16

Akta biograficzne liczyły dwanaście teczek. W jedenastu zgromadzono surowe dane, wycinki z gazet, wywiady, zeznania i inne dokumenty pierwszej generacji. Dwunastą wypełniało dokładne podsumowanie pierwszych jedenastu. Grubością dorównywała średniowiecznej Biblii, czytało się ją jak książkę. Opowiadała całą historię życia Brooka Armstronga. Po każdym istotnym fakcie następował podany w nawiasach numer, wskazujący w skali od jednego do dziesięciu, jak solidnie fakt ten został udokumentowany. Większość numerów stanowiły dziesiątki.

Historia zaczynała się na stronie pierwszej od rodziców. Matka Armstronga dorastała w Oregonie. Przeniosła się do stanu Waszyngton, aby skończyć college, po czy wróciła do Oregonu i zaczęła pracę farmaceutki. Pokrótce nakreślono biografię jej rodziców i rodzeństwa, a także historię wykształcenia, od przedszkola po studia. Kolejno wymieniono pracodawców, a początkowi własnego biznesu aptekarskiego poświęcono trzy stronice. Wciąż była właścicielką apteki i czerpała z niej zyski, przeszła już jednak na emeryturę i chorowała na coś, co mogło okazać się śmiertelne.

Opisano też edukację ojca Armstronga. W historii służby wojskowej podano datę rozpoczęcia i zwolnienia z powodów medycznych, lecz żadnych szczegółów. Armstrong

senior urodził się w Oregonie i po powrocie do cywila poślubił tamtejszą farmaceutkę. Razem przenieśli się do samotnej wioski w południowo-zachodnim krańcu stanu. Korzystając z pieniędzy rodziny, Armstrong kupił tartak. Wkrótce po ślubie małżonkom urodziła się córka. Dwa lata później na świat przyszedł Brook Armstrong. Interes prosperował i rozrastał się. Opis całego procesu zajmował kilkanaście stron. Miła historia z prowincji.

Biografia siostry miała ponad centymetr grubości. Reacher pominął ją i zajął się wykształceniem Brooka. Podobnie jak u wszystkich innych, historia zaczynała się w przedszkolu. Mnóstwo najdrobniejszych szczegółów, zbyt wiele, by poświęcić im uwagę. Zaczął przerzucać kartki. Armstrong przeszedł przez wszystkie kolejne etapy lokalnego szkolnictwa. Świetnie sobie radził w sporcie. Miał znakomite stopnie. Tuż po wyjeździe Armstronga do college'u jego ojciec zmarł na wylew. Rodzina sprzedała tartak. Apteka prosperowała. Armstrong spędził siedem lat na dwóch różnych uniwersytetach – najpierw Cornell w Nowym Jorku, potem Stanforda w Kalifornii. Miał długie włosy, ale nie dowiedziono, że zażywał narkotyki. W Stanfordzie poznał dziewczynę z Bismarck, podobnie jak on sam studentkę na wydziale politologii. Pobrali się. Zamieszkali w Dakocie Północnej, a on rozpoczął karierę polityczną, prowadząc kampanię w wyborach do władz stanowych.

– Muszę wracać do domu – powiedział Swain. – Jest Święto Dziękczynienia. Mam dzieci, a żona mnie zamorduje.

Reacher przyjrzał się reszcie materiałów. – Armstrong zaczynał właśnie swe pierwsze lokalne wybory. Czekało go jeszcze piętnaście centymetrów dokumentów. Przerzucił je kciukiem.

– Nie ma tu nic, co mogłoby nas zaniepokoić? – spytał.

– Nigdzie nic nie ma – odparł Swain.

– Czy wszystko jest takie szczegółowe?

– Jeszcze bardziej.

– Znajdę tu coś, jeśli będę czytał całą noc?

– Nie.

– Czy te materiały wykorzystano w letniej kampanii? Swain skinął głową.

– Jasne, to świetna biografia. Dzięki niej w ogóle go wybrano. Mnóstwo szczegółów poznaliśmy podczas kampanii.

– I jest pan pewien, że w jej trakcie nie przysporzył sobie wrogów?

– Jestem pewien.

– Skąd w takim razie pańskie przeczucie? Kto tak bardzo nienawidzi Armstronga i dlaczego?


– Nie wiem – przyznał Swain. – To tylko wrażenie.

Reacher skinął głową.

– Dobrze – rzekł. – Proszę jechać do domu.

Swain chwycił płaszcz i wyszedł pospiesznie, a Reacher na wyrywki sprawdził kolejne lata. Neagley grzebała w stosach materiałów źródłowych. Po godzinie oboje zrezygnowali.

– Wnioski? – spytała Neagley.

– Swain ma bardzo nudną robotę. Uśmiechnęła się.

– Zgadzam się.

– Ale coś mnie tu uderzyło, poprzez swoją nieobecność,

coś, czego tu nie ma. Politycy to ludzie cyniczni, wykorzystują wszystko, co stawia ich w dobrym świetle. Weźmy na przykład jego matkę. Mamy tu mnóstwo niekończących się szczegółów dotyczących jej stopni w college'u

i pracy farmaceutki. Po co?

– By zdobyć przychylność niezależnych kobiet i drobnych biznesmenów.

– Zgadza się. A opis choroby. Po co?

– Żeby Armstrong wyglądał na troskliwego syna, obowiązkowego, dla którego cenne są wartości rodzinne. To go uczłowiecza i dodaje szczerości jego poglądom w sprawie opieki zdrowotnej.

– Mamy też sporo na temat tartaku ojca.

– Znów, to dla biznesmenów, i dochodzą względy ochrony środowiska. No wiesz, drzewa, drwale i tak dalej. Armstrong może twierdzić, że dysponuje wiedzą praktyczną. Jego ojciec przerobił to wszystko na własnej skórze.

– Właśnie – przytaknął Reacher. – Zawsze starają się coś znaleźć. Dla każdego coś miłego.

– No i?

– Całkowicie pominęli jego służbę wojskową. A zwykle uwielbiają takie historie, zwłaszcza podczas kampanii. Jeśli ojciec był w wojsku, wrzeszczą o tym na wszystkie strony, załatwiając dodatkowe poparcie. Ale tu brakuje szczegółów. Wstąpił do wojska, został zwolniony. Wiemy tylko tyle. Widzisz, o co mi chodzi? Wszędzie indziej toniemy po uszy w drobiazgach, ale nie tutaj. Dlatego się wyróżnia.

– Ojciec zmarł wieki temu.

– Nieważne. Gdyby mogli coś zyskać, z pewnością by o tym wspomnieli. A te względy medyczne? Gdyby był ranny, na pewno by to wykorzystali. Nawet wypadek podczas szkolenia. Zrobiliby z niego bohatera. I wiesz co? Nie lubię niewyjaśnionych zwolnień z przyczyn medycznych. Wiesz, jak to jest. Człowiek zaczyna się zastanawiać. Prawda?

– Chyba faktycznie. Ale z pewnością nie ma to związku ze sprawą: zdarzyło się jeszcze przed urodzeniem Armstronga, a facet zmarł prawie trzydzieści lat temu. Sam

mówiłeś, że katalizator stanowiło coś, co Armstrong zrobił podczas kampanii.

Reacher przytaknął.

– Mimo wszystko jednak wolałbym wiedzieć więcej. Chyba możemy spytać wprost Armstronga?

– Nie musimy – odparła Neagley. – Jeśli naprawdę chcesz, mogę się dowiedzieć. Wystarczy parę telefonów, mamy mnóstwo kontaktów. Ludziom, którzy chcą u nas pracować, gdy odejdą na emeryturę, zwykle zależy na tym, by zrobić jak najlepsze wrażenie.

– Dobra, zrób to, jutro rano.

– Załatwię to jeszcze dzisiaj. Wojsko wciąż pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. To się nie zmieniło.

– Powinnaś się przespać. Mogę zaczekać.


– Ja już nie sypiam.

Reacher ziewnął.

– Ja mam zamiar się przespać.

– Kiepski dzień – zauważyła Neagley.

Reacher skinął głową.

– Trudno wyobrazić sobie gorszy. Jeśli chcesz, to dzwoń,

ale nie budź mnie, żeby powiedzieć, czego się dowiedziałaś. Wysłucham tego jutro.


* * *

Nocny oficer dyżurny załatwił im przewóz do motelu w Georgetown. Reacher wrócił wprost do pokoju. Był cichy, nieruchomy, pusty, starannie wysprzątany. Zasłano łóżko, pudełko Joego zniknęło. Na chwilę usiadł w fotelu, zastanawiając się, czy Stuyvesant odwołał rezerwację Froelich, a potem poczuł, jak przygniata go nocna cisza i poczucie dziwnego braku, nieobecności. Kogoś, kto powinien tu być, ale kogo nie było. Kogo? Froelich, oczywiście. Tęsknił za nią. Powinna tu być, a jej nie było. Razem

opuszczali ten pokój wcześnie rano. Dziś wygramy albo przegramy, powiedziała. Przegrana nie wchodzi w grę, odparł. Kogoś brakowało. Może Joego? Może mnóstwa rzeczy? W jego życiu brakowało ich tak wielu, rzeczy, których nie zrobił, których nie powiedział. Czego dokładnie? Może po prostu wciąż dręczyły go pytania w sprawie ojca Armstronga, a może coś więcej. Czy brakowało czegoś jeszcze? Zamknął oczy, starając się zlokalizować źródło uczucia, widział jednak tylko różową mgiełkę krwi Froelich, opadającą w słońcu. Uniósł powieki, zdjął ubranie i trzeci raz tego dnia wziął prysznic. Odkrył, że patrzy pod nogi, jakby spodziewał się, że brodzik znów zabarwi się czerwienią. Ale pozostał czysty i biały.

Łóżko było zimne i twarde. Nowa pościel poskrzypywała od krochmalu. Samotnie wsunął się pod kołdrę i przez godzinę patrzył w sufit, pogrążony w myślach. W końcu wyłączył się i zmusił do zaśnięcia. Śnił o bracie spacerującym ręka w rękę z Froelich latem dookoła zalewu. Światło było miękkie i złociste, a krew tryskająca z jej karku wisiała w nieruchomym ciepłym powietrzu niczym połyskliwa czerwona wstęga, półtora metra nad ziemią. Nie poruszały jej przechodzące tłumy, a gdy wraz z Joem przybyli na miejsce, z którego wyruszyli, wstęga zataczała pełny krąg wokół zalewu. Potem Froelich zmieniła się w Swaina, a Joe w policjanta z Bismarck. Jego rozpięty płaszcz łopotał w rytm kroków. Swain mówił każdemu, kogo spotkał: „Chyba popełniliśmy błąd w obliczeniach”. Potem Swain zamienił się w Armstronga. Armstrong uśmiechnął się promiennie uśmiechem polityka. Rzekł: „Tak mi przykro”, a policjant odwrócił się, wyciągnął spod łopoczącego płaszcza długi karabin, powoli odciągnął zamek i strzelił Armstrongowi w głowę. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk,

bo karabin był wytłumiony. Żadnego dźwięku, nawet gdy Armstrong wpadł do wody i odpłynął w dal.


* * *

O szóstej rano Reachera obudził telefon z recepcji. Minutę później rozległo się stukanie do drzwi. Reacher wy-turlał się z łóżka, owinął w pasie ręcznikiem i zerknął w wizjer. To była Neagley, ubrana, gotowa do wyjścia. Przyniosła mu kawę. Wpuścił ją, usiadł na łóżku i pociągnął łyk gorącego płynu. Ona tymczasem krążyła tam i z powrotem po wąskiej przestrzeni między łóżkiem i oknem. Sprawiała wrażenie nakręconej, wyglądała, jakby całą noc piła kawę.

– W porządku. Ojciec Armstronga? – zaczęła, jakby w jego imieniu zadawała pytanie. – Został powołany pod koniec wojny koreańskiej. Nigdy nie uczestniczył w walkach, ale przeszedł szkolenie oficerskie, ukończył je jako podporucznik i został przydzielony do kompanii piechoty. Stacjonowali w Alabamie, w jakiejś dawno zapomnianej

bazie. Mieli rozkaz osiągnąć gotowość bojową, szykując się do walki, która – jak wszyscy wiedzieli – już się zakończyła. Wiesz, jak wyglądają takie przygotowania, prawda?

Reacher przytaknął sennie. Pociągnął łyk kawy.

– Jakiś kretyn kapitan organizuje niekończące się konkursy – rzekł. – Punkty za to, punkty za tamto, premie i kary, pod koniec miesiąca kompania B zabiera do koszar flagę za to, że skopała tyłek kompanii A.

– A Armstrong senior zwykle wygrywał – dodała Neagley. – Bardzo sprawnie wszystkim kierował, tyle że miał problemy z opanowaniem nerwów. Był nieprzewidywalny. Jeśli ktoś coś schrzanił i stracił punkty, Armstrong potrafił wpaść w szał. Zdarzyło mu się to parę razy. Nie zwykłe oficerskie bzdury. Określono to mianem poważnych ataków

niekontrolowanej wściekłości. Posuwał się za daleko, jakby nie umiał się powstrzymać.

– I?

– Dwa razy mu darowali. To nie trwało stale. Zdarzało

się od czasu do czasu, lecz po trzecim razie doszło do poważnych obrażeń fizycznych i wykopali go. Ale wszystko

ukryli, zorganizowali zwolnienie z przyczyn psychologicznych. Uznali to za typowy stres pola walki, choć nigdy nie

uczestniczył w walce.

Reacher się skrzywił.

– Pewnie miał przyjaciół. I ty też, skoro zdołałaś dotrzeć tak głęboko.

– Całą noc wisiałam na słuchawce. Stuyvesant dostanie zawału, gdy zobaczy rachunek telefoniczny.

– Ile było ofiar?

– Też o tym pomyślałam, ale możemy o nich zapomnieć. Trzy, jedna na każdy incydent. Jedna zginęła w Wietnamie. Jedna zmarła dziesięć lat temu w Palm Springs. A trzeci gość ma ponad siedemdziesiąt lat i mieszka na Florydzie.

– Ślepa uliczka – mruknął Reacher.

– Wyjaśnia jednak, czemu nie uwzględnili go w kampanii.

Reacher pokiwał głową, napił się kawy.

– Czy możliwe, by Armstrong odziedziczył skłonność do ataków wściekłości? Froelich mówiła, że widywała, jak się złościł.

– Też mi to przyszło do głowy – odparła Neagley. – W sumie całkiem prawdopodobne. Kiedy upierał się, że pojedzie na jej pogrzeb, czuło się, że musi się hamować, prawda? Zakładam jednak, że gdyby miał z tym kłopoty, już dawno by to wypłynęło. Facet przez całe życie kandyduje

na różne urzędy. A wszystko zaczęło się latem, razem z kampanią. Już to ustaliliśmy.

Reacher przytaknął bezwiednie.

– Kampania – powtórzył.

Siedział bez ruchu z kubkiem w dłoni, patrząc wprost w ścianę, przez minutę, potem dwie.

– Co się stało? – spytała Neagley.

Nie odpowiedział. Po prostu wstał, podszedł do okna, rozsunął zasłony i spojrzał na fragmenty Waszyngtonu widoczne pod szarym porannym niebem.

– Co właściwie Armstrong robił w czasie kampanii? -

spytał.

– Mnóstwo rzeczy.

– Ilu reprezentantów ma Nowy Meksyk?

– Nie wiem – przyznała Neagley.


– Myślę, że trzech. Potrafisz ich wymienić?

– Nie.

– Rozpoznałabyś któregoś na ulicy?

– Nie.

– Oklahoma?

– Nie wiem. Pięciu?

– Chyba sześciu. Wymienisz ich?


– Jeden z nich to dupek, tyle wiem. Nie pamiętam, jak się nazywa.

– Senatorzy z Tennessee?

– Do czego zmierzasz?

Reacher wyglądał przez okno.

– Cierpimy na chorobę stolicy – rzekł. – Wszyscy się

nią zaraziliśmy. Nie patrzymy na całą sprawę z punktu widzenia normalnych ludzi. Dla przeciętnych obywateli wszyscy ci politycy są absolutnie nikim. Sama to powiedziałaś.

Mówiłaś, że interesujesz się polityką, ale nie potrafisz

wymienić nazwisk wszystkich stu senatorów. A większość ludzi interesuje się nią tysiąc razy mniej od ciebie. Większość ludzi nie rozpoznałaby młodszego senatora innego stanu, nawet gdyby wpadł na nich i ugryzł ich w tyłek. Albo ugryzła, jak powiedziałaby Froelich. Sama przyznała, że przed wyborami nikt nawet nie słyszał o Armstrongu.

– I co z tego?

– I to, że Armstrong zrobił podczas kampanii coś absolutnie podstawowego, elementarnego. Postawił się na widoku. Po raz pierwszy w jego życiu zwykli ludzie poza ojczystym stanem i kręgiem najbliższych przyjaciół ujrzeli jego twarz, usłyszeli nazwisko. Pierwszy raz. Myślę, że wszystko sprowadza się właśnie do tego.

– W jaki sposób?

– Przypuśćmy, że jego twarz przywołała u kogoś wspomnienia z przeszłości, nagle, niespodziewanie. To był szok.

– Na przykład u kogo?

– Na przykład, wyobraź sobie, że jesteś facetem. Dawno temu młody gość wpadł w szał i ci dokopał. Coś w tym stylu. Może w barze, może z powodu dziewczyny, może cię poniżył. Odtąd nigdy go nie widziałaś, ale wspomnienie tkwi ci w głowie niczym zadra. Mijają lata i nagle w gazetach i na ekranie telewizora widzisz tego faceta. To polityk kandydujący na wiceprezydenta. Przez te wszystkie lata w ogóle o nim nie słyszałaś, bo nie oglądasz C-SPAN ani CNN. Teraz patrzy na ciebie ze wszystkich stron, jest wszędzie. Co zrobisz? Jeśli znasz się na polityce, możesz skontaktować się z jego przeciwnikami i publicznie wyprać brudy. Ale nie znasz się na polityce, bo widzisz go po raz pierwszy od czasu tamtej bójki w barze wiele lat temu. Co zatem robisz? Jego widok ożywia wspomnienia. Czujesz, że nie dają ci spokoju.

– Uważasz, że to zemsta?

Reacher przytaknął.

– To wyjaśniałoby domysły Swaina, że chcieli, by cierpiał. Może jednak Swain patrzył nie tam, gdzie trzeba. Może

wszyscy patrzyliśmy nie tam, gdzie trzeba. Bo może nie chodzi tu osobiście o Armstronga polityka. Może to kwestia

Armstronga człowieka. Sprawa naprawdę osobista.

Neagley zatrzymała się, usiadła w fotelu.

– To bardzo mgliste – stwierdziła. – Ludzie zapominają

o takich rzeczach.

– Zapominają?

– Zwykle tak.

Reacher na nią zerknął.

– Ty nie zapomniałaś o tym, co sprawiło, że nie lubisz,

gdy ludzie cię dotykają.

W pokoju zapadła cisza.

– No dobra – przyznała. – Normalni ludzie zapominają.

– Normalni ludzie nie porywają kobiet, nie obcinają innym kciuków i nie zabijają niewinnych osób.

– Dobra – powtórzyła Neagley. – To jakaś teoria. Do kogo możemy z nią pójść?

– Może wprost do Armstronga? – zaproponował Reacher. – Ale byłaby to trudna rozmowa z wiceprezydentem elektem. Nie wiem też, czy w ogóle o czymkolwiek pamięta. Jeśli odziedziczył temperament, przez który ojca wywalili z wojska, mógł w młodości toczyć dziesiątki bójek. To silny gość. Nim się opanował, mógł być prawdziwym diabłem.

– Może do żony? Są ze sobą od bardzo dawna.

Reacher nie odpowiedział.

– Czas ruszać – oznajmiła Neagley. – O siódmej mamy spotkanie z Bannonem. Powiemy mu?

– Nie – rzucił Reacher. – I tak nie posłucha.

– Idź, weź prysznic.

Reacher skinął głową.

– Najpierw powiem coś jeszcze. Wczoraj przez godzinę nie mogłem przez to zasnąć. Cały czas mnie dręczyło. Coś, czego brakuje, coś, czego nie zrobiliśmy.

Neagley wzruszyła ramionami.

– Dobra – mruknęła. – Zastanowię się. A teraz bierz tyłek w troki.


* * *

Ubrał się w ostatni z garniturów Joego – grafitowoszary, miękki niczym jedwab. Do tego w ostatnią czystą koszulę, sztywną od krochmalu, białą jak świeży śnieg. Ostatni krawat był granatowy w drobny rzucik. Po uważnym przyjrzeniu się Reacher dostrzegł, że powtarzający się element stanowiła ręka miotacza, ściskająca piłkę baseballową, gotowa do rzutu.

Spotkali się z Neagley w holu. Reacher zjadł babeczkę z bufetu i zabrał kubek kawy do lincolna Secret Service. Odrobinę się spóźnili; gdy dotarli do sali konferencyjnej, Bannon i Stuyvesant byli już na miejscu. Strój Bannona wciąż kojarzył się z miejskim policjantem, Stuyvesant z powrotem przywdział garnitur od Brooks Brothers. Reacher i Neagley usiedli obok niego, zostawiając jedno wolne krzesło. Bannon spojrzał na nie, jakby sądził, że symbolizuje nieobecność Froelich.

– FBI nie wyśle agentów do Grace w stanie Wyoming -oznajmił. – To prośba Armstronga, przekazana przez dyrektora. Nie życzy sobie żadnego cyrku.

– To mi odpowiada – odparł Reacher.

– Tracisz tylko czas – zauważył Bannon. – Zgodziliśmy się wyłącznie dlatego, że nam to odpowiada. Przeciwnicy wiedzą, jak działamy, pracowali w tym biznesie.

Z pewnością zrozumieją, że to oświadczenie to pułapka, więc się nie zjawią. Reacher skinął głową.

– Nie pierwszy raz pojadę gdzieś na próżno.

– Ostrzegam przed niezależnym działaniem.

– Według ciebie nie dojdzie do żadnego działania.

Bannon skinął głową.


– Dostaliśmy wyniki balistyczne – rzekł. – Karabin znaleziony w magazynie to zdecydowanie ta sama broń, z której strzelano w Minnesocie.

– Skąd więc się tu wzięła? – wtrącił Stuyvesant.

– Wczoraj wieczorem poświęciliśmy temu ponad sto roboczogodzin – odparł Bannon. – Z całą pewnością mogę jedynie stwierdzić, że tu nie przyleciała. Sprawdziliśmy wszystkie przyloty komercyjne na ośmiu lotniskach. Nigdzie nie zgłoszono przewozu broni. Potem sprawdziliśmy prywatne samoloty na tych samych lotniskach. Nic podejrzanego.

– Czyli przywieźli ją samochodem? – spytał Reacher.

Bannon przytaknął.

– Ale z Bismarck do Waszyngtonu jest prawie dwa tysiące kilometrów. Ponad dwadzieścia godzin jazdy, nawet w szalonym tempie. Biorąc pod uwagę ramy czasowe, to niemożliwe. Czyli karabinu nie było w Bismarck. Przyjechał wprost z Minnesoty, ponad tysiąc pięćset kilometrów, czterdzieści osiem godzin. Nawet twoja babcia by sobie poradziła.

– Moja babcia nie miała prawa jazdy – odparł Reacher. – Wciąż uważacie, że sprawców jest trzech?

Bannon pokręcił głową.

– Nie, po zastanowieniu wracamy do teorii dwóch. W ten

sposób wszystko układa się lepiej. Zakładamy, że zespół

rozdzielił się we wtorek pomiędzy Minnesotę i Kolorado i pozostał rozdzielony. Facet udający policjanta z Bismarck działał samotnie. To ma sens. Wiedział w końcu, że w chwili znalezienia podrzuconej broni agenci ciasno otoczą Armstronga, a pistolet maszynowy, zwłaszcza H &K MP5, wobec tłumu sprawdza się lepiej niż karabin snajperski. Nasi ludzie twierdzą, że z odległości stu metrów jest równie celny jak karabin i ma dużo większą siłę rażenia. Magazynek na trzydzieści pocisków starczyłby, żeby rozwalić całą szóstkę agentów i z łatwością załatwić Armstronga.

– Po co zatem jego kolega miałby tu w ogóle przyjeżdżać? – chciał wiedzieć Stuyvesant.

– Bo to wasi ludzie – odparł Bannon. – Zawodowcy, realistycznie podchodzący do sprawy. Znali swoje szanse. Wiedzieli, że nie mogą zagwarantować stuprocentowego powodzenia. Sprawdzili więc rozkład zajęć Armstronga i zaplanowali działanie na zmianę, żeby mieć pewność.

Stuyvesant milczał.

– Ale wczoraj byli razem – przypomniał Reacher. -Twierdzisz, że pierwszy facet przywiózł tu vaime. A ja widziałem gościa z Bismarck na dachu magazynu.

– Zgadza się – odrzekł Bannon. – Zeszli się, bo wczorajszy dzień dawał im ostatnią dobrą sposobność na jakiś czas. Facet z Bismarck musiał przylecieć zwykłym lotem wkrótce po tym, jak was tu przywieźli.

– Gdzie więc jest H &K? Musiał porzucić go gdzieś w Bismarck, między kościołem i lotniskiem. Znaleźliście go?

– Nie – przyznał Bannon. – Ale nadal szukamy.

– A kim był facet, którego policja stanowa widziała w okolicy?

– Skreśliliśmy go. Niemal na pewno zwykły cywil.

Reacher pokręcił głową.

– Zatem działający samotnie zamachowiec podrzucił dla zmyłki broń, po czym wrócił do kościoła z H &K?

– Czemu nie?

– Próbowałeś kiedyś z ukrycia strzelać do człowieka?

– Nie.

– A ja tak – oznajmił Reacher. – To średnio zabawna sprawa. Musisz leżeć wygodnie, odprężony i czujny. Wszystko sprowadza się do mięśni. Z dużym wyprzedzeniem zajmujesz pozycję, poprawiasz ją, oceniasz odległość, sprawdzasz wiatr i kąt nachylenia bądź wzniesienia, obliczasz tempo opadania kuli. A potem po prostu leżysz, patrząc przez lunetkę, zwalniasz oddech, czekasz, aż serce zacznie wolniej bić. I wiesz, czego w tym momencie pragniesz najbardziej na świecie?

– Czego?

– Chcesz, żeby ktoś, komu ufasz, pilnował ci pleców.

Sam koncentrujesz się wyłącznie na tym, co dzieje się przed

tobą, i zaczynasz czuć mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Jeśli ci ludzie to realistycznie podchodzący do sprawy profesjonaliści, tak jak twierdzisz, nie ma mowy, by jeden z nich

był sam na dzwonnicy.

Bannon milczał.

– On ma rację – dodała Neagley. – Trzeba założyć, że ów intruz w istocie pilnował strzelca. Wracał właśnie, podrzuciwszy karabin, okrążał teren z dala od ogrodzenia. Strzelec ukrywał się w kościele, czekając na jego powrót.

– Co nasuwa nam pytanie – mruknął Reacher. – Któż to w owym czasie jechał samochodem z Minnesoty?

Bannon wzruszył ramionami.

– No dobra, jest ich trzech.

– I wszyscy to nasi ludzie? – spytał pozornie obojętnie Stuyvesant.

– A czemu nie?

Reacher pokręcił głową.

– Masz obsesję. Może po prostu aresztujesz wszystkich dawnych pracowników Secret Service? Pewnie zostało jeszcze kilku stulatków z ochrony Roosevelta.

– Trzymamy się naszej teorii – oznajmił Bannon.

– Super – rzucił Reacher. – Dzięki temu mam was z głowy.

– Już dwukrotnie ostrzegałem, byś nie zaczynał osobistej zemsty.

– A ja dwukrotnie cię słyszałem.

W sali zapadła cisza.

Nagle twarz Bannona złagodniała. Zerknął na puste krzesło Froelich.

– Choć doskonale rozumiem kierujące tobą motywy -

dodał.

Reacher spuścił wzrok.

– Zamachowców jest dwóch, nie trzech – oznajmił. -Zgadzam się z tobą. To lepiej pasuje. W takiej sprawie najlepiej byłoby działaś samotnie, ale to niepraktyczne. Zatem musi ich być dwóch, nie trzech. Trzeci stukrotnie zwiększa ryzyko.

– To co zrobili z karabinem?

– Oczywiście wysłali go kurierem – odparł Reacher. -FedExem, UPS albo czymś takim. Może nawet pocztą. Pewnie wsadzili go do pudła wraz z piłami, młotkami, nazwali dostawą próbek narzędzi czy podobną bzdurą. I wysłali na adres tutejszego motelu, gdzie czekał spokojnie na ich przyjazd. Ja przynajmniej tak właśnie bym zrobił.

Bannon sprawiał wrażenie zawstydzonego. Bez słowa wstał i wyszedł. Zamykane drzwi szczęknęły. W sali zapadła cisza. Stuyvesant wciąż siedział na swoim miejscu, poruszył się niezręcznie.

– Musimy pomówić – oznajmił.

– Zwalniasz nas – domyśliła się Neagley.

Skinął głową, wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął dwie wąskie, białe koperty.

– To już nie jest sprawa wewnętrzna, dobrze o tym wiecie. Zaszła stanowczo za daleko.

– Ale wiesz, że Bannon szuka nie tego, kogo trzeba?

– Mam nadzieję, że sam to zrozumie – odparł Stuyvesant. – Wówczas może zacznie szukać bliżej celu. Tymczasem będziemy bronić Armstronga, poczynając od tego wariactwa w Wyoming. To właśnie robimy, tylko tyle możemy zrobić. Reagujemy, ochraniamy. Nie mamy podstaw prawnych, by zatrudniać ludzi z zewnątrz.

Popchnął pierwszą kopertę z dostateczną siłą, by przesunęła się dokładnie dwa metry i zatrzymała przed Reacherem. Potem drugą, lżej. Ta trafiła przed Neagley.

– Później – powiedział Reacher. – Zwolnij nas później. Daj nam resztę dnia.

– Czemu?

– Musimy porozmawiać z Armstrongiem, tylko ja i Neagley.

– O czym?

– O czymś ważnym – powiedział Reacher i znów umilkł.

– Chodzi o to, o czym gadaliśmy dziś rano?

– Nie, o to, co nie dawało mi spokoju wczoraj w nocy.


– Coś, czego brakowało, czego nie zrobiono?

Pokręcił przecząco głową.

– O czymś, czego nie powiedziano.

– Czyli?

Reacher nie odpowiedział. Zebrał obie koperty i podał je z powrotem. Stuyvesant zatrzymał je dłonią, uniósł i popatrzył niepewnie.

– Nie mogę wam pozwolić na rozmowę z Armstrongiem beze mnie.

– Musisz – odrzekł Reacher. – Tylko wtedy zdołamy cokolwiek osiągnąć.

Stuyvesant milczał. Reacher na niego zerknął.

– Opowiedz mi, jak działa system pocztowy. Od jak dawna sprawdzacie pocztę Armstronga?

– Od początku – wyjaśnił Stuyvesant. – Odkąd wybrano go na kandydata. To absolutnie standardowa procedura.

– Jak to działa?

Stuyvesant wzruszył ramionami.

– Bardzo prosto. Z początku agenci w jego domu otwierali wszystko, co tam dostarczono. Mieliśmy też swojego człowieka w biurze Senatu, który otwiera tamtejsze przesyłki, i drugiego w Bismarck, sprawdzającego miejscową pocztę. Lecz po pierwszych paru listach przeorganizowaliśmy wszystko dla wygody. Teraz cała poczta przechodzi przez to biuro.

– Ale wszystko zawsze trafia do niego, prócz pogróżek?

– Oczywiście.

– Znasz Swaina?

– Teoretyka? Odrobinę.

– Powinieneś go awansować albo dać mu premię i mocnego buziaka w czoło. Bo jest jedynym tutaj człowiekiem, nie pomijając nas, który wpadł na oryginalny pomysł.

– Jaki to pomysł?

– Musimy spotkać się z Armstrongiem jak najszybciej. Ja i Neagley, sami. Potem uznamy się za zwolnionych i nigdy więcej nas nie zobaczysz. I nigdy więcej nie zobaczysz też Bannona, ponieważ twój problem w ciągu kilku dni zostanie rozwiązany.


* * *

Był dzień po Święcie Dziękczynienia, Armstrong rozpoczął już dobrowolny urlop od spraw publicznych, lecz zorganizowanie spotkania okazało się mocno problematyczne. Tuż po porannej naradzie Stuyvesant awansował jednego z sześciu dawnych rywali Froelich. Facet rzucił się w wir pracy z szowinistycznym teraz wreszcie możemy zrobić wszystko jak należy. W obecności Stuyvesanta panował nad sobą, bo nie chciał go urazić. Rzucał im jednak pod nogi wszelkie możliwe kłody. Podstawową przeszkodą okazała się stara zasada, że żadna osoba chroniona nie może zostać sam na sam z gośćmi, bez obecności co najmniej jednego agenta. Reacher dostrzegał w tym pewną logikę. Nawet gdyby dokładnie ich przeszukano, wraz z Neagley w ciągu półtorej sekundy mogliby rozszarpać Armstronga na strzępy. Ale musieli spotkać się z nim sam na sam. To było najważniejsze. Stuyvesant nie chciał już pierwszego dnia podważać decyzji nowego szefa zespołu, w końcu jednak powołał się na ich uprawnienia z Pentagonu i zarządził, że w tym wypadku wystarczy dwóch agentów pełniących straż przy drzwiach. Następnie zadzwonił do domu Armstronga, by dograć wszystko osobiście. Po paru słowach rozłączył się, mówiąc, iż Armstrong miał bardzo zatroskany głos i obiecał, że oddzwoni.

Czekali. Armstrong istotnie oddzwonił po dwudziestu minutach i poinformował Stuyvesanta o trzech sprawach: po pierwsze zdrowie jego matki gwałtownie się pogorszyło, toteż po drugie chciał jeszcze tego samego dnia polecieć do Oregonu. Toteż po trzecie spotkanie z Reacherem i Neagley będzie musiało być krótkie i opóźni się o dwie godziny potrzebne mu na pakowanie.

Reacher i Neagley wrócili do biura Froelich, by tam zaczekać, i odkryli, że pokój zajął już nowy szef zespołu.

Roślinka zniknęła, przestawiono wszystkie meble, wnętrze uległo zmianie. Po Froelich pozostała tylko słaba woń perfum, wciąż unosząca się w powietrzu. Wrócili do recepcji i usiedli wygodnie w skórzanych fotelach, oglądając telewizję bez dźwięku. Telewizor ustawiono na kanał informacyjny. Raz po raz widzieli umierającą Froelich, ginącą bezgłośnie w zwolnionym tempie. Widzieli też fragmenty późniejszego oświadczenia Armstronga i wywiad z Bannonem przed Budynkiem Hoovera. Nie prosili o włączenie dźwięku, wiedzieli, co powie. Oglądali informacje sportowe z rozgrywek w Święto Dziękczynienia. Wreszcie Stuyvesant wezwał ich do siebie.

Sekretarki nie było, najwyraźniej spędzała długi weekend w domu. Przemaszerowali przez pustą poczekalnię i usiedli przed nieskazitelnie czystym biurkiem Stuyvesanta, podczas gdy on informował ich o zasadach spotkania.

– Żadnego kontaktu fizycznego – zaczął.

Reacher się uśmiechnął.

– Nawet uścisku dłoni?

– Uścisk dłoni chyba może być – ustąpił Stuyvesant. -

Ale nic poza tym. I nie wolno wam ujawniać niczego na

temat bieżącej sytuacji. On nie wie i nie chcę, żeby dowiedział się od was. Zrozumiano?

Reacher skinął głową.

– Zrozumiano – powiedziała Neagley.

– Nie denerwujcie go i nie nękajcie. Pamiętajcie, kim jest. I pamiętajcie, że ma na głowie chorą matkę.

– Dobra – rzucił Reacher.

Stuyvesant spojrzał w bok.

– Zdecydowałem, że nie chcę wiedzieć, czemu zależy

wam na tym spotkaniu. I nie chcę wiedzieć, co się stanie

później, jeśli w ogóle cokolwiek się stanie. Chcę jednak

podziękować za to, co już zrobiliście. Wasz audyt nam pomoże. Myślę też, że ocaliliście nam skórę w Bismarck. Przez cały czas robiliście, co należy, i jestem wam za to niezmiernie wdzięczny. Reacher i Neagley milczeli.

– Zamierzam przejść na emeryturę – oznajmił Stuyvesant. – Teraz musiałbym mocno walczyć, by ocalić karierę. A prawda jest taka, że w tej chwili nie zależy mi na niej aż tak bardzo, by o nią walczyć.

– Ci ludzie nigdy nie byli waszymi agentami – powiedział Reacher.

– Wiem – odparł Stuyvesant. – Jednak straciłem dwoje naszych. Wystarczy, bym zakończył karierę. Ale to mój problem i moja decyzja. Powiem też, że bardzo się cieszę, iż miałem sposobność poznać brata Joego. Praca z wami była dla mnie prawdziwym zaszczytem.

Oboje milczeli.

– I cieszę się, że byłeś z M.E. do końca.

Reacher odwrócił wzrok.

Stuyvesant ponownie wyjął z kieszeni koperty.

– Nie wiem, czy wolałbym, abyście mieli rację, czy się

mylili – rzekł. – W sprawie Wyoming. Poślemy tam trzech

agentów i kilku miejscowych gliniarzy. To kiepska ochrona, jeśli coś pójdzie nie tak.

Przesunął koperty po biurku.

– Na dole czeka samochód – poinformował ich. – Zawiezie was do Georgetown. Później zostajecie sami.

Ruszyli do windy. Reacher zboczył z drogi i raz jeszcze odwiedził główny hol, wielki, pusty i mroczny. W ciszy słychać było echo jego kroków na zimnej marmurowej posadzce. Przystanął pod wyrytą w ścianie listą, przez chwilę patrzył na imię i nazwisko brata. Zerknął na puste

miejsce poniżej, gdzie wkrótce pojawią się nowe litery: Froelich. Potem zawrócił i dołączył do Neagley. Przeszli przez niewielkie drzwi ze wzmocnioną szybką i ujrzeli swój samochód.


* * *

Biały namiot nadal stał na chodniku przed domem Armstronga. Kierowca zatrzymał się dokładnie obok i przemówił do mikrofonu na przegubie. Sekundę później drzwi frontowe się otworzyły, na zewnątrz wyszło trzech agentów. Jeden przeszedł jasnym tunelem, otworzył drzwi wozu. Reacher wysiadł, za nim wysunęła się Neagley. Agent zamknął drzwi i stanął spokojnie przy krawężniku. Samochód odjechał. Drugi agent wyciągnął ręce i gestem dał im do zrozumienia, że powinni zaczekać i poddać się rewizji. Przez chwilę stali w jasnym płóciennym półmroku. Neagley spięła się, gdy dotknęły jej obce dłonie, ale kontrola była bardzo pobieżna – ledwo ją obszukali i przeoczyli ceramiczny nóż, który Reacher ukrył w skarpecie.

Agenci poprowadzili ich naprzód, do przedpokoju Armstronga. Zamknęli drzwi. Dom był większy, niż wydawał się z zewnątrz – solidna budowla, która stała tu zapewne od stu lat i mogła spokojnie postać sto kolejnych. Ściany przedpokoju oklejono pasiastą tapetą. Na antycznych meblach stały niezliczone oprawione w ramki zdjęcia. Na pokrywającej podłogę wykładzinie ułożono dywany. W kącie leżała sfatygowana torba, zapewne przygotowana na nagły wyjazd jej właściciela do Oregonu.

– Tędy – rzucił jeden z agentów.

Poprowadził ich w głąb domu, przez odchodzący z przedpokoju korytarzyk do dużej, połączonej z jadalnią kuchni, wyglądającej jak żywcem wyjęta z wiejskiej drewnianej chaty: sosnowe meble, wielki stół w jednym kącie,

sprzęt kuchenny w drugim. W powietrzu unosiła się mocna woń kawy. Armstrong i jego żona siedzieli przy stole. Przed sobą mieli ciężkie porcelanowe kubki i cztery różne gazety. Pani Armstrong ubrana była w dres do joggingu. Jej skóra lśniła od potu, jakby gospodyni przed chwilą wyszła z minisiłowni w piwnicy. Wyglądało na to, że nie jedzie z mężem do Oregonu. Nie była umalowana, sprawiała wrażenie zmęczonej i zniechęconej, jakby wydarzenia Święta Dziękczynienia wstrząsnęły nią do głębi.

Sam Armstrong był spokojny i opanowany. Pod marynarką z wysoko podciągniętymi rękawami miał czystą koszulę, bez krawata. Czytał komentarze redakcyjne z „New York Timesa” i „Washington Post”.

– Kawy? – zaproponowała pani Armstrong.

Reacher skinął głową. Kobieta wstała, przeszła do aneksu

kuchennego, zdjęła z haczyków jeszcze dwa kubki i napełniła. Wróciła, niosąc je w obu rękach. Reacher nie potrafił określić, czy jest wysoka, czy niska. Była jedną z tych kobiet, które na płaskim obcasie sprawiają wrażenie niskich, a w szpilkach bardzo wysokich. Bez słowa wręczyła im kubki. Armstrong uniósł wzrok znad gazet.

– Przykro mi z powodu pańskiej matki – powiedziała

Neagley.

Gospodarz skinął głową.

– Pan Stuyvesant poinformował mnie, że chcieliście pomówić prywatnie.

– Tak byłoby najlepiej – odparł Reacher.

– Czy moja żona może do nas dołączyć?

– To zależy od pańskiej definicji prywatności.

Pani Armstrong zerknęła na męża.

– Opowiesz mi później – rzekła. – Przed wyjazdem, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Armstrong ponownie skinął głową, demonstracyjnie złożył gazety. Potem wstał, podszedł do ekspresu i napełnił kubek.

– Chodźmy – rzekł.

Poprowadził ich z powrotem korytarzykiem do pokoju. Dwaj agenci towarzyszyli im krok w krok, zajęli posterunki po obu stronach na zewnątrz. Armstrong zerknął na nich, przepraszająco i zamknął drzwi. Jeszcze parę kroków i znalazł się za biurkiem. Pokój urządzono niczym gabinet, ale bardziej wypoczynkowy niż prawdziwy. Brakowało w nim komputera – tylko stare, ciemne, drewniane biurko, obite skórą krzesła i książki, wybrane tak, by pasowały do wystroju. Do tego boazerie i stary perski dywan. Gdzieś w kącie odświeżacz powietrza wyrzucał z siebie nieustannie słodką mgiełkę. Na ścianie wisiało zdjęcie przedstawiające osobę nieokreślonej płci, stojącą na krze. Osoba miała na sobie obszerny puchowy płaszcz z kapturem i grube rękawice sięgające łokci. Z obramowanego futrem kaptura wynurzała się twarz okryta narciarską maską i żółtymi goglami. Jedna z dłoni w rękawicach unosiła się w geście powitania.

– Nasza córka – wyjaśnił Armstrong. – Poprosiliśmy

o zdjęcie, bo za nią tęsknimy. Oto co przysłała. Ma poczucie humoru.

Usiadł za biurkiem. Neagley i Reacher zajęli dwa krzesła.

– Wszystko to wygląda bardzo poufnie – zauważył Armstrong.

Reacher przytaknął.

– I w ostatecznym rozrachunku myślę, że wszyscy zgodzimy się, iż powinno takie pozostać.

– Co pan ma na myśli?

– Pan Stuyvesant poinformował nas o zasadach – oznajmił Reacher. – Zamierzam właśnie je złamać. Secret Service

przechwyciła sześć listów z pogróżkami pod pańskim adresem. Pierwszy przyszedł pocztą osiemnaście dni temu. Dwa kolejne także pocztą. Trzy dostarczono bezpośrednio. Armstrong milczał.

– Nie wygląda pan na zaskoczonego – zauważył Reacher. Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Polityka to zaskakujące zajęcie.

– Pewnie tak – przyznał Reacher. – Wszystkie listy podpisano odciskiem kciuka. Zidentyfikowaliśmy go i znaleźliśmy staruszka z Kalifornii. Obcięto mu kciuk i posłużono się nim niczym pieczątką.

Armstrong milczał.

– Drugi list zjawił się w biurze Stuyvesanta. Ostatecznie

dowiedliśmy, że umieścił go tam technik ochrony, niejaki

Nendick. Jego żonę porwano, by zmusić go do współpracy.

Był tak przerażony niebezpieczeństwem grożącym jej w razie, gdyby cokolwiek zdradził, że zapadł w śpiączkę. Przy

puszczamy jednak, że do tego czasu i tak już ją zabili.

Armstrong milczał.

– W biurze pracuje teoretyk nazwiskiem Swain. To on

pierwszy skojarzył fakty. Uznał, że popełniliśmy błąd w obliczeniach. Zrozumiał, że Nendick sam w sobie także miał

być wiadomością. Co oznaczało siedem wiadomości, nie

sześć. Potem dodaliśmy też staruszka z Kalifornii, któremu odcięto kciuk. W sumie osiem. A także dwa wtorkowe

zabójstwa, dziewiątą i dziesiątą wiadomość. Jedno w Minnesocie, jedno w Kolorado. Dwóch niespokrewnionych,

obcych sobie ludzi nazwiskiem Armstrong, których zabito

w ramach demonstracji przeciw panu.

– Nie! – westchnął Armstrong.

– A zatem dziesięć wiadomości – ciągnął Reacher. -

Wszystkie miały sprawić, by pan cierpiał. Tyle że pana

o nich nie poinformowano. Potem jednak zacząłem się zastanawiać, czy wciąż czegoś nie przeoczyliśmy. I wie pan co? Jestem pewien, że tak właśnie było. Myślę, że było co najmniej jedenaście wiadomości.

– Co było jedenastą? – spytał Armstrong.

– Coś, co się prześliznęło – odparł Reacher. – Coś, co przyszło pocztą na pański adres, coś, czego Secret Service nie uznała za pogróżkę. Coś, co dla nich nic nie znaczyło, ale wiele znaczyło dla pana.

Armstrong milczał.

– Uważam, że to właśnie przyszło pierwsze, na samym początku, nim Secret Service się zorientowała. Myślę, że była to zapowiedź, którą tylko pan mógł zrozumieć. Uważam, że od początku wiedział pan o wszystkim. Myślę, że wie pan, kto to robi i dlaczego.

– Zginęli ludzie – powiedział Armstrong. – To bardzo poważne oskarżenie.

– Zaprzecza pan?

Milczenie.

Reacher pochylił się naprzód.

– Nigdy nie padły pewne kluczowe słowa – rzekł. – Gdybym ja tam stał, podając indyka, i nagle ktoś zaczął strzelać,

a ktoś inny wykrwawił się na śmierć, ponieważ osłonił mnie

swoim ciałem, wcześniej czy później spytałbym: kto to był,

do diabła? Czego, do cholery, chcieli? Czemu, do diabła, to

zrobili? To podstawowe pytania i proszę mi wierzyć, zadawałbym je jasno i wyraźnie, ale pan ich nie zadał. Widzieliśmy się potem dwukrotnie, w piwnicy Białego Domu i później w biurze. Mówił pan różne rzeczy, pytał, czy już ich

złapano. To była pańska największa troska. Ani razu nie spytał pan, kim są, jakimi kierują się motywami. A czemu? Istnieje tylko jedno wyjaśnienie. Pan już wiedział.

Armstrong milczał.

– Przypuszczam, że pańska żona też wie – dodał Reacher.

– Wspominał pan, że wściekła się, twierdząc, iż naraża pan

życie ludzi. Nie sądzę, by mówiła ogólnie. Myślę, że wie

to, co pan, i uważa, że powinien był pan komuś powiedzieć.

Armstrong milczał.

– Przypuszczam zatem, że teraz nękają pana wyrzuty sumienia. Dlatego właśnie zgodził się pan wygłosić oświadczenie w telewizji. Dlatego nagle wybiera się pan na pogrzeb. To poczucie winy, bo pan wiedział i nikomu nie powiedział.

– Jestem politykiem – odparł Armstrong. – Mamy setki wrogów. Domysły nie miały sensu.

– Bzdura – przerwał mu Reacher. – To nie jest sprawa polityczna. To zemsta czysto osobista. Pańscy wrogowie polityczni to hodowca soi z Dakoty Północnej, który przez pana zarabia tygodniowo dziesięć centów mniej, bo zmienił pan wysokość dotacji, albo nadęty stary senator, którego nie chciał pan poprzeć. Hodowca soi może spróbować się odegrać podczas następnych wyborów, senator zaczekać i zepsuć pańskie plany podczas jakiegoś ważnego głosowania. Ale żaden z nich nie zrobi tego, co ci ludzie.

Armstrong milczał.

– Nie jestem głupcem – oznajmił Reacher. – Czuję gniew, bo patrzyłem, jak kobieta, którą bardzo lubiłem, na moich oczach wykrwawia się na śmierć.

– Ja też nie jestem głupcem – odparł Armstrong.

– Myślę, że jednak pan jest. Coś z przeszłości upomina się o pana, a pan sądzi, że może po prostu to zignorować i mieć nadzieję, że sobie pójdzie? Nie wiedział pan, że do tego dojdzie? Wszystkim wam brak stosownej perspektywy.

Sądzi pan, że zdobył światową sławę, bo zasiadał pan w Izbie Reprezentantów i Senacie? Wcale nie. Prawdziwi ludzie nigdy o panu nie słyszeli, aż do tegorocznej kampanii. Sądził pan, że wszystkie pana sekrety wyszły już na jaw? Ależ nie.

Armstrong milczał.

– Kim oni są? – spytał Reacher.

Wiceprezydent wzruszył ramionami.

– A jak pan sądzi? – odpowiedział pytaniem.

Reacher odczekał chwilę.

– Sądzę, że ma pan problemy z opanowaniem złości, tak

jak pański ojciec. Sądzę, że kiedyś, nim nauczył się pan

samokontroli, dopiekł pan wielu ludziom. Niektórzy zapomnieli, inni nie. Myślę, że krzywda, jakiej doświadczył

ten człowiek, odcisnęła się trwałym piętnem na jego życiu. Nieważne, czy był to ból fizyczny, czy też poniżenie,

czy inny głęboki wstrząs. Uważam, iż osoba ta stłumiła

wspomnienia, kryjąc je w zakątku umysłu aż do dnia, gdy

włączyła telewizor i po raz pierwszy od trzydziestu lat ujrzała pańską twarz.

Armstrong przez długą chwilę siedział bez ruchu.

– Jak wiele z tego wie FBI?

– Absolutnie nic. Cały czas szuka ludzi, którzy nie istnieją. Zdecydowanie ich wyprzedzamy.

– A jakie ma pan zamiary?

– Zamierzam panu pomóc – odparł Reacher. – Choć w żaden sposób pan na to nie zasłużył. To czysty przypadek, produkt uboczny. Działam w imieniu Nendicka i jego żony, staruszka nazwiskiem Andretti, dwóch mężczyzn nazwiskiem Armstrong, Crosettiego i zwłaszcza Froelich, dawnej przyjaciółki mojego brata.

Cisza.

– Czy to zostanie między nami? – spytał Armstrong.

Reacher skinął głową.

– Będzie musiało. Sam wykorzystam te informacje.


– Wygląda na to, że zamierza pan podjąć bardzo poważne działania.

– Ludzie, którzy igrają z ogniem, w końcu się parzą.

– Takie jest prawo dżungli.


– A jak pan myśli, gdzie pan żyje?

Przez długą chwilę Armstrong milczał.

– Zatem będzie pan znał moją tajemnicę, a ja pańską. Reacher skinął głową.

– I wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie.

Kolejna chwila ciszy, trwająca całą minutę. Reacher ujrzał, jak Armstrong polityk znika, ustępując miejsca Armstrongowi człowiekowi.

– Większość pańskich założeń jest błędna, ale nie wszystkie – zaczął.

Pochylił się i otworzył szufladę. Wyjął z niej wyściełaną kopertę i rzucił na biurko. Koperta przesunęła się po lśniącym drewnianym blacie i zatrzymała parę centymetrów od krawędzi.

– Przypuszczam, że można to uznać za pierwszą wiadomość – rzekł. – Dotarła do mnie w dzień wyborów. Secret

Service zapewne nieco się zdziwiła, ale agenci nie dostrzegli w tym nic złego, toteż przekazali mi list.

Koperta była standardowym produktem pocztowym. Zaadresowano ją do Brooka Armstronga, Senat Stanów Zjednoczonych, Waszyngton D.C. Adres wydrukowano na znajomej samoprzylepnej etykiecie, znajomą komputerową czcionką, Times New Roman, czternastką, wytłuszczoną. List wysłano gdzieś w stanie Utah 28 października. Kopertę kilka razy otwierano i zaklejano.

Reacher uniósł klapkę i zajrzał do środka. Przytrzymał

tak, by pokazać Neagley.

Wewnątrz nie było niczego poza miniaturowym kijem baseballowym, z rodzaju tych sprzedawanych jako pamiątki bądź dawanych w prezencie. Miękkie lakierowane drewno barwy miodu. W obwodzie miał około 2,5 centymetra i liczyłby niecałe 40 centymetrów długości, gdyby nie fakt, że złamano go tuż przy uchwycie. Uczyniono to z rozmysłem, częściowo przepiłowano, a potem przełamano siłą. Końcówki zostały podrapane i porysowane, jakby złamanie było dziełem przypadku.

– Nie mam problemów z opanowaniem złości – oznajmił Armstrong. – Ale istotnie miał je mój ojciec. Mieszkaliśmy w niewielkim miasteczku w Oregonie, spokojnym miejscu na odludziu. W gruncie rzeczy było to miasto drwali, nieco rozwarstwione. Właściciele tartaków mieli wielkie domy, szefowie zmian mniejsze, robotnicy mieszkali w chatach bądź wynajmowali pokoje. Była tam też szkoła. Moja matka prowadziła aptekę. Z jednej strony leżała reszta stanu, z drugiej rozciągał się dziewiczy las, zupełnie jakbyśmy mieszkali na pograniczu. Nieco bezprawia, ale nie tak źle. Kilka dziwek, mnóstwo picia. W sumie spokojne amerykańskie miasteczko.

Na chwilę zawiesił głos, oparł dłonie o blat i spuścił wzrok.

– Miałem osiemnaście lat – podjął. – Właśnie skończyłem liceum i szykowałem się do wyjazdu do college'u. Moich ostatnich kilka tygodni w domu. Siostra gdzieś wyjechała. Na bramie mieliśmy skrzynkę pocztową, ojciec zrobił ją własnoręcznie, w kształcie miniaturowego tartaku. Była śliczna, zbudowana z cedrowych listewek. Rok wcześniej, w Halloween, ktoś ją rozwalił. No wiecie, to taka

tradycja. W Halloween grupki chuliganów wyruszają na miasto z kijami baseballowymi i rozbijają skrzynki pocztowe. Ojciec słyszał wszystko i wybiegł za nimi, ale nikogo nie zobaczył. Żałowaliśmy nieco, bo była to ładna skrzynka i jej zniszczenie wydało nam się bezsensowne. Ale ojciec zbudował nową, mocniejszą. Popadł na jej punkcie w obsesję. Cały czas jej pilnował. Zdarzało się, że ukrywał się w nocy w pobliżu i czuwał.

– I dzieciaki wróciły – domyśliła się Neagley.

Armstrong przytaknął.

– Późnym latem. Dwóch chłopaków w samochodzie, z kijem. Byli wysocy, silni. Nie znałem ich, ale widywałem wcześniej tu i tam. To byli prawdziwi twardziele, chuligani, młodociani bandyci spoza miasta. Tacy, od których zawsze staramy się trzymać jak najdalej. Zamachnęli się, celując w skrzynkę, ojciec wyskoczył i zaczęli się kłócić. Drwili z niego, grozili, mówili okropne rzeczy o mojej matce. Powtarzali: „Przyprowadź ją tu, a my dogodzimy jej tym kijem lepiej, niż ty potrafisz”. Wyobrażacie sobie zapewne gesty towarzyszące tym słowom. Doszło do bójki i ojcu się poszczęściło. Zdarza się: dwa szczęśliwe trafienia i wygrał. A może pomogło mu szkolenie wojskowe. Kij pękł na pół, może po trafieniu w skrzynkę. Sądziłem, że to już koniec, ale ojciec zawlókł ich obu na podwórko, wyciągnął łańcuch i kłódki i przykuł ich do drzewa. Klęczeli naprzeciw siebie, twarzą do pnia. Ojciec zupełnie stracił rozum, wpadł w szał, tłukł ich złamanym kijem. Próbowałem go powstrzymać, nie dało się. Potem oznajmił, że to on im dogodzi złamaną końcówką kija, chyba że będą błagać, by tego nie zrobił. I błagali. Błagali głośno i bardzo długo.

Znów umilkł.

– Cały czas byłem obok – rzekł. – Starałem się uspokoić ojca, nic więcej, ale oni patrzyli na mnie, jakbym w tym uczestniczył. Widziałem to w ich oczach. Zupełnie jakbym był świadkiem najgorszej chwili ich życia, jakbym oglądał ich krańcowe poniżenie, a to chyba najgorsze, co może spotkać takiego bandziora. W ich oczach widziałem absolutną nienawiść. Nienawiść do mnie, jak gdyby mówili: widziałeś to, zatem musisz umrzeć. Naprawdę nie przesadzam.

– Co było dalej? – spytała Neagley.

– Ojciec ich tam zostawił. Powiedział, że zatrzyma ich całą noc i rano znów zacznie. Poszliśmy do środka, a godzinę później, gdy się położył, wykradłem się z powrotem. Zamierzałem ich wypuścić, ale już zniknęli. Jakimś cudem wydostali się z łańcuchów, uciekli i nigdy więcej nie wrócili. Już nigdy ich nie widziałem. Wyjechałem do college'u i nie wróciłem już do domu, jeśli nie liczyć krótkich wizyt.

– A pański ojciec umarł.

Armstrong skinął głową.

– Miał problemy z nadciśnieniem. Biorąc pod uwagę

jego temperament, to dość zrozumiałe. Z czasem zapomniałem o tych dwóch, to był tylko incydent z przeszłości, ale tak naprawdę wciąż pamiętałem. Pamiętałem wyraz ich oczu, widzę go nawet teraz. Zimna, zakamieniała

nienawiść. Niczym dwaj pewni siebie twardziele, którzy

nie mogą znieść, by ktoś mógł ujrzeć ich słabość. Jak

bym popełnił grzech śmiertelny, oglądając ich przegraną.

Jakbym to ja coś im zrobił, był ich wrogiem. Patrzyli na

mnie. Nie próbowałem nawet tego zrozumieć, żaden ze

mnie psycholog. Ale nigdy nie zapomniałem tego spojrzenia. Gdy przyszła paczka, nawet przez moment nie

zastanawiałem się, kto ją wysłał, choć minęło już niemal trzydzieści lat.

– Znał pan ich nazwiska? – spytał Reacher.

Armstrong pokręcił głową.

– Niewiele o nich wiedziałem poza tym, że mieszkali w pobliskim miasteczku. Co pan zamierza zrobić?

– Wiem tylko, co chciałbym zrobić.

– Co takiego?

– Chciałbym połamać panu obie ręce i nigdy więcej pana nie oglądać. Bo gdyby powiedział pan o tym w dniu wyborów, Froelich wciąż by żyła.

– Czemu, do licha, pan nie powiedział? – spytała Neagley.

Armstrong pokręcił głową, w oczach miał łzy.

– Bo nie miałem pojęcia, że to coś poważnego! – rzekł.

– Naprawdę, daję słowo. Na głowę mojej córki. Nie rozumiecie? Sądziłem, że po prostu chcieli mnie zdenerwować,

przypomnieć. Zastanawiałem się, czy nadal uważają, że

wówczas źle postąpiłem, czy mi grożą i czy to ma być groź

ba polityczna. Oczywiście nie bałem się, bo nie zrobiłem

nic złego. Każdy by to zrozumiał. I nie widziałem żadnych

innych logicznych powodów przysłania mi tego kija. Jestem o trzydzieści lat starszy, oni także. Jestem rozsądnym,

dorosłym mężczyzną. Założyłem, że oni również. Pomyślałem zatem, że to zapewne nieprzyjemny dowcip. Nie

czułem w tym żadnego zagrożenia, daję słowo honoru. Bo

niby skąd? Owszem, przez jakiś czas martwiłem się odrobinę, ale potem przestałem. Może w głębi ducha spodziewałem się kolejnego listu, ale uznałem, że nie ma się co

przejmować z góry. Tyle że nic więcej nie przyszło, absolutnie nic. A przynajmniej ja nie wiedziałem, bo nikt mi

nie powiedział. Aż do tej chwili, póki wy mi nie powiedzieliście. A według Stuyvesanta nie powinniście tego robić nawet teraz. Zginęli ludzie, cierpieli ludzie. Boże, czemu on mi nie powiedział? Gdyby tylko spytał, powtórzyłbym mu całą historię. Milczenie.

– Toteż ma pan rację i jednocześnie się myli – oznajmił

Armstrong. – Wiedziałem kto i czemu, ale nie cały czas.

Nie znałem środka, tylko początek i koniec. Wierzcie mi,

gdy tylko zaczęła się strzelanina, zrozumiałem, po prostu

zrozumiałem. To był niewiarygodny wstrząs, absolutne za

skoczenie. Pomyślałem wówczas: to jest ich następny krok?

Kompletne wariactwo. Zupełnie jakbym oczekiwał, że ktoś

rzuci we mnie zgniłym pomidorem, a zamiast tego oberwałem głowicą jądrową. Miałem wrażenie, że świat oszalał. Chcecie mnie winić za to, że nic nie powiedziałem?

Zgoda, jasne, wińcie mnie, ale skąd miałem wiedzieć. Ja

kim cudem mogłem przewidzieć taki obłęd?

Przez chwilę panowała cisza.

– Oto mój sekret – powiedział Armstrong. – Trzydzieści lat temu nie zrobiłem nic złego, ale zabrakło mi wyobraźni. Nie dostrzegłem, co może oznaczać paczka sprzed

trzech tygodni.

Reacher i Neagley milczeli.

– Czy powinienem poinformować teraz Stuyvesanta? -spytał Armstrong.

– Wybór należy do pana – odparł Reacher.

Długą chwilę Armstrong nie odpowiadał. Widzieli, jak znika człowiek i znów zastępuje go polityk.

– Nie chcę mu mówić – oznajmił. – To tylko zaszkodziłoby nam obu. Zginęli ludzie, cierpieli ludzie. Widać, że

obaj popełniliśmy poważny błąd. On powinien był zapytać, a ja powiedzieć.

Reacher przytaknął.

– Więc proszę to zostawić nam. Pan będzie znał naszą tajemnicę, a my pańską.

– I wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie?

– No, wszyscy będziemy żyli – poprawił Reacher.

– Opisy? – spytała Neagley.

– Zwykłe dzieciaki – odparł Armstrong. – Na oko w moim wieku. Pamiętam tylko ich oczy.

– Jak się nazywało miasteczko?

– Underwood w stanie Oregon. Moja matka nadal tam mieszka, a ja jadę tam za godzinę.

– I ci dwaj pochodzili z okolicy?

Armstrong zerknął na Reachera.

– A pan przewidywał, że zaszyją się w domu, czekając na właściwy moment.

– Owszem – potwierdził Reacher.

– Właśnie tam jadę.

– Proszę się nie martwić – rzekł Reacher. – To przestarzała teoria. Zakładam, iż spodziewali się, że pan ich sobie przypomni, i nie oczekiwali braku porozumienia między panem i Secret Service. Z pewnością zaś nie chcieli, by poprowadził pan agentów wprost do ich drzwi. Zatem zmienili drzwi, nie mieszkają już w Oregonie. Możemy być tego absolutnie pewni.

– To jak zatem zamierza pan ich znaleźć?

Reacher pokręcił głową.

– Nie zdołamy ich znaleźć, nie teraz, nie na czas. Oni będą musieli znaleźć nas, w Wyoming podczas pogrzebu.

– Ja też tam jadę, z minimalną ochroną.

– Miejmy nadzieję, że wszystko zakończy się przed pana przyjazdem.

– Mam powiedzieć Stuyvesantowi? – spytał ponownie Armstrong.

– Wybór należy do pana – powtórzył Reacher.

– Nie mogę odwołać wyjazdu. To byłoby niewłaściwe.

– Nie – przyznał Reacher. – Nie może pan.

– Nie mogę też powiedzieć Stuyvesantowi.

– Nie – przytaknął Reacher. – Istotnie.

Armstrong milczał. Reacher wstał, Neagley zrobiła to samo.

– I jeszcze jedno – rzucił. – Uważamy, że ci ludzie to policjanci.

Armstrong siedział bez ruchu. Zaczął kręcić głową, ale potem znieruchomiał, spuścił wzrok, jego twarz zachmurzyła się, jakby usłyszał słabe echo sprzed trzydziestu lat.

– Było coś, wtedy na podwórku – rzekł. – Niedokładnie

usłyszałem i z pewnością nie przejąłem się tym zbytnio.

Mam jednak wrażenie, że w pewnym momencie wspomnieli, iż ich ojciec jest policjantem. Mówili, że narobi nam

wielkich kłopotów.

Reacher nie odpowiedział.


* * *

Agenci ochrony ich wyprowadzili. Szybko przeszli płóciennym tunelem i znaleźli się na ulicy. Skręcili na wschód i ruszyli chodnikiem do metra. Okolica była wyludniona, nie widzieli nikogo. Neagley otworzyła kopertę, którą dał jej Stuyvesant. W środku znalazła czek na pięć tysięcy dolarów z informacją, że to honorarium za konsultację specjalistyczną. W kopercie Reachera tkwiły dwa czeki, jeden na taką samą hojną sumę, a drugi pokrywający wszystkie wydatki, co do centa.

– Powinniśmy pójść na zakupy – oznajmiła Neagley. -Nie możemy w takich strojach ruszyć na łowy w Wyoming.

– Nie chcę, żebyś jechała ze mną – odparł Reacher.

Загрузка...