Rozdział dwunasty

Monty zaskomlał.

– Zamknij się – powiedziała Sarah, naciskając na gaz. – Sam nie wiesz, jak masz dobrze.

Smutna.

– Nic nie poradzę na to, że jest smutna. Muszę myśleć o nas.

Samotna.

– Wszyscy jesteśmy samotni.

My nie.

Wyciągnęła rękę i podrapała go za uchem.

– Nie, my nie – szepnęła. Monty znów zaskomlał.

– Powiedziałam: nie. Dziecko.

To akurat też niepokoiło Sarah.

– To nie nasza sprawa. Eve się nią zajmie.

Smutna.

– Idź spać. Przestań się mnie czepiać. Skończyliśmy. Mieliśmy szczęście i nie zamierzam ryzykować ani jedne go dodatkowego dnia.

Monty rozłożył się na siedzeniu i oparł łeb na przednich łapach. Dziecko…

– Gdzie ona jest, Mark? – spytał Joe.

Po drugiej stronie telefonu panowała cisza.

– Jak mnie odnalazłeś? – zapytał w końcu Mark.

– Nie było to łatwe. W redakcji nie bardzo chcieli podać mi nowy numer twojej komórki. Zmieniłeś go dwa dni temu. Dlaczego?

– Za dużo mam głupich i nieważnych telefonów. To problem wszystkich dziennikarzy.

– I wziąłeś dwutygodniowy urlop.

– Byłem zmęczony. Postanowiłem pojechać na Florydę i wygrzać się na słońcu.

– Albo wiedziałeś, że będę cię szukał.

– Naprawdę, Joe, chyba sobie nie wyobrażasz, że robiłbym to wszystko, abyś nie mógł się ze mną skontaktować.

– Owszem, wyobrażam sobie. Gdzie jest Eve, Mark?

– Skąd mam wiedzieć?

– Nie znała adresu domu opieki społecznej. Dopiero po piętnastu minutach udało mi się wymusić ten adres na Eisley, a Eve bez trudu go odnalazła i zabrała dzieciaka. Jak dwa razy dwa cztery, padło na ciebie.

– Sądzisz, że Eisley podałaby mi adres?

– Uważam, że wiesz, gdzie jest pochowane każde ciało w tym mieście.

– W tej sytuacji to kiepska przenośnia.

– Gdzie ona jest, Mark?

– Włożyłem w tę historię dużo czasu i wysiłku. Eve nie chce, żebyś wiedział, gdzie jest.

– Znajdę ją.

– Ale bez mojej pomocy.

– Nie sądzę. Albo znajdę ją, albo ciebie. Wierz mi, lepiej będzie dla ciebie, jeśli ją znajdę najpierw.

– Czy to groźba, Joe?

– Możesz tak uważać. Gdzie ona jest?

– Powiedzmy, że podąża tropem podsuniętym jej przez Dona.

– Jakim tropem?

– Ja wiem, ale ty musisz sam do tego dojść – powiedział gładko Mark. – Nie lubię, gdy mi ktoś grozi, Joe – dodał i odłożył słuchawkę.

Joe poczuł przejmujący dreszcz. Musiał poradzić sobie ze strachem i skoncentrować się na odszukaniu Eve. Wykorzystać Marka i wycisnąć z niego wszelkie informacje.

Znów wykręcił numer Marka.

Żeby ją tylko znaleźć!

Monty wył.

Sarah usiadła gwałtownie na łóżku. To mu się prawie nigdy nie zdarzało. Zapaliła lampę przy łóżku i postawiła nogi na podłodze. Monty znów zawył i nagle urwał. O Boże! Błyskawicznie wyskoczyła przed dom.

– Monty?

Cisza.

Zapaliła światło w pokoju i znów wyszła na dwór, zostawiając za sobą otwarte drzwi.

– Monty?

Żadnego dźwięku. Zacisnęła pięści.

– Monty, gdzie…

Coś leżało przy misce z wodą.

Duży kotlet z powygryzanymi kęsami.

Nigdy nie karmiła Monty’ego czerwonym mięsem.

– Nie!

Pobiegła przed siebie w ciemność.

– Monty!

Potknęła się o coś miękkiego. Coś bezwładnego, co… Proszę. Proszę, nie.

– Monty!


Ktoś bez przerwy naciskał na klakson, rozrywając hałasem nocny spokój. Co u diabła? Eve odsunęła klawiaturę komputera i wstała. Zadzwonił telefon na biurku.

– Ktoś jest za bramą – powiedział Herb Booker. – Proszę nie wychodzić z domu, dopóki nie sprawdzimy, kto to.

– Na litość boską, to na pewno jakiś pijak. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś naprawdę groźny budził najpierw całą okolicę.

– Proszę nie wychodzić.

– Cholera, Jane się obudzi.

Eve ruszyła do drzwi.

Klakson rozbrzmiewał przez cały czas, gdy szła podjazdem do bramy. Zastała tam już Juana Lopeza.

– Niech pan otworzy – poleciła Lopezowi. Nacisnął guzik w pilocie i brama się rozsunęła. Sarah przejechała koło Eve i zatrzymała się przed domem.

– Wszystko w porządku – oznajmiła Eve ochroniarzom.

Kiedy podeszła do drzwi, Sarah wysiadała z samochodu. Eve wystarczył jeden rzut oka.

– Co się stało? – spytała.

– Wszystko – odparła Sarah. – Skurwysyn. Obrzydliwy skurwysyn. Zabiję go.

– Dona?

– A kogo? Nikt inny… Eve poczuła dreszcz strachu.

– Gdzie jest Monty, Sarah?

– Co za wredny skurwysyn!

– Sarah?

– Chciał go zabić. – Łzy spływały jej po twarzy. – Próbował zabić Monty’ego.

– Próbował? – powtórzyła Eve.

– Przeraził mnie na śmierć. Myślałam, że…

– Co się właściwie stało, Sarah?

– Podrzucił zatruty kawałek mięsa przy misce z wodą Monty’ego.

– Jest pani pewna?

– Mięso nadgryzł kojot. Już nie żył, kiedy go znalazłam.

– Dzięki Bogu, że Monty nie ruszył mięsa.

– Nauczyłam go, aby nie jadł niczego, czego nie dostanie ode mnie. Ale nie wiedziałam… I nie odpowiadał na moje wołanie. – Otarła łzy z policzków. – Cholera!

Eve kiwnęła głową.

– Wiem. Chodźmy do środka – zaprosiła, otwierając drzwi.

– Za chwileczkę. Muszę zabrać Monty’ego z samochodu.

Eve nie widziała psa.

– Gdzie on jest?

– Na podłodze.

– Dlaczego? Zjadł kawałek zatrutego mięsa?

– Nie. – Sarah przyklękła przy dżipie i zaczęła przemawiać miękkim, serdecznym głosem: – Chodź, kochanie. Wyłaź stamtąd.

Monty zaskomlał.

– Wiem, ale musisz wyjść z samochodu i pójść do domu. – Założyła mu smycz. – Chodź, Monty.

W końcu wstał i wyskoczył z dżipa. Z podkurczonym ogonem poszedł powoli w stronę drzwi.

– Jest pani pewna, że niczego nie zjadł?

– Tak.

– To co mu jest?

– Jak pani myśli? Jest mu smutno. Z trudem udało mi się go odciągnąć od tego zdechłego kojota. Kiedy Monty go znalazł, na pewno jeszcze żył. Monty ma problemy ze śmiercią. – Sarah wzruszyła ramionami. – Tak jak my wszyscy.

– Chce pani powiedzieć, że ma problemy psychiczne?

Sarah spojrzała na nią wściekle.

– A co w tym takiego dziwnego?

Eve uniosła w górę ręce.

– Nic. – Przyglądając się Monty’emu, widziała, że z psem dzieje się coś niepokojącego. Miał uszy płasko przyciśnięte do głowy i bardzo zmartwiony wyraz pyska. – Co możemy zrobić?

– Da sobie radę, potrzebuje tylko trochę czasu. – Poprowadziła psa do holu. – Czy mogę go zaprowadzić do pokoju Jane?

– Ona już śpi.

– Monty jej nie obudzi.

– Co to da?

– Dziecko jest najbardziej żywotną istotą. Jej obecność pomoże Monty’emu.

– Terapia?

Sarah wysunęła do przodu brodę.

– Jane to nie będzie przeszkadzało. Ona za nim szaleje.

Każdy szalałby za tym psem – pomyślała Eve. Jego wielkie, miękkie oczy były przeraźliwie i wzruszająco smutne.

– Na górze. Pierwsze drzwi.

– Dziękuję.

Eve przyglądała się, jak Sarah prowadzi psa na górę, a potem poszła do kuchni i nastawiła wodę na kawę.

Kawa była prawie gotowa, kiedy w drzwiach kuchni stanęła Sarah.

– Uspokoił się? Kiwnęła głową.

– Jane się obudziła. Przepraszam.

– Zaśnie z powrotem.

– Położył się u niej na łóżku – powiedziała z wahaniem Sarah. – Ale Monty jest czysty. Wykąpałam go, kiedy wróciliśmy wieczorem do domu.

– Pije pani ze śmietanką i z cukrem?

Sarah potrząsnęła głową. Eve podała jej kubek.

– Niech się pani tak bardzo nie przejmuje. Wszystko jest w porządku.

– Nie. Monty i ja nie lubimy być zależni od innych.

– Wydaje mi się, że psu to tak bardzo nie przeszkadza.

– Ma pani rację. – Sarah skrzywiła się. – Przypuszczalnie jest lepiej przystosowany ode mnie.

– Po co pani tu przyjechała, Sarah? Chyba nie dlatego, że Monty potrzebował terapii.

– Wściekłam się, chciałam zabić tego bandziora. Nadal chcę – odparła, zaciskając usta.

– Jest pani pewna, że to był Don?

– A pani nie? Nie mam żadnego sąsiada, którego Monty mógłby czymś zdenerwować. Pies jest zawsze przy mnie. Dopóki nie zaczęliśmy szukać Debby Jordan, nikt nigdy nie chciał mu zrobić nic złego. Komuś zależy, aby jej nie znalazł.

Eve potrząsnęła głową.

– Chce, żebym zwolniła tempo. Za bardzo mu się to wszystko podoba, aby chciał całkiem przerwać. Nie wiedział, że odmówiła pani dalszych poszukiwań.

– I chciał zabić Monty’ego.

Eve przytaknęła bez słowa.

Sarah zacisnęła dłoń na kubku z kawą.

– Nie zgadzam się. Dostanę tego drania i wypruję z niego flaki.

– Myślałam, że ma pani dość.

– Niech pani nie będzie głupia. Usiłował zabić mojego psa. Może znów spróbuje. Jedyny sposób, aby uchronić Monty’ego, to złapać tego skurwysyna. – Wypiła jeszcze łyk kawy i odstawiła kubek. – Pora iść spać. Zostało nam zaledwie parę godzin. Wyruszamy o świcie.

– Tak?

– Zostanę tutaj. Tak jest bezpieczniej dla Monty’ego. Chciałabym się gdzieś przespać. Jeśli nie ma pani wolnego pokoju, wezmę swój śpiwór. Jestem przyzwyczajona do polowych warunków. – Dam pani pokój naprzeciwko mojego.

– Dzięki. Wezmę z samochodu swoją torbę i rzeczy Monty’ego – powiedziała Sarah, wychodząc z kuchni. – proszę iść spać. Ja pozamykam.

Eve spoglądała za nią zamyślona. Rozjuszona, wyprowadzona z równowagi Sarah Patrick była niewątpliwie osobą, z którą należało się liczyć.

Zgasiła światło i poszła na górę. Tego właśnie chciała, kiedy prosiła Sarah o kontynuowanie poszukiwań. Nie wyobrażała sobie jednak, że ta kobieta wpadnie tu znienacka i zacznie się rządzić.

Przystanęła przy drzwiach do pokoju Jane i zajrzała do środka. Dziewczynka znów zasnęła, obejmując ramieniem Monty’ego, który leżał na jej łóżku.

A co tam! Da sobie radę z Sarah Patrick. Towarzystwo psa było niewątpliwie korzystne dla Jane, a próba zabicia go wskazywała, iż Don jest blisko. Najwyraźniej znudziło go czekanie i obserwowanie z oddali.

Zadrżała nagle, zamykając drzwi od pokoju Jane. Właściwie nieźle będzie mieć w domu Sarah i Monty’ego. W tej chwili czuła się tak bardzo samotna.

– Niech pani idzie spać – poleciła Sarah, mijając ją na korytarzu.

– Niech mi pani da spokój.

Sarah przystanęła przy drzwiach pokoju, który dała jej Eve.

– Przepraszam. Jestem przyzwyczajona do rządzenia wszystkim, a ostatnio czuję się dość podle i raczej bezradnie. Postaram się uważać na to, co mówię.

– Niech się pani stara – odparła z uśmiechem Eve.

Wszystko jakoś się ułoży – pomyślała. Ona i Sarah wzajemnie się do siebie przystosują. W końcu miały teraz wspólny cel.

Popełniłeś błąd, Donie. Nie jesteś doskonały. Gdybyś się nie wtrącił, Sarah więcej by mi nie pomogła, a teraz, dzięki tobie, mam sojusznika.

Ciekawe, czy przy Debby Jordan też zrobiłeś jakiś błąd.

– Nic? – spytała rozczarowana Eve.

Sarah potrząsnęła głową.

– Ani śladu. – Kiwnęła na Monty’ego, który wskoczył do samochodu. – Myślał, że jest coś pod tym zwalonym drzewem, ale potem zmienił zdanie.

– Może już wrócimy? Monty musi być tak samo zmęczony jak my. Może się pomylił.

– On się nie myli. Rozpozna ciało, gdy się na nie natknie.

– Minęły już trzy dni.

– Nie ma jej tu! – Sarah przerwała. – Przepraszam. To był długi dzień – dokończyła spokojniej.

To były same długie dni. Od świtu do północy, a czasem dłużej. Sarah miała powody do złości. Eve siedziała w samochodzie lub stała obok, przyglądając się tylko, podczas gdy Sarah i Monty wciąż szukali. Aż dziw, że jeszcze im się chciało.

Sarah milczała prawie przez całą drogę do domu.

– Ile miejsc nam jeszcze zostało?

– Cztery.

– To niedużo. A może on panią oszukał?

– To człowiek zdolny do wszystkiego, ale dlaczego miałby próbować zabić Monty’ego, gdybyśmy nie działali w dobrym kierunku?

– Żeby uprawdopodobnić swoje słowa?

– To możliwe – odparła wolno Eve. – Może lubi, kiedy poruszam się po omacku i brnę w ślepe zaułki.

– Ale pani tak naprawdę w to nie wierzy?

– Nie, myślę, że ma to jakiś cel. Don lubi się podniecać następującymi po sobie porażkami i triumfami, nadzieją i rozczarowaniem, napięciem i poczuciem rozkosznej ulgi. Jeśli znajdziemy ciało Debby Jordan, będzie to dla niego rozkoszna ulga.

– Mówi pani tak, jakby go znała.

Czasami Eve sama czuła się tak, jakby go znała. Nie mogła o nim nawet na chwilę zapomnieć. Były momenty, gdy zdawało jej się, że jeśli się dostatecznie szybko odwróci, zobaczy go za plecami.

Wyobraźnia. Od tamtego telefonu, który odebrała w samochodzie, Juan Lopez i Herb Booker pilnowali jej przez cały czas i twierdzili, że nikt nigdy za nią nie jeździł.

Może.

Skręciła i zobaczyła przed sobą znajomą bramę domu.

– Znajdziemy ją jutro – powiedziała do Sarah. – On nie kłamał. Wiem, że…

– Uwaga!

Eve nacisnęła na hamulec, kiedy zobaczyła mężczyznę na ulicy.

– Boże!

Lopez zatrzymał samochód tuż za nią i biegł w stronę mężczyzny z wyciągniętą bronią.

– Nie!

Nagle Lopez znalazł się na ziemi.

Boże, zabije go!

Eve wyskoczyła z samochodu.

– Eve, czy pani zwariowała?! – krzyczała za nią Sarah.

– Przestań! Słyszysz? Natychmiast się uspokój! Zrobisz mu krzywdę.

– Mam wielką ochotę zrobić komuś krzywdę. – Joe puścił kark Lopeza i wstał. – Po co leciał do mnie z bronią?

– Chronił mnie.

– Kiepsko mu to wyszło. Logan marnuje tylko pieniądze.

– Lopez jest bardzo dobrym ochroniarzem.

Brama otworzyła się przed nimi i Herb Booker wypadł na ulicę.

Joe zakręcił się na pięcie w obronnej pozie. Eve stanęła przed nim.

– Wszystko w porządku, Herb. Znam go – wyjaśniła.

Herb spojrzał na swego partnera, który powoli siadał na ulicy, a potem na Joego.

– Dla mnie to nie jest w porządku.

– To policjant.

– Od kiedy gliniarze stosują taktykę Rambo?

– Joe jest trochę nietypowy. – Eve odwróciła się do Joego: – Idź do domu.

– Naprawdę pozwalasz mi wejść do środka? – spytał z ironicznym uśmieszkiem.

– Zamknij się. Jestem na ciebie cholernie wściekła. Nie musiałeś rzucać się na Juana.

– Miał broń.

– I za to go niemal zabiłeś? Joe wzruszył ramionami.

– Już ci mówiłem, że byłem wściekły.

– Ja też jestem wściekła. – Wsiadła z powrotem do samochodu. – Nikt cię tu nie zapraszał.

– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.

Joe odwrócił się i wszedł piechotą przez bramę.

– Kto to jest? – spytała Sarah. – Herb miał rację. Mnie też przypominał Rambo.

– Joe Quinn. Stary przyjaciel – odparła Eve, wjeżdżając na teren posesji.

– Jest pani pewna? Emanuje bardziej wściekłością niż przyjaznymi uczuciami.

– Jest na mnie zły. – Eve zacisnęła usta. – Nie bardziej jednak niż ja na niego.

– On był u Fay – powiedziała z tylnego siedzenia Jane. – Rzucił się na mnie.

– Najpierw ty rzuciłaś się na niego. Z kijem baseballowym.

– Broni go pani – zauważyła Sarah.

– To taki odruch. – Eve zaparkowała i wysiadła z samochodu. – Idźcie spać. Ja się nim zajmę.

– To nie będzie takie proste – mruknęła Sarah…

– Ale Monty i ja jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby się narzucać z pomocą, a Jane nie ma przy sobie kija baseballowego.

Jane zachichotała.

– Czy Monty może ze mną dzisiaj spać? – zapytała.

– Dziś nie. Wiesz, że się zgadzam tylko z jakiejś nadzwyczajnej okazji. – Sarah kiwnęła głową Joemu, który czekał przy drzwiach. – Niech pan będzie miły dla Eve, bo poszczuję pana moim psem.

Nie czekając na odpowiedź, popchnęła Jane i Monty’ego do środka i weszła za nimi.

– Kto to jest? – spytał Joe.

– Sarah Patrick. Jej pies, Monty, umie odszukiwać ciała. Dziwię się, że wiesz, gdzie mieszkam, a nie orientujesz się, kim jest Sarah. Czy Logan ci nie powiedział, co się tu dzieje?

– Chyba żartujesz. – Joe wszedł za nią do domu. – Logan powiedział mi tylko tyle, ile musiał: że jesteś bezpieczna, że pilnuje cię dwóch jego ochroniarzy i żebym się odczepił.

– To jak mnie znalazłeś?

– Mark powiedział, że wybierałaś się do Phoenix i że jego zdaniem miałaś asa w rękawie. Natychmiast pomyślałem o Loganie. Zacząłem go szukać. Dowiedziałem się, że wyjechał z Monterey i mieszka w Camelback Inn. Dowiedziałem się też, że jest właścicielem tego domu, i pomyślałem, iż byłoby logiczne, gdyby umieścił cię tu z Jane.

– Bystrzak z ciebie.

– Na twoim miejscu nie byłbym taki sarkastyczny – odrzekł ochrypłym głosem. – Przeszedłem piekło, starając się ciebie znaleźć i nie wiedząc, czy Don nie znajdzie cię pierwszy. Nie wiem, czy jeszcze potrafię się opanować.

– Już nie, sądząc po przedstawieniu na ulicy.

– Zdenerwowałaś się? Przepraszam. Zawsze wiedziałem, że przemoc sprawia ci ból, bo za często się z nią w życiu stykałaś, i starałem się hamować, ale teraz nie mam już siły. Przyjmij mnie takim, jakim jestem. – Rozejrzał się wokół. – Ładnie tu. Bardzo przytulnie. Logan dobrze się spisał.

– Bardzo mi pomógł.

Joe zacisnął wargi.

– Ach tak? Jak bardzo? Otacza cię sympatią i prowadzi z tobą intymne pogaduszki?

– Oczywiście, że z nim rozmawiam. Dzwonię do niego, kiedy mam chwilę czasu, żeby mu powiedzieć, jak się toczą sprawy. Czy miałam go wykreślić z mojego życia, gdy pomógł mi w uzyskaniu współpracy Sarah i w innych sprawach… Dlaczego ja się właściwie tłumaczę? To nie twój…

– Chcę wiedzieć tylko jedno. Czy Don się z tobą kontaktował, odkąd tu jesteś?

– Tak.

Joe zaklął pod nosem.

– Jak ten drań to robi? Musi cię cały czas obserwować.

– Dlaczego się tak dziwisz? Ma wieloletnie doświadczenie w chodzeniu za swymi ofiarami i zna wiele trików. Ta bliskość napawa go radością i triumfem. – Eve weszła do dużego pokoju i odwróciła się twarzą do Joego. – Jestem zmęczona. Powiedz, co chcesz powiedzieć, i pozwól mi iść spać. Jutro rano musimy wstać bardzo wcześnie i znów szukać.

– Tak po prostu?

– Tak po prostu. – Eve straciła już cierpliwość. – Do jasnej cholery, Joe, czy ty się spodziewasz, że będę przepraszać za to, iż starałam się ciebie chronić? W tej chwili zrobiłabym to samo. To jest moja sprawa, nie twoja.

– Twoje sprawy są zawsze moimi od dnia, kiedy cię poznałem. I zostaną takimi aż do dnia mojej… – Potrząsnął głową. – Wycofujesz się i odstawiasz mnie na boczny tor. Przecież to czuję. Jak długo, twoim zdaniem, mogę… – Zrobił dwa kroki do przodu i złapał ją za ramiona. – Spójrz na mnie. Na litość boską, spójrz na mnie i zobacz mnie takiego, jakim jestem, a nie takiego, jakim chciałabyś mnie widzieć.

Jego oczy…

Eve czuła obręcz na piersiach, która nie pozwalała jej odetchnąć.

– Tak. – Głos Joego mocno drżał.

– Puść mnie – poprosiła słabym głosem. Zacisnął dłonie, a potem powoli je rozluźnił.

– Nie jestem głupi. Po tylu latach nie będę cię poganiał. Zbyt długo jednak byłem do ciebie przywiązany współczuciem. Dłużej tego nie zniosę.

– Współczuciem? Nigdy nie potrzebowałam twojego współczucia.

– Jak mogłem ci nie współczuć? Tym żyłem, tym oddychałem. Moje współczucie było suche jak pieprz, ale tylko to miałem. I za każdym razem, kiedy myślałem, że nie wytrzymam już ani dnia dłużej, sprawiałaś, iż znów krwawiłem i dawałem się złapać. – Patrzył jej prosto w oczy. – Żadnego współczucia, Eve.

– Idę spać – odrzekła, cofając się. – Rano porozmawiamy.

Potrząsnął głową.

– Teraz już nie musimy. Mogę poczekać. – Spojrzał na kanapę. – Prześpię się tutaj.

– Jest jeszcze wolny pokój.

– Pokażesz mi go jutro. A teraz uciekaj.

Musiała uciec. Była zmieszana, spanikowana i nie wiedziała, co się z nią dzieje. A Joe, niech go diabli wezmą, znał ją tak dobrze, że przypuszczalnie doskonale wiedział, co ona w tej chwili czuje.

– Zobaczymy się jutro.

– Tak będzie dobrze, Eve – powiedział cicho. Po raz pierwszy słaby uśmiech oświetlił jego twarz. – Nie myśl już o tym. Musisz się przyzwyczaić. Jestem tym samym mężczyzną, którego znasz od dziesięciu lat.

Ale niedawno, kiedy się jej przyglądał, stał się niemal obcym człowiekiem.

Kiedy jej dotykał…

Ile razy dotykał jej w ciągu tych dziesięciu lat? Z przyjaźnią, z sympatią, kojąc ból, pomagając jej przetrwać noce żałoby i samotności.

Nigdy tak jak teraz.

– Dobranoc – szepnęła i prawie wyfrunęła z pokoju.

To szaleństwo – pomyślała, zdejmując ubranie i kładąc się do łóżka. To nie powinno się stać. Do diabła, Joe, nie powinieneś tak myśleć, tak czuć.

Ona sama nie powinna pozwalać sobie na takie odczucia.

Piersi bolały od dotyku chłodnego prześcieradła, a między udami czuła charakterystyczne mrowienie.

Do diabła z tym wszystkim!

Nie chciała odczuwać fizycznego pożądania wobec Joego. Nie pasowało do miejsca, jakie wyznaczyła mu w swoim życiu.

Wyznaczone miejsce. Dlaczego tak pomyślała? Czyżby podświadomie trzymała go przy sobie pod pretekstem przyjaźni, doskonale wiedząc, iż nie zniosłaby jego odejścia? Cóż za nieprawdopodobny egoizm!

To nie była prawda. To nie mogła być prawda. A jednak tamtej nocy, w motelu w Elijay, wyczuła przecież, iż jest między nimi coś jeszcze, coś, czemu nie pozwalała wynurzyć się.

Może dziś Joe przeżył tylko jakieś chwilowe załamanie. Może jutro wróci do normy.

A ona? Czy będzie mogła traktować Joego tak jak do tej pory? Kiedy jej dotknął i spojrzał na nią z takim przejęciem, zdawało się, że zmienia się na jej oczach. Nagle zdała sobie sprawę z jego obecności, z fizycznej, seksualnej obecności Joego Quinna. Dostrzegła jego szerokie ramiona, wąskie biodra, usta…

Miała ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć tych ust.

Ciepło. Mrowienie. Głód.

Musiała przestać tak o nim myśleć. Musiała odzyskać równowagę psychiczną, aby przekonać Joego, że nowy kierunek w ich wzajemnych stosunkach może się okazać bardzo niebezpieczny. Musi działać chłodno i logicznie…

Była tak zdenerwowana, iż nie było mowy o jakimkolwiek chłodzie czy logice.

Niech cię wszyscy diabli, Joe!

Następnego ranka, kiedy Eve zeszła na dół, Joe, w dżinsach i bluzie od dresu, z włosami mokrymi jeszcze od prysznica, czekał na nią w holu.

– Kawa gotowa. Sarah, Jane i Monty są w kuchni. Spóźniłaś się – powiedział z uśmiechem. – Źle spałaś?

– Spałam bardzo dobrze – odparła szorstko Eve.

– Kłamczucha. – Joe ruszył do kuchni. – Sarah opowiedziała mi o waszych postępach, a raczej o ich braku.

Z ulgą zauważyła, że zachowywał się całkiem normalnie. To był Joe, jakiego do tej pory znała. Można było pomyśleć, że wydarzenia ostatniej nocy tylko jej się przyśniły.

– Nadal mamy szansę – odparła.

– Jeśli Don cię nie oszukał. I nie zakładaj, że znajdziemy jakieś ślady, nawet jeśli uda się odszukać ciało Debby Jordan. Spiro mówi, że w Talladedze nie odnaleziono niczego ważnego.

– A ten karton w zaułku?

– To samo. Krew należała do strażnika z domu opieki społecznej.

– A te dwa groby w Phoenix?

– Spiro przysłał tu Charliego, żeby je zbadał. Na razie niczego nie wykrył.

– To nie znaczy, że czegoś nie znajdziemy.

– Nie mówiłby ci o Debby Jordan, gdyby zostawił tam jakiś ślad.

– Owszem, mówiłby. Jest zmęczony swoim bezpieczeństwem. Potrzebuje… Nie wiem, czego potrzebuje, ale jestem tego częścią. A poza tym, odkąd tu przyjechałam, zrobił przynajmniej jeden błąd.

– Masz na myśli psa Sarah.

Eve kiwnęła głową.

– Skoro wiemy, że popełnił jeden błąd, możemy zakładać, iż zrobił także jakieś inne.

– A jeśli nie?

– To i tak znajdziemy sposób, żeby go złapać. Nie mogę pozwolić, aby taka sytuacja ciągnęła się w nieskończoność. Nie zamierzam się chować i nie zamierzam temu skurwysynowi pozwolić się prześladować. Nie mogę już tego znieść – powiedziała z grymasem. – On się mną żywi, Joe.

– Być może masz rację. Może Debby Jordan będzie naszą wskazówką. Zjedzmy śniadanie i ruszajmy w drogę.

– Jedziesz z nami?

– Pozwoliłaś dzieciakowi, to i ja mogę.

– Jane musi być cały czas ze mną.

Joe dotknął klamki drzwi do kuchni, ale Eve go powstrzymała, mówiąc:

– Nie chcę, żebyś z nami jechał, Joe.

– Nie szkodzi. I tak pojadę. Tym razem się mnie nie pozbędziesz.

– Posłuchaj, byłam bardzo ostrożna. Nikt mnie tu nie widział. Kiedy ktoś przychodził i pytał, co robimy, Sarah z nim rozmawiała. Mimo to zawsze istnieje możliwość, iż policja w końcu mnie znajdzie. Nie chcę, abyś był wtedy ze mną.

Joe wykrzywił twarz w uśmiechu.

– W takim wypadku własnoręcznie bym cię zaaresztował. Czyżbym zapomniał ci powiedzieć, że przekonałem szefa, iż miał świetny pomysł, wysyłając mnie tu jako łącznika z Atlanty w pracach policji międzystanowej? A zatem moje stanowisko w policji nie jest niczym zagrożone. Nie musisz się martwić.

– Akurat! Spacerujesz po linie i nie chcę, żebyś jechał…

– Powtarzasz się.

– A ty nie słuchasz. Nie potrzebuję twojej pomocy.

– Ale Loganowi pozwalasz sobie pomagać – rzucił, patrząc na nią znacząco.

– Jego pomocy też nie chciałam.

– Mimo to pozwalasz na nią.

– To jest co innego.

– Tak, to jest co innego. Miałem ochotę cię udusić, kiedy mnie zostawiłaś i zwróciłaś się do niego o pomoc. Teraz jednak wierzę, że to dobry znak – powiedział z uśmiechem. – Pomyśl o tym.

Nie chciała wcale o tym myśleć. Nagłe w piersiach, w całym ciele poczuła to samo pragnienie co w nocy. Cholera, nie życzyła sobie takich wrażeń w jego obecności. Był jej najlepszym przyjacielem, prawie bratem.

– To mi nie odpowiada, Joe. Wszystko psujesz.

– To się przystosuj.

– Hej, Monty, nie tak szybko!

Sarah mocniej zacisnęła dłoń na smyczy. Odkąd przyjechali na pole na tyłach szkoły podstawowej w Dawn’s Light, Monty był niesłychanie spięty i poruszał się prawie biegiem.

Instynkt czy niecierpliwość? Szukał bez rezultatów tyle dni. Sarah była już zmęczona i zniecierpliwiona.

Dochodziła szósta wieczorem. Powoli zaczynało się ściemniać i sękate drzewa rzucały na gołą ziemię długie cienie.

– Ile jeszcze?! – zawołał Joe z samochodu, zaparkowanego na skraju pola.

– Piętnaście minut.

Sarah zatrzymała się na moment, aby mogli oboje przez chwilę odsapnąć. Spojrzała na Eve i Joego. Miała dziwne wrażenie, patrząc na nich.

Wyraźnie byli starymi przyjaciółmi, kiedy mówili, jedno kończyło za drugie zaczęte zdanie, a mimo to w ich wzajemnym stosunku widać było jakiś niepokój. Ludzie zdecydowanie zachowywali się zbyt skomplikowanie. O wiele łatwiej było z psami… Na ogół.

– Kończymy? – spytała Jane.

– Niedługo. – Sarah znów ruszyła przed siebie. – Idź do samochodu i weź sobie kanapkę. Na pewno jesteś głodna.

Jane potrząsnęła głową.

– Zaczekam, aż skończymy. – Uśmiechnęła się szeroko. – Monty leci coraz szybciej, prawda? Dlaczego?

– Skąd mam wiedzieć? Ja tylko idę za nim. Jane zmarszczyła brwi.

– Co ci jest?

– Nic. – Sarah wydłużyła krok. – Wracaj do samochodu. Nie nadążysz za nami.

– Zawsze nadążam.

– Powiedziałam, żebyś wracała – powtórzyła ostro Sarah. – Nie jesteś nam potrzebna.

Jane przystanęła, przyjrzała się jej uważnie, odwróciła na pięcie i odeszła.

Sprawiła jej przykrość, ale nie miała innego wyjścia. W tej chwili musiała się koncentrować wyłącznie na Montym.

Szybciej!

W lewo.

Szybciej!

Monty ciągnął smycz.

Już blisko.

Skwapliwość.

Nadzieja.

Znalazł.

Monty zaczął kopać.

– Nie, Monty!

Znalazł.

Już nie próbowała go powstrzymywać. Wkrótce sam się przekona. Znieruchomiał. Nie żyje?

– Tak.

Monty cofnął się. Nie żyje.

Zaskowyczał cicho.

Boże, jak bardzo cierpiał!

Sarah uklękła i objęła psa za szyję.

Dziecko?

– Raczej nie.

Ale nie żyje?

Kołysała go delikatnie, czując pod powiekami piekące łzy.

– Ciii.

– Co się stało? Co mu jest? – spytała Eve, podchodząc.

– Cierpi.

I to wszystko była wina Eve. Sarah starała się wcześniej nie myśleć o tym, ale wiedziała, że ten moment jest nieunikniony.

– Może powinniśmy go zabrać do weterynarza. Sarah potrząsnęła głową.

– To nic nie da.

Proszę, przestań płakać, Monty. Ranisz mi serce. Nie żyje.

– Co się stało? – Joe ukląkł obok psa. – Czy potrzebuje pierwszej pomocy? Przeszedłem kurs…

– Znalazł ją. Joe zesztywniał.

– Tutaj? Debby Jordan?

– Myślę, że to ona – odparła Sarah bezbarwnym głosem, wstając. – Na pewno jest tu zakopany jakiś człowiek na pewno jest martwy. Zabieram Monty’ego do samochodu. Wykonał swoje zadanie. – Lekko pociągnęła za smycz. – Chodź, mały.

Monty ani drgnął.

– Nic nie pomożesz, Monty. Musimy już iść. Monty leżał bez ruchu, pojękując.

– Czy mogę w czymś pomóc? – spytał cicho Joe.

– Nie zostawi jej. Wie, że nie żyje, ale nie akceptuje tego. – Bardzo się starała, aby głos jej nie drżał. – Ten cholerny głupek nigdy nie chce przyjąć tego do wiadomości.

– Wobec tego zabierzmy go stąd – zaproponował Joe i wziął psa na ręce. – Spokojnie, chłopcze, nic ci nie zrobię. Sarah chce, abyś wrócił do samochodu.

– Mam iść z wami? – zapytała Eve.

– Proszę tu zostać – powiedziała Sarah, idąc za Joem. – Za nic nie przyprowadzę tu ponownie Monty’ego, jeśli stracimy dokładne położenie.

Kiedy Jane zobaczyła Joego z psem w ramionach, podbiegła do nich.

– Co się stało? Co się stało Monty’emu?

– Nic mu nie jest. – Joe ostrożnie położył psa na tylnym siedzeniu. – Nie chciał wrócić do samochodu.

– Dlaczego?

Joe odwrócił się do Sarah:

– Muszę wrócić do Eve i oznaczyć to miejsce. Mogę tu panią zostawić?

Sarah kiwnęła głową, usiadła na tylnym siedzeniu i położyła sobie łeb Monty’ego na kolanach. Jane nie spuszczała z nich oka.

– Wygląda na chorego.

– Nie jest chory, jest smutny.

– Dlaczego? – Nagle zesztywniała i odruchowo spojrzała na miejsce, gdzie została Eve. – Znalazł ją?

– Kogoś znalazł.

Jane zadrżała.

– Tak naprawdę to nie wierzyłam, że coś znajdziemy. Wiedziałam, że trzeba jej szukać, ale…

– Wiem. – Sarah starała się uśmiechnąć. – Ja też miałam na ten temat mieszane uczucia.

– Bałaś się, że to przygnębi Monty’ego?

– Wiedziałam, że to go zrani.

– Zachowywał się tak już kiedyś?

– Za każdym razem. Kiedy wróciliśmy z Tegucigalpy, przez miesiąc nie wychodził z domu. Schudł prawie cztery kilo. Musiałam go namawiać do jedzenia.

– Tym razem też tak będzie?

– Mam nadzieję, że nie. – Sarah pogłaskała psa po głowie.

– Nie powinnaś go tam zabierać.

– Ocalił bardzo wielu ludzi. Czy miałam go od tego powstrzymać?

Jane zmarszczyła czoło.

– No, nie. Ale to mi się nie podoba.

– Mnie też nie.

– Czy wszystkie psy są takie?

– Setery wspaniale opiekują się dziećmi i osobami niepełnosprawnymi, bo są bardzo opiekuńczymi psami. Monty ma chyba podwójną dawkę czułości i miłości do dzieci i chorych.

Jane zacisnęła pięści.

– To okropne, że tak cierpi. Nienawidzę tego. Co mam zrobić, żeby mu pomóc?

Z wcześniejszych doświadczeń Sarah wiedziała, iż nie ma szybkiego lekarstwa. Z drugiej strony Jane cierpiała niemal tak samo jak Monty i trzeba było coś zrobić.

– Chodź tu i posiedź z nami. Pogłaskaj go. Niech wie, że tu jesteś.

– Będzie zadowolony?

– Monty lubi dzieci, a ciebie lubi szczególnie, Jane. Myślę, że możesz mu pomóc.

Jane wsiadła do samochodu i zaczęła głaskać Monty’ego.

– On ciągle jęczy. Jesteś pewna, że mu pomagam?

Sarah nie była niczego pewna, wiedziała jednak, iż miłość i witalność dziecka były cudem samym w sobie. Jej też przydałoby się trochę tej witalności.

– To mu na pewno nie zaszkodzi.

Przez kilka minut w samochodzie panowała cisza.

– Dlaczego to robisz? – szepnęła Jane. – Kochasz Monty’ego. Na pewno nienawidzisz tej pracy.

– Niewiele jest ludzi i psów, które potrafią robić to, co my. – Chrząknęła. – Muszę jednak bardzo uważać, w jaki sposób wykorzystuję Monty’ego. Jestem za niego odpowiedzialna. To ja muszę nas chronić.

– Dlaczego?

– Bo Monty jest, jaki jest, i bardzo mnie kocha. – Pieszczotliwie pogłaskała łeb psa.

Już dobrze, piesku – pomyślała. Proszę, nie przejmuj się tak. Nie mogę na to patrzeć. Musimy cię z tego wyciągnąć.

– I nigdy, przenigdy mi nie odmówi – szepnęła.

Debby Jordan została tu pogrzebana. Eve wpatrywała się w teren wskazany przez Sarah. Nie przypominał grobu.

– Tutaj? – spytał Joe. Wrócił z czerwoną flagą, którą przyniósł zapewne z bagażnika samochodu.

Gestem pokazała na miejsce.

– Nie mogę uwierzyć, że Monty ją znalazł. Niemal straciłam nadzieję.

– Nie mów. – Wbił w ziemię flagę i wyprostował się. – To chyba wystarczy. Czy zastanawiałaś się nad tym, co powinniśmy teraz zrobić?

– Sami nie możemy jej wykopać. Zatarlibyśmy ślady. Czy zwrócimy się do miejscowej policji?

– Możemy. – Joe urwał. – Albo możemy zadzwonić do Spiro.

– Poszukują mnie za porwanie dziecka. Nie pozwolę, żeby zabrali mi Jane.

– Zatem musimy opracować jakiś układ, prawda? Taki, w którym nie byłabyś przynętą – dodał, zaciskając wargi.

– Nie wiemy nawet na pewno, czy to Debby Jordan tu leży.

– Ale masz przeczucie, że tak jest, prawda?

– Tak, myślę, iż to ona. Chciał, abym ją znalazła, i znalazłam. Ale chciał też, żeby to trwało jak najdłużej. Przypuszczalnie stało się to dla niego za szybko. Zobaczymy, co teraz zrobi.

Загрузка...