Stuyvesant poprowadził ich prosto do sali konferencyjnej. Neagley szła obok Reachera, przez wąskie korytarze, tuż przy jego ramieniu.
– Świetny garnitur – szepnęła.
– To mój pierwszy – odszepnął. – Myślisz to samo co ja?
– Dokładnie to samo i pewnie oboje tak samo stracimy zaraz pracę. To znaczy, jeśli uważasz podobnie.
Korytarz skręcił, szli dalej. Stuyvesant zatrzymał się w końcu i gestem zaprosił ich do sali. Wszedł ostatni, zamknął drzwi, zapalił światło. Reacher i Neagley usiedli razem po jednej stronie długiego stołu. Stuyvesant zajął miejsce obok Froelich po przeciwnej. Zupełnie jakby się spodziewał, że rozmowa może doprowadzić do spięcia.
– Wyjaśnijcie mi to – polecił.
Sekunda ciszy.
– To z pewnością nie robota kogoś z wewnątrz – oznajmiła Neagley.
Reacher przytaknął.
– Choć sami okłamywaliśmy się, sądząc, że mamy do
czynienia z jednym albo z drugim, cały czas chodziło o jedno i drugie naraz. Ale był to dość użyteczny skrót myślowy. Prawdziwe pytanie brzmiało: jakie są proporcje. Czy
to przede wszystkim robota kogoś z wewnątrz z niewielką pomocą zewnętrzną. Czy też odwrotnie, kogoś z zewnątrz, komu pomaga ktoś z waszych.
– A pomoc to…? – spytał Stuyvesant.
– Potencjalny sprawca z wewnątrz potrzebował odcisku kciuka nie należącego do niego. Potencjalny zamachowiec spoza firmy musiał dostarczyć do budynku drugi list.
– I uznaliście, że to ktoś z zewnątrz? Reacher ponownie skinął głową.
– A to absolutnie najgorsza wiadomość, jaką mogliśmy
dostać. Ponieważ podczas gdy ktoś z wewnątrz to po prostu irytująca przeszkoda, czynnik zewnętrzny może być
naprawdę niebezpieczny.
Stuyvesant odwrócił wzrok.
– Kto to?
– Nie mam pojęcia – przyznał Reacher. – Człowiek spoza firmy, którego łączy coś z kimś od was. Dostatecznie mocna więź, by mógł dostarczyć wiadomość. I nic ponadto.
– A ktoś z wewnątrz to jeden ze sprzątaczy.
– Albo wszyscy – dodała Froelich.
– Tak zakładam, owszem – przyznał Reacher.
– Jesteś tego pewien?
– Absolutnie.
– Skąd? – chciał wiedzieć Stuyvesant.
Reacher wzruszył ramionami.
– Mam wiele powodów. Niektóre drobne, jeden bardzo poważny.
– Wyjaśnij – powtórzył Stuyvesant.
– Zawsze szukam najprostszych rozwiązań – zaczął Reacher.
Stuyvesant skinął głową.
– Ja też. Jeśli słyszę tętent, myślę o koniach, nie zebrach. Ale w tym wypadku najprostsze rozwiązanie to ktoś z firmy próbujący zaleźć za skórę Froelich.
– Nie do końca – nie zgodził się Reacher. – Zastosowana metoda jest na to zbyt złożona. Ktoś z firmy robiłby to co zwykle. Najłatwiejsze wyjście. Wszyscy z pewnością widzieliśmy już podobne sytuacje. Tajemnicze awarie łączności i komputera, fałszywe wezwania pod nieistniejące adresy w najgorszej części miasta. Froelich zjawia się, wzywa wsparcie, nikt się nie pokazuje, ona wpada w panikę, zaczyna wrzeszczeć przez radio, powstaje nagranie i zaczyna krążyć. Każda organizacja zajmująca się prawem i porządkiem dysponuje mnóstwem podobnych przykładów.
– W tym żandarmeria wojskowa?
– Jasne, zwłaszcza jeśli chodzi o kobiety oficerów. Stuyvesant pokręcił głową.
– Nie, to zwykły domysł. Ja pytam, skąd wiesz.
– Wiem, bo dziś nic się nie stało.
– Wyjaśnij – rzekł po raz trzeci Stuyvesant.
– To sprytny przeciwnik – oświadczył Reacher. – Jest
inteligentny i pewny siebie, panuje nad wszystkim. Ale zagroził nam czymś i nie spełnił groźby.
– I co z tego? Po prostu mu nie wyszło.
– Nie – rzekł Reacher. – Nawet nie spróbował, bo nie
wiedział, że musi. Bo nie wiedział, że dostaliśmy dziś jego
list.
W sali zapadła cisza.
– Spodziewał się, że dotrze do nas jutro – ciągnął Reacher.
– Nadano go w piątek. Od piątku do poniedziałku to bardzo szybko jak na amerykańską pocztę. Zrządzenie losu.
On założył, że list dojdzie we wtorek.
Nikt się nie odezwał.
– To człowiek z zewnątrz – kontynuował Reacher. – Nie ma żadnych bezpośrednich powiązań z departamentem, nie wie zatem, że jego groźba dotarła dzień wcześniej. W przeciwnym razie z pewnością spełniłby ją dzisiaj, bo to arogancki sukinsyn i nie chce sprawić nam zawodu. Możecie na to liczyć. Teraz czeka gdzieś gotów jutro spełnić groźbę. Dokładnie tak, jak planował od początku.
– No świetnie – mruknęła Froelich. – Jutro mamy kolejne przyjęcie dla darczyńców.
Stuyvesant milczał przez sekundę.
– Co proponujesz? – spytał.
– Musimy je odwołać – rzuciła Froelich.
– Nie, chodziło mi o strategię długoterminową – uściślił Stuyvesant. – I nie możemy niczego odwołać. Nie możemy po prostu się poddać i oznajmić, że nie potrafimy chronić naszego pracodawcy.
– Musicie być twardzi – oznajmił Reacher. – To tylko demonstracja, ma wam dopiec. Osobiście zgaduję, że w ogóle nie dotknie samego Armstronga. Wydarzy się gdzieś, gdzie był albo dopiero będzie.
– Na przykład? – spytała Froelich.
– Może w jego domu – podsunął Reacher. – Tu albo w Bismarck, są jeszcze biura. No wiecie, dramatyczny pokaz, podobnie jak te cholerne listy. Coś spektakularnego w miejscu, które Armstrong właśnie opuścił albo do którego się wybiera. Ponieważ w tej chwili mamy tu do czynienia z próbą sił. Facet obiecał nam demonstrację i myślę, że dotrzyma słowa. Założę się jednak, że jego następny ruch nie będzie bezpośredni. W przeciwnym razie czemu miałby tak właśnie sformułować wiadomość? Po co ta gadka o demonstracji? Czemu po prostu nie napisze: Armstrong, dziś zginiesz.
Froelich milczała.
– Musimy go zidentyfikować – powiedział Stuyvesant.
– Co o nim wiemy?
Cisza.
– Cóż, wiemy, że znów zaczynamy oszukiwać samych siebie – odparł w końcu Reacher. – Albo znów mamy do czynienia ze skrótem myślowym. Bo to nie jest on, to oni. Zespół. To zawsze jest zespół. Dwie osoby.
– Domysły – mruknął Stuyvesant.
– Chciałbyś – upierał się Reacher. – Można tego dowieść.
– Jak?
– Od początku nie dawał mi spokoju fakt, że na liście
oprócz śladów rękawiczek jest też odcisk kciuka. Czemu
jedno i drugie? Albo jego odciski są w aktach, albo ich nie
ma. Ale tu chodzi o dwie osoby. Gościowi od kciuka ni
gdy nie pobierano odcisków. Temu w rękawiczkach owszem. To dwie osoby pracujące wspólnie.
Stuyvesant sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Dochodziła druga nad ranem.
– Już nas nie potrzebujecie – wtrąciła Neagley. – To nie jest dochodzenie wewnętrzne. Właśnie wyszło poza ten budynek.
– Nie – rzucił Stuyvesant. – Wciąż jest wewnętrzne, bo sprzątacze nadal coś ukrywają. Musieli spotkać się z tymi ludźmi, muszą wiedzieć, kto to.
Neagley wzruszyła ramionami.
– Daliście im prawników i bardzo utrudniliście sprawę.
– Na miłość boską, muszą mieć adwokatów – zaprotestował Stuyvesant. – Zostali aresztowani, takie jest prawo wynikające z szóstej poprawki.
– Pewnie tak – zgodziła się Neagley. – Powiedz mi w takim razie, czy jest jakieś prawo, które mówi, co robić, kiedy wiceprezydent zostanie zabity przed inauguracją?
– Owszem – odparła cicho Froelich. – Dwudziesta poprawka. Kongres wybiera innego.
Neagley przytaknęła.
– Z pewnością mają już gotową listę kandydatów. W sali zapadła cisza.
– Powinniście wciągnąć w to FBI – powiedział Reacher.
– Zrobię to – odparł Stuyvesant – kiedy zdobędziemy nazwiska, nie wcześniej.
– Widzieli już listy.
– Tylko w laboratorium. Ich lewica nie ma pojęcia, co czyni prawica.
– Potrzebujecie ich pomocy.
– I poproszę o nią, gdy tylko zdobędziemy nazwiska. Dam je Biuru na srebrnej tacy, ale nie powiem, skąd się wzięły. Nie powiem, że pomagał im ktoś z wewnątrz i z całą pewnością nie ściągnę ich, dopóki ktoś z wewnątrz wciąż w tym uczestniczy.
– To takie ważne?
– Żartujesz? CIA miała problem z tym Amesem, pamiętasz? Biuro się połapało i latami się z nich nabijali. Potem pojawił się Hanssen i sami zaczęli mieć kłopoty. Nie wyglądali już tak sprytnie. To gra w ekstraklasie, Reacher. W tej chwili Secret Service jest bezdyskusyjnym numerem jeden. W całej naszej historii zanotowaliśmy tylko jedną porażkę i to prawie czterdzieści lat temu. Nie zamierzamy zatem spaść w dół tabeli, ot tak, dla zabawy.
Reacher milczał.
– I nawet się nie nadymaj – ciągnął Stuyvesant. – Nie mów mi, że w wojsku zareagowalibyście inaczej. Nie przypominam sobie, abyście biegli po pomoc do Biura. Nie przypominam sobie, by wasze wstydliwe sekrety trafiły do „Washington Post”.
Reacher przytaknął. Większość wstydliwych sekretów wojska została skremowana bądź pochowana sześć stóp pod ziemią, albo siedzi gdzieś w twierdzy, zbyt przerażona, by choćby otworzyć usta, ewentualnie tkwi w domu i boi się powiedzieć choć słowo nawet własnej matce. Parę takich spraw załatwił osobiście.
– Będziemy działać spokojnie i powoli, krok za krokiem
– podjął Stuyvesant. – Udowodnijmy, że ci goście to ludzie z zewnątrz. Wyciągnijmy ich nazwiska od sprzątaczy
i do cholery z prawnikami.
Froelich pokręciła głową.
– Najważniejszą rzeczą jest dopilnować, by Armstrong dożył północy.
– To będzie tylko demonstracja – przypomniał Reacher.
– Słyszałam – odparła. – Ale tutaj decyzja należy do mnie. Ty tylko zgadujesz. Dysponujemy jedynie kilkoma słowami na kartce papieru. Twoja interpretacja może być błędna. W końcu, czy istnieje lepsza demonstracja niż dowiedzenie, że naprawdę można to zrobić? To obnażyłoby naszą nieskuteczność. Czy jest jakiś lepszy sposób?
Neagley skinęła głową.
– A przy okazji mogliby zachować twarz. Nieudaną próbę wzięlibyśmy za zwykłą demonstrację.
– Jeśli w ogóle macie rację – dodał Stuyvesant.
Reacher milczał. Kilka minut później spotkanie dobiegło końca. Stuyvesant kazał Froelich sprawdzić dokładny plan zajęć Armstronga na następny dzień. Stanowił on połączenie znajomych elementów. Najpierw spotkanie w domu z agentami CIA, tak jak w piątek rano. Potem, po południu, spotkania na Wzgórzu Kapitolińskim, jak zwykle. Następnie wieczorne przyjęcie w tym samym hotelu co w czwartek. Stuyvesant zapisał wszystko i tuż przed wpół do
trzeciej nad ranem pojechał do domu, zostawiając Froelich samą przy długim, skąpanym w jasnym blasku stole, siedzącą w ciszy naprzeciw Reachera i Neagley.
– Jakieś rady? – spytała.
– Jedź do domu i prześpij się – odparł Reacher.
– Super.
– A potem rób dokładnie to, co do tej pory – dodała Neagley. – W domu nic mu nie grozi. W biurze nic mu nie grozi. Nie zdejmujcie namiotów, przesiadki też są bezpieczne.
– A przyjęcie w hotelu?
– Powinno być krótkie i dobrze zabezpieczone. Froelich skinęła głową.
– Nic więcej i tak nie mogę zrobić.
– Jesteś dobra w swojej pracy? – spytała Neagley.
Froelich się zawahała.
– Tak – odpowiedziała. – Dość dobra.
– Nie – podkreślił Reacher. – Jesteś najlepsza, absolutnie najlepsza ze wszystkich. Jesteś tak dobra, że trudno w to uwierzyć.
– Tak właśnie musisz myśleć – uzupełniła Neagley. -Nakręć się, podkręć tak mocno, że nie będziesz mogła sobie wyobrazić, że jakikolwiek palant mógłby zbliżyć się do ciebie nawet na milion kilometrów ze swym durnowatym liścikiem.
Froelich uśmiechnęła się przelotnie.
– Czy to szkolenie wojskowe?
– Dla mnie owszem – odparła Neagley. – Reacher już się taki urodził.
Froelich uśmiechnęła się ponownie.
– Dobra – zdecydowała. – Do domu, do łóżka. Jutro czeka nas wielki dzień.
Waszyngton w środku nocy jest cichy i pusty. Jazda do hotelu Neagley zabrała im zaledwie dwie minuty, kolejnych dziesięciu potrzebowali na dotarcie do domu Froelich. Na całej ulicy tłoczyły się zaparkowane samochody. Wyglądały, jakby spały – ciemne, nieruchome, ciche, pokryte grubą warstwą rosy. Suburban, długi na ponad pięć metrów, potrzebował sporo miejsca. Dopiero dwie przecznice dalej znaleźli dostatecznie dużą lukę, by móc go zostawić. Zamknęli drzwi i razem ruszyli z powrotem. Na dworze było zimno. Po chwili dotarli do domu, otworzyli drzwi i weszli do środka. Lampy wciąż się paliły, ogrzewanie pracowało pełną parą. Froelich przystanęła w przedpokoju.
– Czy wszystko w porządku? – spytała. – Mówię o tym, co zdarzyło się wcześniej.
– Jasne – rzekł.
– Chcę po prostu, żebyśmy mieli jasność.
– Myślę, że mamy.
– Przepraszam, że nie zgodziłam się z tobą co do demonstracji.
– To twoje prawo. Ty tu rządzisz.
– Miałam innych chłopaków – zaczęła. – No wiesz, po.
Milczał.
– A Joe miał inne dziewczyny – dodała. – Nie był aż taki nieśmiały.
– Ale zostawił tu swoje rzeczy.
– To ma znaczenie?
– Nie wiem. Coś musi znaczyć.
– On nie żyje, Reacher. Teraz nic go już nie obchodzi.
– Wiem.
Milczała przez sekundę.
– Zaparzę herbaty – oznajmiła. – Chcesz? Pokręcił głową.
– Idę do łóżka.
Froelich skręciła do salonu i dalej do kuchni, a on pomaszerował na górę. Cicho zamknął za sobą drzwi pokoju gościnnego. Otworzył szafę. Zdjął garnitur Joego i odwiesił z powrotem na metalowy wieszak z pralni chemicznej. Rozwiązał krawat, zwinął i położył na półkę. Zdjął koszulę i rzucił na dno szafy. Nie musiał jej oszczędzać. Na wieszaku wisiały jeszcze cztery. Nie spodziewał się, że pozostanie tu dłużej niż cztery dni. Ściągnął skarpetki, posłał w ślad za koszulą. Przeszedł do łazienki ubrany jedynie w bokserki.
Spędził w środku trochę czasu. Gdy wyszedł, Froelich stała w drzwiach pokoju gościnnego. Na sobie miała koszulę nocną z białej bawełny, dłuższą niż podkoszulek, ale niezbyt. Światła w korytarzu za jej plecami sprawiły, że materiał stał się przejrzysty. Włosy miała rozczochrane. Bez butów sprawiała wrażenie niższej, bez makijażu -młodszej. Miała świetne nogi, wspaniałą figurę, jednocześnie miękką i umięśnioną.
– On ze mną zerwał – oznajmiła. – To był jego wybór, nie mój.
– Czemu?
– Poznał kogoś.
– Kogo?
– Nieważne, nie słyszałeś o niej. Po prostu kogoś.
– Czemu nie powiedziałaś?
– Wypierałam to wspomnienie. Może starałam się chronić samą siebie i twoje wspomnienia o starszym bracie.
– Nie zachował się ładnie?
– Niezbyt ładnie.
– Jak to się stało?
– Po prostu mi powiedział. – I wyszedł?
– W sumie nie mieszkaliśmy razem. Spędzał tu trochę czasu, a ja trochę u niego. Ale zatrzymaliśmy osobne mieszkania. Jego rzeczy wciąż tu są, bo nie pozwoliłam mu po nie wrócić. Nie wpuściłam go za drzwi. Byłam wściekła i zraniona.
– Domyślam się.
Wzruszyła ramionami. Rąbek koszuli nocnej powędrował w górę.
– Nie, to było głupie. W końcu takie rzeczy się zdarzają. Zwykły związek, miał swój początek i koniec. Nic wyjątkowego w dziejach ludzkości czy nawet w moich własnych dziejach. Często to ja odchodziłam.
– Czemu mi to mówisz?
– Wiesz czemu.
Skinął głową, nie odezwał się.
– Żebyśmy mogli zacząć od zera. Twoja reakcja na moją
osobę ma mieć związek z tobą i ze mną, nie ze mną i z Joem. On sam się odsunął, to był jego wybór. Zatem gdyby
nawet wciąż żył, nie powinno go to obchodzić.
Reacher ponownie skinął głową.
– Ale czy ty potrafisz zacząć od zera?
– Joe był świetnym facetem – powiedziała. – Kiedyś go kochałam. Ale ty nie jesteś nim, jesteś zupełnie kimś innym, wiem o tym. Nie chcę go odzyskać, nie chcę ducha.
Postąpiła krok naprzód, w głąb pokoju.
– To dobrze – powiedział Reacher. – Bo ja nie jestem
taki jak on. Musisz to zrozumieć, od samego początku.
– Rozumiem – rzekła. – Od początku czego?
Kolejny krok. Po nim zatrzymała się nagle.
– Tego, co będzie – odparł Reacher. – Ale wiesz, że skończy się tak samo. To też musisz zrozumieć. Odejdę tak jak
on. Zawsze odchodzę.
Zbliżyła się, dzielił ich od siebie jeszcze metr.
– Wkrótce? – spytała.
– Może. Może nie.
– Zaryzykuję – oznajmiła. – Nic nie trwa wiecznie.
– Nie czuję się z tym dobrze – wyznał.
Spojrzała mu w twarz.
– Z czym?
– Stoję tu ubrany w rzeczy twojego byłego kochanka.
– Niezbyt wiele rzeczy – poprawiła. – To akurat z łatwością można zmienić.
Reacher zawiesił głos.
– Czyżby? – spytał. – Pokażesz mi jak?
Podszedł do niej, a ona objęła go w pasie. Wsunęła palce pod gumkę bokserek i zmieniła sytuację. Cofnęła się odrobinę, uniosła ręce nad głowę. Jeden płynny ruch i koszula wylądowała na ziemi. Ledwo dotarli do łóżka.
Przespali trzy godziny i obudzili się o siódmej, gdy w pokoju Froelich zadźwięczał budzik – słaby i odległy, ledwo słyszalny przez ścianę pokoju gościnnego. Reacher leżał na plecach, Froelich skulona u jego boku, z udem zarzuconym na jego nogę. Głowę oparła na ramieniu Reachera, jej włosy muskały mu twarz. Odpowiadała mu ta pozycja. Był też zmęczony. Ciepło, wygoda, zmęczenie sprawiły, że miał ochotę puścić dźwięk mimo uszu i zostać w łóżku. Froelich jednak wyśliznęła się i usiadła, oszołomiona i senna.
– Dzień dobry – powitał ją Reacher.
Z okna sączyło się szare światło. Froelich uśmiechnęła się, ziewnęła, odsunęła łokcie i przeciągnęła się. Budzik
w sąsiednim pokoju wciąż dzwonił. Nagle dźwięk stał się głośniejszy. Reacher przesunął dłońmi po brzuchu Froelich i wyżej, ku piersiom. Ponownie ziewnęła, uśmiechnęła, przekręciła i trąciła twarzą jego szyję.
– Tobie też dzień dobry – odparła.
Budzik brzęczał za ścianą. Wyglądało na to, że ignorowany dzwonek z każdą chwilą staje się głośniejszy. Reacher przyciągnął do siebie Froelich, ręką odgarnął jej włosy i ucałował. Odległy budzik zaczął piszczeć i zawodzić jak radiowóz. Reacher z ulgą pomyślał, że dobrze, iż nie stoi w tym samym pokoju.
– Musimy wstawać – oznajmiła.
– I wstaniemy – zapewnił. – Wkrótce.
Przytrzymał ją, przestała się szamotać. Bez tchu zaczęli się kochać, szybko, gwałtownie, jakby budzik poganiał każdy ich ruch. Reacher miał wrażenie, że znaleźli siew schronie przeciwatomowym, a wyjące syreny odliczają ostatnie sekundy ich życia. Gdy skończyli zdyszani, Froelich dźwignęła się z łóżka, pobiegła do swej sypialni i wyłączyła dzwonek. Cisza wydała się ogłuszająca. Reacher leżał na wznak wsparty o poduszkę, patrząc w sufit. Smuga padającego z okna szarego światła ukazywała drobne uszkodzenia tynku. Po chwili Froelich wróciła, wciąż naga.
– Chodź do łóżka – poprosił.
– Nie mogę – odparła. – Muszę brać się do pracy.
– Przez jakiś czas Armstrong sobie poradzi, a jeśli nie,
zawsze mogą wybrać kolejnego. Dwudziesta poprawka, pamiętasz. Kolejka już czeka.
– A ja trafię do kolejki po zasiłek. Może zacznę smażyć hamburgery.
– Zdarzyło ci się to kiedyś?
– Co? Smażenie hamburgerów?
– Nie. Utrata pracy. Pokręciła głową.
– Nigdy.
Reacher uśmiechnął się.
– Od pięciu lat praktycznie nie pracowałem.
Odpowiedziała uśmiechem.
– Wiem, sprawdziłam w komputerach. Ale dziś pracujesz. Zabieraj tyłek z łóżka.
Odwróciła się i pomaszerowała do łazienki. Reacher jeszcze przez sekundę leżał bez ruchu. W głowie zadźwięczała mu stara piosenka Dawn Penn You Don 't Love Me. Otrząsnął się ze wspomnień, odrzucił kołdrę, wstał i przeciągnął się, wyciągając ku sufitowi najpierw jedną, potem drugą rękę. Wygiął plecy, uniósł palce u stóp i kolejno wyciągnął nogi. To były całe jego poranne ćwiczenia. Ruszył do gościnnej łazienki i odprawił pełen dwudziestodwuminutowy rytuał. Zęby, golenie, włosy, prysznic. Potem ubrał się w kolejny stary garnitur Joego. Ten był czarny – ta sama marka, te same detale. Do tego kolejna świeża koszula, ta sama metka z napisem Ktoś & Ktoś, ta sama biała bawełna. Czyste bokserki, czyste skarpety. Granatowy jedwabny krawat w małe srebrne spadochrony. Brytyjska metka – może z Królewskich Sił Lotniczych? Przejrzał się w lustrze i zepsuł cały efekt, wkładając na wierzch nową kurtkę z Atlantic City. W porównaniu ze strojem Joego wydawała się ciężka i niezgrabna, kolory też nie pasowały. Uznał jednak, że spędzi dziś sporo czasu na dworze, a Joe nie zostawił po sobie żadnego płaszcza. Pewnie zerwali latem.
Froelich czekała już u dołu schodów. Na sobie miała kobiecą wersję jego stroju: czarny kostium ze spodniami i rozpiętą pod szyją białą bluzkę. Do tego płaszcz, ale znacznie
lepszy, uszyty z ciemnoszarej eleganckiej wełny. Właśnie zakładała słuchawkę ze spiralnym kablem, który po piętnastu centymetrach przekształcał się w prosty i znikał jej na plecach.
– Pomożesz? – poprosiła.
Znów odciągnęła do tyłu łokcie tym samym gestem co wcześniej, w sypialni, dzięki czemu kołnierzyk marynarki wygiął się w tył. Reacher wsunął kabel pomiędzy marynarkę i bluzkę. Niewielka wtyczka zadziałała jak ciężarek, ściągając kabel aż do pasa. Froelich odsunęła płaszcz i marynarkę i Reacher ujrzał czarne radio przypięte do pasa z tyłu. Przewód mikrofonu był już podłączony, przebiegał po plecach i lewym rękawem. Reacher wsunął na miejsce wtyczkę słuchawki. Froelich opuściła płaszcz i marynarkę, ujrzał jej pistolet w kaburze przypiętej do pasa na lewym biodrze, kolbą do przodu. Dawało to lepszy dostęp prawej dłoni. Był to wielki kanciasty sig-sauer P226. Na szczęście, pomyślał Reacher. Znacznie lepsza broń niż stara beretta w kuchennej szufladzie.
– Dobra – mruknęła Froelich, odetchnęła głęboko i spojrzała na zegarek. Reacher uczynił to samo. Dobiegała za kwadrans ósma.
– Jeszcze szesnaście godzin i szesnaście minut – oznajmiła Froelich. – Zadzwoń do Neagley i powiedz, że już jedziemy.
Reacher skorzystał z jej komórki. Ruszyli do suburbana. Poranek był zimny i wilgotny, dokładnie taki sam jak noc, tyle że niebo nad ich głowami jaśniało niechętnie. Okna suburbana pokrywała warstewka rosy. Silnik wystartował jednak natychmiast, ogrzewanie działało świetnie i gdy przed hotelem dołączyła do nich Neagley, w kabinie panowało już przyjemne ciepło.
Armstrong zarzucił na sweter skórzaną kurtką i wyszedł tylnymi drzwiami. Wiatr natychmiast potargał mu włosy. Armstrong zapiął kurtkę w drodze do furtki. Dwa kroki przed nią znalazł się w polu widzenia lunetki Hensoldt 1.5-6x42BL, oryginalnie dołączanej do karabinu snajperskiego SIG SSG3000. Ta jednak została przerobiona przez rusznikarza z Baltimore i dopasowana do nowej broni, Vaime Mk2. Vaime to marka zarejestrowana przez Oy Vaimennin Metalli AB, fińskiego producenta broni, który uznał, że jeśli chce sprzedawać na Zachodzie swe wspaniałe wyroby, to musi uprościć nazwę. A Mk2 był istotnie wspaniałym wyrobem. Wytłumiony karabin snajperski, zasilany odmianą standardowej amunicji natowskiej 7,62 milimetra o zmniejszonym ładunku miotającym. Chodziło o to, by pocisk leciał z prędkością poddźwiękową, nie zakłócając ciszy, zapewnianej przez zintegrowany tłumik broni. Naprawdę świetny karabin. W połączeniu z dobrą lunetką, taką jak Hensoldta, praktycznie gwarantował eliminację celu z odległości do dwustu metrów. A mężczyznę, który przykładał oko do lunetki, od tylnej furtki Armstronga dzieliło sto dwadzieścia sześć metrów. Wiedział to dokładnie, bo właśnie zmierzył odległość laserowym dalmierzem. Był odsłonięty, ale dobrze przygotowany. Dokładnie wiedział, co ma zrobić. Na sobie miał ciemnozieloną puchową kurtkę i czarną czapkę ze sztucznego futra oraz rękawiczki z tego samego materiału z obciętymi palcami prawej dłoni, co umożliwiało panowanie nad bronią. Leżał, osłaniając głowę od wiatru, dzięki czemu nie łzawiły mu oczy. Nie oczekiwał najmniejszych problemów.
Kiedy człowiek przechodzi przez furtkę, robi to następująco: na moment przystaje, zastyga w bezruchu, niezależnie od
tego, w którą stronę otwiera się furtka. Jeśli ku niemu, wyciąga rękę, naciska klamkę, otwiera, ciągnie do siebie furtkę i staje na palcach, uginając nogi tak, by mogła go minąć. Jeśli na zewnątrz, stoi nieruchomo, znajduje klamkę i popycha bramkę. Tak jest szybciej, ale wciąż pozostaje moment bezruchu. A ta furtka otwierała się do wewnątrz. Widać to było wyraźnie przez hensoldta. Dwusekundowe okienko.
Armstrong dotarł do furtki, zatrzymał się. Sto dwadzieścia sześć metrów dalej mężczyzna przyciskający lunetkę do oka przesunął karabin odrobinę w lewo, tak że cel znalazł się dokładnie pośrodku. Wstrzymał oddech, powoli poruszył palcem, zaczął naciskać spust i nagle docisnął go aż do końca. Karabin zakasłał głośno i lekko podskoczył. Pokonanie stu dwudziestu sześciu metrów wymagało od pocisku około czterech dziesiątych sekundy. Kula z wilgotnym mlaśnięciem trafiła Armstronga w sam środek czoła, przebiła czaszkę i podążyła w dół poprzez płat czołowy mózgu, komorę mózgową i móżdżek. Strzaskała pierwszy krąg i wyleciała, przebijając miękkie tkanki karku u góry kręgosłupa. Potem poleciała naprzód i wbiła się w ziemię dwa i pół metra dalej.
Armstrong zginął, nim jeszcze upadł na ziemię. Pocisk spowodował śmiertelne obrażenia mózgu. Jego energia przeszła przez tkanki mózgowe i odbiła się od kości czaszki niczym wielka fala w małym basenie, niszcząc wszystko na swojej drodze. Funkcje mózgu ustały, nim siła grawitacji ściągnęła ciało w dół.
Sto dwadzieścia sześć metrów dalej mężczyzna z okiem przysuniętym do lunetki przez sekundę leżał bez ruchu. Potem przycisnął karabin do tułowia, odturlał się na bok, by móc bezpiecznie wstać. Odsunął zamek karabinu, ręką
w rękawiczce złapał gorącą łuskę i wsadził do kieszeni. Potem cofnął się i osłonięty przed wzrokiem ciekawskich odszedł.
W samochodzie Neagley nie odezwała się ani słowem. Może martwił ją nadchodzący dzień, może wyczuwała zmianę atmosfery. Reacher nie wiedział. Tak czy inaczej nie zależało mu aż tak szybko na odpowiedzi. Siedział cicho, patrząc, jak Froelich manewruje wśród samochodów. Skręciła na północny zachód, mostem Whitneya Younga przekroczyła rzekę, przejechała obok stadionu piłkarskiego RFK, skręciła w Massachusetts Avenue i wyminęła wielki korek w rządowej części miasta. Ale Mass Avenue także była zapchana i nim dotarli na ulicę w Georgetown, przy której mieszkał Armstrong, dochodziła dziewiąta. Froelich zaparkowała za innym suburbanem w pobliżu wylotu namiotu. Z chodnika zeskoczył agent, okrążył maskę, by zamienić z nią parę słów.
– Gość z CIA właśnie dotarł na miejsce. Zaczęli już pewnie podstawowy kurs szpiegostwa.
– Myślę, że do tej pory osiągnęli już poziom zaawansowany – odparła Froelich. – Te lekcje trochę już trwają.
– Nie, sprawy CIA są bardzo skomplikowane – rzekł agent. – Przynajmniej dla normalnych ludzi.
Froelich uśmiechnęła się, jej człowiek odszedł, ponownie zajmując pozycję na chodniku. Podniosła szybę, częściowo odwróciła się tak, by móc patrzeć na Reachera i Neagley.
– Pieszy patrol? – zaproponowała.
– Po to włożyłem kurtkę – odparł Reacher.
– Co czworo oczu, to nie dwoje – dodała Neagley.
Wysiedli razem, pozostawiając Froelich w ciepłym wnętrzu samochodu. Ulica przed domem była cicha i dobrze
strzeżona, toteż skręcili na północ i w prawo, by obejrzeć go z tyłu. U obu wylotów uliczki stały radiowozy, nic się nie działo. Wszystkie okna pozamykano dla ochrony przed zimnem. Ruszyli w stronę sąsiedniej ulicy. Tam też czekały radiowozy.
– Strata czasu – mruknęła Neagley. – W domu nikt go nie dopadnie. Zakładam, że policja zauważyłaby, gdyby
ktoś spróbował ściągnąć tu artylerię.
– No to zjedzmy śniadanie – zaproponował Reacher.
Wrócili na poprzeczną ulicę i znaleźli cukiernię. Kupili kawę, ciastka i przysiedli na stołkach przed długą ladą stojącą pod oknem. Szybę pokrywała nieprzejrzysta mgiełka. Neagley serwetką wytarła na zaparowanym szkle dwa półksiężyce, przez które mogli wyjrzeć na zewnątrz.
– Masz inny krawat – zauważyła. Reacher zerknął w dół.
– Inny garnitur – dodała.
– Podoba ci się?
– Podobałby, gdybyśmy wciąż mieli lata dziewięćdziesiąte.
Reacher nie odpowiedział, Neagley się uśmiechnęła.
– A więc tak – rzekła.
– Co?
– Pani Froelich skompletowała kolekcję.
– Zauważyłaś?
– Jasne.
– Nie stawiałem oporu – mruknął Reacher.
Neagley uśmiechnęła się ponownie.
– Nie podejrzewałam, że cię zgwałciła.
– Będziesz mi teraz prawić morały?
– To twój wybór. Ładna z niej babka, ale ze mnie też.
A mnie nigdy nie podrywałeś.
– A chciałaś?
– Nie.
– No właśnie. Lubię, kiedy ktoś reaguje pozytywnie na moje zainteresowanie.
– To musi cię trochę ograniczać.
– Owszem – przyznał – ale nie do końca.
– Najwyraźniej – przytaknęła Neagley.
– Nie podoba ci się to?
– Ależ nie, baw się dobrze. Jak sądzisz, czemu zostałam w hotelu? Nie chciałam wchodzić jej w drogę, i tyle.
– Jej w drogę? To było takie oczywiste?
– Błagam – mruknęła Neagley.
Reacher pociągnął łyk kawy, zjadł ciastko. Był głodny, a ono smakowało świetnie. Twarda warstwa lukru z wierzchu, leciutkie w środku. Schrupał kolejne i oblizał palce. Poczuł dopływ cukru i kofeiny do krwi.
– A więc co to za ludzie? – spytała Neagley. – Coś czujesz?
– Coś – odparł Reacher. – Będę musiał skupić się na tym, jak ich znaleźć, ale nie warto zaczynać, póki nie dowiemy się, czy zostaniemy w tej robocie.
– Nie zostaniemy – odparła Neagley. – Nasza robota zakończy się wraz ze sprzątaczami. Zresztą to i tak strata czasu. Z całą pewnością nie podadzą nam nazwiska. A jeśli podadzą, będzie fałszywe. W najlepszym razie możemy liczyć na opis, który z pewnością do niczego się nie przyda.
Reacher przytaknął, skończył kawę.
– Chodźmy – zaproponował. – Dla porządku przejdź
my się wokół kwartału.
Szli w panującym chłodzie, najwolniej jak tylko mogli. Nic się nie działo, cisza i spokój. Na każdej ulicy stały radiowozy albo samochody Secret Service. Białe obłoki spalin
rozpływały się powoli w nieruchomym powietrzu. Poza tym nic się nie poruszało. Po kilku zakrętach powrócili na ulicę Armstronga od strony południowej. Przed sobą po prawej widzieli biały namiot. Froelich wysiadła z samochodu, machała do nich nagląco. Przyspieszyli kroku i pomaszerowali w jej stronę.
– Zmiana planów – oznajmiła. – Były pewne problemy
na Kapitolu. Armstrong skrócił spotkanie z CIA.
– Już pojechał? – spytał Reacher. Froelich skinęła głową.
– Właśnie jedzie.
Przez chwilę nasłuchiwała głosu w słuchawce.
– Dojeżdża – dodała.
Podniosła przegub, przemówiła do mikrofonu.
– Podajcie raport, odbiór.
Znów zaczęła słuchać.
Czekali trzydzieści sekund, czterdzieści.
– W porządku, jest w środku – oznajmiła. – Bezpieczny.
– I co teraz? – spytał Reacher.
Froelich wzruszyła ramionami.
– Teraz czekamy. Na tym polega ta praca. To głównie
czekanie.
Wrócili do biura i czekali cały ranek i większość popołudnia. Froelich regularnie wysłuchiwała kolejnych raportów. Po jakimś czasie Reacher miał już obraz ogólnej organizacji ich pracy. Przed budynkiem biur senackich stały policyjne radiowozy. Agenci Secret Service pilnowali chodnika. Wewnątrz czuwali członkowie policji Kapitolu, po jednym przy każdym wykrywaczu metalu; kolejni patrolowali korytarze. Wśród nich byli też agencji Secret Service. Sam żmudny proces przejmowania władzy odbywał się w
biurach na górze. Każdych drzwi pilnowało dwóch agentów. Osobista ochrona Armstronga nie opuszczała go ani przez moment. Raporty opisywały dość spokojny dzień, mnóstwo siedzenia i gadania. Mnóstwo zawieranych umów i układów. Reacher przypomniał sobie, jak ktoś kiedyś pisał o naradach w zadymionych pokojach. Tyle że w dzisiejszych czasach zapewne w biurach nie wolno już palić. O czwartej po południu podjechali do hotelu Neagley, w którym ponownie miało odbyć się przyjęcie dla darczyńców. Początek zaplanowano na siódmą. Mieli trzy godziny na zabezpieczenie budynku. Froelich zaplanowała wszystko wcześniej, poczynając od przeszukania, które rozpoczęło się jednocześnie w magazynach kuchennych i najdroższych apartamentach. Policjanci z psami towarzyszyli ludziom z Secret Service, sprawdzając cierpliwie piętro po piętrze. Po przeszukaniu każdego trzech policjantów zajmowało posterunki po obu końcach korytarza oraz przy windach i schodach przeciwpożarowych. Dwa zespoły spotkały się na ósmym piętrze o szóstej wieczór. Do tego czasu w holu i przy drzwiach sali balowej zamontowano przenośne wykrywacze metalu. Rozstawione kamery rejestrowały wszystko niestrudzenie.
– Tym razem proście o dwa dokumenty ze zdjęciem -
poradziła Neagley. – Prawo jazdy i może kartę kredytową.
– Nie martw się – odparła Froelich. – Taki mam zamiar.
Reacher stanął w drzwiach sali balowej i rozejrzał się
po pomieszczeniu. Było wielkie, lecz gdy znajdzie się w nim tysiąc ludzi, zapanuje prawdziwy ścisk.
Armstrong zjechał windą z biura, w holu skręcił w lewo. Otworzył nieoznakowane drzwi prowadzące do tylnego wyjścia. Na sobie miał płaszcz przeciwdeszczowy, w ręku
trzymał teczkę. Korytarz za drzwiami był wąski, unosiła się w nim woń środków czyszczących, silnych detergentów. Musiał wyminąć dwa stosy pudeł, jeden równiutki i nowy z najświeższych dostaw, drugi chwiejny, nieporządny: puste kartony, czekające na wywóz śmieci. Armstrong obrócił się, przeciskając się obok stosu. Teczkę trzymał za sobą, prawe ramię wysunął do przodu. Pchnął drzwi i wyszedł na dwór.
Znalazł się na niewielkim, kwadratowym wewnętrznym podwórku, częściowo otwartym od północy. Nie było to zbyt atrakcyjne miejsce. Ze ścian nad głową sterczały metalowe przewody wentylacyjne. Niżej, na wysokości łydek, rozmieszczono czerwone rury i mosiężne zawory systemu przeciwpożarowego. Na podwórku stały też ustawione w szereg trzy granatowe pojemniki na śmieci: wielkie stalowe skrzynie rozmiaru samochodów. Armstrong musiał je wyminąć, żeby dotrzeć do uliczki na tyłach. Przeszedł koło pierwszego, koło drugiego i wtedy ktoś zawołał go cicho.
– Hej!
Armstrong odwrócił się i ujrzał mężczyznę wciśniętego w ciasną szczelinę między drugim i trzecim pojemnikiem. Dostrzegł jedynie ciemny płaszcz, czapkę i groźną, brutalną broń, krótką, masywną i czarną. Broń uniosła się i zakasłała.
Był to wytłumiony pistolet maszynowy Heckler & Koch MP5SD6, ustawiony na strzelanie krótkimi seriami po trzy pociski, standardową dziewięciomilimetrową amunicją parabellum. Tym razem pociski były standardowe, ponieważ w lufie SD6 wywiercono trzydzieści otworów, przez które uchodził gaz, zmniejszając prędkość wylotową kuli do pod-dźwiękowej. MP5 strzela z prędkością ośmiuset pocisków
na minutę, toteż wystrzelenie każdej trójki trwało odrobinę ponad jedną piątą sekundy. Pierwsza trafiła Armstronga w sam środek klatki piersiowej, druga w środek twarzy.
Podstawowy model H &K MP5 ma wiele zalet, w tym wysoką niezawodność i niezwykłą celność. Wersja wytłumiona działa nawet lepiej, ponieważ ciężar wewnętrznego kompensatora niweluje naturalną tendencję każdego pistoletu maszynowego do unoszenia lufy w czasie strzelania. Jedyną wadą tego modelu broni jest siła, z jaką wyrzuca puste łuski. Wyskakują z boku niemal równie szybko jak pociski z przodu i pokonują duże odległości. W zwykłych warunkach, podczas operacji elitarnych jednostek wojskowych i paramilitarnych to nie problem. Jednak w tej sytuacji, owszem. Oznaczało bowiem, że strzelec musiał pozostawić po sobie sześć łusek. Mężczyzna szybko wepchnął broń pod płaszcz, przeszedł nad zwłokami Armstronga i spokojnym krokiem opuścił niewielkie podwórko, zmierzając do samochodu.
O 18:40 w holu hotelowym zgromadziło się niemal siedemset osób, ustawionych w długą kolejkę od drzwi wejściowych, przez szatnię, do wejścia na salę balową. Wszędzie wokół słychać było szmer podnieconych rozmów. W powietrzu unosiła się ciężka woń najróżniejszych perfum. W tłumie widać było nowe suknie, białe smokingi, ciemne garnitury, kolorowe krawaty, malutkie torebki i aparaty fotograficzne w skórzanych futerałach. Błyszczące lakierki, szpilki, migotliwe diamenty. Świeże trwałe, odsłonięte ramiona i spore poruszenie.
Reacher obserwował wszystko wsparty o filar obok wind. Przez okno widział trzech agentów stojących na ulicy, dwóch przy drzwiach, obsługujących wykrywacz metalu.
Nastawiona na najwyższą czułość bramka popiskiwała przy co czwartym, co piątym gościu. Agenci spokojnie przeszukiwali torebki i klepali przybyszów po kieszeniach. Cały czas uśmiechali się porozumiewawczo, nikomu to nie przeszkadzało. W holu krążyła ósemka agentów. Spokojne twarze, nieustannie wędrujący wzrok. Przy drzwiach sali balowej czekało kolejnych trzech. Sprawdzali dokumenty i zaproszenia. Ich wykrywacz metalu był równie czuły. Niektórych gości przeszukiwano po raz drugi. Ze środka sali dobiegała już muzyka, słyszana w falach, gdy głosy tłumu wznosiły się i opadały.
Neagley zajmowała strategiczną pozycję na drugim stopniu schodów po przeciwnej stronie holu. Jej oczy poruszały się niczym radar, tam i z powrotem, lustrując morze ludzi. Co chwilę spoglądała na Reachera i leciutko kręciła głową. Reacher widział też Froelich poruszającą się pozornie bez celu. Wyglądała świetnie. Jej czarny kostium był dość elegancki na wieczór, ale nikt nie wziąłby jej za gościa. Promieniowała z niej władza. Od czasu do czasu zamieniała kilka słów z którymś z agentów albo przemawiała do przegubu. Reacher doszedł do etapu, że widział dokładnie, w którym momencie Froelich słucha informacji ze słuchawki. Poruszała się nieco mniej energicznie, skupiona na kolejnym raporcie.
O siódmej większość gości znalazła się już bezpiecznie w sali balowej. Przed pierwszym wykrywaczem metalu czekała kolejka spóźnialskich. Druga grupka zebrała się przy drzwiach sali. Goście, którzy wykupili noclegi w hotelu, parami bądź czwórkami wysypywali się z wind. Neagley stała teraz samotnie na schodach. Froelich kolejno posyłała agentów z holu do sali balowej, gdzie dołączali do czekającej tam już ósemki. Chciała, by nim wszystko się
zacznie, w tłumie krążyła cała szesnastka. Do tego trzech członków ochrony osobistej Armstronga, trzech przy drzwiach do sali balowej i dwóch przy wyjściu, oraz policjanci w kuchni, przy rampie wyładowczej, na wszystkich siedemnastu piętrach i na ulicy.
– Ile to wszystko kosztuje? – spytał ją Reacher.
– Nie chcesz tego wiedzieć – odparła. – Naprawdę nie chcesz.
Neagley zeszła ze schodów i dołączyła do nich obok filara.
– Przyjechał już? – spytała.
Froelich pokręciła głową.
– Skracamy do minimum jego kontakty z ludźmi. Przyjedzie później, wyjedzie wcześniej.
Nagle zesztywniała, nasłuchując uważnie. Przycisnęła palce do słuchawki, odcinając hałasy z zewnątrz. Uniosła drugi przegub i przemówiła do mikrofonu.
– Rozumiem, wyłączam się – rzuciła. Była bardzo blada.
– Co się stało? – spytał Reacher.
Froelich zignorowała go, odwróciła się gwałtownie i wezwała ostatniego agenta krążącego po holu. Poinformowała go, że od tej pory będzie pełnił obowiązki dowódcy grupy. Przemówiła do mikrofonu, przekazując tę informację wszystkim agentom. Kazała podwoić czujność, zacieśnić szyki i jeśli tylko można, jeszcze bardziej ograniczyć kontakty Armstronga z ludźmi.
– Co się stało? – spytał ponownie Reacher.
– Wracamy do bazy – oznajmiła Froelich. – W tej chwili.
To był Stuyvesant. Wygląda na to, że mamy wielki problem.