Rozdział dziesiąty

Było już prawie ciemno, kiedy Logan podjechał pod mały dom z czerwonym dachem niedaleko Scottsdale. Eve spostrzegła zarysy domu przez gęstą zasłonę z drzew i ozdobną bramę w hiszpańskim stylu.

Logan wysiadł z samochodu i otworzył bramę, wystukawszy numer na tabliczce w murze.

– W szufladzie w przedpokoju są dwa piloty – poinformował Eve, wracając do samochodu. – Weź je, żebyś nie musiała wysiadać z samochodu. W chacie na północ od domu mieszkają dwaj ochroniarze: Herb Booker i Juan Lopez. Regularnie będą obchodzić cały teren, ale nie będą cię niepokoić, chyba że naciśniesz na alarm.

– Gdzie są guziki alarmowe?

– W kuchni, w głównej łazience, w sypialni i w dużym pokoju koło telefonów. Zawsze będziesz miała któryś z nich pod ręką.

– Dobrze znasz rozkład domu.

– Korzystam z niego, kiedy prowadzę tu rozmowy służbowe. Trochę zabezpieczeń nigdy nie zawadzi.

– Jesteś pewna, że on nie jest oszustem? – spytała Jane.

– Rozkoszny z ciebie dzieciak – powiedział rozbawiony Logan.

– Jestem pewna. – Eve wysiadła z samochodu. – On jest taki jak politycy. Zawsze muszą mieć jakąś ochronę.

– Trafiony. – Logan otworzył drzwi wejściowe. – Znając twoją opinię o politykach, wolę, abyś mnie uważała za oszusta. Dlaczego nie wierzysz, że istnieją uczciwi i porządni politycy?

– Niech każde z nas zostanie przy swoim zdaniu. – Popchnęła Jane przodem i odwróciła się do Logana. – Dziękuję. Do widzenia.

– Tu są dwa pokoje gościnne.

– Do widzenia.

– Poszukam kuchni i zrobię kanapki – powiedziała Jane.

– Widzisz, nawet ona nie mogła słuchać, jak mnie wyrzucasz. Myślę, że Jane mnie lubi. Fajna dziewczyna.

– Tylko ty potrafisz przyjąć obojętność za sympatię. – Eve skrzyżowała ręce na piersiach. – Do widzenia.

– Wcale nie jest obojętna. Nawiązalibyśmy dobry kontakt, gdybyśmy mieli okazję lepiej się poznać. Trochę mi przypomina ciebie, kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy.

– Zupełnie nie jest do mnie podobna! – wykrzyknęła gwałtownie Eve.

Logan gwizdnął cicho.

– Najwyraźniej powiedziałem coś nie tak.

– Idź już, proszę.

Uśmiechnął się i pogłaskał ją po policzku.

– Idę. Cieszę się, że tak bardzo dbasz o moje bezpieczeństwo.

Joe się nie cieszył. Joe był wściekły i nierozsądny.

– Czy jeszcze coś mogę dla ciebie zrobić?

– Pewnie jest tu komputer z różnymi programami.

– Nie żartuj, przecież jestem producentem komputerów. Poza tym jest tu duża biblioteka.

– Nic więcej mi nie trzeba.

– W dwóch głównych sypialniach znajdziesz ubrania dla siebie i dla Jane. Nie jestem pewien, czy dla niej będzie to właściwy rozmiar. Jest trochę mała jak na dziesięciolatkę.

– Jest dość duża, aby robić wrażenie.

– Zauważyłem. – Pochylił się i pocałował Eve. – Jadę. Jeśli będę ci potrzebny, znajdziesz mnie w Camelback Inn.

– Do cholery, Loganie, myślałam, że wracasz do Monterey.

– Wiem. – Zaczął schodzić po schodkach. – Zostawię ci ten wypożyczony samochód. Pójdę do chaty ochroniarzy i poproszę jednego z nich, aby odwiózł mnie do hotelu.

– Posłuchaj mnie, Loganie. Przyjęłam już od ciebie więcej, niż powinnam. Będę miała okropne wyrzuty sumienia, jeśli ci się coś stanie.

– To dobrze. Sprytny człowiek potrafi wykorzystać wyrzuty sumienia, a poza tym to znaczy, że ci na mnie zależy.

– Doskonale wiesz, że zawsze tak było. Po tym, co razem przeszliśmy, musiałabym nie mieć serca, żeby mi na tobie nie zależało.

Uśmiechnął się do niej przez ramię.

– Na to właśnie liczę.

– Loganie!

– Nie, Eve. Możesz mi zabronić przebywania w tym samym domu, ale nie możesz mnie powstrzymać od kręcenia się w pobliżu. – Mrugnął jednym okiem. – Ponadto nie mogę się już doczekać chwili, gdy Joe się dowie, że to ja ci pomagam.

Nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, znikł za domem.

Nie powinna szukać u niego pomocy. Logan nie rozumiał pojęcia ograniczonego zaangażowania.

Nie, to nie była prawda. Bardzo starannie przestrzegał reguł, jakie im wyznaczyła. Nigdy nie działał zbyt szybko ani nie posuwał się za daleko. Biorąc pod uwagę jego charakter, musiało mu to przychodzić z dużym trudem i tym bardziej była mu za to wdzięczna.

Tym razem przynajmniej odniosła częściowe zwycięstwo. W stosunkach z Loganem było to duże osiągnięcie. Później przekona go, aby wrócił do Monterey. Na razie miała mnóstwo roboty, ale najpierw musiała zadzwonić do matki i sprawdzić, czy u niej wszystko w porządku.

Podeszła do stolika w przedpokoju i wystukała numer telefonu matki. Sandra odebrała po trzecim dzwonku.

– Wszystko dobrze? – spytała Eve.

– Tak i nie. Twój zabójca się nie pojawił, ale Ron był gotów własnoręcznie udusić Mike’a. Chyba w całym życiu tego dziecka nikt jeszcze nie kazał mu się kąpać. Chłopak chciał uciec z powrotem na ulicę.

– Cholera!

– Nie przejmuj się, dali sobie radę. Ron lubi trudne zadania. Przekupił Mike’a. Obiecał mu jedzenie z McDonalda każdego dnia, kiedy się wykąpie. – Matka roześmiała się. – Skwapliwie się zgodził. Czuję się urażona.

– Wszystkie dzieci lubią McDonalda.

– Nie pocieszaj mnie. Obie wiemy, że kiepsko gotuję. Jak się czujesz?

– Dobrze. Postaram się dzwonić do ciebie co drugi wieczór. Jeśli będziesz miała choćby cień wątpliwości, dzwoń do mnie.

– Dobrze. – Sandra urwała. – Joe nie ma pojęcia, gdzie jesteś i co robisz.

– Uważałam, że tak będzie najlepiej.

– Jest strasznie spięty, Eve. Nigdy go takiego nie widziałam.

– Przypadkiem nic mu nie mów.

– Jest naszym przyjacielem. Wolałabym, aby był z tobą. Dlaczego nie miałabym…

– Nie, mamo.

Sandra westchnęła.

– Niech ci będzie. Ale on będzie nieustannie mnie nachodził.

– Jesteś twarda. Poradzisz sobie.

– On jest twardszy. Ale mnie lubi, więc chyba mnie nie zabije. Powiesz mi, gdzie jesteś?

– W Phoenix.

– I mam nie mówić tego Joemu?

– Nie, mamo.

– Robisz błąd.

– Muszę już kończyć, mamo. Uważaj na siebie.

– Ty też.

Eve powoli odłożyła słuchawkę. Joe robił to, co umiał najlepiej – polował. Jaki będzie jego następny ruch?

– Chcesz kanapkę? – spytała Jane. – Z indykiem. Zrobiłam dwie.

– Dziękuję. – Nie była głodna, ale Jane, po raz pierwszy, odkąd zgodziła się przyjechać do Phoenix, zrobiła jakiś pojednawczy gest. – Chętnie. – Poszła za Jane do kuchni. – Jeśli chodzi o jedzenie, to musimy sobie same radzić. Obawiam się, że nie umiem specjalnie gotować.

– Nie możesz być gorsza od swojej matki – powiedziała Jane, wdrapując się na wysoki stołek przy barku.

– Nie jestem taka pewna. Nie mam doświadczenia.

– Mogę ci pomagać. W jednej rodzinie zastępczej przeważnie to ja gotowałam.

– U Carbonisów? Pani Eisley mówiła mi, że ciężko ci tam było.

– Dałam sobie radę. – Jane skończyła kanapkę. – Mam posprzątać?

– Nie ma tu wiele do roboty, sama pozmywam. Logan mówi, że tu jest dobra biblioteka. Nie wiem, czy znajdziesz coś dla siebie do czytania, ale…

– Książki? – spytała Jane z rozjaśnioną twarzą. – Tu są książki?

– Tak mówi Logan.

Jane szybko ukryła podniecenie.

– Może tam zajrzę. I tak nie mam nic lepszego do roboty. – Zeszła ze stołka, zaniosła talerz do zlewu i odkręciła wodę. – Logan cię lubi. Podobasz mu się. Spisz z nim?

Eve zamrugała oczami. Na litość boską, dzieciak miał dopiero dziesięć lat. No tak, mimo dziesięciu lat nie była już dzieckiem. Przypuszczalnie w swoim krótkim życiu przeżyła więcej niż niejedna trzydziestoletnia kobieta.

– To nie twoja sprawa.

Jane wzruszyła ramionami.

– Dużo nam pomógł. Zastanawiałam się, czy musisz mu zapłacić.

Seks jako zapłata. Kolejny przejaw życia na ulicy. Codzienne kontakty z prostytutkami były częścią dzieciństwa Eve i Jane, oczywiście, miały takie same doświadczenia.

– Nie, Logan jest moim przyjacielem. Przyjaciele nie oczekują zapłaty za swoją pomoc. To dobry człowiek. I nie jest oszustem – dodała z uśmiechem.

– Naprawdę tak nie myślałam. Chciałam go tylko trochę zdenerwować.

– No wiesz, Jane.

– Jemu to nie przeszkadzało. To twardy facet. Gdzie jest biblioteka?

– Nie mam pojęcia.

– Sama znajdę – powiedziała Jane, wychodząc z kuchni.

– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, weź książki, które sobie wybierzesz, do innego pokoju. Muszę popracować na komputerze.

– Dlaczego?

– Chcę sprawdzić, czy jest dostęp do archiwalnych numerów miejscowych gazet.

– Żeby coś znaleźć o tej zamordowanej kobiecie?

Eve kiwnęła głową.

– Nie mam dużo danych. Don bardzo uważał, żeby mi nie podać zbyt wielu informacji. Jedynie tyle, że zabójstwo zdarzyło się pięć czy sześć miesięcy temu, kobieta była śpiewaczką, a jej ciała do dziś nie znaleziono. Czyli szukam kogoś zaginionego, a nie zamordowanego.

– Nie będę ci przeszkadzać – powiedziała Jane, znikając. Przynajmniej nie musiała się martwić, aby czymś zająć dziewczynkę. Najwyraźniej Jane lubiła czytać i chciała jak najszybciej coś sobie znaleźć w bibliotece. Eve miała zamiar wziąć prysznic, przebrać się w dżinsy i bawełnianą bluzkę i zasiąść do komputera.

– Chcesz kawy? – spytała Jane, stawiając tacę z dzbankiem i filiżanką na skraju biurka. – Jest dość mocna. Nie umiem robić innej.

– Nic nie szkodzi. – Eve odchyliła się do tyłu i potarła rękami oczy. – Nie musiałaś robić mi kawy.

– Gdybym musiała, to bym nie zrobiła. – Jane zwinęła się w kłębek w skórzanym fotelu. – Niczego nie znalazłaś, co?

Eve potrząsnęła głową.

– Odszukałam gazety do siedmiu miesięcy wstecz. Może mnie oszukał. – Nalała sobie kawy. – Minęła północ. Powinnaś iść spać.

– Dlaczego?

– Nie jesteś śpiąca?

Jane hardo uniosła głowę do góry.

– A ty?

Eve była zanadto zmęczona, żeby się z nią sprzeczać i tylko się skrzywiła.

– Mam pomysł. Ty zajmiesz się tym, co robiłam, a ja pójdę spać.

– Spróbuję, ale my w szkole pracujemy na Mclntoshach. Co to za komputer?

– Logan.

Dzisiejsze dzieciaki wiedziały znacznie więcej i potrafiły to wykorzystać.

– Logan?

– John Logan produkuje komputery.

– Tak jak Bill Gates?

– Mniej więcej. Poza tym są zupełnie różni. Znalazłaś coś do czytania?

Jane kiwnęła głową.

– Tak, książkę o naukowcach, którzy szukają Troi. Fajna książka. – Urwała. – I książkę o rzeźbie sądowej. Mówiłaś, że z tego żyjesz. Czy to twoja książka?

– Nie, Logan zatrudnił mnie kiedyś do wyjaśnienia pewnej sprawy, a wcześniej sam się dokształcał w tej dziedzinie.

– Obrazki są obrzydliwe. Eve potaknęła w milczeniu.

– Naprawdę umiesz robić coś takiego?

– Naprawdę.

– Dlaczego?

– To moja praca. A czasami pomagam rodzicom. Lepiej się czują, kiedy wiedzą, że ich dziecko się znalazło, nawet jeśli nie żyje.

– Nie powinni się tak przejmować. Świat jest dla żywych.

– Ty tak postępujesz?

– Jasne, czemu nie? – Jane wpatrywała się w nią wyzywająco. – Nie myślałam o Fay, odkąd on ją zabił. Ona nie żyje. Po co mam o niej myśleć? – Eve przyglądała jej się sceptycznie. – To prawda – upierała się Jane. – Myślałam o tym parszywym draniu, ale nie o Fay. – Wstała. – Idę do łóżka – powiedziała, wychodząc niedbałym krokiem z pokoju.

Co można zrobić, żeby tak bardzo doświadczone przez los dziecko choć trochę zburzyło mur, który wokół siebie zbudowało? Eve nie miała pojęcia, wiedziała jedynie, iż nie powinna niczego robić zbyt gwałtownie i na siłę, gdyż byłoby to najgorsze z możliwych rozwiązanie.

W tej chwili najbezpieczniejszą rzeczą dla nich obu byłoby odnalezienie tej kobiety. Pod warunkiem, że Don rzeczywiście ją zamordował. Mógł ją zwyczajnie oszukać, aby wywabić je obie z Atlanty.

Ale dlaczego akurat do Phoenix?

Powiedział, że lubi to miasto. Może było tu coś w atmosferze, co działało…

Należało skończyć z analizą psychologiczną i brać się do roboty. W ciągu oznaczonego przez Dona okresu w gazetach nie było niczego ciekawego. Może jeszcze bardziej powinna cofnąć się w przeszłość? A może raczej sprawdzić bieżące gazety…

Trzydziestego stycznia. Niecały miesiąc wcześniej.

Debby Jordan miała trzydzieści parę lat, była mężatką, matką dwóch chłopców. Zaginęła w drodze na próbę chóru.

„Podobno miała prześliczny głos, sopran”.

Eve przerzuciła pierwszy artykuł o zaginięciu, a potem kolejne, w miarę rozwoju wydarzeń.

Mąż Debby znalazł ich samochód na parkingu koło kościoła, kiedy żona nie wróciła do domu.

Dochodzenie policyjne niczego nie przyniosło.

Kościół zaofiarował dwa tysiące dolarów nagrody za jakąkolwiek informację.

Policja przesłuchała członków chóru, którzy mówili o dobroci Debby i o jej cudownym głosie.

„Anielsko słodki sopran…”

Kilkanaście wzruszających zdjęć jej męża i dwóch małych chłopców…

Debby Jordan.

Eve usiadła wygodniej na krześle i zamknęła oczy. Don wyraźnie lubował się w mówieniu kłamstw i podawaniu oszukańczych wskazówek. Utrudniłeś mi wszystko, jak mogłeś, ty draniu, ale ją znalazłam – pomyślała.

Nie czuła jednak z tego powodu triumfu, gdyż cała sprawa przyprawiała ją o mdłości. Kobieta, która miała – po co żyć, została zamordowana. Eve nie mogła wprawdzie odwrócić jej śmierci, mogła jednak odnaleźć człowieka, który ją zabił. Najpierw musiała odszukać ciało Debby Jordan.

Dobrze. Skoro Don chciał, aby to właśnie uczyniła, z pewnością podał jej jakieś dodatkowe wskazówki. Musiała się tylko skupić i przypomnieć sobie każde słowo z ich ostatniej rozmowy.

„Pokazała mi światło, a potem ja pokazałem jej światło”.

„Ona oświetliła mi drogę”.

„Ważne jest, abyśmy mieli oświetloną drogę, prawda?”

Eve powoli się wyprostowała.

Tak, to było możliwe, o ile Don nie robił z niej głupka.

„Indianie nazywali te wodospady spadającym światłem księżyca”.

Talladega Falls.

Co takiego powiedział Charlie o dwóch zabójstwach z Phoenix?

„Dwa ciała znalezione przez policję z Phoenix w San Luz”.

Eve zerwała się z krzesła i podeszła do półek z książkami. Potrzebny był jej słownik hiszpańsko-angielski. Zdjęła go z półki i zaczęła szybko wertować.

„San - święty”.

Drżącymi rękami przerzucała kartki.

„Luz - światło”.

Tak.

„Światło”.

Odetchnęła głęboko. Znalazłam, draniu. Znalazłam wyraźną wskazówkę. Teraz daj mi jeszcze trochę czasu, a znajdę Debby Jordan.

Pochyliła się nad komputerem i włączyła przeglądarkę internetową, wpisując jedno słowo: trup.

– Dokąd jedziemy? – spytała Jane, spoglądając przez okno samochodu na teren porośnięty kaktusami. – Jesteśmy na pustyni.

– Niedługo dojedziemy.

– Dokąd?

– Mówiłam ci, że sama nie zdołam odszukać ciała Debby Jordan. Tutaj niedaleko mieszka ktoś, kto ewentualnie będzie mi mógł pomóc.

Jane obejrzała się za siebie.

– Ktoś za nami jedzie.

– Wiem. Jeden z ochroniarzy Logana.

– Och! – Jane znów wyjrzała przez okno. – Tu jest bardzo brzydko. Płasko i brązowo. W domu jest ładniej.

– Ja też tak uważam. W miarę jednak jak się zbliżamy do gór, robi się coraz bardziej zielono.

– Trochę.

Gdzie należało skręcić? Instrukcje w ogłoszeniu w Internecie były bardzo dokładne, ale nie widziała… Tutaj!

Drewniany znak ze strzałką i namalowanym imieniem.

PATRICK.

Eve skręciła w lewo na wyboistą polną drogę. Za półtora kilometra powinna dojechać do rancha.

– Kto to jest Patrick?

– Tak się nazywa osoba, która nam pomoże. Sarah Patrick. Zajmuje się tresurą psów.

Twarz Jane rozjaśniła się uśmiechem.

– Psów?

Uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd rozstała się ze swym małym przyjacielem.

– To są psy pracujące, Jane.

– Co takiego robią?

– Uczą się posłuszeństwa. Kiedy jednak trochę pogrzebałam w archiwach, znalazłam w miejscowych gazetach kilka opowieści o Sarah Patrick i jej psie. Kilka lat temu była z nim tam, gdzie podłożono bombę w Oklahoma City, w Tegucigalpie po przejściu huraganu Mitch w Iranie, w zeszłym roku, po trzęsieniu ziemi.

– Co tam robili?

– Próbowali odnaleźć żywych ludzi, pogrzebanych pod gruzami. – Urwała na chwilę. – A później szukali ciał zmarłych. Najwyraźniej pies pani Patrick ma bardzo dobry węch.

– Czuje zapach ciał?

– Niektóre psy szkoli się właśnie w tym celu. Nieźle sobie radzą. Policja w Atlancie też je czasem wykorzystuje.

– I chcesz, żeby to zrobił? Żeby ten pies znalazł ciało tej kobiety, którą zabił Don?

Eve kiwnęła głową.

– Spójrz, już widać rancho.

O ile można je było tak nazwać. Długa chata z pni drewna, kilka ogrodzonych drutem przestronnych wybiegów i duży plac wyposażony w najrozmaitsze urządzenia, które pasowałyby do dziecięcego placu zabaw. Z boku chaty stal stary dżip z obłażącym i wyblakłym zielonym lakierem.

– Nie ma żadnych psów – zauważyła rozczarowana Jane. – Wybiegi są puste. Chyba nie jest bardzo dobrą treserką, skoro nikt jej nie przywiózł swojego psa.

Eve zaparkowała przed chatą.

– Nie gorączkuj się tak. Może interesy akurat gorzej idą. Każdemu się zdarza…

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta w brązowych szortach i koszuli w kratę.

– Zabłądziła pani?

– Czy Sarah Patrick?

Kobieta kiwnęła głową.

– Już wiem. Jest pani z Publishers Clearing House. Gdzie są kwiaty i mój ogromny czek?

Eve zamrugała niepewnie oczyma.

– A jednak nie – powiedziała z rezygnacją w głosie Sarah Patrick. – Szkoda. Gotówka przypuszczalnie by mnie zdemoralizowała, ale nie mam nic przeciwko kwiatom. Tutaj nic nie chce rosnąć. Za dużo piachu. – Z uśmiechem podeszła o krok bliżej i spojrzała przez okno na Jane. – Dzieciaki są równie fajne jak kwiaty. Mam na imię Sarah, a ty?

– Jane.

– Strasznie dziś gorąco. Zapraszam cię do środka na lemoniadę, Jane. – Rzuciła okiem na Eve. – Panią też. Chyba że jest pani z urzędu skarbowego. Wówczas poszczuję panią psem.

Eve uśmiechnęła się.

– Nazywam się Eve Duncan. Nic pani nie grozi. Przyjechałam, aby panią zatrudnić.

– Urząd skarbowy grozi każdemu. Z trudem zarabiam na utrzymanie siebie i Monty’ego, ale nigdzie nie pracuję na posadzie i takie kwestionariusze podatkowe jak moje zawsze zwracają na siebie uwagę. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że podaję Monty’ego jako pozostającego na moim utrzymaniu.

Eve weszła za Sarah Patrick do domu.

– Kto to jest Monty?

– Oto on – powiedziała Sarah, wskazując gestem w stronę kominka.

Seter myśliwski leżący na podłodze podniósł łeb, ziewnął i pomachał ogonem.

– Leniwa bestia. – Sarah podeszła do lodówki. – Dopiero co wróciliśmy z siedmiokilometrowego biegu i ja nie jestem wykończona.

– Nie masz takiego futra – oburzyła się Jane, która tymczasem uklękła obok psa. – Jemu jest gorąco.

Monty spojrzał na nią żałośnie i polizał ją po ręce. Eve spostrzegła zaskoczona, że Jane się zupełnie odsłoniła.

– Jest piękny – powiedziała Eve do Sarah – ale rozumiem, że urząd skarbowy ma wątpliwości.

– Chciałam się przekonać, jak daleko mogę się posunąć – odparła z uśmiechem Sarah. – Wszystko było świetnie, dopóki nie sprawdzili moich rachunków. – Nalała lemoniady do dwóch szklanek. – Wydaje mi się, że Jane jest teraz zajęta.

Proszę usiąść. – Podeszła do zlewu i oparła się. – Zlituję się i nie będę się za blisko przysuwać. Jeszcze nie zdążyłam wziąć prysznica.

Jej opalona twarz i nogi błyszczały potem. Sarah Patrick była średniego wzrostu, miała krótkie, ciemne włosy i umięśnione, szczupłe ciało. Przypuszczalnie dobiegała trzydziestki. Nie wydawała się ładna, ale jej duże, błyszczące brązowe oczy i kształtne usta mogły się podobać. Emanowała energią.

– To pani dzieciak? – spytała, przyglądając się Jane. – Jest bardzo ciepła. To dobrze.

Jane rzeczywiście tak się zachowywała. Kto by przypuszczał, że dziewczynka zmięknie z powodu psa.

– Nie, nie jest moim dzieckiem.

– Lubię dzieci.

– Nie ma pani swoich?

Sarah potrząsnęła głową.

– Nie mam nawet męża. – Oczy jej zabłysły. – Dzięki Bogu. I bez tego dość mam kłopotów.

– Mieszka tu pani sama? – zapytała Eve, marszcząc brwi. – Nie powinna pani podawać adresu.

– Czasem czuję się samotna. Ale potrafię sobie poradzić. – Spojrzała na psa. – I mam wielkiego psa obrońcę. Nie zauważyła pani?

Pies obrońca przewrócił się na grzbiet i dla zabawy złapał rękę Jane w przednie łapy. Zamruczał pieszczotliwie i wyciągając szyję, usiłował złapać zębami dłoń Jane.

– Aha – potwierdziła bez przekonania Eve.

Sarah roześmiała się.

– Widzę, że nie jest pani zachwycona moimi umiejętnościami treserskimi. Monty nie jest bardzo dobrym przykładem. Ma problemy psychiczne. Nie jest pewien, które z nas dwojga jest psem.

– Jest rozkoszny.

Na twarzy Sarah pojawił się wyraz czułości.

– To prawda. – Odstawiła szklankę do zlewu. – Kto mnie pani polecił?

– Znalazłam panią w Internecie.

– Zapomniałam, że się tam kiedyś ogłaszałam. To było parę lat temu i nikt się nigdy nie zgłosił. Zapewne trudno nas tu znaleźć. – Spojrzała na Eve, mrużąc oczy. – Pani się nie zniechęciła. Dlaczego?

– Jest mi pani potrzebna.

– Na pewno tam, gdzie pani mieszka, jest jakiś treser.

– Potrzebny mi jest pies, który odnajduje ciała.

Sarah zesztywniała.

– Powinnam się była domyślić. Dla kogo pani pracuje? Dla wydziału narkotykowego? Madden panią przysłał?

– Ani dla wydziału narkotykowego, ani dla urzędu skarbowego. Nie znam żadnego Maddena.

– Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego. Plus dla pani. – Potrząsnęła głową. – Nie jestem zainteresowana. Pracuje pani w policji? Mogę pani podać nazwiska kilku osób, które pomagają policji.

– Zależy mi na pani. Z tego, co czytałam, jest pani najlepsza.

– Ja nie. Monty jest najlepszy.

– Cóż, z nim się nie mogę umówić.

– Ze mną też nie.

– Bardzo proszę. To nie potrwa dłużej niż kilka dni.

Sarah znów potrząsnęła głową.

– Przecież nie jest pani specjalnie zajęta. Zapłacę więcej, niż pani zwykle dostaje.

– Powiedziałam: nie.

– Dlaczego?

– Nie lubię szukać ciał.

– Ale robi to pani. Odwróciła twarz.

– Tak, robię.

– Więc niech pani zrobi to dla mnie.

– Proszę już iść. Eve wstała.

– Proszę to przemyśleć. Potrzebuję pani.

– Ale ja nie potrzebuję żadnej pracy. – Sarah odwróciła się do Jane i psa. – Chodź, Monty. Najwyższy czas, abyś przestał robić z siebie durnia.

Strzeliła palcami.

To, co się zdarzyło, było wprost niesłychane. Monty przewrócił się na brzuch, skoczył na nogi i już po paru sekundach stał przy Sarah. Jego zachowanie zupełnie się zmieniło. Był czujny, spięty i istniała dla niego tylko Sarah.

– Jest bardzo posłuszny – powiedziała Eve. – Wydaje mi się, że nie ma wątpliwości, kto jest psem, a kto panem.

– Nie jestem jego panem. Jesteśmy partnerami. Monty mnie słucha, bo wie, że są takie sytuacje, kiedy oboje moglibyśmy zginąć, gdyby nie miał do mnie zaufania. – Podeszła do drzwi. Pies deptał jej po piętach. – Proszę, niech pani już jedzie. Nie przyjmę pani propozycji.

– Przykro mi. Chodźmy, Jane.

Jane spojrzała na Sarah potępiającym wzrokiem.

– Niech mu pani nie każe biegać, gdy jest gorąco. To nie jest dla niego dobre.

– Właśnie że jest. Niezależnie od pogody biegamy dwa razy dziennie po siedem kilometrów. Musimy trzymać formę i być przygotowani na każdą temperaturę. To bardzo ważne.

– On się męczy. – Jane wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać psa. – Nie powinnaś… – Pies cofał się przed jej dotykiem. – Dlaczego on to robi? Myślałam, że mnie lubi.

– Lubi cię, ale teraz jest w nastroju do pracy.

– Chodźmy, Jane – powtórzyła Eve, idąc do samochodu.

Jane niechętnie poszła za nią, odwracając się i spoglądając na Sarah i na psa.

– On mi się taki nie podoba. Wolałam go przedtem.

Oboje zmienili się, gdy Eve wspomniała o szukaniu ciała. Sarah Patrick i Monty nie byli już przyjacielską kobietą i baraszkującym psem, którzy przyjęli ich gościnnie w swojej chacie. Teraz w twarzy Sarah nie było ani śladu humoru czy uśmiechu, a Monty wyglądał jak sługa wiedźmy, który nie słucha nikogo oprócz swojej pani.

– To bardzo ważne! – zawołała Eve do Sarah. – Niech się pani jeszcze zastanowi.

Sarah z uporem potrząsnęła głową.

– Czy mogę zadzwonić i spytać, czy nie zmieniła pani zdania?

– Nie zmienię zdania.

Eve włączyła silnik samochodu.

– Proszę poczekać! – Sarah spojrzała na rozczarowaną twarzyczkę Jane, a potem rzuciła okiem na psa. – Pożegnaj się, Monty – rozkazała, strzelając palcami.

Odmieniony Monty wyskoczył z chaty, jednym susem dobiegł do samochodu i stanął na tylnych łapach, usiłując dosięgnąć Jane przez otwarte okno.

Jane otworzyła drzwi i pies wskoczył do środka, moszcząc jej się na kolanach, piszcząc i liżąc ją po twarzy i rękach. Schowała twarz w jego karku, mocno go obejmując.

– Dość – powiedziała Sarah.

Monty liznął Jane ostatni raz i się wycofał. Usiadł na ziemi, tłukąc o nią ogonem.

– Dziękuję – powiedziała Eve.

Sarah wzruszyła ramionami.

– Mam fioła na punkcie dzieci i psów – oznajmiła. – Nic na to nie poradzę.

– Proszę wobec tego posłuchać, co mam do powiedzenia. Mogłaby pani po…

Sarah wróciła do chaty i zamknęła za sobą drzwi. Eve zgrzytnęła zębami. Co za uparta kobieta!

– Monty został na zewnątrz – zauważyła Jane. – Co będzie, jak ucieknie i się zgubi?

– Nie zgubi się.

Eve ruszyła, ale spojrzała jeszcze na Monty’ego we wstecznym lusterku. Teraz nie był już sługą wiedźmy, lecz znów stał się rozkosznym psem, któremu udało się pokonać rezerwę Jane. Monty odwrócił się, pomaszerował do drzwi i stuknął w nie łapą. Drzwi natychmiast się otworzyły i pies wszedł do chaty.

– Ona się nim dobrze opiekuje.

– Każe mu biegać – przypomniała oburzona Jane. – Ja jej chyba nie lubię.

– A ja tak. Czasami, kiedy się jest za miękkim, przynosi to więcej szkody niż pożytku.

– To jest przecież pies. On tego nie rozumie.

Eve nie była pewna. Poczuła coś dziwnego, gdy Sarah spojrzała psu prosto w oczy i kazała mu się pożegnać z Jane. Wyglądało to tak, jakby pies i jego właścicielka potrafili czytać sobie w duszy.

Sługa wiedźmy…

Bzdura. Seter nie miał w sobie niczego niesamowitego. Nawet kiedy był w nastroju do pracy, pozostawał obojętny, ale niegroźny.

– Lubisz ją, choć nie chce zrobić tego, o co ją prosiłaś? – zdziwiła się Jane.

– Może zmieni zdanie.

Jane spojrzała na nią sceptycznie. Eve w gruncie rzeczy też nie robiła sobie wielkich nadziei.

– Zadzwonię do niej później.

Tymczasem postanowiła poszukać innych rozwiązań w Internecie. Miała przeczucie, iż Sarah Patrick tak łatwo nie zmieni zdania.

Gdy Eve wchodziła do domu, zadzwonił telefon.

– Zgodziła się? – spytał Logan, kiedy Eve odebrała.

– Kazałeś mnie śledzić!

– Chciałaś, żeby dziecku nic się nie stało.

– Rozumiem, że zadzwonili do ciebie i przekazali, do kogo pojechałam.

– Sarah Patrick. Właścicielka psa, który odnajduje ciała. Sprytny pomysł.

– Odrzuciła moją ofertę.

– Zaproponowałaś jej odpowiednią sumę?

– W ogóle nie doszłyśmy do pieniędzy. Gdy tylko wspomniałam, że chciałabym wykorzystać jej psa do odnalezienia ciała, nie chciała dalej rozmawiać. Zarzuciła mi, że pracuję dla wydziału narkotykowego i że przysłał mnie ktoś nazwiskiem Madden. Którego najwyraźniej bardzo nie lubi.

– Chcesz, abym ci pomógł?

– Nie, chcę, żebyś się nie wtrącał. Sarah zmieni zdanie albo znajdę kogoś innego.

– Alę wolałabyś, żeby to była Sarah Patrick, prawda?

– Oczywiście. Jest najlepsza w tej branży. Poza tym mieszka na odludziu, prawie nie ma kontaktów z ludźmi i raczej nie zadenuncjuje mnie na policji. I nie znosi urzędu skarbowego – dodała sucho – co powinno ci się podobać.

– Jak najbardziej.

– Ale jeśli się nie zgodzi, znajdę kogoś innego.

– Mógłbym spróbować…

– Nie wtrącaj się, Loganie – powiedziała i odłożyła słuchawkę.

– Nie pojedziemy więcej do Monty’ego? – spytała Jane.

Mój Boże, jej głos zabrzmiał niemal smutno.

– Miałaś kiedyś psa?

Jane potrząsnęła głową.

No tak, nic dziwnego, że z miejsca pokochała Monty’ego. Był absolutnie cudowny.

– Spróbuję zadzwonić jutro do Sarah.

– Jak chcesz. Ten pies jest fajny, ale mi nie zależy. – Jane ruszyła przed siebie. – Idę czytać moją książkę.

Pewnie, że jej nie zależało. Znów otoczyła się wysokim murem. Zupełnie naturalna reakcja u dziecka, które w swym krótkim życiu zbyt wiele razy zawiodło się na innych. Eve nie mogła pozwolić, aby szansa na ciepły kontakt z żywym stworzeniem przepadła na zawsze. Spróbuje namówić Sarah, żeby jej pomogła. Jeśli nie, postara się znaleźć kogoś innego z psem równie mądrym i czarującym jak Monty.

Mało prawdopodobne.

Cholera!

Sięgnęła po telefon i zadzwoniła do informacji po numer Camelback Inn.

Загрузка...