Rozdział piąty

5.40 rano


Skończone. Oprócz oczu.

Sięgnęła po kasetkę z gałkami ocznymi.

Najczęściej spotykanym kolorem był brązowy i Eve prawie zawsze używała do rekonstrukcji brązowych oczu. Wstawiła szklane gałki w oczodoły i cofnęła się o krok.

Czy jesteś Johnem Devonem? Czy dobrze wykonałam swoją pracę, żebyś mógł wrócić do domu?

– Chcesz teraz zobaczyć zdjęcie? – spytał cicho Joe.

Podświadomie zdawała sobie sprawę, że siedział przy niej całą noc i czekał.

– Tak.

Wstał i otworzył dużą, żółtą kopertę. Odrzucił jedno zdjęcie i podał jej drugie.

– Wydaje mi się, że chcesz to.

Wpatrywała się w zdjęcie, nie biorąc go do ręki. Joe nie miał racji. Wcale go nie chciała.

Weź, zabierz go do domu.

Wyciągnęła rękę i wzięła zdjęcie. Od razu zauważyła, że powinna była wstawić mu niebieskie oczy. Wszystko inne pasowało.

– To on. To jest John Devon.

– Tak. – Joe wziął od niej zdjęcie i rzucił je na stół. – Zadzwonię do Spiro, jak tylko pójdziesz spać.

– Sama do niego zadzwonię.

– Zamknij się. – Ciągnął ją przez pokój i przedpokój. – Powiedziałem, że to zrobię. Ty wykonałaś swoją pracę.

Tak, wykonała swoją pracę. Znaleziono Johna Devona, co oznaczało, że…

– Przestań myśleć – rozkazał szorstko Joe i popchnął ją na łóżko. – Wiedziałem, że zaczniesz się gryźć, jak tylko skończysz. Ale teraz, do jasnej cholery, masz odpocząć. – Wszedł do łazienki i wrócił z wilgotną myjką. Usiadł przy Eve na łóżku i zaczął ścierać jej z dłoni glinę.

– Powinnam wziąć prysznic.

– Jak wstaniesz.

Rzucił myjkę na nocny stolik, kazał jej się położyć i przykrył ją kapą.

– Bałam się, że to będzie on – szepnęła. – Z jednej strony chciałam, żeby to był John Devon, z drugiej bardzo się tego obawiałam.

– Wiem. – Zgasił światło, usiadł na łóżku i wziął obie jej dłonie w swoje ręce. – Ale nie chciałaś zrezygnować, prawda?

– Nie mogłam. Wiesz dobrze, że nie mogłam.

W odpowiedzi lekko ścisnął ją za ręce.

– Ponieważ to jest John Devon, potwór przypuszczalnie mówił prawdę. Być może to nie Fraser zabił Bonnie.

– Nie wiadomo. To, że Don zabił jedno z dzieci, do których przyznawał się Fraser, nie znaczy, że zabił je wszystkie.

– Ale teraz są większe szanse, że to Don ją zabił.

– Nie wiem, Eve – powiedział słabym głosem. – Po prostu nie wiem.

– Może wciąż ją ma. Ta mała dziewczynka może być moją Bonnie. Nie wystarczyło mu, że ją zabił. Trzyma ją jako trofeum.

– Trzyma ją jako przynętę.

– Nienawidzę myśli, że mogłaby być u niego. Nienawidzę.

– Ciii. Nie myśl o tym.

– Ale jak przestać?

– Nie wiem! Przestań! On tego właśnie chce od ciebie – dodał po chwili. – Poddania się jego kontroli. Byłby zachwycony, gdyby wiedział, że leżysz i cierpisz z powodu czegoś, co zrobił. Idź spać i nie rób mu tej przyjemności.

Joe miał rację. Robiła dokładnie to, co Don chciał.

– Przepraszam. Nie zamierzałam się rozklejać. Jestem chyba zmęczona.

– Ciekawe, dlaczego.

– Wszystko mi się myli. Trudno mi… Chciałam ją zabrać do domu, ale nie…

– Najpierw się prześpij, potem będziesz rozmyślać.

– Musisz zadzwonić do Spiro.

– Później. Zostanę tu, dopóki nie zaśniesz.

– Ty też nie spałeś.

– Skąd wiesz? Kiedy pracowałaś nad czaszką tego chłopca, nie wiedziałaś nawet, że istnieję.

– To nieprawda.

– Czyżby?

– Zawsze wiem, kiedy przy mnie jesteś. To jest jak… – Niełatwo jej było to wytłumaczyć. – To jest tak, jak mieć w ogrodzie stary dąb. Nawet jeśli nie zwracasz na niego uwagi, nigdy o nim faktycznie nie zapominasz.

– Dziękuję za komplement. Porównujesz mnie do drzewa? Do tępego drewna?

Nie, jeśli był podobny do drzewa, to dlatego, że dawał jej schronienie, siłę i wytrzymałość.

– Mądry z ciebie facet. Powinnam była wiedzieć, że cię nie oszukam.

– I nie jestem taki stary!

– Dość stary – odparła z uśmiechem. Przed chwilą cierpiała, ale teraz poczuła się lepiej. Dzięki Joemu. – Już dobrze. Nie musisz przy mnie siedzieć.

– Zaczekam. Jesteś w jakimś dziwnym transie, skoro nazywasz mnie starym dębem. Pójdę, jak zaśniesz.

Powoli robiła się śpiąca. Mogła na razie wszystko bezpiecznie zostawić. Joe siedział przy niej i odpierał ciemność.

– Pamiętasz, jak byliśmy na wyspie Cumberland po egzekucji Frasera? Tak samo trzymałeś mnie za ręce i rozmawiałeś ze mną…

– Teraz chcę, żebyś przestała mówić. Spij. Eve milczała przez chwilę.

– Zaczynam się go bać, Joe.

– Nie bój się. Nie pozwolę, żeby ci się coś stało.

– Nie sądziłam, że będę się bała. Na początku byłam zła, ale on jest sprytny i moja śmierć nie stanowi dla niego najważniejszego celu. Musi sprawić, żebym czuła… Musi mnie zranić. To mu jest potrzebne.

– Tak.

Nagle coś jej przyszło do głowy.

– Mama?

– Nic jej nie grozi. Załatwiłem jej ochronę.

– Naprawdę? – Odetchnęła z ulgą.

– To było logiczne posunięcie. Nieźle jak na tępy kawałek drewna, co?

– Nieźle. – Jeśli matka była bezpieczna, Don nie mógł jej skrzywdzić i tym samym szantażować Eve. Nie mógł jej zranić, krzywdząc kogoś, kogo kochała.

A właśnie że mógł. Wciąż miał Bonnie.

Bonnie nie żyła. Wprawdzie Eve ze wstrętem i obrzydzeniem myślała o tym, że potwór wciąż ma Bonnie, ale faktycznie nie mógł już jej nic złego zrobić. W tej chwili był w stanie zranić jedynie Eve, ale ona potrafi ukryć przed nim swoje cierpienie.

– Wszystko jest pod kontrolą – powiedział Joe. – Nie martw się, matce nic się nie stanie.

Mimo to Eve się niepokoiła i Joe, oczywiście, to wyczuł. Nie o matkę. Jeśli Joe powiedział, że jest bezpieczna, to znaczy, że jest bezpieczna. Tylko…


Na razie trzeba o wszystkim zapomnieć. Zasnąć i mieć nadzieję, że kiedy się obudzi, znajdą, razem z Joem, sposób, żeby złapać potwora i zabrać Bonnie do domu. Przecież nie był niezwyciężony. Zrobił błąd, dzwoniąc do Eve. W żaden sposób nie mógł już jej zranić.

Nie miała powodu do niepokoju.

Nazywała się Jane MacGuire i miała dziesięć lat.

Don zauważył ją parę dni wcześniej, kiedy krążył samochodem po budowie nowego osiedla w południowej części miasta. Z początku w oczy rzuciły mu się jej rude włosy, a potem jego uwagę przyciągnęła także otaczająca ją aura niezależności i buntu. Szła ulicą tak, jakby tylko czekała, żeby ją ktoś zaczepił. Na pewno nie była cichym, nieśmiałym ptaszkiem.

Czy była zbyt zbuntowana, aby wzbudzić sympatię Eve Duncan? Jej córka była przecież zupełnie inna. Ale też Bonnie Duncan, w przeciwieństwie do Jane MacGuire, nie wychowywała się w kolejnych rodzinach zastępczych. Nie miała okazji, żeby nauczyć się życia ulicy.

Powoli jechał za dzieciakiem. Dokądś szła. Miała jakiś cel.

Nagle skręciła w boczną alejkę. Czy powinien pójść za nią i zaryzykować, że go zobaczy? Niebezpieczeństwo nie było aż tak wielkie. Jak zwykle, gdy wyruszał na polowanie, zmienił swój wygląd.

Zaparkował samochód i wysiadł. Nie mógł zmarnować takiej okazji. Musiał się upewnić.

A to skurwysyn, znów za nią lazł.

Niech idzie – pomyślała ze złością Jane. Taki sam wstrętny zboczeniec jak ci, co wystawali na boisku szkolnym i uciekali, kiedy pokazało się ich nauczycielce. Już wczoraj zauważyła, że ją śledzi, i trzymała się zatłoczonych, jasno oświetlonych ulic. Jednakże teraz nie miała się czym przejmować. Dobrze znała tę alejkę i potrafiła bardzo szybko biegać. Poza tym dziś musiała tutaj przyjść.

– Tu jestem, Jane.

Zobaczyła, że Mikę siedzi skulony w tekturowym pudle pod ścianą. Na pewno było mu zimno. Chyba spędził noc w tym pudle. Zazwyczaj tak było, gdy jego ojciec wracał do domu. Pechowo się złożyło, że łobuz postanowił wrócić w styczniu, kiedy było cholernie zimno.

Sięgnęła do kieszeni kurtki i podała mu kanapkę, którą zwinęła rano z lodówki Fay.

– Śniadanie. Ta kanapka jest dość stara. Nie mogłam nic więcej załatwić.

Patrzyła, jak łapczywie zjada chleb, a potem spojrzała na moment za siebie.

Zboczeniec skrył się w cieniu śmietnika. Wybrał sobie właściwe miejsce.

– Chodź, idziemy do szkoły – powiedziała.

– Nigdzie nie idę.

– Idziesz. Chcesz być taki głupi jak twój ojciec?

– Nie idę.

– Tam jest ciepło. – To była karta atutowa. Mikę pomyślał chwilę i wyszedł z pudła.

– No, może dziś pójdę.

Tego się spodziewała. Zimno i głód były wrogami. Sama spędziła wiele nocy na ulicy, kiedy ją umieścili u Carbonisów. To była rodzina zastępcza przed Fay. Wtedy Jane przekonała się, że jeśli będzie sprawiać dość kłopotów, nawet pieniądze z opieki społecznej nie zmuszą rodziców zastępczych, żeby ją chcieli trzymać. Opieka społeczna zawsze mogła skierować do nich inne dziecko, nawet jak nie dawali sobie z kimś rady.

U Fay było znacznie lepiej. Wprawdzie wiecznie narzekała na zmęczenie i zrzędziła, ale czasem Jane myślała, że może ją polubi… jeśli dłużej u niej zostanie.

Obejrzała się do tyłu na zboczeńca. Wciąż krył się za śmietnikiem.

– Lepiej, żebyś tu dziś nie nocował – powiedziała. – Znam bardzo dobre miejsce koło Union Mission. Pokażę ci.

– Dobrze. Idziesz teraz do szkoły? – spytał Mikę. – Pójdę z tobą.

Był taki samotny. Miał dopiero sześć lat i nie umiał sobie z tym poradzić.

– Jasne, czemu nie? – odparła z uśmiechem.

Don nie był pewien, dopóki się nie uśmiechnęła.

Jej uśmiech był ciepły i słodki. Tym bardziej zniewalający, że przeważnie dziewczynka robiła wrażenie twardej i szorstkiej. Bez tego miękkiego uśmiechu Don nie byłby pewien swej decyzji.

Jane MacGuire doskonale się nadawała do jego celów.

– Jesteś pewien, że to John Devon? – spytał Spiro, kiedy późnym popołudniem Joe otworzył mu drzwi.

– Jest duże podobieństwo. – Joe wskazał na postument. – Zdjęcie leży na stole. Sam zobacz.

– Mam taki zamiar. – Spiro przeszedł przez pokój. – Gdzie jest pani Duncan?

– Śpi.

– Obudź ją, muszę z nią porozmawiać.

– Odpieprz się. Jest zmęczona. Możesz ze mną porozmawiać.

– Muszę… – Gwizdnął cicho, porównując rekonstrukcję twarzy ze zdjęciem. – Cholernie dobra robota.

– Aha.

Rzucił zdjęcie na stół.

– Prawie żałuję, że to ten chłopak. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy?

– Tak, i Eve też.

– Będę musiał ją wykorzystać, Quinn.

– Nikt nie wykorzysta Eve.

– Chyba że sama tego chcę – powiedziała Eve od drzwi i podeszła bliżej. Najwyraźniej dopiero wstała; miała potargane włosy i zmięte ubranie. – Fakt, że to jest John Devon, nie ma dla pana większego znaczenia, Spiro. I tak chciałby mnie pan wykorzystać.

Spiro rzucił okiem na czaszkę.

– Być może nie kłamał, mówiąc, że Fraser przywłaszczył sobie jego ofiary.

– Niektóre z jego ofiar – poprawił Joe. – Mamy jedynie tych dwóch chłopców.

– To chyba wystarczy. – Spiro zwrócił się do Eve: – Pomoże mi pani?

– Nie, pomogę sobie. Przypilnujcie mojej matki, a ja pozwolę się traktować jako przynętę.

– Wykluczone – zaprotestował Joe.

– On mnie obserwuje, prawda? – zwróciła się do Spiro, ignorując Joego.

– Quinn pani powiedział?

– Nie, ale Don wiedział o naszym wyjeździe do Talladegi. – Spojrzała na Joego. – Coś jeszcze?

– Ktoś obserwuje ten dom. Spiro przysłał wczoraj ekipę śledczą do zbadania śladów w krzakach za domem, gdzie ktoś stał.

– Dzięki, że mi powiedziałeś.

– Mówię ci teraz. Przedtem nie miałaś czasu. – Uśmiechnął się. – Nie sądzę, żeby tu wrócił. Charlie i inni agenci patrolują okolicę, a ja jestem cały czas w środku, razem z tobą.

– Nie bądź taki pewien. Nudzi mu się, skoro tyle zaryzykował.

Joe przestał się uśmiechać.

– Myślisz, że jest aż tak niezrównoważony?

– Wierzę, że z jakiegoś powodu jest zdecydowany na wszystko. Nie sądzę jednak, żeby na razie chciał mnie zabić. Dopiero jak dostanie to, czego chce.

– A wtedy my tu będziemy – powiedział Spiro.

– Czyżby? Dlaczego miałby atakować, wiedząc, iż może zostać złapany? Jeśli jest taki sprytny, jak pan sądzi, znajdzie sposób, żeby mnie dopaść i nie dać się złapać. Czy pańska ekipa znalazła coś konkretnego?

– Wciąż nad tym siedzą… – Spiro potrząsnął głową. – Ale chyba nie.

– Właśnie – podchwyciła Eve, wzruszając ramionami.

– A co pani proponuje?

– Żeby zacząć go szukać, a nie czekać, aż on znajdzie mnie.

– Dla pani bezpieczniej jest…

Ktoś zapukał do drzwi.

Charlie uśmiechnął się nieśmiało.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałbym się dowiedzieć, czy nie było do mnie telefonu. Czekam już dość długo.

– Nie było – odparł Joe.

– Czemu pan mnie nie spyta? – powiedział sucho Spiro. – Czy nie przyszło panu do głowy, że skontaktują się ze mną jako pańskim bezpośrednim przełożonym?

Charlie spojrzał na niego niepewnie.

– I skontaktowali się?

– Wczoraj wieczorem. Prześlą mi faksem pełny raport do Talladegi. Bardzo się zdumieli, że nie wiedziałem o pańskim poleceniu, żeby dzwonili wprost do pana.

Charlie skrzywił się.

– Przepraszam, chyba się za bardzo pospieszyłem.

– Entuzjazm jest lepszy od apatii.

– Czy znaleźli jakieś analogiczne przypadki? – zapytał Joe.

– Nie wiadomo. Są dwie ewentualności. Dwa szkielety znalezione trzy miesiące temu w San Luz, na przedmieściach Phoenix. Bez zębów. Resztki wosku w prawej dłoni.

– Dzieci? – spytała Eve. Spiro potrząsnął głową.

– Dorośli. Mężczyzna i kobieta.

– Arizona jest dość daleko stąd – zauważył Joe.

– Kto mówił, że Don mieszka w Atlancie? – spytał Spiro.

– Był tutaj dziesięć lat temu i teraz znów tu jest – dorzuciła Eve.

– Żyjemy w mobilnym społeczeństwie, a zorganizowani wielokrotni mordercy są szczególnie mobilni. – Spiro odwrócił się do drzwi. – Tak czy owak wyślę kogoś do Phoenix, żeby sprawdził szczegóły i porozmawiał z miejscową policją. Przypuszczalnie będziemy musieli stworzyć specjalny oddział międzystanowy.

– Czy ja mogę pojechać do Phoenix? – zgłosił się Charlie.

– Nie. Pan ma pilnować pani Duncan – odparł Spiro. – Przez cały czas ma pan mieć dom w zasięgu wzroku i pilnować, żeby pozostali agenci się nie lenili.

– Eve – zaproponowała. – W tych warunkach formalności są zbędne.

– Eve – powtórzył z uśmiechem Spiro. – Masz rację. Nim to się skończy, zapewne będziemy bardziej ze sobą zżyci, niż byśmy chcieli. Do widzenia. Dam wam znać, jeśli się czegoś dowiem. – Zatrzymał się w drzwiach. – Nie wychodź z domu, Eve. Mam więcej zaufania do moich ludzi i do Quinna niż ty.

Charlie uśmiechnął się, gdy tylko drzwi zamknęły się za Spiro.

– Lepiej pójdę na dwór. Spiro nie był szczególnie zachwycony tym, że działałem bez jego aprobaty. Teraz muszę się słuchać i podlizywać, żeby się zrehabilitować.

Eve odwzajemniła uśmiech i poszła wziąć prysznic.

Phoenix, Arizona. Dwie osoby.

Jedenaście w Talladedze. Dwie w Phoenix. Ilu jeszcze ludzi zabił Don? Jak ktoś może zabić tyle osób i wciąż pozostawać człowiekiem?

Czy on jest człowiekiem? Ile zła można popełnić, bez…

Było jej zimno i zaczęła drżeć. Musi przestać. To, jakim potworem stał się Don, nie miało znaczenia. Najważniejsze, żeby go złapali i zapobiegli dalszym morderstwom.

Gorąca woda obmywała ciało Eve, ale jej nadal było zimno.

– Na litość boską, Joe, przestań chodzić – powiedziała niecierpliwie Eve. – Minęła północ. Idź spać.

– Sama idź spać. Jestem trochę spięty.

– Nie musisz na mnie krzyczeć.

– Owszem, muszę. To jedna z rzeczy, które mi wolno robić. Jest ich bardzo niewiele… – Przerwał. – Przepraszam. Wszystko przez to czekanie, aż coś się wydarzy.

Eve też się denerwowała i nie miała zamiaru usprawiedliwiać Joego.

– Jak nie chcesz iść spać, to zanieś Charliemu kawę. Przynajmniej zrobisz coś pożytecznego.

– Może.

Kiedy kilka minut później trzasnęły drzwi, Eve odetchnęła głęboko. Nigdy nie widziała Joego w tak wybuchowym nastroju. Od tamtego popołudnia zawsze…

Zadzwonił jej telefon.

– Obudziłem cię? – zapytał Don. Serce waliło jej jak oszalałe.

– Nie, jeszcze nie spałam.

– Musiałaś wreszcie pójść spać, jak skończyłaś rekonstrukcję małego Johnny’ego Devona. To on, prawda?

– Mówiłam, że nic ci nie powiem.

– Buntujesz się. To znaczy, że dobrze zgadłem. Wiedziałem, że zrobisz doskonałą rekonstrukcję. Jesteś bardzo zdolna.

– Po co dzwonisz?

– Muszę być z tobą w stałym kontakcie, musimy się lepiej poznać. Jestem pewien, że to ci właśnie powiedział agent Spiro: „Wyciągnij drania na spytki. Dowiedz się jak najwięcej, żeby FBI mogło pracować nad profilem”. Prawda?

– Coś w tym rodzaju.

– Będę współpracował. Ale najpierw ty też musisz mi coś dać. Chcę mieć twoją charakterystykę.

– Wiesz już o mnie bardzo dużo.

– Za mało. Na przykład: czy wierzysz w reinkarnację?

– W co?

– W reinkarnację. Miliony ludzi w nią wierzą. To takie wygodne. – Roześmiał się. – Pod warunkiem, że się nie wróci w postaci karalucha.

– O czym ty mówisz?

– Nie przypuszczam jednak, aby Bóg wcielił twoją Bonnie w karalucha.

– Zamknij się.

– To boli, co? Prawie to poczułem. Śliczna, mała Bonnie…

Bolało. Zwariowany pomysł boleśnie ją ugodził. To głupie z jej strony. A jeszcze głupiej zrobiła, kiedy dała mu to wyczuć.

– Nic mnie to nie obchodzi. Niby dlaczego? Nie wierzę w reinkarnację.

– Powinnaś się nad tym poważnie zastanowić. Byłaby to dla ciebie wielka pociecha. Ostatnio dużo nad tym rozmyślałem. Czy znasz Biblię?

– Trochę.

– Nie jest to moja ulubiona lektura, ale są tam genialne pomysły. Zwłaszcza jeden bardzo mnie ubawił. Genesis 2:22.

– Nie wiem, co to jest.

– Powiem ci. Ale najpierw podejdź do drzwi i weź mój prezent.

– Jaki prezent?

– Leży z lewej strony werandy. Nie mogłem podejść do samych drzwi, bo ten agent FBI stale się tam kręci.

Eve oblizała wargi.

– Jaki prezent? – powtórzyła.

– Weź go, Eve. Ja zaczekam.

– Na pewno nie wyjdę z domu dlatego, że ty mi każesz. Może tam na mnie czekasz.

– Wiesz, że nie. Wiesz, że na razie nic ci nie zrobię. – Przerwał. – Ale nie obiecuję, że nie zrobię czegoś Quinnowi, jeśli go zawołasz. To jest sprawa między nami. Idź po prezent.

Eve podeszła do drzwi.

– Idziesz?

– Tak.

– Dobrze. Aha, podobno dusze ofiar zbrodni są niespokojne i jak najszybciej wracają na ziemię. Czyli Bonnie musiała natychmiast wcielić się w kogoś innego.

– Bzdura.

– Zabiłem ją dziesięć lat temu, prawda? To znaczy, że szukamy dziesięcioletniego dziecka. Chłopca albo dziewczynki. – Roześmiał się. – Karaluchy wykluczamy. Jesteś już przy drzwiach?

– Tak.

– Wyjrzyj przez okno i prawdopodobnie zobaczysz, że twój dzielny stróż siedzi w samochodzie nad jeziorem. Tam właśnie był, gdy parę godzin temu zostawiłem dla ciebie paczkę.

Eve wyjrzała przez okno. Charlie nie siedział w samochodzie. Stał obok i rozmawiał z Joem.

– Jesteś już na werandzie?

– Nie.

– Boisz się mnie, Eve? Nie chcesz się dowiedzieć, co jest w paczce?

– Nie boję się ciebie. – Otworzyła drzwi. Miała na sobie tylko starą bawełnianą bluzkę i zimne powietrze owiało jej gołe nogi. – Jestem na werandzie. Gdzie jest ta paczka?

– Zaraz ją zobaczysz.

Zobaczyła. Małe, brązowe, tekturowe pudełko na lewym skraju werandy.

– Quinn powiedziałby, żebyś w żadnym wypadku nie podchodziła bliżej. To może być bomba albo jakiś gaz czy trucizna. Ale ty wiesz, że nie chcę cię zranić ani zabić, prawda?

Wiedziała. Podeszła powoli do pudełka.

– A może chcę. Może właśnie w tej chwili stoję schowany w cieniu werandy. Widzisz jakieś podejrzane cienie, Eve?

– Nie, gdzie jesteś?

– Na werandzie jest tak ciemno, że nie widać żadnych cieni, prawda?

Eve zatrzymała się przed pudełkiem.

– Eve? – Joe odwrócił się i ją zobaczył.

– Może siedzę w samochodzie wiele kilometrów stąd. Co jest, twoim zdaniem, prawdą?

Uklękła przy pudełku.

– Eve!

Otworzyła je.

W środku lśniło coś białego i twardego. Don mówił jej miękko do ucha:

– „I Bóg wziął kość…”, Genesis 2:22.

– Co ty, do diabła, robisz?

Joe usiłował ją odciągnąć od pudełka. Eve odepchnęła go.

– Zostaw mnie!

– Bóg i ja mamy dużo wspólnego. Jeśli wierzysz w reinkarnację, to zabijając Bonnie, ja, jak Bóg, stworzyłem nowego człowieka. Mimo iż nie powstała faktycznie z żebra Bonnie, pomyślałem, że zrozumiesz tę symbolikę. Nawiasem mówiąc, ma na imię Jane.

Odłożył słuchawkę.

Telefon wypadł jej z ręki. Wpatrywała się w pudełko.

– Nie dotykaj go – powiedział Joe.

– Zadzwonię do Spiro i ściągnę tu ekipę dochodzeniową! – zawołał Charlie, biegnąc do samochodu.

– Don? – spytał Joe. Kiwnęła głową.

– Powiedział ci, co to jest? Znów potaknęła bez słowa. Taka mała…

Schyliła się i dotknęła jej jednym palcem. Gładka… Łzy ciekły jej po policzkach.

– Eve.

– To jest Bonnie. Żebro Bonnie.

– Niech to szlag! – Joe wziął ją na ręce i zaniósł do domu. – Drań. Skurwysyn.

– Bonnie.

– Ciii. – Usiadł na kanapie i kołysał ją w ramionach. – Dlaczego mnie nie zawołałaś?

– Żebro Bonnie.

– To może być kość jakiegoś zwierzęcia. Okłamał cię.

– Nie, to jest Bonnie.

– Posłuchaj, chciał cię zranić, sprawić ci ból…

I to mu się udało. Fantastycznie mu się udało. Ból przeszywał jej całe ciało. Ledwo wczoraj wieczorem wmawiała sobie, że Don nie ma nad nią żadnej władzy, że nie może jej nic zrobić… Cholera, nie mogła przestać płakać.

I nie mogła przestać myśleć o małej cząstce Bonnie w pudełku.

– Idź i przynieś.

– Co?

– Tam jest zimno.

– Eve – powiedział łagodnie Joe. – To jest dowód. Nie możemy ruszać…

– Czy myślisz, że tam naprawdę są jakieś ślady? Idź i przynieś.

– Nawet jeśli to jest Bonnie, nic nie czuje…

– Wiem, że zachowuję się nierozsądnie. Nie chcę tylko, żeby leżała na tym zimnie. To mnie… boli. Przynieś ją tutaj.

Joe zaklął pod nosem i wstał. Po chwili wrócił z pudełkiem.

– Nie będziesz na to więcej patrzeć. – Szybko przeszedł przez pokój i wsunął pudełko do szuflady w stole. – I odeślę to do laboratorium…

– Dobrze.

– Przestań wreszcie płakać!

Kiwnęła głową.

– Niech to szlag! – Usiadł przy niej i znów wziął ją w ramiona. – Proszę. Przestań płakać. Nie mogę tego wytrzymać.

– Przepraszam. Próbuję. To szok. Nie spodziewałam się… – Przełknęła ślinę. – Właśnie takiej odpowiedzi ode mnie oczekiwał, prawda?

– Co powiedział?

– Nie teraz. Za chwilę ci powiem.

Mocniej przytulił ją do siebie.

– Nigdzie mi się nie spieszy. Zaczekam nawet dziesięć lat. Czemu nie? W końcu czekam już dziesięć lat.

Eve nie miała pojęcia, o czym Joe mówi. Nie mogła czekać dziesięciu lat. Nie mogła w ogóle czekać. Przytuliła twarz do jego ramienia, starając się zapomnieć o horrorze z pudełka i poradzić sobie z czymś jeszcze gorszym.

– Powiedział, że…

Nie mogła dalej mówić. Jeszcze nie. „Ma na imię Jane”.

– To wszystko jest totalną bzdurą – orzekł Joe. – Jaka znów reinkarnacja?

– Czy mówił tak, jakby sam w to wierzył? – spytał Spiro.

– Chyba nie.

– Czyli manipulował tobą.

– Chciał, żebym uwierzyła. – Eve uśmiechnęła się gorzko. – To go musiało nieźle ubawić.

– Wie, że jesteś za inteligentna na takie bajki – powiedział Joe.

– I wie, co czuję wobec dzieci. – Zacisnęła dłonie. – Kości mu nie wystarczają. A jeśli wybrał już następną ofiarę? Jeśli chce mnie wciągnąć w zabójstwo, zrobić ze mnie jego przyczynę?

– Spryciarz – mruknął Spiro.

– Miło patrzeć na wszystko z boku – rzekła drżącym głosem Eve. – Ja go zbytnio nie podziwiam.

– Ja też go nie podziwiam, tylko oceniam możliwości. Ty na razie zgadujesz.

– Dużo ryzykował, żeby podrzucić to pudełko.

– I zadał ci dużo bólu. To mu może wystarczyć.

Eve potrząsnęła głową.

– To dopiero ruch wstępny. Wykorzystał Bonnie, aby we mnie uderzyć. Uderzył też we mnie groźbą wymierzoną przeciwko kolejnej małej dziewczynce. I usiłował połączyć je w jedno.

– Udało mu się? – spytał Spiro.

– Nie.

Spiro spojrzał na nią zmrużonymi oczyma.

– Ani trochę? Eve spuściła wzrok.

– Nie dałabym sobie tego zrobić.

– Mam nadzieję.

– Musimy ją znaleźć. Musimy znaleźć tę dziewczynkę.

– Nawet nie wiemy, czy naprawdę istnieje – wtrącił Joe.

– Istnieje.

– Może już ją zabił.

Eve nie była w stanie w to uwierzyć.

– Nie sądzę.

– Przyspieszę analizę zawartości pudełka i będę z wami w kontakcie – powiedział Spiro i dodał, zwracając się do Joego: – Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób Donowi udało się przedostać pod sam dom.

– Sam sobie zadaję to pytanie. Coś takiego nie powinno się było zdarzyć. Eve potrzebuje większej ochrony.

– Jezioro wije się jak wąż. Nie sposób pilnować każdej zatoczki. Można dopłynąć łodzią w dowolne miejsce i zakraść się pod dom. Musiałbym ustawić agentów na długości co najmniej trzech kilometrów.

– Przyślij przynajmniej jakiś wóz techniczny, żeby można było sprawdzić, skąd dzwoni.

– Obawiam się, że to nic nie da, ale zgadzam się, że…

– Nie – przerwała mu Eve.

Spojrzeli na nią obaj.

– Jeśli się zorientuje, że sprawdzamy jego rozmowy, może więcej nie zadzwonić. Muszę z nim rozmawiać.

Joe zaklął pod nosem.

– Wiesz o tym, Joe, prawda?

– O, tak. Wciągnął cię w pułapkę.

– A jeśli nie zadzwoni? – spytał Spiro.

– Zadzwoni. Niedługo. – Podniosła głowę. – Chcę mi powiedzieć, kim jest ta dziewczynka.

– Już ci powiedział. Wiesz, jak się nazywa i ile ma lat.

– To była jedynie przynęta. Wiem dość, żeby się martwić, ale za mało, aby ją odnaleźć. Musimy ją znaleźć.

– Musisz wobec tego przekonać Dona, żeby powiedział ci coś więcej. Wszystko zależy od ciebie.

Właśnie. Tego chciał Don – żeby poczuła się odpowiedzialna za życie tego dziecka. Żeby usiłowała uratować życie dziewczynce, której nawet jeszcze nie znała.

„Ma na imię Jane”.

I tylko dziesięć lat. Za mało, aby umieć walczyć z potworem.

Mała, bezradna dziewczynka…

Jane walnęła Changa pięścią w nos. Trysnęła krew.

– Oddawaj!

Chang wrzasnął i złapał się za nos.

– Jane mnie uderzyła, Fay. Nic nie zrobiłem, a ona mnie uderzyła.

– Przestań, Jane! – zawołała z kuchni Fay. – Przestań skarżyć, Chang!

– Oddawaj! – powtórzyła Jane przez zaciśnięte zęby.

– Złodziejka! – Chang odsunął się. – Powiem Fay i wsadzą cię do więzienia.

– Oddawaj! – Walnęła go w brzuch i złapała jabłko, które wypadło mu z ręki.

– Stój, Jane! – rozkazała Fay, nim Jane zdążyła zrobić więcej niż dwa kroki.

Jane zatrzymała się z westchnieniem. Ale pech. Jeszcze parę sekund i zdążyłaby wyjść z domu.

– Ukradła jabłko z lodówki. Od dwóch dni kradnie rzeczy. – Chang uśmiechnął się złośliwie. – Każesz ją aresztować, Fay?

– Jakie rzeczy? – zapytała Fay.

– Jedzenie. Wczoraj widziałem, jak chowała do tornistra kanapkę.

– Czy to prawda, Jane? Jane milczała.

– I uderzyła mnie.

– Cicho bądź, Chang. Na litość boską, jesteś od niej większy.

– Mówiłaś, że nie powinienem nikogo bić – odparł obrażonym tonem.

– Mówiłam też, że nie powinieneś skarżyć, a wciąż to robisz. – Fay wyciągnęła z kieszeni chustkę do nosa i podała chłopcu. – Idź już. Spóźnisz się do szkoły.

Chang wytarł zakrwawiony nos.

– Jane wczoraj się spóźniła.

– Jane nigdy się nie spóźnia do szkoły.

– Wczoraj się spóź… – Jane rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie i Chang wycofał się do drzwi. – Sama ją zapytaj! – wykrzyknął i wybiegł z domu.

Fay skrzyżowała ręce na piersiach.

– Pytam cię, Jane.

– Spóźniłam się.

– Dlaczego?

– Musiałam coś zrobić.

– Co?

Jane się nie odzywała.

– Wynosisz jedzenie?

– Tylko trochę.

– Wiesz, że trudno mi związać koniec z końcem i mieć dość jedzenia dla was trojga?

– Mogę jutro nic nie jeść.

– I tak prawie nic nie jesz. To Chang i Raoul są wiecznie głodni. No, właśnie, dlaczego zabierasz z lodówki jedzenie, skoro w domu nic nie jesz?

Jane nic nie powiedziała.

– Kiedy byłam w czwartej klasie, jeden wstrętny łobuz zmuszał mnie, żebym codziennie oddawała mu swoje drugie śniadanie. Czy o to…

– Nikt mnie do niczego nie zmusza. Fay uśmiechnęła się lekko.

– Gdyby ktoś spróbował, walnęłabyś go w nos, co? Jane w milczeniu kiwnęła głową.

– Jeśli masz jakiś kłopot, może mogłabym ci pomóc.

– Nie mam żadnych kłopotów.

– Nawet jakbyś miała, to byś mi nie powiedziała, tak? Nie wiem, dlaczego pytam. – Znużona Fay odgarnęła z czoła kosmyk włosów. – Idź już. Spóźnisz się do szkoły.

Jane zawahała się. Odtąd trudniej jej będzie wynosić jedzenie. Czy może zaufać Fay?

– Mogę wziąć jabłko?

– Jeżeli powiesz mi, po co.

– Dla kogoś.

– Dla kogo?

– On nie może teraz wrócić do domu. Jest tam jego ojciec.

– Kto?

– Mogę go tu przyprowadzić?

– To dziecko? Wiesz, Jane, że nie mogę wziąć więcej dzieci. Ale jeśli ma kłopoty w domu, możemy zawiadomić opiekę społeczną, żeby porozmawiali z jego rodzicami. Powinna była wiedzieć, że Fay nie zrozumie.

– To nic nie da. Ktoś tam pójdzie, a potem napisze raport. Tylko pogorszy sprawę.

– Powiedz mi, kto to jest.

Jane ruszyła do drzwi.

– Chcę ci pomóc, Jane. Zaufaj mi. Wpadniesz w kłopoty.

– Nie spóźnię się więcej do szkoły.

– Wiesz, że nie o to mi chodzi – ciągnęła bezradnie Fay. – Chcę być twoją przyjaciółką. Dlaczego nie możemy się dogadać? Dlaczego nie chcesz mi niczego powiedzieć?

– Mogę wziąć jabłko?

– Nie powinnam ci pozwolić… Och, dobrze, weź. Tylko nie bij więcej Changa.

– Dobrze.

Jane wyszła i zbiegła po schodach na ulicę. Nie chciała martwić Fay. Przez chwilę łudziła się, że ją zrozumie i jakoś pomoże. Zapomniała, że może liczyć wyłącznie na siebie.

Przynajmniej Fay pozwoliła jej wziąć jabłko, choć Jane nie będzie już mogła brać dla Mike’a jedzenia z lodówki. Trudno, znajdzie je gdzie indziej.

Jane zmarszczyła czoło i zaczęła się zastanawiać nad nowym problemem.

Загрузка...