4

Froelich przeszła przez chodnik do swego wozu, rzuciła teczki na fotel pasażera, uruchomiła silnik i mocno nacisnęła hamulec. Z torebki wyciągnęła telefon, otworzyła go. Powoli wprowadziła domowy numer Stuyvesanta, następnie zawahała się z palcem na przycisku. Telefon czekał cierpliwie. Na maleńkim zielonym ekraniku świecił się numer. Froelich spojrzała przed siebie przez szybę, pełna wątpliwości. Popatrzyła na telefon, z powrotem na ulicę. Nagle zamknęła telefon i położyła go na teczki. Jeden ruch sprzęgła i odjechała od krawężnika z donośnym piskiem wszystkich czterech opon. Skręciła w prawo, w lewo, w prawo i skierowała się do biura.


* * *

Kelner z obsługi hotelowej wrócił po tacę.

Reacher zdjął kurtkę, powiesił w szafie. Wyciągnął z dżinsów podkoszulek.

– Głosowałeś w wyborach? – spytała Neagley.

Pokręcił głową.

– Nie jestem nigdzie zarejestrowany. A ty?

– Jasne – rzekła. – Zawsze głosuję.

– Głosowałaś na Armstronga?

– Nikt nie głosuje na wiceprezydenta, może poza rodziną.

– Ale na tę opcję? Skinęła głową.

– Tak. A ty byś na nich głosował?


– Chyba tak – mruknął. – Słyszałaś wcześniej o Armstrongu?

– Raczej nie. Interesuję się polityką, ale nie jestem wariatką, nie umiem wymienić wszystkich stu senatorów.

– Chciałabyś wystartować w wyborach?

– Za żadne skarby. Lubię stać w cieniu, Reacher. Byłam sierżantem i w głębi ducha zawsze pozostanę sierżantem. Nigdy nie pragnęłam zostać oficerem.

– Miałaś potencjał.

Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się jednocześnie.

– Może. Nie miałam natomiast ochoty. I wiesz co? Sierżanci dysponują naprawdę sporą władzą. Nie zdajecie sobie nawet sprawy jak dużą.

– Ja sobie zdawałem sprawę – zaprotestował. – Wierz mi.

– Ona nie wróci. Siedzimy tu, gadamy, tracimy czas. Ja tracę kolejne połączenia z domem, a ona nie wróci.

– Wróci.


* * *

Froelich zaparkowała w garażu i skierowała się na górę. W ochronie prezydenckiej nie ma wolnych dni, lecz niedziele nadal wyglądały inaczej. Ludzie ubierali się inaczej, atmosfera była spokojniejsza, telefony rzadziej dzwoniły. Niektórzy cały dzień spędzali w domu. Na przykład Stuyvesant, pomyślała. Zamknęła drzwi swego biura, usiadła za biurkiem i wysunęła szufladę. Wyjęła rzeczy, których potrzebowała, i wsadziła je do dużej brązowej koperty. Następnie rozpięła teczkę z wydatkami Reachera, przepisała ogólną sumę na pierwszą kartkę swego żółtego notatnika i włączyła niszczarkę. Po kolei wsuwała do niej kartki z teczki, całą zawartość. Na następny ogień poszła teczka z zaleceniami i wszystkie zdjęcia. Tekturowe teczki także zniszczyła. Potem pomieszała długie skręcone paski w koszu, aż splątały się beznadziejnie. Wyłączyła maszynę, zabrała kopertę i pomaszerowała do garażu.


* * *

Reacher dostrzegł jej samochód z okna pokoju hotelowego. Wynurzył się zza rogu i zwolnił. Na ulicy było zupełnie pusto. Późne niedzielne popołudnie w listopadzie, w stolicy kraju. Turyści tkwili w hotelach, brali prysznice, szykowali się do kolacji. Miejscowi siedzieli w domach, czytali gazety, oglądali mecze hokeja, płacili rachunki, pracowali. Niebo ciemniało powoli, latarnie kolejno ożywały. Czarny suburban miał włączone reflektory. Na jego oczach zawrócił i zjechał na postój taksówek.

– Wróciła – oznajmił.

Neagley dołączyła do niego w oknie.

– Nie możemy jej pomóc.

– Może nie szuka pomocy.

– To po co by wracała?

– Nie wiem – rzekł. – Po drugą opinię, potwierdzenie? Może po prostu chce porozmawiać, podzielić się problemem, zmniejszyć własne brzemię.

– Ale czemu z nami?

– Bo my jej nie zatrudniliśmy i nie możemy zwolnić. Nie byliśmy też rywalami w pracy. Wiesz, jak działają takie organizacje.

– Czy w ogóle wolno jej z nami rozmawiać?

– Nie rozmawiałaś nigdy z kimś, z kim nie powinnaś?

Neagley się skrzywiła.

– Od czasu do czasu. Na przykład z tobą.

– A ja rozmawiałem z tobą. To jeszcze gorsze, bo nie byłaś oficerem.

– Ale miałam potencjał.

– To na pewno. – Spuścił wzrok. – Teraz po prostu tam siedzi.


– Ma w ręce telefon, dzwoni do kogoś. W tym momencie zadźwięczał dzwonek.

– Najwyraźniej do nas – zauważył Reacher. Podniósł słuchawkę.


– Nadal tu jesteśmy – rzucił. Słuchał krótką chwilę. -Dobra – powiedział i odłożył słuchawkę.

– Wejdzie na górę? – spytała Neagley.

Reacher przytaknął, wrócił do okna akurat na czas, by ujrzeć Froelich wysiadającą z samochodu. W ręku trzymała kopertę. Przemknęła przez chodnik i zniknęła mu z oczu. Dwie minuty później usłyszeli dzwonek windy zatrzymującej się na piętrze, po dwudziestu sekundach rozległo się pukanie do drzwi. Reacher otworzył. Froelich weszła i zatrzymała się na środku pokoju. Najpierw zerknęła na Neagley, potem na niego.

– Możemy chwilkę pomówić na osobności? – spytała.

– Nie musimy – zapewnił. – Odpowiedź brzmi: tak.

– Nie wiesz nawet, jakie jest pytanie.

– Ufasz mi, bo ufałaś Joemu, a Joe ufał mnie. To zamyka krąg. Teraz chcesz wiedzieć, czy ufam Neagley, abyś mogła zamknąć również ten krąg. Odpowiedź brzmi: tak, ufam jej bezgranicznie. Zatem i ty możesz jej zaufać.

– W porządku – przyznała Froelich. – Chyba faktycznie o to chciałam spytać.

– Zdejmij więc żakiet i rozgość się. Chcesz jeszcze kawy?

Froelich zsunęła marynarkę, rzuciła na biurko. Podeszła do stołu i położyła na nim kopertę.

– Bardzo chętnie.

Reacher zadzwonił do room service, poprosił o duży dzbanek, trzy filiżanki, trzy spodeczki i absolutnie nic więcej.

– Wcześniej powiedziałam ci tylko pół prawdy – przyznała Froelich.

– Zgadłem – mruknął Reacher.

Froelich przepraszająco skinęła głową i podniosła kopertę. Otworzyła ją. Wyciągnęła z niej przezroczystą plastikową teczkę; w środku coś tkwiło.

– To kopia pewnego listu – oznajmiła.

Położyła ją na stole. Reacher i Neagley przysunęli bliżej krzesła i przyjrzeli się. Teczka była zupełnie standardowa, kryła w sobie kolorowe zdjęcie 20 na 25 centymetrów. Przedstawiało kartkę białego papieru, leżącą na drewnianej powierzchni, z drewnianą biurową linijką obok, wskazującą skalę. Wyglądało to na zwykły papier listowy. Pośrodku, parę centymetrów bliżej górnej krawędzi widniały trzy słowa. Czeka cię śmierć. Grube, ciemne litery, niewątpliwie wydrukowane z komputera.

W pokoju panowała cisza.

– Kiedy to przyszło? – spytał Reacher.

– W poniedziałek po wyborach – odparła Froelich. -Ekspresem.

– Na adres Armstronga?

Froelich przytaknęła.

– W senacie. Ale on tego nie widział. Otwieramy całą publiczną pocztę adresowaną do naszych podopiecznych i przekazujemy tylko to, co uznamy za stosowne. Nie sądziliśmy, że to jest stosowne. A wy?

– Dwie rzeczy. Po pierwsze, to prawda.

– Nie, jeśli zdołam coś na to poradzić.

– Odkryłaś tajemnicę nieśmiertelności? Każdego czeka śmierć, Froelich. Mnie, ciebie. Może dożyjemy setki, ale nie będziemy żyć wiecznie. Zatem technicznie rzecz biorąc, to stwierdzenie faktu. Absolutnie prawdziwa przepowiednia, nie tylko groźba.

– Co nasuwa pytanie – wtrąciła Neagley. – Czy jej autor był dość mądry, by świadomie tak ją sformułować?

– W jakim celu?

– By uniknąć kary, gdybyście go znaleźli? Albo ją oczywiście. Móc powiedzieć: hej, to nie była groźba, po prostu stwierdzenie faktu. Mikroślady mówią cokolwiek o inteligencji nadawcy.

Froelich spojrzała na nią ze zdumieniem i ze sporym szacunkiem.

– Dojdziemy do tego – rzekła. – I jesteśmy niemal pewni, że to on, nie ona.

– Czemu?

– Dojdziemy do tego – powtórzyła Froelich.

– Ale dlaczego w ogóle się tym przejmujecie? – spytał Reacher. – To moja druga reakcja. Z pewnością wszyscy oni dostają całe worki podobnych gróźb.

Froelich skinęła głową.

– Zwykle kilkanaście tysięcy rocznie. Tyle że większość z nich trafia do prezydenta. Rzadko się zdarza, by list wysłano wyłącznie do wiceprezydenta. Większość jest pisana na starych kawałkach papieru, kredkami, z błędami ortograficznymi, pokreślona. Ma jakieś wady. Ten nie. Od początku się wyróżniał. Toteż obejrzeliśmy go uważnie.

– Gdzie nadano list?

– W Las Vegas. Co niestety w niczym nie pomaga. Jeśli chodzi o przyjezdnych Amerykanów, Vegas może poszczycić się największą liczbą turystów.

– Jesteście pewni, że przysłał to Amerykanin?

– To kwestia procentów. Nigdy jeszcze nie dostaliśmy pisemnej groźby od cudzoziemca.

– I nie sądzicie, że mieszka w Vegas?

– Mało prawdopodobne. Uważamy, że pojechał tam, by wysłać list.

– Z powodu? – wtrąciła Neagley.

– Z powodu śladów – wyjaśniła Froelich. – Wyniki są bardzo niezwykłe. Wskazują na niezmiernie ostrożnego i starannego sprawcę.

– Szczegóły?

– Byłaś specjalistką w żandarmerii wojskowej?

– Specjalizowała się w skręcaniu ludziom karków – mruknął Reacher. – Ale czasami interesowały ją inne rzeczy.

– Nie słuchaj go – prychnęła Neagley. – Przeszłam sześciomiesięczne szkolenie w laboratoriach FBI.

Froelich przytaknęła.

– Wysłaliśmy to do FBI. Mają większe możliwości niż my.

Ktoś zapukał do drzwi. Reacher wstał, przysunął oko do wizjera. Kelner z kawą. Otworzył drzwi, odebrał mu tacę. Duży dzbanek, trzy odwrócone filiżanki, trzy spodeczki. Ani śladu mleka, cukru bądź łyżeczek – oraz samotna różowa róża w wąskim porcelanowym wazonie. Zaniósł tacę do stołu. Froelich przesunęła zdjęcie, by zrobić miejsce. Neagley ustawiła filiżanki i zaczęła nalewać.

– Co odkryło FBI? – spytała.

– Koperta była czysta – powiedziała Froelich. – Standardowa, brązowa, normalnej wielkości z klejem i zamknięciem na metalowy motylek. Adres wydrukowano na samoprzylepnej etykiecie, najprawdopodobniej z tego samego komputera co wiadomość. List wsunięto bez składania. Klej zwilżono wodą z kranu, żadnej śliny, DNA ani odcisków palców na zamknięciu. Znaleźliśmy pięć zestawów na samej kopercie. Trzy należały do pracowników poczty: ich odciski są w aktach, jak wszystkich pracowników rządowych. To warunek zatrudnienia. Czwarte zostawił senacki sortowacz poczty, który to nam przekazał. A piąte nasz agent.

Neagley skinęła głową.

– Zostawmy zatem kopertę. Choć woda z kranu to ciekawy szczegół. Gość dużo czyta, jest na bieżąco.

– A sam list? – spytał Reacher.

Froelich uniosła zdjęcie do światła.

– Bardzo dziwny – rzekła. – Laboratoria FBI twierdzą, że papier został wyprodukowany przez firmę Georgia-Pacific. To ich biały 24-funtowy, gładki, bezkwasowy standardowy papier do drukarek laserowych. Format A4. Georgia-Pacific jest trzecim największym dostawcą na rynku biurowym. Sprzedają setki ton papieru tygodniowo. W żaden sposób nie da się wyśledzić pochodzenia jednej kartki. Lecz jego ryza jest droższa o dolara czy dwa niż zwykłego papieru. To może coś znaczyć. Albo nie.

– A druk?

– Drukarka laserowa Hewlett-Packarda. Poznają to po składzie tonera. Nie potrafią podać modelu, bo wszystkie czarno-białe laserówki używają tego samego tonera. Czcionka to Times New Roman z Microsoft Works 4.5 dla Windows 95, czternastka, bold.

– Mogą podać dokładny program komputerowy?

Froelich skinęła głową.

– Mają od tego speca. Czcionki różnią się odrobinę w różnych edytorach. Autorzy oprogramowania lubią majstrować przy kerningu, czyli odstępach pomiędzy poszczególnymi literami, nie między słowami. Jeśli przyjrzeć się bardzo uważnie, można to wyczuć, a następnie zmierzyć i zidentyfikować program. Niespecjalnie jednak nam to pomoże. Na świecie muszą istnieć miliony pecetów z za instalowanymi Works 4.5.

– I pewnie żadnych odcisków? – wtrąciła Neagley.

– Tu właśnie zaczynają się dziwy – odparła Froelich.

Przesunęła o parę centymetrów tacę z kawą i położyła zdjęcie na blacie. Wskazała górną krawędź. – Tu, na samym skraju, znaleźliśmy mikroskopijne ślady talku.

Następnie pokazała punkt parę centymetrów poniżej.

– A tu mamy dwie wyraźne smugi talku. Jedną z wierzchu, drugą od spodu.

– Lateksowe rękawiczki – mruknęła Neagley.

– Zgadza się – przytaknęła Froelich. – Jednorazowe lateksowe rękawiczki. Takie jak u lekarza czy dentysty. Kupuje się je w pudełkach po pięćdziesiąt bądź sto par. Wnętrze wysypane jest talkiem, co ułatwia nakładanie. W pudełku jednak pozostaje zawsze trochę talku, który przywiera też do zewnętrznej strony rękawiczek. Pył na krawędzi został zapieczony, smugi nie.

– Jasne – rzuciła Neagley. – Gość wkłada rękawiczki, otwiera nową ryzę papieru, porusza go, żeby się nie kleił, stąd talk na krawędzi, ładuje do drukarki, drukuje wiadomość, wówczas talk zostaje zapieczony.

– Bo do druku laserowego wykorzystuje się ciepło – dodała Froelich. – Proszek tonera jest przyciągany do papieru ładunkiem elektrostatycznym uformowanym w kształcie litery, a następnie grzałka wtapia toner na stałe. Przez moment temperatura sięga stu stopni. Neagley pochyliła się niżej.

– Potem wyciąga papier z tacki, chwytając go między kciuk i palec wskazujący, stąd smugi po obu stronach blisko krawędzi, niezapieczone, bo powstały już po druku. I wiecie co? Drukował to w domu, nie w biurze.

– Czemu?

– Chwyt kartki oznacza, że papier wysuwał się z drukarki pionowo, jak grzanka z tostera. Gdyby wychodził płasko, ślady wyglądałyby inaczej. Pozostałaby większa smuga z przodu, efekt przesunięcia, mniejszy ślad z tyłu. A jedyne drukarki Hewlett-Packarda, które wysuwają papier pionowo, to najmniejsze modele, domowe. Sama mam taką. Jest zbyt wolna, by używać jej na większą skalę, a toner wystarczy jedynie na 2500 stron. Amatorski sprzęt. Zatem facet zrobił to u siebie w domu.

Froelich przytaknęła.

– Chyba to logiczne. Trochę dziwnie by wyglądał, gdyby drukował na oczach innych w biurze w rękawiczkach.

Neagley uśmiechnęła się, jakby robiła postępy.

– No dobrze, siedzi u siebie, wyciąga list z drukarki i wsuwa wprost do koperty, po czym zakleja ją, zwilżając wodą z kranu, nadal w rękawiczkach. Stąd brak odcisków.

Wyraz twarzy Froelich się zmienił.

– Nie. Tu właśnie zaczynają się największe dziwy. -

Wskazała ręką zdjęcie i położyła paznokieć w punkcie parę centymetrów pod wydrukowaną wiadomością i odrobinę z prawej. – Gdyby to był zwyczajny list, co zobaczylibyśmy w tym miejscu?

– Podpis – odparł Reacher.

– Właśnie – przytaknęła Froelich. Nadal opierała paznokieć o zdjęcie. – My natomiast znaleźliśmy tu odcisk kciuka. Duży, wyraźny, zdecydowany odcisk kciuka. Niewątpliwie zostawiony specjalnie. Śmiały, wyraźny, dokładnie pionowy, zdecydowanie za duży jak na kobietę. Podpisał list własnym kciukiem.

Reacher wyciągnął zdjęcie spod palca Froelich i obejrzał je uważnie.

– Oczywiście sprawdziliście odcisk – wtrąciła Neagley.

– Niczego nie znajdą – rzucił Reacher. – Facet musi być absolutnie pewien, że jego odcisków nie ma w żadnej bazie danych.

– Jak dotąd go nie zidentyfikowaliśmy – przytaknęła Froelich.

– Bardzo to dziwne – zauważył Reacher. – Podpisuje list odciskiem kciuka i robi to chętnie, bo jego odcisków nie ma w bazie danych, ale stara się, by nie pozostawić ich nigdzie indziej poza tym jednym miejscem. Czemu?

– Dla większego efektu? – podsunęła Neagley. – A może jest po prostu porządny?

– Ale to tłumaczy droższy papier – ciągnął. – Gładka powierzchnia zachowuje odcisk. Tani papier jest zbyt porowaty.

– Czego użyli w laboratorium? – spytała Neagley. – Oparów jodyny, ninhydryny?

Froelich pokręciła głową.

– Zobaczyli go pod fluoroskopem.

Reacher milczał przez chwilę, wpatrując się w zdjęcie. Na dworze zapadła noc, lśniąca, wilgotna miejska noc.

– Co jeszcze? – zwrócił się do Froelich. – Czemu jesteś taka spięta?

– A potrzebuje czegoś jeszcze? – zainteresowała się

Neagley.

Przytaknął. „Wiesz, jak działają te organizacje”, powiedział jej wcześniej.

– Musi być coś jeszcze – naciskał. – No dobra, jasne, to groźne, duże wyzwanie, intrygujące. Ale ona jest na skraju paniki.

Froelich westchnęła, podniosła kopertę i wyjęła drugą plastikową teczkę, niemal identyczną jak pierwsza. W środku tkwiło kolorowe zdjęcie, 25 na 20 centymetrów. Ukazywało kartkę białego papieru. Na niej wydrukowano pięć słów: Wice-prezydenta elekta Armstronga czeka śmierć. Kartka leżała na innej powierzchni, obok niej inna linijka. Blat był z szarego laminatu, linijka z przezroczystego plastiku.

– Są praktycznie identyczne – oznajmiła Froelich. -

Wszystkie ślady te same, ten sam odcisk zamiast podpisu.

– I?

– List pojawił się na biurku mojego szefa – powiedziała. – Pewnego ranka po prostu tam leżał. Bez koperty, bez niczego. I w żaden sposób nie potrafimy dojść, jak tam trafił.


* * *

Reacher wstał, podszedł do okna, znalazł sznur i zaciągnął zasłony. W sumie bez powodu, po prostu uznał, że tak należy.

– Kiedy to było? – spytał.

– Trzy dni po tym, jak dostaliśmy pierwszy – odparła Froelich.

– Wy byliście celem – zauważyła Neagley. – Nie sam Armstrong. Czemu? Po co? Żebyście potraktowali pierwszy poważnie?

– I tak potraktowaliśmy go poważnie.

– Kiedy Armstrong wyjeżdża z Camp David? – spytał Reacher.

– Dziś jedzą tam kolację. Pewnie trochę się prześpią. Przypuszczam, że wylecą po północy.

– Kto jest twoim szefem?

– Gość nazwiskiem Stuyvesant – wyjaśniła Froelich. -Tak jak papierosy.


– Mówiłaś mu o ostatnich pięciu dniach?

Froelich pokręciła głową.

– Uznałam, że lepiej nie.

– Rozsądnie – mruknął Reacher. – Czego dokładnie od nas chcesz?

Przez chwilę Froelich milczała.

– Tak naprawdę sama nie wiem. Od sześciu dni, odkąd postanowiłam cię odszukać, zadaję sobie to samo pytanie. Pytam samą siebie, czego właściwie chcę w tej sytuacji. I wiesz co? Tak naprawdę chcę z kimś pogadać, a w zasadzie chcę porozmawiać z Joem. Ponieważ jest tu mnóstwo skomplikowanych układów. Widzisz to, prawda? Joe z pewnością umiałby się w nich odnaleźć. Zawsze to potrafił.

– Chcesz, żebym był Joem? – wtrącił Reacher.


– Nie, chcę, żeby Joe wciąż żył.

Reacher skinął głową.

– To jest nas dwoje. Ale nie żyje.

– Może zatem ty mi wystarczysz.

Potem znów umilkła.


– Przepraszam – dodała. – Niezbyt dobrze to zabrzmiało.

– Opowiedz mi o neandertalczykach. Tych w twoim biurze.

Przytaknęła.

– To była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy.

– Zdecydowanie możliwe – rzekł. – Jakiś facet robi się zazdrosny, czuje niechęć, zwala wszystko na ciebie i ma nadzieję, że pękniesz i zrobisz z siebie kretynkę.

– Pierwsza rzecz, jaka przyszła mi do głowy – powtórzyła.

– Masz jakichś kandydatów?

Wzruszyła ramionami.

– Z pozoru żaden z nich. Gdyby pogrzebać, nadaje się każdy. Jest sześciu takich, którzy liczyli na ten sam awans.

Każdy ma przyjaciół, sojuszników, popleczników wśród niższych kadr. Coś jak siatka wewnątrz siatki. To może być każdy.

– Co ci mówi instynkt?

Pokręciła głową.

– Nie potrafię nikogo wskazać. Ich odciski są w aktach. U nas to też warunek zatrudnienia. A okres pomiędzy wyborami a inauguracją oznacza mnóstwo pracy. Mamy za mało ludzi, nikt nie znalazłby czasu na weekend w Vegas.

– To nie musiał być weekend. Mógł tam przylecieć i wyjechać w ciągu jednego dnia.

Froelich milczała.

– A problemy z dyscypliną? – naciskał Reacher. – Czy komuś nie podoba się sposób, w jaki kierujesz zespołem?

Musiałaś na kogoś krzyczeć. Czy ktoś nie przykładał się do pracy?

Pokręciła głową.

– Zmieniłam kilka rzeczy, rozmawiałam z paroma osobami. Ale byłam bardzo taktowna, a odcisk i tak nie pasuje do nikogo. Nieważne, z kim rozmawiałam. Uważam więc, że to prawdziwa groźba ze świata zewnętrznego.

– Ja też – wtrąciła Neagley. – Ale uczestniczy w tym ktoś z wewnątrz, prawda? Kto inny mógłby wejść do waszego budynku i zostawić coś na biurku szefa?

Froelich przytaknęła.

– Musicie obejrzeć nasze biuro – rzekła. – Zrobicie to?


* * *

Krótką odległość pokonali rządowym suburbanem. Reacher wyciągnął się z tyłu, Neagley usiadła obok Froelich w fotelu pasażera. W nocnym powietrzu czuć było wilgoć, coś pomiędzy mżawką i wieczorną mgłą. Ulice lśniły pomarańczowym blaskiem, odbijającym się w warstewce wody. Opony z mlaskaniem odrywały się od powierzchni, wycieraczki pracowały bezustannie. Reacher dostrzegł ogrodzenie Białego Domu i fronton budynku Departamentu Skarbu, nim Froelich skręciła i wjechała w wąską uliczkę, kierując się wprost do garażu. Stromy podjazd, wartownik w szklanej budce, ostre białe światła, następnie niskie sufity i grube betonowe filary. Zaparkowała na końcu rzędu sześciu identycznych samochodów. Gdzieniegdzie stały też lincolny i najróżniejsze cadillaki, wszystkie z wyraźnie nowymi obramowaniami okien, w których zamontowano szyby kuloodporne. Każdy samochód był czarny i błyszczący. Cały garaż pomalowano na lśniąco biało – ściany, sufity, podłogę. W sumie wyglądało to jak biało-czarne zdjęcie. Na górę wchodziło się przez drzwi z niewielkim oszklonym okienkiem, wzmocnionym metalową kratką. Froelich poprowadziła ich wąskimi mahoniowymi stopniami do holu na parterze. Wśród marmurowych kolumn dostrzegli drzwi pojedynczej windy.

– Was dwojga nie powinno tu być – mruknęła. – Nic więc nie mówcie, trzymajcie się blisko mnie i maszerujcie szybko. Dobra?

Nagle się zawahała.

– Ale najpierw chodźcie coś obejrzeć.

Przeprowadziła ich przez kolejne, zwyczajnie wyglądające drzwi. Pokonali zakręt i znaleźli się w wielkiej ciemnej sali. Reacher miał wrażenie, iż dorównuje ona rozmiarami boisku piłkarskiemu.

– Główny hol budynku – oznajmiła Froelich. Jej głos odbijał się echem w marmurowej pustce. W przyciemnionym świetle biały kamień nabrał barwy szarości.

– Tutaj – oznajmiła.

Na ścianach widniały wielkie, wypukłe, wyrzeźbione z marmuru klasycznie zdobione płyty. Ta, pod którą stali, nosiła nagłówek Departament Skarbu Stanów Zjednoczonych. Inskrypcja liczyła mniej więcej dwa i pół metra. Pod nią widniała kolejna. Lista pamięci.

A niżej, od górnego lewego narożnika panelu, zaczynał się spis dat i nazwisk. Na oko trzy, cztery tuziny. Przedostatnia pozycja na liście brzmiała J. Reacher, 1997. Ostatnia: M.B. Gordon, 1997. Po nich zostało jeszcze mnóstwo wolnego miejsca, jakieś półtorej kolumny.

– To Joe – oznajmiła Froelich. – Nasz hołd dla niego.

Reacher obejrzał dokładnie upamiętniający brata napis. Litery wykuto starannie, każda z nich miała około pięciu centymetrów wysokości, każdą wyłożono złotem. Marmur sprawiał wrażenie zimnego, był żyłkowany i cętkowany, jak każdy marmur na świecie. Nagle w umyśle ujrzał twarz Joego liczącego sobie jakieś dwanaście lat, siedzącego przy rodzinnym stole. Zawsze o minisekundę wcześniej rozumiał dowcip, zawsze o minisekundę później się uśmiechał. I kolejna wizja brata, wychodzącego z domu, w owym czasie budynku wojskowego gdzieś w gorącym klimacie, w mokrej od potu koszuli, z torbą na ramieniu.

Zmierzał wprost na lotnisko, a stamtąd do odległego o piętnaście tysięcy kilometrów West Point. Cmentarz, podczas pogrzebu matki. Wówczas po raz ostatni widział go żywego. Poznał też Molly Beth Gordon, jakieś piętnaście sekund przed jej śmiercią. Była energiczną, pełną życia jasnowłosą kobietą. Nawet dość podobną do Froelich.

– Nie, to nie Joe – rzekł. – Ani Molly Beth. To tylko nazwiska.

Neagley na niego zerknęła. Froelich, milcząc, poprowadziła ich z powrotem do małego holu z windą. Wjechali trzy piętra wyżej i znaleźli się w innym świecie, pełnym wąskich korytarzy, niskich pomieszczeń i typowego sprzętu biurowego. Dźwiękochłonne podwieszane sufity, halogeny, białe linoleum i szara wykładzina na podłogach. Biura podzielone na boksy sięgającymi do ramion panelami, obszytymi materiałem, na regulowanych nogach. Całe rzędy telefonów, faksów, stosy papierów i wszędzie komputery. Szum twardych dysków i wentylatorów, stłumione popiskiwanie modemów, ciche dzwonki telefonów – wszystko to łączyło się, tworząc nieustanny dźwięk, odgłos wytężonej pracy. Tuż za głównym wejściem znajdowała się lada recepcji. Siedział za nią mężczyzna w garniturze. Ramieniem podtrzymywał słuchawkę, jednocześnie zapisując coś w notatniku, toteż zdołał jedynie powitać ich zdumionym spojrzeniem i roztargnionym skinieniem głowy.

– Oficer dyżurny – oznajmiła Froelich. – Pracują na trzy zmiany. Zawsze ktoś tu jest.

– To jedyne wejście? – spytał Reacher.

– Z tyłu są schody przeciwpożarowe – wyjaśniła Froelich. – Ale nie ekscytuj się. Widzisz kamery?

Wskazała sufit. Wszędzie wokół rozmieszczono miniaturowe kamery przemysłowe, które obserwowały każdy korytarz.

– Uwzględnij je, proszę – dodała.

Zaprowadziła ich w głąb kompleksu, skręcając w lewo i w prawo. W końcu znaleźli się na tyłach piętra. Długi, wąski korytarz prowadził do pozbawionego okien kwadratowego pokoju. Przy bocznej ścianie dostrzegli stanowisko sekretarki z miejscem dla jednej osoby. Biurko, szafki na akta, półki pełne segregatorów, stosy notatek. Na ścianie wisiał portret obecnego prezydenta, w kącie stała zwinięta flaga. Obok niej wieszak. Nic więcej, wszystko w idealnym porządku. Nic nietypowego. Za biurkiem sekretarki ujrzeli wyjście przeciwpożarowe – solidne drzwi z acetatową plakietką przedstawiającą biegnącego zielonego człowieka. Nad wejściem także wisiała kamera, patrząca przed siebie niczym wiecznie czujne szklane oko. Naprzeciwko stanowiska sekretarki zobaczyli samotne drzwi bez tabliczki. Zamknięte.

– Gabinet Stuyvesanta – oznajmiła Froelich.

Otworzyła drzwi i poprowadziła ich do środka. Pstryknęła włącznikiem i pokój zalała fala jasnego, halogenowego światła. Pomieszczenie było niezbyt wielkie, mniejsze niż kwadratowa poczekalnia. Okno przesłaniała roleta z białej tkaniny, nie wpuszczająca do środka nocy.

– Czy okno się otwiera? – spytała Neagley.

– Nie – odparła Froelich. – A poza tym wychodzi na Pennsylvania Avenue. Gdyby jakiś włamywacz próbował wspiąć się na linie trzy piętra w górę, ktoś z pewnością by to zauważył.

Dominującym sprzętem w gabinecie było wielkie biurko z szarym blatem ze sztucznego kamienia, obecnie idealnie pustym. Tuż przy nim ustawiono obite skórą krzesło.

– Czy on nie używa telefonu? – spytał Reacher.

– Trzyma go w szufladzie – wyjaśniła Froelich. – Lubi porządek na biurku.

Pod ścianą stały wysokie szafki z drzwiczkami z tego samego szarego laminatu co biurko. Do tego dwa krzesła dla gości, także obite skórą. Poza tym nic. Surowe wnętrze, świadczące o uporządkowanym umyśle.

– A zatem – zaczęła Froelich – list z groźbą przyszedł w poniedziałek, tydzień po wyborach. Następnie wieczorem w środę Stuyvesant wyszedł do domu około wpół do ósmej. Biurko zostawił puste. Sekretarka skończyła pracę pół godziny później. Jak zawsze tuż przed wyjściem zajrzała do środka. Potwierdza, że blat był pusty, i można jej chyba wierzyć. Gdyby leżała tu choćby jedna kartka, z pewnością by to zauważyła.

Reacher przytaknął. Blat biurka przypominał pokład dziobowy krążownika, gotowego do admiralskiej inspekcji. Z łatwością można by na nim dostrzec nawet drobinkę kurzu.

– O ósmej rano w czwartek zjawia się sekretarka – ciągnęła Froelich. – Podchodzi wprost do swego biurka i zaczyna pracę. Nie zagląda do gabinetu Stuyvesanta. Dziesięć po ósmej przychodzi Stuyvesant, w ręku ma teczkę, na sobie płaszcz przeciwdeszczowy. Zdejmuje płaszcz, wiesza na wieszaku. Sekretarka coś do niego mówi. Stuyvesant stawia teczkę na jej biurku, chwilę rozmawiają.

Potem otwiera drzwi, wchodzi do gabinetu. Niczego ze sobą nie ma, teczkę zostawił na biurku sekretarki. Jakieś cztery- pięć sekund później wychodzi, wzywa ją do środka. Oboje potwierdzają, że w tym momencie kartka papieru leżała tu, na biurku.

Neagley rozejrzała się po gabinecie, wodząc wzrokiem od biurka do drzwi, jakby mierzyła odległość.

– To tylko ich zeznanie? – spytała. – Czy też nakręciły to kamery ochrony?

– Jedno i drugie – odparła Froelich. – Obraz z każdej kamery trafia na osobną taśmę. Obejrzałam tę stąd. Wszystko zdarzyło się dokładnie tak, jak opisali.

– Jeśli więc nie uczestniczą w tym oboje, żadne z nich nie mogło umieścić tu listu.

Froelich przytaknęła.

– Uważam podobnie.

– Kto więc to zrobił? – spytał Reacher. – Kogo jeszcze widać na taśmie?

– Sprzątaczy – powiedziała Froelich.


* * *

Zaprowadziła ich do swego biura, z szuflady biurka wyjęła trzy kasety wideo. Podeszła do półek. Między drukarką i faksem stał mały telewizor Sony.

– To kopie – oznajmiła. – Oryginały trzymamy pod kluczem. Magnetowidy są podłączone do jednego zegara głównego. Jedna taśma to sześć godzin materiału. Od szóstej rano do południa, od południa do szóstej, od szóstej do północy, od północy do szóstej i znowu.

Znalazła w szufladzie pilota, włączyła telewizor, wsunęła do odtwarzacza pierwszą taśmę. Usłyszeli szczęk, cichy pisk i na ekranie pojawił się niewyraźny obraz.

– Środa wieczór – oznajmiła Froelich. – Od osiemnastej.

Obraz był szaromleczny, szczegóły lekko rozmyte. To jednak wystarczyło. Kamera ukazywała całą kwadratową poczekalnię, widzianą zza głowy sekretarki, która siedziała przy biurku i rozmawiała przez telefon. Wyglądała staro, miała siwe włosy. Drzwi gabinetu Stuyvesanta, widoczne po prawej stronie obrazu, były zamknięte. W lewym dolnym rogu ujrzeli datę i godzinę. Froelich nacisnęła przewijanie i obraz przyspieszył. Biała głowa sekretarki poruszała się komicznie. Jej dłoń śmigała w górę, w dół, gdy kobieta kończyła jedną rozmowę i zaczynała następną. Jakiś człowiek znalazł się w polu widzenia i dostarczył na biurko cały stos poczty wewnętrznej. Sekretarka sortowała ją z szybkością automatu. Otwierała każdą kopertę, starannie wyjmowała zawartość, po czym na każdym liście przybijała u góry pieczątkę.

– Co robi? – spytał Reacher.

– Data otrzymania – wyjaśniła Froelich. – Cała ta operacja opiera się na bardzo dokładnej pracy papierkowej. Jak zawsze.

Sekretarka lewą ręką odginała kartki, prawą stemplowała datę. Przyspieszone tempo sprawiało, że pracowała oślepiająco szybko. W dolnym rogu obrazu data pozostawała bez zmian, czas płynął tak szybko, że mogli to jeszcze zarejestrować. Reacher odwrócił się od obrazu i rozejrzał po biurze Froelich. Typowe pomieszczenie rządowe. Cywilny odpowiednik biur, w których sam spędził większość czasu. Uderzająco brzydkie i wielkim kosztem wciśnięte do pięknego starego budynku. Solidna szara nylonowa wykładzina, laminowane meble, kable w prostych białych osłonkach. Wszędzie piętrzyły się wysokie stosy papieru. Na ścianach wisiały raporty i notatki służbowe. Dostrzegł też szafkę ze szklanymi drzwiami. W środku na półkach ułożono jakiś metr książek na temat procedur służbowych. Pomieszczenie nie miało okna. Stała w nim jednak roślinka w plastikowej doniczce na biurku – blada, sucha, walcząca o życie. Żadnych zdjęć, pamiątek, niczego osobistego prócz słabej woni perfum w powietrzu i na obiciu krzesła.

– Dobra. Teraz Stuyvesant wychodzi – oznajmiła Froelich.

Reacher obejrzał się na ekran i ujrzał licznik wskazujący 19:30, następnie 19:31. Stuyvesant z trzykrotnym przyspieszeniem wyszedł z gabinetu. Był wysokim mężczyzną o szerokich barkach, lekko zgarbionym, siwiejącym na skroniach. W dłoni trzymał cienką teczkę. Przyspieszenie sprawiało, że poruszał się z absurdalną energią. Niemal podbiegł do wieszaka, zdjął czarny płaszcz przeciwdeszczowy, narzucił go na ramiona, podbiegł z powrotem do biurka sekretarki, pochylił się gwałtownie, powiedział coś i pędem zniknął z ekranu. Froelich jeszcze mocniej nacisnęła przycisk przewijania i taśma zdwoiła prędkość. Sekretarka poruszała się gwałtownie i kręciła na swym krześle. Cyferki licznika stały się nieczytelne. Gdy 19 zmieniła się w 20, sekretarka zerwała się z miejsca, a Froelich spowolniła taśmę z powrotem do potrójnej szybkości, pokazując, jak kobieta na sekundę uchyla drzwi Stuyvesanta. Trzymając je za klamkę i podnosząc stopę z ziemi, zajrzała do środka, natychmiast odwróciła się i zamknęła drzwi. Przebiegła przez poczekalnię, zabrała torebkę, parasolkę i płaszcz, i zniknęła w mroku korytarza. Froelich ponownie przyspieszyła. Tym razem licznik jeszcze szybciej pędził naprzód, obraz jednak zupełnie się nie zmieniał. Opuszczone biuro trwało w bezruchu, podczas gdy czas pędził naprzód.

– O której przychodzą sprzątacze? – spytał Reacher.

– Tuż przed północą – odparła Froelich.

– Tak późno?

– Pracują na nocną zmianę. Firma działa całą dobę.

– Do tego czasu nie widać nic więcej?

– Absolutnie nic.

– To przewiń, wiemy już, jak to wygląda.

Froelich zaczęła naciskać guziki na pilocie, na zmianę przewijając bez podglądu – ekran pokrywał śnieżny szum – i zaglądając, by sprawdzić wskazanie licznika. O 23:50 zwolniła, licznik cykał, odmierzając sekundy. O 23:52 na końcu korytarza dostrzegli ruch. Z mroku wynurzył się trzyosobowy zespół, dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy w czarnych kombinezonach. Wyglądali na Latynosów – niscy, krępi, ciemnowłosi, opanowani. Mężczyzna pchał przed sobą wózek z czarnym workiem na śmieci podczepionym do pętli z przodu i tacami pełnymi ścierek, środków czyszczących i sprejów. Jedna z kobiet niosła odkurzacz z długą rurą i szeroką końcówką, przewieszony przez ramię niczym plecak, druga w jednej dłoni dźwigała wiadro, a w drugiej mop, zakończony dużą myjką z gąbki. Skomplikowany system przekładni, sięgających do połowy kija, umożliwiał wyciskanie nadmiaru wody. Cała trójka nosiła gumowe rękawiczki, bardzo jasne: przezroczyste bądź lekko żółtawe. Cała trójka sprawiała wrażenie zmęczonych; to typowe u ludzi z nocnej zmiany. Wyglądali też czysto, schludnie i bardzo profesjonalnie. Mieli starannie uczesane włosy, a ich twarze mówiły jasno: wiemy, że to zdecydowanie nie najwspanialsza praca na świecie, ale zamierzamy wykonać ją jak należy. Froelich wcisnęła pauzę i zatrzymała taśmę tuż przed drzwiami Stuyvesanta.

– Kim oni są? – spytał Reacher.

– Pracownikami rządowymi – odparła Froelich. – Większość sprzątaczy w tym mieście to pracownicy kontraktowi, zatrudnieni za minimalną stawkę bez żadnych premii.

Często się wymieniają, są nikim. My jednak mamy własny personel, FBI też. Potrzebni nam ludzie, którym możemy zaufać. Zawsze zatrudniamy dwa zespoły, przechodzą wywiad, sprawdzamy ich przeszłość. Nie przekroczą progu, jeśli nie okażą się porządnymi ludźmi. Wówczas płacimy im bardzo dobrze, zapewniamy opiekę zdrowotną, dentystyczną, płatny urlop i tak dalej. To pracownicy naszego departamentu, podobnie jak my wszyscy.

– A oni jak na to reagują?

Skinęła głową.

– Zazwyczaj są wspaniali.

– Sądzisz jednak, że to oni przemycili do środka list?

– Nie widzę innego rozwiązania.

Reacher wskazał ekran.

– Gdzie więc jest teraz?

– Może być w worku ze śmieciami, w sztywnej kopercie. Albo w teczce, przyklejony pod spód jednej z tac czy półek. Nawet na plecach mężczyzny pod kombinezonem.

Nacisnęła odtwarzanie. Sprzątacze ruszyli naprzód do gabinetu Stuyvesanta, drzwi się za nimi zatrzasnęły. Kamera obojętnie patrzyła przed siebie. Licznik tykał, pięć minut, siedem, osiem. I wtedy taśma się skończyła.

– Północ – powiedziała Froelich.

Wysunęła kasetę i założyła drugą. Nacisnęła przycisk, data zmieniła się na czwartkową. Dokładnie o północy licznik wystartował od zera. Zaczął pełznąć naprzód, dwie minuty, cztery, sześć.

– Niewątpliwie są dokładni – zauważyła Neagley. – Nasi sprzątacze biurowi w tym czasie załatwiliby cały budynek. Ot, muśnięcie tu i tam.

– Stuyvesant lubi mieć porządek – odparła Froelich.

Siedem minut po północy drzwi się otworzyły i sprzątacze wyszli.

– Uważasz, że od tej pory list leżał już na biurku? – spytał Reacher.

Froelich przytaknęła. Nagranie ukazywało sprzątaczy zaczynających pracę wokół stanowiska sekretarki. Niczego nie przeoczyli, wszystko zostało energicznie otarte z kurzu, wypolerowane, wymuskane. Każdy centymetr kwadratowy wykładziny oczyszczono odkurzaczem, śmieci z kubłów przesypano do czarnego worka, który powiększył się dwukrotnie. Mężczyzna sprawiał wrażenie nieco rozczochranego. Oddalał się, ciągnąc za sobą wózek. Kobiety cofały się wraz z nim. Szesnaście minut po północy zniknęli w ciemności, pozostawiając za sobą pusty pokój, nieruchomy i spokojny jak wcześniej.

– To wszystko – oświadczyła Froelich. – Nic więcej przez następnych pięć godzin i czterdzieści cztery minuty. Potem znów zmiana taśm i dalej nic od szóstej aż do ósmej, gdy przychodzi sekretarka. Później zaś sytuacja wygląda tak, jak stwierdziła wraz ze Stuyvesantem.

– Jak można oczekiwać – dodał głos dobiegający od drzwi – osobiście uważam, że naszym słowom można zaufać. Ostatecznie pracuję w służbach rządowych od dwudziestu pięciu lat, a moja sekretarka, jak się zdaje, jeszcze dłużej.

Загрузка...