi się ciebie nabrać. Pewnego dnia sama się przekonasz, jak cię przez te wszystkie lata oszukiwałem i wykorzystywałem. Wy, bachory z dzielnic nędzy, nie powinniście nigdy ufać nam, bogaczom.

– I znowu skręciłeś rozmowę na mój temat. Dlaczego to robisz?

– Bo nudzi mnie rozmowa o mnie. – Ziewnął. – Może jeszcze nie zauważyłaś, że jestem bardzo nudnym facetem.

– Nic podobnego.

– Owszem, przyznaję, że jestem dowcipny i szalenie inteligentny, ale pochodzę z bardzo przeciętnej rodziny. – Joe usiadł naprzeciwko Eve. – Co z tą Barbarą Eisley? Co o niej pamiętasz?

Uparty drań, powiedział jej o sobie tylko tyle, ile mu się podobało. Cóż, musiała się poddać, jak już tyle razy przedtem.

– Powiedziałam, że nie jestem pewna, czy to była ona. Miałam do czynienia z wieloma opiekunkami społecznymi. One nigdy nie zostawały długo w tej pracy. Trudno im się dziwić. Techwood nie było najbezpieczniejszą dzielnicą.

– Zastanów się.

– Męczydusza! – Będzie musiała wrócić myślą do tego wstrętnego miejsca, w którym się wychowała. Pozwoliła, aby skojarzenia płynęły dowolnie. Brud. Głód. Szczury. Zapach strachu, seksu i narkotyków. – Mogła być jedną z opiekunek. Pamiętam kobietę pod czterdziestkę. Wydawała mi się bardzo stara. Przyszła do jednego domu przy Market Street. Miałam wtedy chyba dziewięć albo dziesięć lat…

– Sympatyczna?

– Tak mi się wydaje. Może. Nie zwracałam na to uwagi. Musiałam się bronić. Byłam wściekła na mamę i na cały świat.

– Być może dziś wieczorem nie uda ci się nawiązać z nią pozytywnego kontaktu.

– Nie jest mi potrzebny pozytywny kontakt. Muszę ją jedynie przekonać, żeby otworzyła swoje akta i pomogła nam znaleźć tę dziewczynkę. Nie mamy czasu.

– Spokojnie. – Przykrył jej dłoń swą dużą ręką. – Tak czy inaczej dostaniemy dziś te akta.

Eve próbowała się uśmiechnąć.

– Jeśli ona nie zgodzi się nam pomóc, sam zaczniesz działać, co?

– Może.

Naprawdę zamierzał to zrobić. Eve spoważniała.

– Nie, Joe, nie chcę, abyś miał przeze mnie kłopoty.

– Nie martw się, jak jesteś dobry, to nikt cię nie złapie. Jak nikt cię nie złapie, nie masz kłopotów.

– Upraszczasz.

– Cały świat powinien być równie prosty. Żeby ocalić życie dzieciaka, warto zaryzykować. Jeśli potrafisz przekonywać, nie będę musiał bawić się we włamywacza. Kto wie, może Barbara Eisley nie jest taka twarda, jak twierdzi Mark. Może to miła i słodka kobieta.

– O nie! – zawołała Barbara Eisley. – Nikomu nie pokażę tych akt. W przyszłym roku przechodzę na emeryturę i nie zamierzam się narażać na nieprzyjemności.

Barbara Eisley z pewnością nie była miła ani słodka – pomyślała zniechęcona Eve. Od początku, odkąd Grunard ich przedstawił, unikała mówienia o aktach. Kiedy po deserze Joe wreszcie ją przycisnął, zareagowała bardzo gwałtownie.

– Posłuchaj, Barbaro – zaczął z uśmiechem Grunard. – Przecież wiesz, że nikt nie pozbawi cię emerytury za drobne wykroczenie dla dobra dziecka. Za długo pracujesz w opiece społecznej.

– Bzdura. Nie zachowuję się dyplomatycznie wobec burmistrza i rady miejskiej. Tylko czekają na jakiś pretekst, by mnie wyrzucić. Przetrwałam tak długo jedynie dlatego, że znam parę politycznych sekretów. – Spojrzała na Grunarda oskarżycielskim wzrokiem. – Dwa lata temu zacytował mnie pan w sprawie o molestowanie dziecka. Przez to mój dział wypadł kiepsko.

– Sprowokowałem szerokie reformy. Tego pani chciała.

– Wylądowałam z ręką w nocniku. Powinnam była trzymać język za zębami. Drugi raz na pewno nie zaryzykuję. Postępuję zgodnie z przepisami. Dziś wam pomogę, a jutro okaże się, że zostanie to wykorzystane przeciwko mnie. Nie zamierzam pozbawić się emerytury. W swoim życiu widziałam za dużo starych ludzi, którzy usiłują jakoś przeżyć w domach opieki społecznej. Nie będę jedną z nich.

– To dlaczego przyjęła pani zaproszenie Marka? – spytał Joe.

– Darmowa kolacja. – Wzruszyła ramionami. – I byłam ciekawa. – Odwróciła się do Eve. – Czytałam o pani, ale nie można wierzyć we wszystko, co piszą w gazetach. Chciałam się na własne oczy przekonać, co z pani wyrosło. Pamięta mnie pani?

– Tak mi się zdaje. Ale pani się zmieniła.

– Pani też. – Przyjrzała się uważnie twarzy Eve. – Była pani twardym dzieciakiem. Pamiętam, że kiedyś chciałam z panią porozmawiać, a pani tylko się na mnie gapiła. Myślałam, że w wieku czternastu lat będzie pani handlować narkotykami albo własnym ciałem. Chciałam dać pani jeszcze jedną szansę, ale miałam za dużo podopiecznych. Zawsze jest ich za dużo – dodała z westchnieniem. – I przeważnie nie możemy im pomóc. Zabieramy ich, a sąd z powrotem oddaje ich rodzicom.

– Ale pani wciąż walczy.

– Bo jestem za głupia, żeby porzucić nadzieję. Można by pomyśleć, że już dawno powinnam zmądrzeć, prawda? Wyrosła pani na porządnego człowieka, ale to nie jest moja zasługa.

– Czasami na pewno pani pomaga.

– Chyba tak.

– Mogłaby pani teraz pomóc. Ocalić małą dziewczynkę.

– Proszę uzyskać nakaz sądowy. Jeśli to takie ważne, nie powinno być kłopotów.

– Nie możemy. Mówiłam pani, że nie możemy się zwrócić do władz.

Barbara Eisley milczała.

– Dobrze, nie pokaże nam pani akt, ale może pamięta pani tego dzieciaka – podsunął Joe.

Na twarzy Barbary Eisley pojawił się dziwny wyraz.

– Nie zajmuję się już poszczególnymi przypadkami. Mam za dużo papierkowej roboty.

Eve pochyliła się do przodu.

– Pamięta ją pani, prawda?

Barbara milczała przez chwilę.

– Dwa lata temu musiałam podpisać dokumenty, żeby zabrać małą dziewczynkę z rodziny zastępczej. Ludzie, którzy się nią zajmowali, twierdzili, że jest nieposłuszna i ma zły wpływ na innych. Musiałam ją wziąć na rozmowę. Nic nie mówiła, ale była cała w siniakach. Sprawdziłam jej akta lekarskie i okazało się, że poprzedniego roku dwa razy wylądowała w szpitalu z połamanymi kończynami. Pozwoliłam, żeby ją zabrano z tamtej rodziny. I skreśliłam tę rodzinę zastępczą z naszego rejestru. – Uśmiechnęła się. – Podobała mi się ta mała. Dała popalić tym draniom.

– Jak się nazywa?

Barbara zignorowała jej pytanie.

– To była sprytna dziewuszka, z wysokim ilorazem inteligencji. Dobrze jej szło w szkole. Przypuszczalnie wykoncypowała sobie, że uda jej się jakoś wydostać z tej rodziny, jeśli porządnie im dokuczy.

– Dała ją pani do innej rodziny?

– Nie mieliśmy wyboru. Większość naszych rodzin zastępczych jest w porządku. Od czasu do czasu popełniamy błąd. Każdemu może się zdarzyć.

– Jak ona się nazywa? Barbara potrząsnęła głową.

– Tylko z nakazem sądowym. Przecież mogę się mylić.

– A jeśli nie? Jej grozi śmierć.

– Przez całe życie starałam się pomagać dzieciom. Te raz muszę pomyśleć o sobie.

– Bardzo panią proszę.

Znów potrząsnęła głową.

– Za ciężko pracowałam. Nadal ciężko pracuję. – Umilkła na moment. – Można by pomyśleć, że na moim stanowisku nie muszę już brać roboty do domu, prawda? – Gestem wskazała na teczkę koło krzesła. – Musiałam jednak sprawdzić pewne stare akta na dyskietce.

Eve poczuła przypływ nadziei.

– Współczuję pani.

– Cóż, taka to praca. – Barbara Eisley wstała. – Spędziłam interesujący wieczór. Przykro mi, że nie mogę pani pomóc. – Uśmiechnęła się. – Muszę jeszcze pójść do toalety. Przypuszczam, że jak wrócę, już państwa nie zastanę. Życzę pani powodzenia – dodała, spoglądając na Eve. – Właśnie mi się przypomniało, że ta dziewczynka była podobna do pani w tym wieku. Wpatrywała się we mnie wielkimi oczyma i myślałam, że zaraz mnie zaatakuje. Taka sama… Coś się stało?

Eve potrząsnęła głową.

Barbara Eisley zwróciła się do Marka Grunarda:

– Dziękuję za kolację. Nadal panu nie wybaczyłam tego, że zacytował mnie pan w swoim programie.

Odwróciła się i poszła w kierunku toalety.

– Dzięki Bogu.

Eve sięgnęła po jej teczkę. Nie była zamknięta i w bocznej kieszeni znajdowała się tylko jedna dyskietka. Wspaniała Barbara Eisley. Niech ją Bóg błogosławi. Eve schowała dyskietkę do torebki.

– Chce, żebyśmy ją wzięli.

– Ukradli, chciałaś powiedzieć – mruknął Joe, rzucając na stół kilka banknotów.

– Nie będzie niczemu winna. Czy ma pan swój przenośny komputer? – spytała Eve Marka.

– W bagażniku. Zawsze go tam wożę. Sprawdzimy dyskietkę, gdy będziemy na parkingu.

– Dobrze. Jutro pójdzie pan do biura Barbary i podrzuci jej dyskietkę na biurko. Nie chcę, żeby miała jakieś kłopoty. – Wstała. – Chodźmy. Musimy stąd wyjść, nim ona wróci. Mogłaby zmienić zdanie.

– Wątpię – powiedział Joe. – Najwyraźniej jako dziecko zrobiłaś na niej duże wrażenie.

– Ja albo Jane. A może po prostu chce zrobić coś dobrego na tym złym świecie.

Na dyskietce było dwadzieścia siedem zapisów. W ciągu dwudziestu minut Mark zeskanował pierwszych szesnaście.

– Jane MacGuire – przeczytał z ekranu komputera. – Wiek się zgadza. Cztery rodziny zastępcze. Wygląd też się zgadza. Rude włosy, brązowe oczy.

– Może pan to wydrukować?

Mark podłączył małą drukarkę Kodaka do komputera.

– Obecnie mieszka z Fay Sugarton, która jest zastępczą matką również dla dwojga innych dzieci: Changa Ito, dwanaście lat, i Raoula Jonesa, trzynaście lat.

– Adres?

– Luther Street numer dwanaście czterdzieści osiem. – Oderwał wydruk i podał Eve. – Czy mam wyjąć plan miasta?

Eve potrząsnęła głową.

– Wiem, gdzie to jest. – Don powiedział, że pozna to miejsce. – To moja stara dzielnica. Jedziemy.

– Chcesz tam jechać jeszcze dziś wieczorem? – spytał Joe. – Już prawie północ. Wątpię, żeby Fay Sugarton była przychylnie nastawiona do obcych ludzi, którzy ją zbudzą w środku nocy.

– Nic mnie to nie obchodzi. Nie chcę…

– Co jej powiesz?

– Jak myślisz? Powiem jej o Donie i poproszę, aby pozwoliła nam zaopiekować się Jane, póki niebezpieczeństwo nie minie.

– Jeśli dba o tę dziewczynkę, tak łatwo się nie zgodzi.

– To mi pomożesz. Nie możemy jej zostawić w miejscu, gdzie…

– Fay Sugarton musiałaby nam uwierzyć i chcieć z nami współpracować – powiedział cicho Joe. – Nie możesz zacząć od kłótni i awantur.

Dobrze, bądźmy rozsądni – pomyślała Eve. Don zorganizował całą tę skomplikowaną sprawę, bo chciał, żebym nawiązała kontakt z Jane MacGuire. Przypuszczalnie nie zrobi niczego, dopóki…

Przypuszczalnie? Miałaby ryzykować życie dziecka na podstawie przypuszczeń? A jeśli Don jest teraz w tym samym domu co Jane?

– Chcę tam teraz pojechać.

– Byłoby lepiej… – zaczął Mark.

– Chcę tylko sprawdzić, czy wszystko jest w porządku – przerwała mu. – Nie wejdę do środka i nikogo nie obudzę.

Mark wzruszył ramionami i włączył silnik.

– Jak pani sobie życzy.

Dom przy Luther Street był mały, a ze schodków werandy złaziła szara farba. Poza tym wydawał się czysty i zadbany. Sztuczne zielone rośliny zwisały z plastikowych koszyków na werandzie.

– Zadowolona? – spytał Mark.

Pustą ulicą nie jechał żaden samochód, nikt nie przechodził. Eve nie była zadowolona, ale poczuła się trochę lepiej.

– Chyba tak.

– Odwiozę panią i Joego do jego mieszkania, a potem wrócę tu i będę obserwował dom.

– Nie, ja tu zostanę.

– Tego się spodziewałem. – Joe sięgnął po telefon. – Zadzwonię po cywilny samochód, żeby stał tu przez całą noc. Jeśli zdarzy się coś nieprzewidzianego, oficer natychmiast wejdzie do środka. Dobrze?

– Ja też tu zostanę – powiedział Mark.

Niezdecydowanie spojrzała na obu mężczyzn, po czym otworzyła drzwi samochodu.

– Wrócimy o ósmej. Jeśli coś pan usłyszy albo zauważy, proszę dzwonić.

– Chce pani wracać piechotą? Odwiozę was.

– Złapiemy taksówkę.

– Tutaj?

– Prędzej czy później coś znajdziemy. Nie chcę, żeby się pan stąd ruszał.

Mark spojrzał na Joego.

– Może ty jej powiesz, że nie powinna spacerować w tej okolicy. To zbyt niebezpieczne.

– Jane MacGuire chodzi tędy codziennie – przypomniała Eve. – I jakoś daje sobie radę. – Tak jak Eve dawała sobie kiedyś radę. Boże, wracały wszystkie wspomnienia.

– Samochód będzie tu za pięć minut. – Joe skończył rozmawiać przez telefon i oboje z Eve wysiedli. – Nie martw się, zaopiekuję się Eve – powiedział Markowi. – Albo pozwolę jej się mną zaopiekować. To są jej okolice.

– Wrócimy o ósmej rano – powiedziała Eve i ruszyła przed siebie.

W gruncie rzeczy nic się tu nie zmieniło. W szczelinach popękanych płyt chodnikowych rosła trawa, a chodniki zabazgrane były nieprzyzwoitymi słowami.

– Jak się przeniesiemy stąd z powrotem do cywilizacji? – spytał Joe.

– To jest cywilizacja, bogaczu. Dzikie tereny zaczynają się dopiero cztery przecznice stąd na południe. My udajemy się w kierunku północnym.

– Gdzie mieszkałaś?

– Na południu. Jako gliniarz powinieneś znać te okolice.

– Nie z pozycji pieszego. Tutejsi mieszkańcy strzelają do policjantów, gdy nie są zajęci strzelaniem do siebie.

– Nie wszyscy jesteśmy kryminalistami. Musimy tu mieszkać i dawać sobie radę, jak wszędzie. Dlaczego, do diabła…

– Uspokój się. Dobrze wiesz, o kim mówię. Dlaczego na mnie napadasz?

Joe miał rację.

– Przepraszam. Nie ma sprawy.

– A jednak. Mówiłaś tak, jakbyś nadal mieszkała w jednym z tych domów przy Luther Street.

– Nigdy nie miałam tyle szczęścia, aby mieszkać przy Luther Street. Mówiłam ci, że to jest bardziej elegancka część dzielnicy.

– Wiesz, o co mi chodzi.

Wiedziała.

– Nie byłam tu, odkąd się wyprowadziłyśmy po urodzeniu się Bonnie. Nie sądziłam, że tak zareaguję.

– Jak?

– Poczułam się znów jak dziewczynka sprzed lat – odparła z uśmiechem Eve. – W agresywnym nastroju.

– Dokładnie tak Barbara Eisley opisała Jane MacGuire.

– Może Jane postępuje słusznie, kiedy pierwsza atakuje.

– Nie mam co do tego wątpliwości. Proponuję tylko, żebyś się zastanowiła, jak wpływa na ciebie powrót w te okolice. Znowu jesteś nastawiona negatywnie do całego świata. A raczej utożsamiasz się z Jane MacGuire i obie występujecie przeciwko reszcie świata – dodał celowo.

– Bzdura. Nie widziałam tego dziecka na oczy.

– Może nie powinnaś jej widzieć. Pozwól, że sam się z nią spotkam jutro rano.

– Co ty mówisz? – zapytała ze zdumieniem Eve.

– Dlaczego Don wybrał kogoś stąd? Dlaczego przywiódł cię tu z powrotem? Pomyśl nad tym.

Eve szła przez chwilę w milczeniu.

– Chce, abym się z nią utożsamiała – szepnęła wreszcie. Wielki Boże, to się już stało. Ona i Jane chodziły ty mi samymi ulicami, cierpiały wskutek porzucenia i twardych warunków życia, walczyły z samotnością i bólem. – On mnie ustawia – powiedziała. – Najpierw mówi o reinkarnacji, a potem wybiera Jane MacGuire. Nie wystarcza mu zabicie dziecka i zwalenie winy na mnie, lecz w dodatku chce, abym się zaangażowała uczuciowo.

– Tak mi się wydaje.

– Drań.

– Chce żebym się czuła tak, jakby znów zabijał moją córkę. – Eve zacisnęła dłonie. – Chce znów zabić Bonnie.

– I dlatego nie powinnaś się zbliżać do Jane MacGuire. Już się czujesz z nią związana uczuciowo, a nawet jej jeszcze nie widziałaś.

– Potrafię utrzymać między nami niezbędny dystans.

– Jasne.

– To naprawdę nie będzie takie trudne, Joe, jeśli Jane jest taka, jak ja byłam w jej wieku. Niełatwo nawiązywałam kontakty z ludźmi.

– Mnie by się udało.

– Na pewno nie. Naplułabym ci w twarz.

– Nie powinnaś jej poznawać, Eve.

– Muszę.

– Wiem – powiedział ponuro Joe. – Nie zostawił ci innego wyjścia.

Żadnego wyjścia. Oczywiście są wyjścia. Eve znalazła wyjście z tej dzielnicy. Znalazła wyjście z koszmarnej sytuacji po śmierci Bonnie. Nie pozwoli, aby ten drań teraz ją przyłapał. Joe nie miał racji. Owszem, kochała dzieci, ale bez przesady. Potrafi uratować Jane MacGuire i zwyciężyć potwora. Będzie jedynie musiała zachować pewien dystans w stosunku do dziecka, którego jeszcze nie poznała.

Don, z drugiej strony, nie trzymał się od Jane na dystans. Jego cień już jej zagrażał.

Nie wolno teraz o tym myśleć. Jutro porozmawiają z Fay Sugarton, a dziś Jane śpi spokojnie pod ochroną.

Dziś w nocy mała dziewczynka będzie bezpieczna.

Może.

– Szukałam cię, Mikę. Mówiłam ci przedtem, żebyś poszedł na tę uliczkę koło misji. – Jane usiadła obok dużego kartonu. – Tu nie jest dobrze.

– Mnie się tu podoba – odparł Mikę.

– Bezpieczniej jest tam, gdzie jest więcej ludzi.

– Stąd jest bliżej do domu. – Mikę prędko wyciągnął rękę po papierową torebkę, którą podała mu Jane. – Hamburgery?

– Spaghetti.

– Wolę hamburgery.

– Przynoszę, co mogę. – To, co mogła ukraść. Choć tak naprawdę to nie była kradzież. Właściciel knajpy zwykle oddawał resztki do jadłodajni dla ubogich i Armii Zbawienia. – Jedz, a potem przejdziemy bliżej misji.

– Dlaczego przyszłaś tak późno? – spytał Mikę, pochłaniając łapczywie zimny makaron.

– Musiałam poczekać, aż zamkną restaurację. – Jane wstała. – I muszę już iść.

– Teraz? – spytał z wyraźnym rozczarowaniem w głosie.

– Gdybyś był koło misji, mogłabym zostać jeszcze parę minut. Teraz jest już za późno.

– Sama mówiłaś, że Fay śpi twardo i nigdy się nie budzi.

– Muszę wejść przez okno w kuchni. Pokój Changa i Raoula jest tuż przy kuchni.

– Nie chcę, żebyś miała kłopoty.

Ale Mikę był sam i chciał, żeby jak najdłużej z nim została. Westchnęła i usiadła.

– Dopóki nie skończysz jedzenia. – Oparła się o ścianę z cegły. – Potem musisz iść na uliczkę koło misji. Nie wolno być samym. Pełno tu zboczeńców, którzy mogą zrobić ci coś złego.

– Zawsze uciekam, tak jak mi powiedziałaś.

– Gdybyś tu wołał o pomoc, nikt by cię nie usłyszał.

– Nic mi nie będzie, nie boję się.

Wiedziała, że nie potrafi go przekonać. Bał się tylko ojca. Każde miejsce, gdzie go nie było, wydawało mu się bezpieczne. Może dziś w nocy nic się nie stanie. Od kilku dni nie widziała tego parszywego zboczeńca.

– Na ile twój ojciec zwykle wraca do domu?

– Na tydzień, może dwa.

– Tydzień minął. Może już go nie ma. Mikę potrząsnął głową.

– Sprawdziłem wczoraj po szkole. Siedział z mamą na werandzie. Ale mnie nie zobaczył.

– A mama?

– Widziała.

– Jak już sobie pójdzie, wszystko znów będzie dobrze.

Nie będzie dobrze. Matka Mike’a była jedną z prostytutek, które pracowały wzdłuż głównej ulicy, i rzadko bawiła w domu, lecz Mikę stale jej bronił. Jane zawsze dziwiła się, że dzieciaki nie potrafią zobaczyć swoich rodziców takimi, jakimi faktycznie byli.

– Skończyłeś jeść?

– Jeszcze nie.

Zostało mu trochę i przestał jeść, bo chciał, aby jak najdłużej z nim została.

– Opowiedz mi o gwiazdach.

– Sam się wszystkiego dowiesz, jak się nauczysz czytać. W bibliotece szkolnej jest książka na ten temat. Musisz nauczyć się czytać, Mikę, i dlatego musisz chodzić do szkoły.

– Tylko raz opuściłem w tym tygodniu. Opowiedz mi o facecie na koniu.

Jane wiedziała, że powinna już iść. Zostało jej zaledwie kilka godzin snu. Wczoraj na trzeciej lekcji pan Brett nakrzyczał na nią za to, że zasnęła.

Mikę przysunął się bliżej.

Był samotny i może nawet trochę się bał. Ach, co tam, zostanie jeszcze chwilę, przynajmniej póki Jane tu jest, żaden zboczeniec go na razie nie zaczepi.

– Zostanę chwilę, jeśli mi obiecasz, że więcej nie będziesz tu przychodził.

– Obiecuję.

Jane podniosła głowę do góry. Tak samo jak Mikę lubiła gwiazdy. Nigdy ich nie zauważała, dopóki nie zamieszkała u Carbonisow. Wyglądała przez okno i starała się zwalczyć strach wyobrażaniem sobie obrazów na niebie. Książka z biblioteki znacznie jej w tym pomogła. Książki i gwiazdy. Pomogły jej, może pomogą i Mike’owi.

Na bezchmurnym niebie gwiazdy błyszczały jaśniej niż zwykle. Jaśniej, wyraźniej i bardzo daleko od tej uliczki w pobliżu Luther Street.

– Facet na koniu nazywa się Strzelec, ale on nie jest na prawdziwym koniu. On sam jest pół koniem, pół człowiekiem. Widzisz ten sznurek gwiazd? To jest sznurek od jego łuku, kiedy go naciąga…

Загрузка...