Stojącym w drzwiach mężczyzną był bez wątpienia Stuyvesant. Reacher rozpoznał go ze zdjęć z kamery. Wysoki, szerokie ramiona, po pięćdziesiątce, wciąż w niezłej formie. Przystojna twarz, zmęczone oczy. Mimo niedzieli miał na sobie garnitur i krawat. Froelich patrzyła na niego z obawą, on natomiast wpatrywał się w Neagley.
– To ty jesteś kobietą z taśmy – stwierdził. – Sala balowa, w czwartek.
Wyraźnie intensywnie o czymś rozmyślał, szybko wyciągał wnioski, analizował i niemal niedostrzegalnie kiwał głową, gdy doszedł do czegoś logicznego. Po chwili przeniósł wzrok z Neagley na Reachera. Wszedł do środka.
– A ty jesteś bratem Joego Reachera – oznajmił. – Wyglądasz zupełnie jak on.
Reacher skinął głową.
– Jack Reacher – przedstawił się, podając dłoń.
Stuyvesant ją ujął.
– Przykro mi z powodu twojej straty. Wiem, że minęło pięć lat, ale Departament Skarbu wciąż tęsknie wspomina twojego brata.
Reacher ponownie przytaknął.
– To jest Frances Neagley – przedstawił.
– Reacher ściągnął ją do pomocy w audycie – wyjaśniła Froelich.
Stuyvesant uśmiechnął się lekko.
– Już się domyśliłem – rzekł. – Sprytne posunięcie. I jak wyniki?
W gabinecie zapadła cisza.
– Przepraszam, jeśli cię obraziłam, szefie – powiedziała Froelich. – No wiesz, wcześniej, kiedy mówiłam tak o taśmie. Po prostu wyjaśniałam im sytuację.
– Jakie były wyniki audytu? – spytał ponownie Stuyvesant.
Milczała.
– Aż takie złe? No cóż, taką mam nadzieję. Ja też znałem Joego Reachera, nie tak dobrze jak ty, ale od czasu do czasu się kontaktowaliśmy. Był imponujący. Zakładam, że jego brat przynajmniej w połowie dorównuje mu inteligencją. Pani Neagley jest zapewne jeszcze bystrzejsza. A w takim razie musieli znaleźć dostęp do celu. Mam rację?
– Trzy pewniaki – oznajmiła Froelich.
Stuyvesant przytaknął.
– Oczywiście sala balowa – domyślił się. – Pewnie dom rodzinny i ta cholerna impreza w Bismarck. Mam rację?
– Tak – przyznała Froelich.
– Najwyższy poziom fachowości – wtrąciła Neagley. -Raczej nie do odtworzenia.
Stuyvesant uniósł dłoń, przerywając jej.
– Przejdźmy do sali konferencyjnej – zaproponował. -
Chcę pomówić o baseballu.
Poprowadził ich wąskimi, krętymi korytarzami do dość przestronnego pomieszczenia w samym sercu kompleksu. Pośrodku ustawiono długi stół, otoczony dziesięcioma krzesłami, po pięć z każdej strony. Sala nie miała okien. Ta sama szara wykładzina pod stopami, ten sam biały podwieszany sufit, te same jaskrawe halogeny. Wzdłuż jednej ściany ustawiono niski kredens z zamkniętymi drzwiczkami, a na nim trzy telefony, dwa białe, jeden czerwony. Stuyvesant usiadł, gestem wskazał krzesła po drugiej stronie stołu. Reacher zerknął przelotnie na dużą tablicę pełną notatek z nadrukiem Poufne.
– Będę z wami nietypowo szczery – zapowiedział Stuyvesant. – Tylko tymczasowo, rozumiecie to chyba. Uważam, że jesteśmy wam winni wyjaśnienie, ponieważ Froelich wciągnęła was w to za moją aprobatą i ponieważ brat
Joego Reachera należy w pewnym sensie do rodziny, zatem jego koleżanka także.
– Pracowaliśmy razem w wojsku – wyjaśniła Neagley.
Stuyvesant skinął głową, jakby już dawno doszedł do
podobnego wniosku.
– Porozmawiajmy o baseballu – rzekł. – Śledzicie rozgrywki?
Wszyscy czekali.
– Washington Senators nie istnieli już, gdy tu trafiłem -
podjął. – Musiałem zatem zadowolić się Baltimore Orioles, co nie zawsze mnie zachwycało. Ale czy wiecie, co jest wyjątkowego w tej grze?
– Długość sezonu – odparł Reacher. – Procent zwycięstw.
Stuyvesant uśmiechnął się, zupełnie jakby Reacher zasłużył na nagrodę.
– Może jesteś bardziej niż w połowie tak inteligentny
jak brat. W baseballu zwykły sezon rozgrywek obejmuje
sto sześćdziesiąt dwa mecze, znacznie, znacznie więcej niż
w jakimkolwiek sporcie. W innych sportach sezon to piętnaście, dwadzieścia, najwyżej trzydzieści parę meczów.
Koszykówka, hokej, futbol, piłka nożna – w każdym innym sporcie gracze mogą sądzić, że zdołają wygrać wszystkie mecze w sezonie. To realistyczny cel, zwiększający ich motywację. Od czasu do czasu nawet udaje się go osiągnąć. W baseballu jednak to niemożliwe. Drużyny najlepsze z najlepszych, wielcy mistrzowie, wszyscy przegrywają około jednej trzeciej meczów, przynajmniej pięćdziesiąt, sześćdziesiąt na rok. Wyobraźcie sobie, jakie to uczucie, z psychologicznego punktu widzenia. Jesteście wspaniałymi sportowcami, wściekłe ambitnymi, lecz wiecie z całą pewnością, że i tak będziecie często przegrywać. Musicie to sobie uświadomić, w przeciwnym razie będzie was to gnębiło. Ochrona osoby prezydenta wygląda dokładnie tak samo. To właśnie chciałem przekazać. Nie możemy zwyciężać każdego dnia. Musimy do tego przywyknąć.
– Tylko raz przegraliście – zauważyła Neagley. -W 1963.
– Nie – odparł Stuyvesant. – Ciągle przegrywamy, ale nie każda przegrana ma znaczenie. Tak jak w baseballu, nie każde udane odbicie to punkty, nie każda klęska oznacza spadek w światowych rozgrywkach. A u nas nie każdy nasz błąd zabija podopiecznego.
– Co więc chcesz nam powiedzieć? – naciskała Neagley.
Stuyvesant pochylił się lekko.
– Mówię, że mimo tego, co pokazał wasz audyt, powinniście wciąż w nas wierzyć. Nie każdy błąd kosztuje punkty.
Doskonale wiem, że dla człowieka z zewnątrz podobna
pewność siebie może wydawać się czymś oburzającym.
Musicie jednak zrozumieć, że nie mamy innego wyjścia.
Musimy tak myśleć. Wasz audyt pokazał kilka dziur
w ochronie. Należy teraz ocenić, czy da się je zamknąć,
i czy to w ogóle ma sens. Zostawię to osądowi Froelich.
Proponuję jednak, abyście pozbyli się wątpliwości co do naszej pracy. Jako zwykli obywatele. Nie uważajcie, że przegrywamy, bo nie przegrywamy. Zawsze będą istniały jakieś luki. To część naszej pracy. Demokracja. Przywyknijcie do niej.
Odchylił się na krześle, jakby skończył.
– A co z tą najnowszą groźbą? – spytał Reacher.
Stuyvesant zastanowił się chwilę, po czym pokręcił głową. Jego twarz się zmieniła, podobnie nastrój panujący w pomieszczeniu.
– W tym miejscu przestaję mówić szczerze – oznajmił.
– Zapowiedziałem już, że to tylko tymczasowe. Froelich
popełniła poważny błąd, ujawniając wam istnienie jakiegokolwiek zagrożenia. Mogę tylko rzec, że przechwytuje
my mnóstwo gróźb, a potem się nimi zajmujemy. To co
robimy, pozostaje tajne. Proszę zatem, abyście przyjęli do
wiadomości, że od tej pory obowiązuje was bezwzględny
zakaz wspominania o tej sytuacji komukolwiek poza obecnymi tutaj. O sytuacji i o wszelkich naszych procedurach.
Wynika to z przepisów federalnych. Mogę uciec się też do
pewnych sankcji.
Odpowiedziała mu cisza. Reacher milczał, Neagley siedziała bez słowa, Froelich sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Stuyvesant całkowicie ją ignorował – patrzył na Reachera i Neagley, z początku wrogo, a potem, o dziwo, z namysłem. Znów zaczął się nad czymś zastanawiać. Wstał, podszedł do niskiego kredensu z telefonami, przykucnął przed nim, otworzył drzwiczki, wyjął dwa żółte notatniki i dwa długopisy. Wrócił, położył je przed Reacherem i Neagley. Ponownie okrążył stół i usiadł na swoim miejscu.
– Zapiszcie wasze pełne nazwiska – polecił. – Wszystkie
imiona, przydomki, pseudonimy, daty urodzenia, numery
ubezpieczenia społecznego, numery identyfikacyjne z wojska i aktualne adresy.
– Po co? – spytał Reacher.
– Po prostu to zróbcie – odparł Stuyvesant.
Reacher zawahał się chwilkę, po czym podniósł długopis. Froelich spojrzała na niego niespokojnie. Neagley uniosła wzrok, wzruszyła ramionami i zaczęła pisać. Reacher odczekał sekundę, po czym poszedł w jej ślady. Skończył jednak znacznie wcześniej. Nie miał drugiego imienia, nie miał też adresu. Stuyvesant podszedł do nich od tyłu, zebrał ze stołu notatniki i bez słowa wyszedł z sali, trzymając je pod pachą. Drzwi zatrzasnęły się za nim ze szczękiem.
– No to mam kłopoty – oznajmiła Froelich. – I wam też narobiłam kłopotów.
– Nie przejmuj się – odparł Reacher. – Każe nam podpisać zobowiązanie do zachowania tajemnicy, to wszystko. Przypuszczam, że poszedł je przygotować.
– Ale co zrobi ze mną?
– Pewnie nic.
– Zdegraduje, wyleje?
– Zgodził się na audyt. Audyt był konieczny z powodu gróźb. Te dwie sprawy łączą się ze sobą. Powiemy mu, że cię wypytywaliśmy.
– Zdegraduje mnie – upierała się Froelich. – Od początku nie podobał mu się ten pomysł z audytem. Mówił, że oznacza on brak wiary we własne siły.
– Bzdura – mruknął Reacher. – U nas ciągle robi się takie rzeczy.
– Audyty rozwijają wiarę we własne siły – dodała Neagley. – Mówię z doświadczenia. Lepiej wiedzieć coś na pewno, niż liczyć na szczęście.
Froelich odwróciła wzrok, nie odpowiedziała. W sali zapadła cisza, wszyscy czekali. Pięć minut, dziesięć, piętnaście. Reacher wstał, przeciągnął się, podszedł do kredensu i obejrzał czerwony telefon. Podniósł słuchawkę, przyłożył do ucha; ani śladu sygnału. Przebiegł wzrokiem poufne notatki na tablicy. Sufit był niski, Reacher czuł na głowie ciepło lamp halogenowych. Usiadł ponownie, odwrócił krzesło, odchylił się i oparł stopy na siedzeniu sąsiedniego. Zerknął na zegarek. Stuyvesanta nie było już dwadzieścia minut.
– Co on, do diabła, robi? – spytał. – Sam je pisze?
– Może dzwoni do swoich agentów – podsunęła Neagley. – Może wszyscy trafimy do więzienia. W ten sposób zapewni sobie nasze wieczne milczenie.
Reacher ziewnął i uśmiechnął się.
– Damy mu jeszcze dziesięć minut, potem wychodzimy. Pójdziemy gdzieś razem na kolację.
Stuyvesant wrócił po kolejnych pięciu minutach. Wszedł do sali, zamknął za sobą drzwi. W rękach nie miał żadnych papierów. Usiadł na swym wcześniejszym miejscu, położył dłonie płasko na blacie. Palcami zaczął wystukiwać szybki rytm.
– Dobra – rzekł. – Na czym skończyliśmy? Reacher miał
chyba pytanie?
Reacher zdjął nogi z krzesła i odwrócił się.
– A miałem? – spytał.
Stuyvesant przytaknął.
– Spytałeś o tę szczególną groźbę. To albo robota kogoś z wewnątrz, albo z zewnątrz. Oczywiste, prawda?
– Teraz o tym rozmawiamy?
– Owszem – odparł Stuyvesant.
– Czemu? Co się zmieniło?
Stuyvesant puścił jego pytania mimo uszu.
– Jeśli to robota z zewnątrz, czy powinniśmy się martwić? Może nie, bo to także przypomina baseball. Jeśli Jankesi przyjadą do miasta, twierdząc, że pokonają Orioles,
czy znaczy to, że tak się stanie? Przechwałki to nie to samo
co spełnienie groźby.
Nikt się nie odezwał.
– Tu powinniście się wypowiedzieć – rzucił Stuyvesant.
Reacher wzruszył ramionami.
– No dobra – powiedział. – Myślisz, że to robota kogoś z zewnątrz?
– Nie. Myślę, że to zastraszenie z wewnątrz, mające zaszkodzić karierze Froelich. A teraz spytaj, co zamierzam z tym zrobić.
Reacher zerknął na niego, potem na zegarek, na ścianę. Dwadzieścia pięć minut, sobotni wieczór w samym środku trójkąta DC-Maryland-Wirginia.
– Wiem, co zamierzasz z tym zrobić – oznajmił.
– Wiesz?
– Zamierzasz zatrudnić mnie i Neagley do przeprowadzenia wewnętrznego śledztwa.
– Zamierzam?
Reacher przytaknął.
– Jeśli obawiasz się wewnętrznego zastraszenia, potrzebujesz wewnętrznego śledztwa. To jasne. A nie możesz wykorzystać kogoś ze swoich ludzi, bo mógłbyś trafić przypadkiem na winnego. Nie chcesz też ściągać FBI, bo nie tak
pracuje się w Waszyngtonie. Nikt nie pierze brudów publicznie. Potrzebujesz zatem kogoś z zewnątrz. A w tej chwili
siedzi przed tobą dwójka takich ludzi. Są już w to zaangażowani, bo Froelich ich włączyła. Albo zatem kończysz ich
angażować, albo najmujesz do nowej roboty. A wolałbyś nająć, bo dzięki temu nie musiałbyś obwiniać o nic świetnej agentki, którą właśnie awansowałeś. Czy możesz nas zatem do czegoś wykorzystać? Oczywiście, że tak. Kto byłby lepszy niż młodszy brat Joego Reachera? W Departamencie Skarbu Joe Reacher to ktoś w rodzaju świętego. Jesteś zatem kryty, i ja także, dzięki Joemu, od początku jestem dla was wiarygodny. Byłem też dobrym śledczym w wojsku, podobnie jak Neagley. Wiesz, bo właśnie sprawdziłeś. Domyślam się, że spędziłeś dwadzieścia pięć minut, rozmawiając z Pentagonem i Agencją Bezpieczeństwa Narodowego. Po to były ci te wszystkie szczegóły. Sprawdzili nas w swoich komputerach i wyszło, że jesteśmy czyści. Bardziej niż czyści. Zapewne wciąż mają nasze wszystkie uprawnienia i zapewne są one dużo szersze, niż potrzebujesz.
Stuyvesant przytaknął. Sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego.
– Doskonała analiza – pochwalił. – Dostaniecie tę robotę, gdy tylko otrzymam na papierze oficjalną informację o waszym poziomie dostępu. To powinno potrwać jakąś godzinę, dwie.
– Możesz to zrobić? – wtrąciła Neagley.
– Mogę zrobić, co tylko zechcę – odparł Stuyvesant. -Prezydenci dają dużą władzę ludziom, którzy mają utrzymywać ich przy życiu.
Cisza.
– Czy będę podejrzany? – spytał Stuyvesant.
– Nie – odparł Reacher.
– A może powinienem? Może powinienem być waszym numerem jeden? Może zmuszono mnie, bym awansował kobietę? Uczyniłem to pod naciskiem, ale w głębi duszy jestem przeciw, toteż działam za jej plecami, by doprowadzić ją do paniki i tym samym zdyskredytować.
Reacher milczał.
– Mogłem znaleźć przyjaciela bądź krewnego, od którego nigdy nie pobrano odcisków. Mogłem położyć list na własnym biurku o wpół do ósmej w środę wieczór i polecić sekretarce, by go nie zauważyła. Posłuchałaby mojego polecenia. Albo mógłbym kazać sprzątaczom, by przemycili go tamtej nocy. Oni też by mnie posłuchali. Równie dobrze jednak mogliby posłuchać poleceń Froelich. Ona najpewniej powinna być waszym numerem dwa. Może mieć przyjaciela bądź krewnego, od którego nie pobierano odcisków. I mogła wszystko zaaranżować tak, by świetnie sobie z tym poradzić i zwiększyć swą wiarygodność.
– Tyle że tego nie zrobiłam – wtrąciła Froelich.
– Żadne z was nie jest podejrzane – odparł Reacher.
– Czemu nie? – spytał Stuyvesant.
– Bo Froelich sama do mnie przyszła, a wiedziała coś o mnie od mojego brata. Ty zaś zatrudniłeś nas tuż po obejrzeniu naszych akt wojskowych. Żadne z was nie zrobiłoby tego, gdybyście mieli coś do ukrycia. Ryzyko byłoby zbyt duże.
– Może sądzimy, że jesteśmy mądrzejsi od was. Śledztwo wewnętrzne, które nas nie obejmie, to najlepsza przykrywka.
Reacher pokręcił głową.
– Żadne z was nie jest aż takie głupie.
– Doskonale. – Stuyvesant znów wyglądał na usatysfakcjonowanego. – Zgódźmy się zatem, że to zazdrosny rywal gdzieś z departamentu. Załóżmy, że spiskował ze sprzątaczami.
– Albo rywalka – wtrąciła Froelich.
– Gdzie są teraz sprzątacze? – spytał Reacher.
– Zawieszeni – wyjaśnił Stuyvesant. – W domu. Wciąż pobierają pełne pensje, mieszkają razem. Jedna z kobiet to żona mężczyzny, druga to szwagierka. Pozostały zespół wyrabia nadgodziny, to mnie kosztuje majątek.
– Co mówią?
– O niczym nie wiedzą. Nie przynieśli ze sobą żadnej kartki, nigdy jej nie widzieli, nie było jej tam, gdy sprzątali.
– Ale wy im nie wierzycie?
Przez długą chwilę Stuyvesant milczał. Bawił się mankietami koszuli, w końcu znów ułożył ręce na stole.
– To zaufani pracownicy – rzekł. – Bardzo denerwują
się tym, że ich podejrzewamy. Bardzo. Więcej, są przerażeni. Ale są też spokojni. Jakbyśmy nigdy nie zdołali im
niczego dowieść. Bo niczego nie zrobili. Są też zaskoczeni. I przeszli test na wykrywaczu kłamstw, cała trójka.
– A zatem im wierzycie?
Stuyvesant pokręcił głową.
– Nie mogę im wierzyć. No bo jak? Widzieliście nagrania. Kto inny mógł umieścić tam to cholerstwo? Duch?
– To jaka jest twoja opinia?
– Myślę, że ktoś, kogo znają, ktoś z zewnątrz, poprosił ich, by to zrobili, i wyjaśnił, że to rutynowa procedura sprawdzająca. Coś w rodzaju zabawy wojennej albo tajnej misji. Powiedział, że nie ma w tym nic złego, i przeszkolił dokładnie, tłumacząc, co stanie się później, opowiadając o nagraniach, przesłuchaniach, wykrywaczu kłamstwa. Myślę, że dzięki temu zdobyli dość pewności siebie, by przejść próbę na poligrafie. W końcu byli przekonani, że nie robią nic złego i ich czyn nie będzie miał żadnych złych skutków. Może nawet wierzyli, że tak naprawdę pomagają departamentowi.
– Pytałeś ich o to?
Stuyvesant pokręcił głową.
– To będzie wasze zadanie – stwierdził. – Nie jestem
specem od przesłuchań.
Wyszedł równie nagle, jak się pojawił. Po prostu wstał i wymaszerował z pokoju. Drzwi się za nim zatrzasnęły. Reacher, Neagley i Froelich zostali razem przy stole, skąpani w jasnym świetle. Milczeli.
– Nie zyskacie sobie zbyt wiele sympatii – mruknęła
Froelich. – Zawsze tak jest podczas dochodzeń wewnętrznych.
– Niespecjalnie zależy mi, by być lubianym – odparł Reacher.
– A ja mam już pracę – dodała Neagley.
– Weź sobie wakacje – zaproponował. – Zostań, bądź nielubiana razem ze mną.
– A zapłacą mi?
– Z pewnością dostaniecie honorarium – wtrąciła Froelich.
Neagley wzruszyła ramionami.
– No dobra. Przypuszczam, że moi wspólnicy uznają to
za robotę prestiżową. No wiecie, praca dla rządu. Skoczę
do hotelu, załatwię parę telefonów i zobaczę, czy jakiś czas
poradzą sobie beze mnie.
– Chciałabyś najpierw zjeść kolację? – spytała Froelich. Neagley pokręciła głową.
– Nie, zjem u siebie. Wy dwoje idźcie razem.
Po krótkiej wędrówce korytarzami dotarli do biura Froelich, która wezwała kierowcę dla Neagley. Następnie odprowadziła ją do garażu, wróciła na górę i ujrzała Reachera siedzącego spokojnie za biurkiem.
– Czy was dwoje coś łączy? – spytała.
– Kogo?
– Ciebie i Neagley.
– Co to niby za pytanie?
– Dziwnie zareagowała na propozycję kolacji.
Pokręcił głową.
– Nie, nic nas nie łączy.
– A łączyło? Wydajecie się bardzo sobie bliscy.
– Czyżby?
– Ona wyraźnie cię lubi, a ty wyraźnie lubisz ją. Do tego jest bardzo ładna.
– Owszem, lubię ją i jest ładna. Ale nigdy nic nas nie łączyło.
– Czemu nie?
– Czemu nie? Po prostu nigdy do tego nie doszło. Wiesz, co mam na myśli?
– Chyba tak.
– Zresztą nie mam pojęcia, czemu w ogóle cię to obchodzi. Jesteś byłą mojego brata, nie moją. Nawet nie wiem, jak masz na imię.
– M.E. – odparła.
– Martha Enid? – spytał. – Mildred Eliza?
– Chodźmy, kolacja u mnie.
– U ciebie?
– W niedzielny wieczór tutejsze restauracje są okropnie zatłoczone. Zresztą i tak mnie na to nie stać. Poza tym, zostało mi jeszcze parę rzeczy Joego. Może powinnam ci je oddać.
Mieszkała w małym, przytulnym bliźniaku, w spokojnej, niedrogiej dzielnicy na drugim brzegu rzeki Anacostia, w pobliżu bazy lotniczej Bolling. Był to jeden z tych miejskich domków, w których człowiek szybko zasuwa kotary i skupia się wyłącznie na wnętrzu. Miejsce parkingowe na ulicy,
drewniane frontowe drzwi, niewielki przedpokój, wychodzący wprost na salon. Wszystko wygodnie urządzone. Drewniane podłogi, dywan, staroświeckie meble. Mały telewizor i podłączony do niego kanciasty tuner kablówki. Trochę książek na półce, nieduża wieża i oparty o nią stos kompaktów. Grzejniki podkręcono na wysokie obroty, toteż Reacher zdjął czarną kurtkę i powiesił ją na oparciu krzesła.
– Nie chcę, żeby to był ktoś z wewnątrz – oznajmiła Froelich.
– To lepsze niż prawdziwe zagrożenie.
Skinęła głową i ruszyła na tyły pokoju. Łukowate przejście prowadziło do otwartej kuchni. Rozejrzała się lekko zdekoncentrowana, jakby zastanawiała się, do czego służą wszystkie sprzęty i szafki.
– Moglibyśmy zamówić chińskie – podsunął Reacher.
Froelich zdjęła marynarkę, złożyła w pół i położyła na
stołku.
– Może powinniśmy – odparła.
Miała na sobie białą bluzkę; bez żakietu wydawała się łagodniejsza, bardziej kobieca. Kuchnię oświetlały zwykłe, niezbyt mocne żarówki. W ich blasku jej skóra wyglądała lepiej niż w ostrym świetle biurowych halogenów. Reacher spojrzał na nią i ujrzał to, co musiał widzieć Joe osiem lat wcześniej. Znalazła w szufladzie menu z chińskiej restauracji, wybrała numer i złożyła zamówienie: zupa ostro-kwaśna i kurczak generała Tso, dwa razy.
– Może być? – spytała.
– Nie mów mi – odparł. – Ulubiona potrawa Joego?
– Nadal mam parę jego rzeczy – oznajmiła. – Powinieneś je obejrzeć.
Poprowadziła go z powrotem do przedpokoju i schodami na górę. Przednią część piętra zajmował pokój gościnny,
wyposażony w głęboką, jednodrzwiowa szafę. Gdy ją otworzyła, w środku automatycznie zapaliła się żarówka. Szafę wypełniały najróżniejsze śmieci. Na wieszaku Reacher ujrzał długi rząd garniturów i koszul, wciąż zapakowanych w worki z pralni chemicznej. Folia odrobinę pożółkła ze starości.
– Należały do niego – oświadczyła Froelich.
– Zostawił je tutaj? – spytał Reacher.
Froelich przez folię dotknęła ramienia jednego z garniturów.
– Myślałam, że po nie wróci – rzekła. – Ale nie wrócił przez cały rok. Widać ich nie potrzebował.
– Musiał mieć sporo garniturów.
– Ze dwa tuziny – odparła.
– Jak ktoś mógł mieć dwadzieścia cztery garnitury?
– Lubił się stroić. Z pewnością to pamiętasz.
Reacher stał bez ruchu. Joemu, którego pamiętał, wystarczała para szortów i jeden podkoszulek. Zimą nosił drelichy; gdy było bardzo zimno, dorzucał do nich znoszoną kurtkę lotniczą, to wszystko. Na pogrzebie matki miał na sobie bardzo oficjalny czarny garnitur. Reacher założył wówczas, że pochodzi on z wypożyczalni. Ale może nie. Może praca w Waszyngtonie go zmieniła.
– Powinieneś je wziąć – powiedziała Froelich. – Zresztą i tak do ciebie należą. Byłeś chyba jego najbliższą rodziną.
– Chyba byłem – przyznał.
– Jest też pudełko – dodała. – Rzeczy, które zostawił i po które nigdy nie wrócił.
Podążył za jej wzrokiem ku dolnej półce szafy i ujrzał kartonowe pudło, stojące pod wieszakiem. Było zamknięte.
– Opowiedz mi o Molly Beth Gordon – poprosił.
– Ale co?
– Po ich śmierci wywnioskowałem, że byli ze sobą. Pokręciła głową.
– Owszem, coś ich łączyło, bez wątpienia, ale razem pracowali. Była jego asystentką. Nigdy nie umawiałby się z kimś z pracy.
– Czemu zerwaliście? – spytał.
Na dole odezwał się dzwonek. W niedzielnej ciszy zabrzmiał bardzo głośno.
– Jedzenie – mruknęła Froelich.
Zeszli i zjedli razem przy kuchennym stole, w dziwnie intymnej atmosferze, ale jednocześnie Reacher czuł się bardzo odległy. Zupełnie jakby siedział obok obcej osoby w samolocie podczas długiego lotu. Człowiek czuje się związany z sąsiadem, a równocześnie kompletnie niezwiązany.
– Możesz przenocować – zaproponowała Froelich. – Jeśli chcesz.
– Nie wymeldowałem się z hotelu.
Skinęła głową.
– No to wymelduj się jutro i zamieszkaj tutaj.
– A Neagley?
Sekunda wahania.
– Ona też, jeśli zechce. Na drugim piętrze jest wolna sypialnia.
– Dobra – rzekł.
Skończyli posiłek. Reacher wyrzucił pojemniki i przepłukał talerze, Froelich włączyła zmywarkę. Nagle zadźwięczał telefon. Przeszła do salonu, odebrała. Rozmawiała długą chwilę, po czym odłożyła słuchawkę.
– To był Stuyvesant – oznajmiła. – Macie oficjalne pozwolenie.
Skinął głową.
– Zadzwoń więc do Neagley i powiedz, żeby brała tyłek w troki.
– Teraz?
– Kiedy ma się problem, należy go rozwiązać – stwierdził. – To moja zasada. Powiedz, żeby czekała przed hotelem za pół godziny.
– Od czego zaczniecie?
– Od taśm – odparł. – Chcę obejrzeć je jeszcze raz i chcę porozmawiać z facetem, który zajmuje się tą częścią operacji.
Pół godziny później zgarnęli Neagley z chodnika przed hotelem. Przebrała się w czarny kostium z krótkim żakietem. Do tego obcisłe spodnie. Z tyłu wyglądały świetnie, przynajmniej według Reachera. Dostrzegł, że Froelich doszła do tego samego wniosku, nic jednak nie powiedziała. Prowadziła w milczeniu przez pięć minut, po czym znaleźli się z powrotem w siedzibie Secret Service. Froelich skierowała się wprost do swego biura, zostawiając Reachera i Neagley z agentem zajmującym się taśmami z kamer -drobnym, szczupłym, nerwowym mężczyzną w niedzielnym stroju, który został pilnie wezwany na spotkanie. Sprawiał wrażenie nieco oszołomionego. Poprowadził ich do pomieszczenia technicznego, niewiele większego od szafy. Wypełniały je rzędy magnetowidów. Na jednej ścianie stał regał z setkami kaset VHS w czarnych plastikowych pudełkach. Same magnetowidy były proste, szare, pozbawione ozdobników. Pomieszczenie wypełniały starannie ułożone kable, notatki służbowe przypięte do ścian, cichy szum małych silniczków i woń rozgrzanych obwodów. Zielone cyferki na wyświetlaczach zmieniały się niestrudzenie.
– Tak naprawdę ten system nie wymaga opieki – oznajmił ich przewodnik. – Do każdej kamery podłączone są cztery magnetowidy, każdy z sześciogodzinną taśmą. Raz dziennie zmieniamy wszystkie kasety, opisujemy, przechowujemy trzy miesiące, a potem używamy ponownie.
– Gdzie są oryginały z tamtej nocy? – spytał Reacher.
– O tutaj – odparł mężczyzna. Pogrzebał w kieszeni, znalazł pęk małych mosiężnych kluczy. Przycupnął w ciasnym pokoju i otworzył niską szafkę. Wyjął trzy pudełka.
– To te trzy, które przegrałem dla Froelich – oznajmił, wciąż kucając.
– Można je gdzieś obejrzeć?
– Nie różnią się od kopii.
– Kopiowanie powoduje utratę szczegółów – wyjaśnił Reacher. – Pierwsza zasada brzmi: zawsze sprawdzać oryginały.
– Dobra – mruknął tamten. – Chyba możecie obejrzeć je tutaj.
Wstał niezręcznie, przesunął kilka przedmiotów na stole, przekręcił niewielki monitor i włączył samotny odtwarzacz. Na ekranie pojawił się szary prostokąt.
– Nie mają pilotów – rzekł. – Musicie obsłużyć go sami. Ułożył trzy pudełka w odpowiedniej kolejności.
– Masz tu krzesła? – spytał Reacher.
Mężczyzna wymknął się na zewnątrz; wrócił po chwili, ciągnąc za sobą dwa krzesła maszynistek. Na moment ugrzęzły w drzwiach. Z pewnym trudem ustawił je oba przed wąską ławą. Potem rozejrzał się z nieszczęśliwą miną, jakby nie chciał zostawiać obcych w swoim maleńkim królestwie.
– Chyba zaczekam w holu – zdecydował w końcu. – Wezwijcie mnie, jak skończycie.
– Jak się nazywasz? – spytała Neagley.
– Nendick – odparł nieśmiało mężczyzna.
– Dobra, Nendick – stwierdziła – na pewno cię wezwiemy.
Nendick wyszedł z pokoju. Reacher wsunął do odtwarzacza trzecią taśmę.
– Wiesz co? – zagadnęła Neagley. – Facet nie zerknął
nawet na mój tyłek.
– Nie?
– Mężczyźni zwykle to robią, gdy mam na sobie te spodnie.
– Naprawdę?
– Zwykle.
Reacher nie spuszczał wzroku z szarego ekranu.
– Może to gej? – podsunął.
– Na palcu miał obrączkę.
– Może więc stara się unikać niestosownych uczuć. Albo jest zmęczony.
– Albo może się starzeję – dodała.
Nacisnął przewijanie w tył. Silnik zapiszczał cicho.
– Trzecia taśma – rzekł Reacher. – Czwartek rano. Będziemy szli do tyłu.
Odtwarzacz przewijał szybko. Reacher obserwował licznik. Nacisnął odtwarzanie i na ekranie pojawiło się puste biuro wraz z TTR ukazującym czwartkową datę i godzinę, 7:55 rano. Przewinął taśmę i zatrzymał w chwili, gdy na ekranie dokładnie o ósmej pojawiła się sekretarka. Reacher rozsiadł się wygodnie na krześle, wcisnął odtwarzanie. Sekretarka weszła do środka, zdjęła płaszcz, powiesiła na wieszaku. Minęła o metr drzwi Stuyvesanta i pochyliła się za biurkiem.
– Chowa torebkę – mruknęła Neagley. – Kładzie na podłodze pod nogami.
Sekretarka miała około sześćdziesiątki. Przez moment patrzyła wprost w kamerę – typ matrony, surowej, lecz miłej. Usiadła ciężko i przesunęła krzesło, po czym otworzyła leżący na biurku zeszyt.
– Sprawdza kalendarz – skomentowała Neagley.
Sekretarka cały czas siedziała za biurkiem. Przez chwilę czytała coś w kalendarzu, potem zaczęła przeglądać wysoki stos dokumentów. Część schowała do szuflady, inne opieczętowała i przełożyła ze stosu po prawej na nowy po lewej stronie blatu.
– Widziałaś kiedyś tyle papierów? – spytał Reacher. -
Gorzej niż w wojsku.
Sekretarka dwukrotnie oderwała się od stosu dokumentów, by odebrać telefon, ani na moment jednak nie wstała z miejsca. Reacher znów przewinął taśmę. Dziesięć po ósmej na ekranie pokazał się Stuyvesant, w ciemnym płaszczu przeciwdeszczowym – może czarnym, może grafitowym. W dłoni trzymał wąską teczkę. Zdjął płaszcz, powiesił na wieszaku, ruszył w głąb pokoju. Głowa sekretarki się poruszała. Wyglądało na to, że rozmawiają. Stuyvesant postawił teczkę na jej biurku pod kątem prostym i poprawił lekko. Pochylił się, naradzając się z kobietą. Raz jeden skinął głową, wyprostował się i ruszył do drzwi, bez teczki. Zniknął w głębi gabinetu. Na liczniku przeskoczyły cztery sekundy. Stuyvesant pojawił się ponownie, wzywając sekretarkę.
– Znalazł go – mruknął Reacher.
– Ten numer z teczką jest dziwny – zauważyła Neagley. – Czemu ją zostawił?
– Może miał wczesne spotkanie – podsunął Reacher. -Może zostawił ją, bo wiedział, że i tak zaraz wyjdzie.
Przewinął następną godzinę. Ludzie pojawiali się i znikali. Froelich dwa razy zajrzała do gabinetu. Potem zjawili się technicy z kryminalistyki. Dwadzieścia minut później wyszli, zabierając list w plastikowej torebce na dowody. Reacher przewinął taśmę, wciąż na podglądzie, i znów obejrzał wydarzenia całego poranka, tym razem od tyłu. Zespół z kryminalistyki wyszedł i znów się pojawił. Froelich dwa razy wyszła i weszła. Stuyvesant zjawił się i zniknął. Tak samo sekretarka.
– Teraz zaczynają się nudy – westchnął Reacher. – Całe
godziny niczego.
Obraz na ekranie znieruchomiał, ukazując puste biuro. Licznik cofał się szybko. Nie działo się absolutnie nic. Na oryginalnej taśmie szczegóły widać było lepiej, nie dostrzegli ich jednak zbyt wiele – jedynie szarość i mleczną biel. Wystarczy do podglądu, ale nagranie nie dostałoby raczej żadnych nagród technicznych.
– Wiesz co – powiedział Reacher. – Przez trzynaście lat byłem gliną i nigdy nie znalazłem niczego istotnego na taśmie z kamery przemysłowej. Ani razu.
– Ja też nie – dodała Neagley. – A ile godzin zmarnowałam.
O szóstej rano taśma zatrzymała się gwałtownie. Reacher wysunął ją, przewinął drugą taśmę do końca i ponownie rozpoczął cierpliwe oglądanie od tyłu. Licznik przeskoczył na piątą i dalej ku czwartej. Nic. Jedynie biuro, puste, szare, nieruchome.
– Czemu robimy to dziś wieczór? – spytała Neagley.
– Bo jestem niecierpliwy – wyjaśnił Reacher.
– Chcesz zdobyć punkt dla wojska? Chcesz pokazać tym cywilom, jak pracują prawdziwi zawodowcy?
– Nie muszę niczego udowadniać – odparł Reacher. -Zdobyliśmy już trzy i pół punktu.
Pochylił się bliżej ekranu, walcząc z chęcią zamknięcia oczu. Czwarta rano. Nic, nikt nie dostarczał żadnych listów.
– A może jest inny powód, dla którego robimy to już dzisiaj? – zagadnęła Neagley. – Może starasz się przeskoczyć swojego brata?
– Nie muszę. Wiem dokładnie, czym się różniliśmy. I nie obchodzi mnie zdanie nikogo innego.
– Co się z nim stało?
– Umarł.
– Już się domyśliłam. Ale jak?
– Został zabity, na służbie. Tuż po tym, jak wyszedłem z wojska. W Georgii, na południe od Atlanty. Tajne spotkanie z informatorem w sprawie fałszerstw. Wpadli w zasadzkę. Dwukrotnie strzelono mu w głowę.
– Znaleźli ludzi, którzy to zrobili?
– Nie.
– To straszne.
– Niezupełnie. Ja ich znalazłem.
– I co zrobiłeś?
– A jak myślisz?
– Dobra. Jak?
– Było ich dwóch, ojciec i syn. Syna utopiłem w basenie, ojciec spłonął w pożarze. Wcześniej strzeliłem mu w pierś z czterdziestkiczwórki.
– To powinno załatwić sprawę.
– A morał historii brzmi: nie zaczepiaj mnie ani moich bliskich. Szkoda tylko, że nie wiedzieli o tym wcześniej. -Jakieś konsekwencje?
– Szybko zniknąłem, trzymałem się z daleka, musiałem. Nie mogłem przyjechać na pogrzeb.
– Kiepska sprawa.
– Facet, z którym się spotykał, też zginął. Wykrwawił się na śmierć pod autostradą. Była też kobieta z biura Joego, jego asystentka Molly Beth Gordon. Zabili ją nożem na lotnisku w Atlancie.
– Widziałam jej nazwisko na liście honorowej.
Reacher umilkł. Taśma cofała się niestrudzenie. Trzecia
rano, druga pięćdziesiąt pięć. Druga czterdzieści. Nic.
– Cała ta sprawa była jednym wielkim bagnem – rzekł. – Tak naprawdę to wyłącznie jego wina.
– Ostre słowa.
– Wyszedł poza swoją działkę. Czy ty dałabyś się złapać w zasadzkę podczas spotkania?
– Nie.
– Ja też nie.
– Zrobiłabym wszystko, co trzeba – powiedziała Neagley. – No wiesz, przyjechała trzy godziny wcześniej, wszystko sprawdziła, obserwowała, zablokowała podejścia.
– Ale Joe tego nie zrobił. Nie znał się na tym. Chodzi o to, że wyglądał na twardziela. Metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu, sto trzydzieści kilo, zbudowany jak skała, ręce jak łopaty, groźna twarz. Pod względem fizycznym byliśmy jak bliźniacy. Ale nasze mózgi działały inaczej. W głębi ducha Joe był typem mózgowca, niewinnym, więcej – naiwnym. Nigdy nie uciekał się do nieczystych zagrań. Dla niego wszystko przypominało partię szachów. Odbiera telefon, ustala termin spotkania, jedzie na nie. Zupełnie jakby przesuwał swego skoczka czy wieżę. Nie spodziewał się, że ktoś może się zjawić i rozwalić całą szachownicę.
Neagley nie odpowiedziała. Taśma pędziła do tyłu. Na ekranie nic się nie działo. Puste kwadratowe biuro, szare, nieruchome.
– Po wszystkim byłem wściekły, że zachował się tak nie
ostrożnie – ciągnął Reacher. – Potem jednak zrozumiałem,
że nie mogę go za to obwiniać. Żeby być nieostrożnym,
trzeba wiedzieć, jak zachować ostrożność. A on nie wie
dział, po prostu nie wiedział. Nie dostrzegał takich rzeczy.
Nie myślał w ten sposób.
– I?
– Chyba byłem wściekły, że nie załatwiłem tego za niego.
– A mogłeś?
Pokręcił głową.
– Nie widziałem go od siedmiu lat, nie miałem pojęcia, gdzie się podziewa. On nie miał pojęcia, gdzie ja jestem. Ale ktoś taki jak ja powinien był to zrobić. Joe powinien poprosić o pomoc.
– Był zbyt dumny?
– Nie, zbyt naiwny. W tym właśnie problem.
– Mógł jakoś zareagować? Już na miejscu?
Reacher się skrzywił.
– W sumie byli całkiem nieźli. Według naszych kryteriów, półzawodowcy. Musiał mieć jakąś szansę, ale wszystko zależało od ułamka sekundy. Czysty instynkt. A instynkt Joego tkwił głęboko pogrzebany pod całą warstwą mózgową. Pewnie zawahał się, żeby pomyśleć, jak zawsze. Był po prostu zbyt ostrożny.
– Naiwny i zbyt ostrożny – powtórzyła Neagley. – Ludzie stąd nie podzielają tej opinii.
– W oczach ludzi stąd musiał wyglądać jak dzikus. Wszystko jest rzeczą względną.
Neagley poprawiła się na krześle, nie spuszczając wzroku z ekranu.
– Uwaga – rzuciła – zbliża się godzina duchów.
Zegar cofał się nieustannie. Wpół do pierwszej. Spokój. A potem, szesnaście minut po północy, z pogrążonego w mroku korytarza wynurzyła się maszerująca tyłem ekipa sprzątaczy. Reacher obserwował ich poruszających się w przyspieszonym tempie, póki siedem po dwunastej nie zniknęli w gabinecie Stuyvesanta. Wówczas odtworzył taśmę normalnie, ze zwykłą prędkością, patrząc, jak wychodzą z gabinetu i sprzątają stanowisko sekretarki.
– Co o tym sądzisz? – spytał.
– Wyglądają całkiem normalnie – odparła Neagley.
– Gdyby właśnie zostawili tam list, czy byliby tacy spokojni?
Nie spieszyli się. Nie byli niepewni, zdenerwowani, spłoszeni, podnieceni. Nie oglądali się na drzwi Stuyvesanta, po prostu sprzątali, sprawnie i szybko. Ponownie cofnął taśmę do dwunastej siedem i dalej. Zatrzymała się dokładnie o dwunastej. Wyjął kasetę, wsunął na jej miejsce pierwszą. Przewinął. Cofnął na podglądzie, póki nie zjawili się na ekranie, tuż przed dwudziestą trzecią pięćdziesiąt dwie. Nacisnął odtwarzanie; razem patrzyli, jak sprzątacze zjawiają się w biurze. Gdy widać ich było wyraźnie, zatrzymał taśmę.
– Gdzie mogli go schować? – spytał.
– Tak jak mówiła Froelich – odparła Neagley. – Wszędzie.
Przytaknął. Miała rację. Trzy osoby, do tego wózek. Mogli ukryć przy sobie ze dwadzieścia takich listów.
– Czy sprawiają wrażenie zdenerwowanych? – spytał. Wzruszyła ramionami.
– Puść taśmę, zobaczmy, jak się poruszają. Pozwolił im iść naprzód. Skierowali się wprost do drzwi
Stuyvesanta i zniknęli wewnątrz, dokładnie o dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt dwie.
– Pokaż jeszcze raz – poprosiła Neagley.
Ponownie odtworzył ten fragment.
Neagley odchyliła się, przymknęła oczy.
– Kiedy wyszli, poziom ich energii był nieco inny -
oznajmiła.
– Tak sądzisz? Przytaknęła.
– Teraz poruszają się nieco wolniej, jakby z wahaniem.
– Albo jakby się bali, że muszą zrobić coś złego. Jeszcze raz puścił taśmę.
– No nie wiem. – Neagley westchnęła. – Trudno to zinterpretować. I z całą pewnością nie można uznać za do
wód, jedynie za subiektywne odczucie.
Znów odtworzył taśmę. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegł żadnej różnicy. Może wchodząc, wyglądali na nieco mniej nakręconych, niż kiedy wychodzili. Na nieco bardziej zmęczonych? Ale też spędzili tam piętnaście minut, a biuro było względnie małe i panował w nim idealny porządek. Może mieli w zwyczaju odpoczywać tam dziesięć minut poza okiem kamer. Sprzątacze nie są głupi. Może kładli na biurku własne stopy, nie list.
– Nie wiem – powtórzyła Neagley.
– Nic rozstrzygającego? – spytał Reacher.
– Oczywiście. Ale kogo innego mamy?
– Absolutnie nikogo.
Nacisnął przewijanie, wpatrując się w pustkę, póki nie dotarł do ósmej wieczór. Sekretarka wstała zza biurka, wsunęła głowę za drzwi pokoju Stuyvesanta i poszła do domu. Reacher cofnął do siódmej trzydzieści jeden. Patrzył, jak Stuyvesant wychodzi.
– Dobra – rzekł. – Zrobili to sprzątacze. Z własnej inicjatywy?
– Poważnie w to wątpię.
– No to kto im kazał?
Przystanęli w holu, znaleźli Nendicka i posłali go, by posprzątał w swoim schowku. Potem ruszyli na poszukiwanie Froelich. Zastali ją pogrążoną w robocie papierkowej za biurkiem. Rozmawiała przez telefon, koordynując powrót Brooka Armstronga z Camp David.
– Musimy pomówić ze sprzątaczami – oznajmił Reacher.
– Teraz? – spytała Froelich.
– Najlepsza pora. Nocne przesłuchania są najbardziej owocne.
Spojrzała na niego, przez moment miała pustkę w oczach.
– Dobrze, zawiozę was.
– Lepiej, żeby cię tam nie było – wtrąciła Neagley.
– Czemu nie?
– Jesteśmy z wojska. Pewnie trochę ich poobijamy.
Froelich spojrzała na nią wstrząśnięta.
– Nie możecie tego zrobić. To pracownicy naszego departamentu, tacy sami jak ja.
– Ona żartuje – uspokoił ją Reacher. – Ale poczują się lepiej, gdy będą rozmawiać tylko z nami, bez nikogo z pracy.
– Dobrze, zaczekam na zewnątrz, ale jadę z wami.
Skończyła rozmawiać przez telefon, uporządkowała papiery i poprowadziła ich z powrotem do windy i na dół, do garażu. Wsiedli do suburbana. Reacher zamknął oczy, odpoczywał przez dwadzieścia minut. Był zmęczony, pracował ciężko przez sześć pełnych dni. Nagle samochód się zatrzymał. Reacher uniósł powieki i ujrzał biedną dzielnicę, pełną dziesięcioletnich samochodów i metalowych
ogrodzeń. Stojące tu i ówdzie latarnie rzucały wokół pomarańczowy blask. Połatany asfalt, zeschnięte chwasty na chodnikach. Gdzieś z bliska dobiegał łomot rozkręconego na pełny regulator samochodowego radia.
– To tutaj – powiedziała Froelich. – Numer 2301.
2301 okazał się lewą połówką dwurodzinnego domu, niskiej, drewnianej budowli z bliźniaczymi drzwiami pośrodku i symetrycznymi oknami po prawej i lewej. Podwórko otaczała druciana siatka. Jego część zajmował uschnięty trawnik. Ani śladu krzaków, kwiatów, roślin ozdobnych, ale czysto, żadnych śmieci. Prowadzące do drzwi stopnie zostały starannie zmiecione.
– Zaczekam tutaj – dodała Froelich.
Reacher i Neagley wysiedli z samochodu. Nocne powietrze było zimne, łoskot muzyki głośniejszy niż przedtem. Przeszli przez furtkę, chodnikiem z popękanego betonu dotarli do drzwi. Reacher nacisnął dzwonek i usłyszał go gdzieś wewnątrz. Czekali. Nagle rozległ się odgłos kroków na pustej podłodze, hurgot czegoś metalowego, odsuwanego na bok. Drzwi się otworzyły, stanął w nich mężczyzna trzymający klamkę. To był sprzątacz z kasety, bez cienia wątpliwości. Oglądali go przecież całymi godzinami. Nie był ani młody, ani stary, ani niski, ani wysoki. Kompletnie przeciętny gość, ubrany w bawełniane spodnie i bluzę Red Skinsów. Skórę miał ciemną, kości policzkowe szerokie i wysokie. Włosy czarne i błyszczące, ostrzyżone w staroświecki sposób, jakby niedawno wyszedł od fryzjera.
– Tak? – spytał.
– Musimy porozmawiać o tym, co zdarzyło się w biurze – oznajmił Reacher.
Mężczyzna nie zadawał żadnych pytań, nie poprosił o dokumenty. Po prostu spojrzał Reacherowi w twarz, cofnął
się o krok i przekroczył przedmiot, który odsunął, by otworzyć drzwi. Była to dziecięca huśtawka z kolorowych metalowych rur. Po obu stronach umieszczono niewielkie siedzenia, jak na dziecinnych trzykołowych rowerkach, i plastikowe końskie głowy z małymi uchwytami wychodzącymi z boków za uszami.
– Nie mogę jej zostawić na dworze – wyjaśnił mężczyzna. – Ktoś by ją ukradł.
Neagley i Reacher przeszli nad huśtawką i znaleźli się w wąskim przedpokoju. Na półkach ułożono kolejne zabawki. W widocznej na końcu kuchni na lodówce wisiały kolorowe szkolne obrazki. W powietrzu unosił się zapach jedzenia. Z boku dostrzegli salon. Siedziały w nim dwie milczące, spłoszone kobiety w niedzielnych sukienkach, jakże różnych od roboczych kombinezonów.
– Podajcie nam swoje imiona – poleciła Neagley.
Jej głos balansował w połowie drogi pomiędzy ciepłym, przyjaznym tonem a lodowatym powiewem grozy. Reacher uśmiechnął się w duchu. Oto cała Neagley. Doskonale to pamiętał, nikt nigdy nie sprzeciwiał się Neagley. Taka już była.
– Julio – powiedział mężczyzna.
– Anita – oznajmiła pierwsza z kobiet. Reacher dostrzegł, jak zerknęła na Julia, nim odpowiedziała, i domyślił się, że to jego żona.
– Maria – dodała druga. – Jestem siostrą Anity.
W salonie stała niewielka kanapa i dwa fotele. Anita i Maria przytuliły się do siebie, robiąc miejsce dla Julia. Reacher uznał to za zaproszenie. Usiadł w jednym z foteli, Neagley zajęła drugi. Siedzieli symetrycznie, zupełnie jakby kanapa była telewizorem, a oni mieli właśnie obejrzeć jakiś program.
– Uważamy, że to wy umieściliście list w gabinecie -
oznajmiła Neagley.
Nikt nie odpowiedział. W ogóle nie zareagowali, trzy twarze nie wyrażały niczego, jedynie tępy, bezradny stoicyzm.
– Zrobiliście to? – spytała Neagley. Brak odpowiedzi.
– Dzieci już śpią? – spytał Reacher.
– Nie ma ich tutaj – odparła Anita.
– Są twoje czy Marii?
– Moje.
– Chłopcy czy dziewczynki?
– Dwie dziewczynki.
– Gdzie są teraz? Zawahała się.
– U kuzynów.
– Czemu?
– Bo pracujemy nocami.
– Już niedługo – wtrąciła Neagley. – Jeśli czegoś komuś nie powiecie, w ogóle nie będziecie pracować.
Brak odpowiedzi.
– Koniec z ubezpieczeniem zdrowotnym i premiami. Brak odpowiedzi.
– Może nawet zamkną was w więzieniu. Cisza.
– Cokolwiek się stanie, to się stanie – powiedział Julio.
– Czy ktoś kazał wam go tam położyć? Ktoś, kogo znacie, ktoś z pracy?
Zero reakcji.
– Ktoś, kogo znacie spoza pracy?
– Nie mieliśmy nic wspólnego z żadnym listem.
– Co zatem zrobiliście? – spytał Reacher.
– Sprzątaliśmy. Po to tam jesteśmy.
– Siedzieliście tam bardzo długo.
Julio spojrzał na żonę, jakby coś go zaskoczyło.
– Oglądaliśmy taśmę – wyjaśnił Reacher.
– Wiemy o kamerach – powiedział Julio.
– Co noc pracujecie tak samo?
– Musimy.
– Każdej nocy siedzicie tam tak długo? Julio wzruszył ramionami.
– Pewnie tak.
– Odpoczywacie tam?
– Nie, sprzątamy.
– Pracujecie według ścisłej rutyny?
– Chyba tak. Odkurzamy, ścieramy kurze, opróżniamy
kosz, układamy wszystko, przechodzimy do następnego
biura.
W pokoju zapadła cisza, słychać było jedynie odległy rytm z samochodowego radia, wytłumiony przez otaczające ich ściany i okna.
– W porządku – rzuciła Neagley. – Teraz posłuchajcie.
Taśma pokazuje, że weszliście do środka. Rano na biurku
znaleziono list. Uważamy, że położyliście go tam, bo ktoś
was poprosił. Może twierdził, że to dowcip albo zwykły
kawał. Może wmówił wam, że to nic takiego. I rzeczywiście to nic takiego, nic się nie stało. Musimy jednak wiedzieć, kto to był, ponieważ to także stanowi część gry.
Chcemy go znaleźć, a wy musicie nam powiedzieć. W przeciwnym razie gra dobiegnie końca i będziemy musieli założyć, że zostawiliście tam list z własnej inicjatywy. A to
już nie jest w porządku. To naprawdę złe wieści, bo list to
groźba pod adresem wiceprezydenta elekta Stanów Zjednoczonych. Za to można pójść do więzienia.
Brak reakcji. Kolejna długa cisza.
– Zwolnią nas? – spytała w końcu Maria.
– Nie słuchałaś? – odparła Neagley. – Jeśli nie powiecie nam, kto to był, pójdziecie do więzienia.
Twarz Marii była nieruchoma niczym wyrzeźbiona z kamienia. Podobnie twarze Anity i Julia. Kamienne rysy, puste oczy, stoickie, nieszczęśliwe miny. Przez tysiące lat chłopi nauczyli się jednego: wcześniej czy później nadchodzi rok głodu.
– Chodźmy – powiedział Reacher.
Wstali, przeszli przez przedpokój, przeskoczyli huśtawkę i sami otworzyli sobie drzwi. Gdy dotarli do suburbana, Froelich zamykała właśnie swój telefon komórkowy. W oczach miała panikę.
– Co się stało? – spytał Reacher.
– Dostaliśmy następny – odparła – dziesięć minut temu. Jest gorszy.