Rozdział piętnasty

Tego wieczoru o pół do dziewiątej mały samolot wylądował na niewielkim lotnisku na północ od Dillard w stanie Arizona. W górach były ostatnio opady śniegu i marznącej mżawki. Lotnisko miało jedynie dwa pasy, a ich nawierzchnia pozostawiała wiele do życzenia. Przy budynku lotniska stała jedna taksówka.

Spiro odebrał telefon od Charliego w taksówce, w drodze do miasta. Kiedy się rozłączył, nie wyglądał na zachwyconego.

– Budynek archiwum spłonął sześć lat temu – relacjonował. – A w miejscowej szkole nie ma śladu po kimkolwiek z rodziny Baldridge’ów.

– Może chodzili do szkoły w sąsiednim miasteczku.

– Sprawdzamy teraz w Jamison. To prawie pięćdziesiąt kilometrów stąd. – Wyjrzał przez okno. – Ale szkoły są zamknięte do jutra rana. Musimy przenocować w hotelu… Choć Charlie twierdzi, iż nie ma tu żadnego hotelu. Zdaje się, że w Dillard mieszka coś około czterech tysięcy ludzi.

– Sześć i pół tysiąca – odezwał się kierowca taksówki.

Spiro sięgnął do kieszeni i wyjął notes.

– Charlie wspominał o pensjonacie niejakiej pani Tolvey na Pine Street.

– Dobry wybór – zgodził się kierowca. – Pani Tolvey podaje doskonałe śniadania.

– Świetnie. – Eve objęła ramieniem Jane, która się o nią opierała. – Żebyśmy mogli tylko gdzieś przenocować! Dziękuję – spojrzała na nazwisko kierowcy na tabliczce – panie Brendle.

– Mam na imię Bob. Łóżka też są bardzo wygodne. Pani Tolvey prowadzi swój pensjonat od ponad dwudziestu lat i co pięć lat wymienia wszystkie materace.

– Niemożliwe – powiedział Spiro.

– Cóż, za często nie są używane.

– Dwadzieścia lat – powtórzył Joe, spoglądając na Spiro. – Co za zbieg okoliczności!

– Charlie jest dobrym agentem. Być może dowiemy się czegoś od pani Tolvey.

– Czy ma dość pokoi? – zapytał Joe kierowcę taksówki.

– Sześć. I wszystkie bardzo czyste i porządne. – Kiwnął głową. – To niedaleko stąd. Dwie przecznice.

Pensjonat mieścił się w dużym, szarym budynku z drewnianą huśtawką na szerokiej frontowej werandzie. Nad drzwiami świeciła się lampa.

– Idźcie do środka – powiedział Bob. – Ja wezmę bagaże.

– Proszę poczekać – powstrzymał go Spiro. – Macie tu jakiś bar?

– Chyba pan żartuje. Cztery. – Bob wyciągnął torby z bagażnika. – Chcą się państwo najpierw napić?

– Dokąd chodzą stali klienci?

– Do baru Cala Simma przy Third Street.

– Niech mnie pan tam zawiezie. Zobaczę, czy jeszcze dziś uda mi się czegoś dowiedzieć – zwrócił się do Eve. – Wynajmij dla mnie pokój i uprzedź panią Tolvey, że zjawię się za parę godzin.

Eve potaknęła.

– Porozmawiasz z panią Tolvey? – spytał Spiro Joego.

– A jak myślisz?

Taksówka odjeżdżała, gdy pani Tolvey otworzyła drzwi. Była pięćdziesięcioparoletnią kobietą z krótkimi, kręconymi, brązowymi włosami i szerokim uśmiechem. Miała na sobie jasnozieloną kordonkowa podomkę.

– Podwiózł was Bob, prawda? Nazywam się Nancy Tolvey. Szukacie noclegu?

– Chcemy wynająć trzy pokoje. – Joe wziął torby i wszedł do przedpokoju. – Podwójny dla pani Duncan i dla dziewczynki, pojedynczy obok nich dla mnie. Nasz przyjaciel przyjedzie za jakiś czas. Dla niego też weźmiemy pokój.

– Dobrze, ale nie mam pokoju z dwoma łóżkami. Może być z jednym podwójnym?

Eve kiwnęła głową.

– Może zaprowadzi pani Eve i Jane na górę, a ja zostanę tu i wypełnię formularz.

Eve wzięła swoje bagaże i razem z Jane poszły na górę za panią Tolvey.

Pokój, który im pokazała, był czysty i jasny, z tapetą w zielone gałązki na kremowym tle.

– Łazienka jest na końcu korytarza – poinformowała pani Tolvey.

– Słyszałaś, Jane – powiedziała Eve. – Idź pierwsza pod prysznic. Rozpakuję nasze rzeczy i zaraz przyniosę ci piżamę.

– Dobrze. – Jane ziewnęła szeroko. – Sama nie wiem, dlaczego jestem taka śpiąca.

– To z powodu tej wysokości – wyjaśniła pani Tolvey. – Nie jesteście stąd, co?

– Przyjechaliśmy z Phoenix.

– Byłam tam raz. – Pani Tolvey pokiwała głową. – Za gorąco. Nigdy nie mogłabym się przyzwyczaić do takiego klimatu po mieszkaniu tu przez całe życie.

Całe życie…

Joe powiedział Spiro, że porozmawia z panią Tolvey, ale Eve równie dobrze mogła to zrobić sama.

– Szukamy rodziny, która chyba mieszkała tutaj dawno temu. Nazywali się Baldridge’owie.

– Baldridge’owie? – Nancy Tolvey zastanawiała się przez chwilę, a potem potrząsnęła przecząco głową. – Chyba nie. Nie przypominam sobie nikogo o takim nazwisku. – Podeszła do schodów. – Przyniosę ręczniki.

Warto było spróbować – pomyślała Eve. Może jutro się czegoś dowiemy.

Nancy Tolvey zeszła na dół zamyślona, marszcząc brwi.

– Coś się stało? – spytał Joe.

Usiadła za staroświeckim biurkiem w korytarzu.

– Nie, nic – odparła i otworzyła książkę meldunkową. – Proszę się tu wpisać. Nazwisko, adres, numer prawa jazdy. – Kiedy wypełniał rubryki w księdze, przypatrywała mu się ze zmarszczonymi brwiami. – Będzie pan miał wspólną łazienkę z przyjaciółmi. Nie mamy… – Zamknęła oczy. – Świece…

– Miałem nadzieję, iż jest u pani elektryczność – rzekł sucho Joe.

Otworzyła oczy.

– Nie to miałam na myśli. Pani Duncan pytała mnie, czy nie znam rodziny Baldridge’ów, i powiedziałam, że nie pamiętam tu nikogo o takim nazwisku.

Joe zesztywniał.

– A teraz pani sobie przypomniała, tak?

– Nie chciałam o tym mówić. Tak, przypomniałam sobie. – Uśmiechnęła się gorzko. – Nie mogłabym zapomnieć. I milczenie nic nie pomoże, prawda? Całe lata usiłowałam pozbyć się tych wspomnień.

– Baldridge’owie mieszkali tu, w mieście? Potrząsnęła głową.

– Nie, na północ od Dillard.

– Koło Jamison?

– Nie, namiot stał wyżej w górach.

– Namiot?

– Stary Baldridge był ewangelistą. Prawdziwie nawiedzonym kaznodzieją. Mieszkał w namiocie rozstawionym na płaskowyżu w górach, gdzie wygłaszał kazania. – Skrzywiła się. – Kiedy byłam nastolatką, trochę się źle prowadziłam. No, może nawet nie trochę. Mój tatuś uważał, że należy zadbać o zbawienie mojej duszy. Kiedy usłyszał o kazaniach namiotowych wielebnego Baldridge’a, zawiózł mnie tam pewnego wieczoru. Mówię panu, to było niezłe przedstawienie. Wielebny potwornie mnie nastraszył.

– Dlaczego?

– Wyglądał jak śmierć na chorągwi. Biała twarz, brudne siwe włosy, a jego oczy…

– Ile miał lat?

– Chyba z sześćdziesiąt. Wydawał mi się naprawdę stary. Miałam zaledwie piętnaście lat.

Czyli ten kaznodzieja nie mógł być Donem – pomyślał Joe.

– Krzyczał na mnie – mówiła dalej Nancy Tolvey. – Stał tam, wymachując czerwoną świecą i wyzywając mnie od kurew.

– Czerwoną świecą?

– W całym namiocie pełno było świec. Nie było światła elektrycznego, tylko wielkie żelazne świeczniki ze świecami. Przy wejściu każdy dostawał świecę. Dzieci białe. Reszta – czerwone albo różowe. – Potrząsnęła głową. – Nigdy nie wybaczyłam tacie, że mnie tam zaprowadził i pozwolił, aby Baldridge zaciągnął mnie do ołtarza i krzyczał na cały głos, że jestem grzesznicą.

– Wyobrażam sobie, że nie jest łatwo coś takiego wybaczyć.

– Pamiętam, że płakałam i mu się wyrywałam. Wybiegłam z namiotu i popędziłam na dół, do naszego samochodu. Ojciec przyszedł za mną i starał się zaprowadzić mnie z powrotem do namiotu, ale się nie dałam. Wreszcie zabrał mnie do domu. Sześć tygodni później wyszłam za mąż i wyprowadziłam się od rodziców.

– Kto jeszcze był tamtego wieczoru w namiocie?

– Bardzo dużo ludzi. Dlaczego pan go szuka? Czy to jakiś pański krewny?

– Nie, w gruncie rzeczy szukamy członków jego rodziny.

– Nic o nich nie wiem. – Nancy Tolvey potrząsnęła głową. – Musi pan spytać innych.

– Czy mogłaby mi pani podać nazwiska osób, które mogą pamiętać wielebnego?

– Tata dowiedział się o nim w kościele baptystów przy Bloom Street. Wielu członków tego kościoła jeździło na weekendowe zebrania. Ktoś tam może coś wiedzieć. – Uśmiechnęła się krzywo. – W tym kościele zostałam ochrzczona, ale nigdy do niego nie wróciłam. Bałam się, że spotkam kogoś, kto był przy tym, jak ten stary diabeł wymyślał mi od grzeszników.

– I nigdy już pani nie słyszała o kaznodziei?

– Myśli pan, że chciałabym ponownie o nim usłyszeć albo nawet pomyśleć? Nie byłam wcale taka zła. W końcu co to jest seks? Nie powinien był mi tego robić. – Westchnęła głęboko. – Denerwuję się tym wszystkim nie wiadomo dlaczego. To było przecież tak dawno temu. Od tej pory wiodłam szczęśliwe życie. To śmieszne, że wypadki z dzieciństwa i wczesnej młodości zostawiają najgłębsze urazy, prawda?

– Może nie takie śmieszne.

Nancy Tolvey wstała zza biurka.

– Szłam po ręczniki. Pański pokój jest przy schodach obok pokoju pani Duncan i dziewczynki.

Joe przyglądał się, jak odchodziła korytarzem. Jednak coś znalazł.

– Ewangelista – powtórzyła Eve. – Myślisz, że to ojciec Dona?

Joe wzruszył ramionami.

– Albo dziadek. Powiedziała, ze miał z sześćdziesiąt lat.

– Piętnastolatce każdy, kto ma więcej niż trzydziestkę, wydaje się zgrzybiałym staruszkiem.

– To prawda.

– Świece miały dla tego kaznodziei jakieś szczególne znaczenie. Chodziło mu o stan łaski?

– Raczej o stopień zgrzeszenia.

– I Don kontynuuje jego sądy? – Eve potrząsnęła głową. – Jest bardzo sprytny. Wie, dlaczego zabija. Lubi to.

– Ale, jak mówi Nancy Tolvey, najbardziej ranią rzeczy, które ci się przytrafiły w dzieciństwie.

– Co takiego mu się przydarzyło, co później zmieniło go w masowego mordercę?

Joe znów wzruszył ramionami.

– Kto wie? Jutro wybierzemy się do kościoła baptystów i spróbujemy się czegoś dowiedzieć.

– Myślisz, że ojciec Dona jeszcze żyje?

– Być może. Byłby dość stary. – Joe pochylił się i pocałował Eve w czubek nosa. – Idź spać. Zaczekam na Spiro i powiem mu, czego się dowiedzieliśmy.

– To więcej, niż się spodziewałam. – Eve poczuła przyjemne podniecenie. Nastąpił przełom i Don nie był już całkowitą niewiadomą. – A jutro będziemy wiedzieć jeszcze więcej.

– Nie oczekuj za wiele.

– Nie wygłupiaj się. Oczywiście, że się wiele spodziewam.

– Nie powinienem narzekać. – Joe uśmiechnął się. – Nadzieja jest dla ciebie bardzo zdrowym uczuciem.

– Przestań traktować mnie tak, jakbym była chora psychicznie, a ty moim psychoanalitykiem.

– Przepraszam. Przyzwyczaiłem się do analizowania każdego twego ruchu. To dlatego, że zawsze stałem tęsknie na bocznej linii.

– Słowa „tęsknie” nie ma w twoim słowniku. – Szybko odwróciła wzrok. – Jane jest już w łóżku. Popilnujesz jej, jak pójdę do łazienki?

– Będę warował pod drzwiami pokoju.

Idąc korytarzem, czuła na sobie jego spojrzenie. Zmiękły jej kolana. Odkąd wyjechali z Phoenix, Joe na powrót przyjął rolę starego przyjaciela. Aż do tej pory nie wyrwał się z żadną osobistą wypowiedzią, a teraz jego słowa przypomniały jej poprzednią noc.

Z niepokojem doszła do wniosku, że jej uczucia do Joego prawie wzięły górę nad radością i nadzieją związaną z tym, czego dowiedzieli się o Donie.

Następnego dnia, gdy Eve i Jane zeszły na dół, Joe już na nie czekał.

– Obawiam się, że musimy sobie darować śniadanie pani Tolvey. Taksówka stoi przed domem. Spiro na nas czeka.

– Nie ma go tu?

– Nie. Zadzwonił koło trzeciej rano. W barze dowiedział się czegoś o wielebnym Baldridge’u i pracował całą noc.

– Mówiłeś mu, że powinniśmy pójść do kościoła baptystów?

Joe kiwnął głową.

– Powiedział, że to nie jest konieczne. Kiedy się dowiedział o zebraniach w namiocie, odszukał wielebnego Pipera, który jest pastorem w kościele przy Bloom Street, i go obudził.

Eve spojrzała na niego zaskoczona. Joe wzruszył ramionami.

– Nikt nie twierdził, że Spiro nie jest bezwzględny, gdy trafi na jakiś ślad.

– Znalazł coś?

– Znalazł miejsce, gdzie Baldridge wygłaszał swoje kazania. To dość daleko stąd. Tam spotkamy się ze Spiro.

Spiro stał sam na szczycie wzgórza. Ziemię pokrywały plamy śniegu, a daleko, nad górami, wisiały szare chmury.

Kierowca zaparkował u stóp wzgórza.

– Zapłać taksówkarzowi, Joe! – krzyknął z góry Spiro. – Wrócicie ze mną. Zarekwirowałem samochód wielebnemu Piperowi. – Uśmiechnął się sardonicznie, wskazując ruchem głowy brązowego forda, zaparkowanego w pewnej odległości. – Czasami praca w FBI ma swoje zalety.

Jane wbiegła na wzgórze i rozejrzała się wokół. Ziemia była kompletnie naga. Kawałki nadpalonych szmat zwisały z wielu wbitych w ziemię poczerniałych palików.

– Pożar?

– Tak – odparł Spiro.

Eve poczuła przejmujący, chłodny dreszcz.

– Co tu się stało?

– Chcesz odesłać dziecko do samochodu? – spytał Spiro.

Jane przechadzała się w pewnym od nich oddaleniu.

– Nie, nie będę jej odsuwać. Zasługuje na to, aby wiedzieć wszystko to, co my.

– A co my wiemy? – zapytał Joe, podchodząc. – Kiedy to się stało?

– Dwadzieścia dziewięć lat temu.

– Wypadek?

– Tak przypuszczano. Wszyscy przecież wiedzieli o świecach. Namiot aż się prosił o pożar.

– Ktoś zginął w pożarze?

– Nie znaleziono żadnych ciał. Odbywały się tu nabożeństwa w każdy piątek, sobotę i niedzielę. Pożar musiał wybuchnąć w ciągu tygodnia, ponieważ to miejsce wyglądało tak jak teraz, kiedy w piątek przybyli pierwsi wierni.

– Było jakieś dochodzenie?

– Naturalnie. Nikt jednak nie odnalazł wielebnego Baldridge’a. Policja doszła do wniosku, że przeniósł się gdzie indziej. Ewangeliści na ogół wędrują z miejsca na miejsce, a Baldridge nie miał dobrych stosunków z miejscowymi władzami. Wielokrotnie przestrzegano go, iż świece grożą pożarem.

– Naprawdę się przeniósł?

– To musimy dopiero sprawdzić. – Spiro rozejrzał się. – To dziwne miejsce – powiedział z obrzydzeniem.

Eve czuła to samo.

– Jeśli wszystko się tu spaliło dwadzieścia dziewięć lat temu, dlaczego trawa nie odrosła?

– Czego się jeszcze dowiedziałeś? – spytał Joe. – Co z jego rodziną? Co wielebny Piper powiedział o Kevinie Baldridge’u?

– Nie pamięta żadnego Kevina. Kiedy działał tu wielebny Baldridge, ojciec Pipera był pastorem w kościele baptystów przy Bloom Street. Kiedy ojciec przywoził go tu na nabożeństwa, obecny pastor był małym chłopcem. Raz spotkał panią Baldridge, ale jedyni synowie, których sobie przypomina to Ezekiel i Jacob. Nigdy nie widział Kevina.

– Przecież wiemy, że Kevin istniał. Pani Harding go poznała.

– Jeśli tu był, chowano go przed ludźmi. – Spiro potrząsnął głową. – Choć nikt nie ma pojęcia, dlaczego. Podobno stary Baldridge zatrudniał w czasie nabożeństwa całą rodzinę: do rozdawania świec, zbierania na tacę…

– Nie podoba mi się tutaj – powiedziała Jane, stając przy Eve. – Kiedy pojedziemy?

Eve zdała sobie sprawę, iż nawet Jane czuła tu jakiś niepokój.

– Niedługo. Chcesz poczekać w samochodzie? Jane potrząsnęła głową i przysunęła się bliżej.

– Zaczekam na ciebie.

– Możemy już iść – powiedział Spiro. – W tej chwili i tak nic więcej nie zrobimy. Wrócimy do Phoenix i przyślę tutaj ekipę dochodzeniową.

– Po tylu latach?

– Nikt tu wcześniej nie szukał grobów.

– Nie wierzysz, że wielebny Baldridge po prostu przeniósł się gdzie indziej, prawda?

– Muszę sprawdzić każdą możliwość i każdy ślad. Wygląda na to, że ten stary facet potrafił być nieprzyjemny.

– Tak. – Joe rozglądał się po okolicy. – Fanatycy na ogół sprawiają wiele bólu.

– Jeśli Kevin Baldridge jest Donem, to jego ojciec spowodował rzeczywiście wiele nieszczęścia. – Spiro ruszył na dół. – Jaki ojciec, taki syn.

– Może to nie jest Kevin. Może to któryś z jego braci. – Eve szła za Spiro.

– Gdzie był Kevin podczas nabożeństw? – spytał Spiro. – To mi wygląda na bunt przeciwko ojcu. – Obejrzał się przez ramię. – Co robisz, Quinn?

Joe, klęcząc, rozkopywał ręką miękką ziemię.

– Chciałem coś sprawdzić. – Podniósł garść ziemi do ust i dotknął językiem. – Sól.

Eve zatrzymała się w miejscu.

– Co?

– Podobnie jak ty zastanawiałem się, dlaczego tu nic nie rośnie. – Joe wstał i wytarł dłoń o spodnie. – Ktoś przeorał ziemię solą, albo po pożarze albo nawet przed nim. Nie chciał, żeby kiedykolwiek coś tu jeszcze wyrosło.

Wrócili do Phoenix wczesnym wieczorem. Spiro opuścił ich na lotnisku. Joe, Eve i Jane dotarli do domu Logana po dziewiątej.

Kiedy weszli do dużego pokoju, Eve ze zdumieniem zobaczyła Logana we własnej osobie. Siedział na kanapie i grał w karty z Sarah.

– Najwyższy czas – powiedział, wstając i rzucając karty na stół. – Dlaczego, do jasnej cholery, nie zawiadomiłaś mnie, że wyjeżdżasz z miasta?

– Cieszę się, że wróciliście – rzuciła Sarah. – Siedzi tu od wielu godzin, doprowadzając mnie i Monty’ego do szału. Nie chciał wyjść, a w dodatku kazał się zabawiać. Logan wykrzywił się.

– Szachrowała pani.

– Po prostu lepiej od pana gram w pokera. Jak pan myśli, co robią w przerwach ekipy ratownicze? – Sarah wstała. – Ty się nim zajmij, Eve. Monty i ja jesteśmy zmęczeni jego ponurym nastrojem.

– Nie mam ponurego nastroju.

Sarah nie zamierzała się z nim kłócić.

– Chodź ze mną, Jane. Kiepsko wyglądasz, prawie tak, jak ja się czuję. Męcząca wycieczka?

– Tam było dziwacznie. – Jane poklepała Monty’ego. – Chodź, stary, idziemy spać.

Pies przeciągnął się, a potem wyszedł za Sarah i Jane z pokoju. Logan odprowadził wzrokiem Sarah.

– Nadal ma pretensje – zauważył.

– Grała z tobą w karty – przypomniał mu Joe.

– Bo chciała mnie pobić. – Logan odwrócił się do Eve i zaatakował: – Nie przyszło ci do głowy, że będę się denerwować, kiedy się dowiedziałem od Bookera, że wyjechałaś? i – Spieszyłam się. Spiro trafił na ślad. W ogóle o tym nie pomyślałam. – Zapewne powinna zawiadomić Logana o wyjeździe. – Przepraszam cię, Loganie.

– Daj jej spokój. – Joe stanął za nią, opierając dłonie na ramionach Eve. – Ma dość problemów, nie musi jeszcze pamiętać o tobie.

– Uspokój się, Joe. Logan stara się mi pomóc. Nie powinnam go martwić.

– Zmartwienie mi nie przeszkadza, jeśli mogę na nie coś zaradzić. Nie wytrzymuję, kiedy jestem odsunięty… – Logan urwał i wbił wzrok w Eve i w stojącego za nią Joego. – To koniec, prawda? Zrobił to?

– Co?

– Wygrał. Wreszcie dostał to, czego chciał. Boże, teraz wszystko jest jasne. – Uśmiechnął się ponuro. – Powinienem wiedzieć, że walczę o przegraną sprawę. Mógłbym walczyć z Quinnem, ale nie mogę walczyć z tobą, Eve. Odkąd przyjechał na wyspę, chciałaś z nim wrócić do domu.

– Z powodu Bonnie.

– Może. – Logan przyglądał im się przez dłuższą chwilę. – Dbaj o nią, Quinn.

– Nie musisz mi tego mówić.

– Muszę. To jest ostrzeżenie, a nie stwierdzenie. Zadzwoń do mnie, Eve, jeśli będę mógł ci w czymś pomóc.

– Nie będzie jej potrzebna twoja pomoc – rzucił Joe.

– Nigdy nie wiadomo.

Eve nie mogła tego znieść. Nie pozwoli mu tak odejść.

– Joe, chcę porozmawiać z Loganem w cztery oczy.

Joe nawet nie drgnął.

– Joe!

– Dobrze. – Wyszedł z pokoju.

– Dlaczego mam wrażenie, że podsłuchuje pod drzwiami? – spytał Logan.

– Bo pewno tak jest – odparła, starając się uśmiechnąć. – Powinieneś to przyjąć jako komplement.

– Naprawdę?

– On wie, ile dla mnie znaczysz. Ile zawsze będziesz dla mnie znaczył.

– Najwyraźniej niewiele, w każdym razie nie dość.

– A ile to jest dość? Boli mnie, gdy cierpisz. Jestem szczęśliwa, gdy ty jesteś szczęśliwy. Jeśli kiedykolwiek będziesz mnie potrzebował, przyjdę. Czy to nie dość?

– To dużo. Nie tyle, ile chciałbym, ale przyjmuję. – Przerwał na moment. – Pytam dla zaspokojenia własnej ciekawości: jak Quinn to zrobił?

– Nie wiem – odpowiedziała szczerze. – Nie chciałam tego. Czuję się niespokojna. Jakbym tkwiła w jakiejś wirówce. Po prostu się zdarzyło.

– Z Quinnem nie ma prostych zdarzeń. Ma wielką siłę. Zawsze wiedziałem, że czeka na ciebie w kuluarach.

– Ja nie.

– Wiem. Miałem nadzieję, że będziesz całkowicie moja, nim Quinn się zdecyduje na jakiś ruch. Nie udało mi się. Trudno. – Przyglądał jej się przez kilka minut, a potem szybko ją pocałował. – Ale to był dobry rok, prawda?

Eve poczuła w oczach piekące łzy.

– Najlepszy.

– Nie najlepszy, bo nie doszlibyśmy do tego punktu, ale niezły. – Wziął ją pod ramię i wyprowadził do przedpokoju, gdzie przy schodach czekał Joe. – Cześć, Quinn. Co za niespodzianka!

Joe podszedł bliżej do Eve.

– Nie musisz się zachowywać tak, jak bym zamierzał ją porwać. To nie w moim stylu – rzucił Logan, zaciskając usta. – Choć mam ochotę skręcić ci kark.

Joe potrząsnął głową.

– Ale nie zrobisz tego. Tym się właśnie różnimy. Jesteś twardy, nigdy jednak w stosunkach z Eve nie przekroczyłeś punktu, z którego nie ma powrotu. Ciekaw jestem, czy z kimś ci się to udało.

Logan zrobił krok do przodu i powiedział cicho:

– Mam ochotę udowodnić, że się mylisz.

– Loganie! – zawołała Eve.

Nie sądziła, że jej posłucha, ale Logan odwrócił się i otworzył drzwi.

– Do widzenia, Eve. Będę w pobliżu. Nie wykluczaj mnie całkiem ze swego życia, dobrze?

– To byłoby niemożliwe. – Byli sobie zbyt bliscy. Pocałowała go w policzek. – Nigdy w życiu.

– Pamiętaj, co powiedziałaś. – Logan zamknął za sobą drzwi.

Joe gwizdnął cicho.

– To mi się nie podoba. Czy ja też muszę się z nim za przyjaźnić?

– Nic nie musisz. Ale Logan jest moim przyjacielem. I zawsze będzie.

– Tego się właśnie obawiałem. Muszę się zastanowić nad… – Urwał. – Jesteś zdenerwowana. Już nic nie mówię i zostawiam cię samą.

– W to nie uwierzę.

– Naprawdę jesteś zdenerwowana. – Joe spojrzał na nią pochmurnym wzrokiem. – A ja jestem cholernie zazdrosny.

Powiedziała coś, co kiedyś mówił jej Joe:

– Musisz się przystosować.

– Dobrze – odparł z uśmiechem.

– Niczego ci nie obiecywałam, Joe. Nadal uważam, że nie…

– Muszę już iść – przerwał jej. – Zaczynasz poważne rozważania, a to mogłoby być niebezpieczne. Jadę na policję i dowiem się, co ze zdjęciem. – Zamilkł na chwilę. – Być może nie wrócę na noc. Wydaje mi się, że przyda ci się odrobina samotności…

Poczuła jednocześnie ulgę i rozczarowanie.

– Możesz spokojnie wrócić. Jeśli nie zechcę cię w swoim łóżku, to ci powiem.

– Staram się pokazać moją bardziej subtelną stronę. – Pochylił się i mocno ją pocałował. – Spij dobrze. Zobaczymy się rano.

Wchodząc na górę, wątpiła, czy będzie dobrze spała. Przez całą powrotną drogę z Dillard nie mogła zapomnieć widoku spalonego, zniszczonego wzgórza. Co napełniło Dona taką złością i goryczą, że wszystko zrujnował? Wybebeszył i zabił ziemię, tak jak zabijał swoje ofiary.

A później musiała stanąć twarzą w twarz z Loganem i sprawić mu ból. Już drugi raz.

Nigdy jednak nie przyszło jej wcześniej do głowy, iż jej uczucia do Joego mogą się tak zmienić. Gdyby była mądra, odsunęłaby się od niego i skoncentrowała wyłącznie na pracy. Kiedy zajmowała się tylko pracą, nie czuła się taka niepewna i rozdygotana uczuciowo. Miała jakiś cel i satysfakcję, wiedząc, że pomaga zaginionym.

Tak, to powinna zrobić. Myśleć wyłącznie o pracy. Odsunąć Joego…

To ci się nie uda, mamo. – Bonnie siedziała na krześle przy łóżku. – Joe ci na to nie pozwoli. Poza tym już jest za późno.

Mogę zrobić wszystko, co zechcę. – Eve podsunęła się wyżej na poduszce. – Wtrąca się w moje życie.

Ja też, a przecież mnie nie odrzucasz.

– Nie można odrzucić snów.

Bonnie roześmiała się.

Zawsze masz na wszystko odpowiedź. Nie odrzucasz mnie, ponieważ mnie kochasz.

Tak – szepnęła Eve.

I dlatego nie możesz odrzucić Joego.

To co innego.

Masz stuprocentową rację. Joe żyje.

Nie chcę go zranić.

Jesteś przygnębiona z powodu Logana. To nie ma sensu. Prędzej czy później tak się musiało zdarzyć. Pamiętasz, jak ci raz powiedziałam, że czasami miłość zaczyna się od jednej rzeczy, a kończy całkiem czymś innym? Nie musisz utracić Logana i na pewno nie stracisz Joego.

Bzdura. Strata może nadejść w każdej chwili. Ciebie straciłam.

Nie bądź niemądra. To dlaczego jestem tu i rozmawiam z tobą?

Bo jestem stuknięta. Również z tego powodu powinnam zerwać z Joem.

– Me będę się z tobą kłócić. Jesteś mądra, dasz sobie radę. – Bonnie usiadła wygodniej na krześle. – Chcę tylko tu posiedzieć i pobyć trochę z tobą. Dawno z tobą nie byłam.

To dlaczego nie przyszłaś wcześniej?

Nie mogłam się do ciebie zbliżyć. Tym razem było bardzo trudno. Tyle ciemności… Wokół niego jest tylko ciemność, mamo.

To straszny człowiek. – Eve oblizała wargi. – Czy to był on, Bonnie?

Nie widzę po ciemku. Może nie chcę widzieć.

– Ja chcę. Muszę.

Bonnie pokiwała głową.

– Wiem, żeby ochronić Jane. Lubię ją.

– Ja też. Ale również dla ciebie, dziecino.

– Wiem, choć teraz skłaniasz się bardziej ku żyjącym. Tak powinno być.

Eve milczała przez chwilę.

Usiłował mi wmówić, że Jane jest twoim kolejnym wcieleniem. Czyż to nie głupota?

Kompletna głupota. Jak mogłabym żyć w następnym wcieleniu, skoro jestem tu i rozmawiam z tobą? – Uśmiechnęła się. - Sama wiesz, że Jane jest inna niż ja.

Wiem.

Nie chciałabyś, aby była taka jak ja, mamo. Wszyscy mamy własne dusze. I dlatego każdy z nas jest wyjątkowy i cudowny.

Don nie jest cudowny.

Nie, jest pokręcony i wstrętny. – Bonnie zmarszczyła czoło. – Boję się o ciebie. Podchodzi coraz bliżej i bliżej…

Niech przyjdzie. Czekam na niego.

Ciii, nie denerwuj się tak. Nie będziemy już dziś myśleć o Donie. Opowiedz mi o Montym. Lubię psy.

Wiem. Miałam ci dać szczeniaka na Gwiazdkę tego roku, gdy…

I od tamtej pory żałujesz, że nie kupiłaś mi go wcześniej. Przestań. Byłam szczęśliwa. Jednakże powinnaś wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Żyj każdą chwilą. Nie odkładaj niczego na jutro.

– Nie pouczaj mnie.

Bonnie zachichotała.

Przepraszam. Opowiedz mi o Montym.

Dużo o nim nie wiem. Należy do Sarah i jest psem ratownikiem, a także poszukiwaczem ciał. Jane go uwielbia i chodzi za nim, kiedy tylko ma…

Mark Grunard czekał w foyer hotelu na Charliego Cathera, gdy wszedł tam Joe.

– A, wróciliście już z gór?

– Co ty tu robisz?

– Cather obiecał, że pójdzie się ze mną napić. Powinien zaraz zejść. Znaleźliście coś w Dillard?

– Archiwa szkolne nie istnieją, sprawdzamy więc sąsiednie miasteczko. Okazało się, że ojciec był wędrownym kaznodzieją.

– Cholera, miałem nadzieję, że zdobędziecie zdjęcie ze szkoły, które będzie można porównać ze zdjęciem od pani Harding.

– My też. – Joe usiadł. – Spiro nie jest zachwycony, że tak bardzo trzymasz się Cathera.

– Pech. On mi nic nie powiedział, więc musiałem wziąć na cel Cathera. To znacznie łatwiejsze zadanie.

– Jest twardszy, niż myślisz.

– Ale nie ma doświadczenia Spiro i może coś mu się wymknie. Powiedział ci coś o zdjęciu? – spytał, korzystając z okazji. – Dlatego tu jesteś?

Joe sam nie był pewien, dlaczego właściwie tu przyjechał. Był już wcześniej na policji w sprawie fotografii, ale dowiedział się jedynie, iż kopie nie były jeszcze gotowe. Znów ten mur. „Są wściekli, że im nie zdradziłem, skąd wiem o miejscu, gdzie zakopano Debby Jordan. Taka jest prawda. Starają mi się odpłacić” – powiedział Spiro.

Nawet gdyby Joe namówił Charliego, aby opisał mu zdjęcie, niewiele by to dało. Szczerze mówiąc, przyjechał tu dlatego, żeby stworzyć pewien dystans między nim a Eve. Instynktownie pragnął działać szybko i zdecydowanie, nie czekać dłużej, ale to byłoby głupie posunięcie.

Eve czuła się mocno związana z Loganem i Joe powinien się cieszyć, że skończyło się jedynie na przygnębieniu. Nie cieszył się jednak i cholernie go nudziło cierpliwe czekanie. Podszedł do niej zbyt blisko, aby teraz się cofać.

– Jasne. Widziałeś go, odkąd wrócił z fotografią?

– Wczoraj wieczorem na policji. – Grunard zamilkł na moment. – Coś go męczy. Stara się to ukryć, ale niezbyt mu się udaje.

– Może Spiro go ochrzanił za rozmowy z tobą.

– Może. – Grunard wzruszył ramionami. – Jednakże zauważyłem to dopiero wtedy, gdy wrócił z tym zdjęciem od Hardingow. Cieszę się, że tu jesteś. Łatwiej przyjdzie nam przyprzeć dzieciaka do muru i dowiedzieć się, co go tak męczy. – Wstał. – Już jest.

Cather wysiadł z windy i podszedł do nich z uśmiechem.

– Nie spodziewałem się ciebie, Joe. Spiro mówił, że dopiero co wróciliście z Dillard. Co to jest? Konspiracja?

Na pewno nie będzie go przypierał do muru – pomyślał Joe. Jak Charliemu coś się wymknie, skorzysta z tego, ale nie będzie naciskał.

– Aha – powiedział, wstając. – A celem jesteś ty.

Uśmiech Cathera znikł.

– Nie mogę rozmawiać o zdjęciu, dopóki Spiro mi na to nie pozwoli. Nie mam zamiaru znów mu nadepnąć na odcisk.

Grunard miał rację, coś dręczyło Charliego. Może jednak wynikało to tylko z nawału pracy.

– Jak nie możesz, to nie. Skoro nie dasz się przekupić, ty płacisz. – Joe ruszył do baru. – Jak się czuje twoja żona?

Eve spała, gdy Don zadzwonił bardzo wcześnie rano. Dźwięk jego głosu zazgrzytał jej w uszach, płosząc spokój, jaki zazwyczaj odczuwała po rozmowach z Bonnie.

– Miałaś zajęcie. Jak ci się podobała sceneria mojego dzieciństwa?

– Skąd wiesz, że tam byłam?

– Słucham. Obserwuję. Nie czujesz, że cię obserwuję, Eve?

– Nie, ignoruję cię… Kevinie.

Roześmiał się.

– Wolę imię Don. Kevin już nie istnieje. Od tamtej pory przeszedłem wiele transformacji. I zauważyłem, że chcesz mnie odepchnąć. Najpierw mnie to rozzłościło, ale już się nie denerwuję. To tylko wzmocniło mój apetyt.

– Kevin musiał być wstrętnym bachorem. Co się stało z twoimi rodzicami?

– Jak ci się zdaje?

– Zabiłeś ich.

– To było nieuniknione. Odkąd byłem małym dzieckiem, mój ojciec widział we mnie szatana. Zmuszał mnie, abym stał nieruchomo, trzymając w każdej dłoni czarną świecę, a potem mnie bił, dopóki nie upadłem na kolana. Kiedy kończył bić, wcierał mi w rany sól. Może miał rację, widząc we mnie diabła. Myślisz, że rodzimy się z nasieniem zła?

– Myślę, że tak było w twoim przypadku.

– Myślisz też, że jestem chory psychicznie. Mój ojciec był wariatem, a nazywali go świętym. Linia podziału jest bardzo cienka, prawda?

– Czy Ezekiel i Jacob również uważali go za szaleńca?

– Nie, bali się go i wierzyli we wszystko, tak jak cała reszta. Usiłowałem otworzyć im oczy. Zabrałem ich ze sobą, kiedy uciekłem. Byłem wtedy samotny i potrzebowałem towarzystwa innych ludzi.

– I przywiozłeś ich tu, do Phoenix?

– Wybieraliśmy się do Kalifornii. Namówiłem dzieciaki Hardingów, aby wyruszyły z nami. Ale wtedy Ezekiel i Jacob się przestraszyli. Którejś nocy zabrali swoje rzeczy i uciekli do ojca. Wpadłem w szał.

– I zabiłeś Hardingów.

– To było coś niesamowitego. Najwspanialsze doświadczenie mojego życia. Wiedziałem, kim jestem i co mam zrobić. Wróciłem do namiotu na wzgórzu i pociachałem ich wszystkich.

– Matkę też?

– Zawsze stała z boku, gdy mnie karał. Czy okrucieństwo jest mniejsze, gdy jest bierne?

– A twoi bracia?

– Wybrali, kiedy wrócili do niego. Musiałem zaczynać od nowa.

– Gdzie są ciała?

– Nie znajdziecie ich. Rozrzuciłem ich ciała po całej Arizonie i Nowym Meksyku i nic nie sprawiło mi większej przyjemności.

– I zasoliłeś glebę na wzgórzu?

– To melodramatyczny gest, ale byłem wówczas bardzo młody.

– A zostawianie świec w dłoniach ofiar? Nie jesteś już taki młody.

– Trudno pozbyć się nawyków z dzieciństwa. A może część mojej satysfakcji wynika z faktu, iż pokazuję ojcu, że używam jego świętych świec w inny sposób.

– Twój ojciec nie żyje.

– Był pewien, że pójdzie do nieba, więc pewno mi się z góry przygląda. Czy też myślisz, że porąbałem mu duszę razem z ciałem? Często się nad tym zastanawiam. – Przerwał na chwilę. – Wierzysz, że dusza Bonnie została zniszczona?

Eve mocno przygryzła dolną wargę.

– Nie.

– Wkrótce i tak się dowiesz. Jeszcze się nie zdecydowałem, jakiej świecy użyję dla ciebie. To trudna decyzja. Dla Jane, oczywiście, biała, ale twój kolor musi odzwierciedlać…

Odłożyła słuchawkę. Był w nastroju do zwierzeń i może powinna go wysłuchać, jednak nie miała siły już tego znosić. Wciągał ją w otaczającą go ciemność. Tym razem było jeszcze gorzej, bo zadzwonił niedługo po cudownym śnie z Bonnie. W tej chwili zło wydawało się wszechobecne i Eve nie miała siły z nim walczyć. Zbliżało się coraz bardziej…

„Powinnaś wyciągnąć z tego wnioski. Zyj każdą chwilą. Nie odkładaj niczego na jutro”.

Słowa Bonnie.

Żyj każdą chwilą…

Dwie godziny później Eve usłyszała, że Joe wchodzi do domu. Wyszła z pokoju i czekała na niego u szczytu schodów.

– W porządku? – spytał, zatrzymując się na jej widok.

– Nie, dzwonił Don. Nic nie jest w porządku, kiedy muszę z nim rozmawiać.

– Co powiedział?

– Zatruwał mi duszę. Sączył jad. Powiem ci później. – Wyciągnęła rękę. – Chodź do łóżka.

Wszedł powoli po schodach i stanął tuż przed nią.

– Wybaczasz mi, iż nie jest mi przykro, że Logan poszedł w odstawkę?

– To nigdy nie była kwestia wybaczenia.

– Przekonałaś się, że nie możesz żyć beze mnie w twoim łóżku? – Wziął ją za rękę.

– Przestań żartować.

– Kto tu żartuje? – Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. – Usiłuję się czegoś dowiedzieć. Wydaje mi się, że dzieje się tu coś bardzo ważnego. O co chodzi, Eve?

Przełknęła ślinę, usiłując rozluźnić zaciśnięte gardło.

– Nigdy nie dałam Bonnie szczeniaka. Wciąż o niego prosiła, a ja zwlekałam. A potem było za późno.

– I co z tego wynika? – Uniósł brwi. – Czy to, że bierzesz mnie do łóżka, jest ekwiwalentem podarowania mi szczeniaka?

Eve potrząsnęła głową.

– Szczeniak nie jest dla ciebie, Joe, lecz dla mnie. Jestem w tej chwili absolutną egoistką. Chcę być przy tobie. Chcę, abyś ze mną rozmawiał. Chcę, żebyś się ze mną kochał. – Uśmiechnęła się drżącymi wargami. – I nie będę zwlekać. Nie będę czekać, aż się stanie za późno. Czy pójdziesz ze mną do łóżka i będziesz ze mną, Joe?

– Tak. – Objął ją ramieniem i powiedział drżącym głosem: – Na pewno.

Загрузка...