15

Gdy Reacher, Neagley i Stuyvesant wrócili do budynku Departamentu Skarbu, czekał już na nich pracownik biura badawczego. Stał w recepcji, ubrany w wełniany sweter i niebieskie spodnie, jakby wstał świeżo od stołu. Mniej więcej w wieku Reachera, wyglądałby zupełnie jak profesor uniwersytecki, gdyby nie oczy – mądre i czujne, jakby widział sporo rzeczy i słyszał o wielu innych. Nazywał się Swain. Stuyvesant przedstawił go i zniknął. Swain poprowadził Reachera i Neagley korytarzami, z których wcześniej nie korzystali, do pomieszczenia służącego niewątpliwie za bibliotekę i salę wykładową. Pośrodku stał tuzin krzeseł, zwróconych w stronę podium. Z trzech stron wzdłuż ścian ustawiono regały, pod czwartą boksy z komputerami na biurkach. Do każdego podłączono drukarkę.

– Słyszałem, co mówi FBI – oznajmił Swain.

– Wierzy pan w to? – spytał Reacher.

Swain jedynie wzruszył ramionami.

– Tak czy nie? – naciskał Reacher.

– Nie jest to niemożliwe – przyznał Swain. – Ale nie ma

powodu, by wierzyć w tę teorię. Równie dobrze mogliby to

być byli agenci FBI. Albo obecni agenci FBI. Jako agencja

jesteśmy lepsi niż oni, może próbują nas podkopać.

– Sądzi pan, że powinniśmy popracować nad tym aspektem sprawy?

– Jest pan bratem Joego Reachera, prawda?

Reacher przytaknął.

– Pracowałem z nim – oświadczył Swain. – Dawno temu.

– I?

– Zachęcał do czynienia przypadkowych uwag.

– Ja też – odparł Reacher. – Ma pan jakieś?

– Moja praca to czysto akademickie rozważania – powiedział Swain. – Rozumie pan? Jestem wyłącznie teoretykiem, naukowcem. Jestem tu po to, by analizować.

– I?

– Obecna sytuacja wygląda inaczej niż wszystkie, z jakimi zetknąłem się do tej pory. Wyraźnie widać kryjącą się w niej nienawiść. Zabójstwa dzielą się na dwie grupy: ideologiczne bądź praktyczne. Zabójstwo praktyczne to usunięcie danego człowieka ze ściśle określonych pobudek politycznych bądź ekonomicznych. Zabójca ideologiczny morduje kogoś, bo go nienawidzi. W ciągu ostatnich lat podjęto wiele podobnych prób zamachów. Nie mogę opowiedzieć wam o żadnej z nich nic prócz tego, że większość nie posunęła się zbyt daleko i że zawsze pojawiała się głęboka nienawiść, zwykle jednak starannie skrywana na poziomie spiskowca. Ci ludzie szepczą między sobą, a my widzimy wyłącznie rezultaty. Tym razem jednak nienawiść jest wyraźna, nieskrywana. Zadali sobie wiele trudu, bardzo ryzykowali, by nas o niej poinformować.

– Jakie są pana wnioski?

– Uważam, że pierwsza faza była naprawdę niezwykła. Listy? Proszę pomyśleć o ryzyku, o wysiłku wymaganym, by je zminimalizować. Zainwestowali niewiarygodnie dużo

środków we wstępną fazę planu. Muszę zatem zakładać, iż uznali, że warto.

– Ale mylili się – wtrąciła Neagley. – Armstrong nie widział na oczy żadnego z tych listów. Zmarnowali tylko czas.

– To kwestia zwykłej ignorancji. Czy pani wiedziała, że w żadnym razie nie rozmawiamy o groźbach z naszymi podopiecznymi?

– Nie – przyznała Neagley. – Zaskoczyła mnie ta informacja.

– Nikt nie wie – odparł Swain. – Każdy jest zaskoczony. Ci ludzie sądzili, że przekazujemy mu wszystko. Dlatego uważam, że to sprawa osobista, że on jest celem, nie my.

– My też tak sądzimy – wtrącił Reacher. – Ma pan jakieś konkretne powody?

– Pomyśli pan, że jestem naiwny – mruknął Swain. – Ale nie wierzę, by ktokolwiek, kto pracuje bądź pracował dla nas, zabił tamtych dwóch Armstrongów. Nie w ten sposób.

Reacher wzruszył ramionami.

– Może istotnie jest pan naiwny. Może nie. Ale to nie ma znaczenia. My i tak jesteśmy przekonani.

– A co was przekonało?

– Dywiz w drugim liście.

– Dywiz? – Swain zastanowił się chwilę. – Tak, rozumiem. To możliwe, lecz nieco poszlakowe.

– Nieważne. Zakładamy, że to sprawa osobista.

– Dobrze, ale czemu? Jedynym możliwym wyjaśnieniem jest to, że go nienawidzą, chcą z niego zadrwić, pragną go dręczyć, przerazić, sprawić, by najpierw cierpiał. Samo zabójstwo im nie wystarczy.

– Kim zatem są? Kto tak bardzo go nienawidzi?

Swain machnął ręką, jakby odsuwał na bok to pytanie.

– Najpierw coś jeszcze – rzekł. – Trochę teoretyzuję, ale myślę, że popełniliśmy błąd w obliczeniach. Ile wiadomości otrzymaliśmy?

– Sześć – odparł Reacher.

– Nie – zaprzeczył Swain. – Uważam, że było ich siedem.

– Gdzie jest siódma?

– Nendick – wyjaśnił Swain. – Uważam, że Nendick dostarczył drugą wiadomość, a sam był trzecią. Widzicie, przybyliście tutaj i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin dowiedzieliście się o prawdziwej roli Nendicka. Szybko, ale z całym szacunkiem, wcześniej czy później my też odkrylibyśmy prawdę. To było nieuniknione. Skoro nie zawinili sprzątacze, musiało być coś nie tak z taśmami. Zatem dotarliśmy do niego. I co na nas czekało? Nendick nie był jedynie posłańcem, był także wiadomością. Pokazał nam, do czego są zdolni ci ludzie. Zakładając, że Armstrong wiedziałby o wszystkim, musiałby zacząć nieźle się denerwować.

– W takim razie wiadomości było dziewięć – wtrąciła Neagley. – Bo w tym przypadku powinniśmy dodać też zabójstwa w Minnesocie i Kolorado.

– Niewątpliwie – przyznał Swain. – Widzicie, co mam na myśli? Wszystko sprowadza się do strachu. Każdy najmniejszy element. Załóżmy, że Armstrong od początku wiedziałby o wszystkim. Dostaje pierwszy list, zaczyna się niepokoić. My dostajemy drugi list, niepokój wzrasta. Trafiamy do źródła i co, zaczyna czuć się lepiej? Nie, jeszcze gorzej, bo znajdujemy Nendicka sparaliżowanego ze strachu. Potem zapowiedź demonstracji. Niepokój rośnie.

Następnie dochodzi do demonstracji. Jest porażony ich bezwzględnością.

Reacher milczał, wpatrywał się w podłogę.

– Uważa pan, że przesadnie wszystko analizuję – domyślił się Swain.

Reacher pokręcił głową, nadal patrząc w dół.

– Nie, uważam, że ja za mało wszystko analizuję. Może. Prawdopodobnie. Bo co w tym wszystkim robią odciski kciuka?

– To także drwina, ale innego rodzaju. Przechwałka, zagadka, podpucha. I tak mnie nie złapiecie. Coś w tym stylu.

– Jak długo pracował pan z moim bratem?

– Pięć lat. Tak naprawdę pracowałem dla niego. Mówiąc „z nim”, próbuję jedynie podnieść swój status.

– Był dobrym szefem?

– Był świetnym szefem – odparł Swain. – I w ogóle świetnym facetem.

– I organizował sesje swobodnych skojarzeń?

Swain pokiwał głową.

– Każdy mógł powiedzieć cokolwiek.

– Uczestniczył w nich?

– Zwykle stał z boku.

Reacher uniósł wzrok.

– Powiedział pan, że wszystko sprowadza się do strachu,

każdy, nawet najmniejszy element. A potem, że odciski

kciuka to drwina, ale innego rodzaju. Zatem nie wszystko

jest takie samo, coś jednak się wyróżnia.

Swain wzruszył ramionami.

– Mógłbym nieco naciągnąć tę teorię. Odciski kciuka

budzą strach, bo świadczą o tym, że ci faceci są zbyt przebiegli, by ich złapać. To inny rodzaj strachu, ale nadal

strach.

Reacher odwrócił wzrok, umilkł. Minęło trzydzieści sekund, minuta.

– No dobra, poddaję się – oznajmił. – W końcu się poddaję. Będę taki jak Joe. Mam na sobie jego garnitur, spałem z jego dziewczyną, wciąż spotykam jego dawnych kolegów z pracy. Toteż teraz podrzucę wam z boku moje swobodne skojarzenie, tak jak miał w zwyczaju mój brat.

– Jakie to skojarzenie? – spytała Neagley.

– Uważam, że coś przeoczyliśmy – oznajmił Reacher. -Że coś nam umknęło.

– Co takiego?

– Widzę w głowie różne dziwne obrazy. Na przykład sekretarkę Stuyvesanta pracującą przy biurku.

– Jakie obrazy?

– Uważam, że całkowicie błędnie zinterpretowaliśmy znaczenie odcisku kciuka. Od początku zakładaliśmy, iż wiedzieli, że nie da się go zidentyfikować. Ale myślę, że całkowicie się myliliśmy. Myślę, że jest dokładnie odwrotnie. Że spodziewali się, iż go zidentyfikujemy.

– Czemu?

– Bo sądzę, że znaczenie odcisku jest dokładnie takie samo jak znaczenie Nendicka. Dziś rano rozmawiałem z zegarmistrzem. Powiedział mi, skąd pochodzi skwalen.

– Z wątrób rekinów – odparła Neagley.

– I ludzkich nosów – dodał Reacher. – To to samo. Tłuszcz, z którym budzisz się rano, to skwalen, identyczny skład chemiczny.

– I co z tego?

– I to z tego, że uważam, iż nasi przeciwnicy zaryzykowali i przegrali rundę. Przypuśćmy, że wybierzemy losowo mężczyznę w wieku pomiędzy sześćdziesiątką

i siedemdziesiątką. Jakie jest prawdopodobieństwo, że choć raz w życiu pobrano od niego odciski palców?

– Dość duże – odparła Neagley. – Odciski pobiera się wszystkim imigrantom. Jeśli to Amerykanin, zapewne dostał powołanie do wojska podczas wojny w Korei czy Wietnamie. Nawet jeśli tam nie pojechał, zdjęto mu odciski. Z pewnością zdjęto je też, jeśli kiedykolwiek go aresztowano albo jeżeli pracował dla rządu.

– Bądź prywatnej korporacji – wtrącił Swain. – Wiele z nich wymaga odcisków. Banki, firmy handlowe i tak dalej.

– W porządku – rzucił Reacher. – Oto moja teoria. Nie uważam, by odcisk należał do jednego ze sprawców. Myślę, że zostawił go ktoś zupełnie inny, niewinny, przypadkowy człowiek. Ktoś, kogo wybrali losowo. I uważam, że odcisk miał nas doprowadzić wprost do tego człowieka.

W pokoju zapadła cisza. Neagley patrzyła na Reachera.

– Po co? – spytała w końcu.

– Abyśmy znaleźli kolejnego Nendicka – wyjaśnił. – Odcisk widniał na każdym liście, a jego właściciel sam w sobie także był wiadomością, podobnie jak, według Swaina, był nią Nendick. Mieliśmy zidentyfikować odcisk, znaleźć właściciela i zastać dokładną replikę Nendicka: przerażoną ofiarę, zbyt wystraszoną, by cokolwiek powiedzieć. Wiadomość. Lecz czysty przypadek zrządził, że tamci natrafili na kogoś, od kogo nigdy nie pobrano odcisków. Toteż go nie znaleźliśmy.

– Ale przecież było sześć listów – przypomniał Swain. – Od wysłania pierwszego do dostarczenia ostatniego do domu Froelich minęło jakieś dwadzieścia dni. Co to znaczy? Wszystkie listy napisano zawczasu? To zbyt śmiałe założenie.

– Ale możliwe – powiedziała Neagley. – Mogli zostawić odcisk na dziesiątkach różnych wersji, na każdą ewentualność.

– Nie – rzekł Reacher. – Myślę, że nie pisali niczego z góry. Że zatrzymali odcisk, by mieć do niego stały dostęp.

– Jak? – spytał Swain. – Porwali kogoś i więzili jako zakładnika? Ukryli gdzieś? Wożą go wszędzie ze sobą?

– To niewykonalne – dodała Neagley. – Nie mogli oczekiwać, że go znajdziemy, skoro nie ma go w domu.

– Ależ on jest w domu – odparł Reacher. – Nie ma natomiast jego kciuka.

Nikt nie odpowiedział.

– Włączcie komputer – polecił Reacher. – Poszukajcie

w NCIK słowa kciuk.


* * *

– Mamy dużą filię w Sacramento – oznajmił Bannon. -

Trzech agentów jest już w drodze wraz z lekarzem. Za godzinę będziemy wiedzieć.

Tym razem to Bannon do nich przyjechał. Siedzieli w sali konferencyjnej Secret Service. Stuyvesant zajął miejsce u szczytu stołu, Reacher, Neagley i Swain razem z jednej strony, samotny Bannon z drugiej.

– Niesamowity pomysł – dodał Bannon. – Jak by to zrobili? Przechowywali go w zamrażarce?

– Najprawdopodobniej – odparł Reacher. – Odrobinę rozmrażali, pocierali o nos, odciskali na papierze. Tak jak to robi sekretarka Stuyvesanta ze swoją pieczątką. Pewnie z czasem kciuk wysycha i dlatego ślady skwalenu są coraz wyraźniejsze.

– Co to sugeruje? – spytał Stuyvesant. – Zakładając, że

masz rację.

Reacher się skrzywił.

– Możemy zmienić jedno podstawowe założenie. Zapewne od obu pobierano odciski palców i obaj noszą gumowe rękawiczki.

– Dwóch renegatów – dodał Bannon.

– Niekoniecznie naszych – wtrącił Stuyvesant.

– Wyjaśnijcie pozostałe poszlaki – zażądał Bannon.

Stuyvesant milczał, Bannon wzruszył ramionami.

– No dalej, mamy godzinę i nie chcę szukać w niewłaściwym miejscu. Przekonajcie mnie, udowodnijcie, że to zwykli obywatele, a celem jest sam Armstrong.

Stuyvesant zerknął na Swaina, ten jednak milczał.

– Czas płynie – przypomniał Bannon.

– Nie są to najbardziej sprzyjające warunki – odparł Swain. Bannon się uśmiechnął.

– Przekonujecie tylko przekonanych?

Nikt się nie odezwał.


– Nie macie żadnych dowodów – oznajmił Bannon. -Kogo w ogóle obchodzi wiceprezydent? To nikt ważny. Jak brzmiało to powiedzonko: wiadro plwocin?

– Garnek – poprawił Swain. – John Nance Garner powiedział, że wiceprezydent nie jest wart nawet garnka plwocin. Nazywał go też zapasowym kołem rządowego pojazdu. Był pierwszym wice Franklina Delano Roosevelta. John Adams twierdził, że to najbardziej nieważne stanowisko, jakie kiedykolwiek wymyślono, a on był w ogóle pierwszym wiceprezydentem.

– Kto zatem chciałby zabić zapasowe koło czy nieważny garnek plwocin?

– Zacznijmy od początku – powiedział Swain. – Co właściwie robi wiceprezydent?

– Siedzi na tyłku – odparł Bannon. – Ma nadzieję, że numer jeden umrze.

Swain przytaknął.

– Ktoś inny powiedział, że praca wiceprezydenta polega głównie na czekaniu. Jasne, w grę może wchodzić śmierć prezydenta. Ale znacznie częściej własna nominacja po ośmiu latach. Lecz na krótką metę, do czego właściwe służy wiceprezydent?

– Nie mam zielonego pojęcia – przyznał Bannon.

– Służy do tego, by być kandydatem – oznajmił Swain. – Tak to wygląda. Jego życie trwa od dnia, gdy latem zostaje wyznaczony, aż do wyborów. Jest użyteczny przez cztery, najwyżej pięć miesięcy. Zaczyna od kampanii. Do lata wszyscy są już śmiertelnie znudzeni kandydatami na prezydentów, toteż wiceprezydent ożywia kampanię. Nagle mamy jeszcze kogoś, o kim możemy pogadać. Kogoś nowego do analizowania. Sprawdzamy jego charakter i przeszłość. Próbujemy ustalić, do jakiego stopnia zrównoważy szalę. Na tym właśnie polega początkowo funkcja kandydata na wiceprezydenta. Zapewnia równowagę i kontrast. Kandydat na wiceprezydenta jest wszystkim, czym nie jest potencjalny prezydent, i odwrotnie. Młody – stary, ekscentryczny – nudny, z Północy – z Południa, mądry – głupi, twardy – miękki, bogaty – biedny.

– Już rozumiemy – wtrącił Bannon.

– Jego funkcja sprowadza się do tego, kim jest – podkreślił Swain. – Z początku to tylko zdjęcie i biografia. Idea. Potem zaczynają się obowiązki. Oczywiście musi umieć prowadzić kampanię, bo to on jest naczelnym napastnikiem. Musi móc mówić rzeczy, których nie wolno powiedzieć kandydatowi na prezydenta. Jeśli kampania wymaga gwałtownego ataku bądź kompromitacji przeciwnika, zajmuje się tym kandydat na wiceprezydenta. Tymczasem przyszły prezydent stoi z boku z godną miną

męża stanu. A potem nadchodzą wybory. Kandydat na prezydenta trafia do Białego Domu, a wiceprezydent na półkę. Od pierwszego wtorku listopada przestaje być potrzebny.

– Czy Armstrong był w tym dobry?

– Znakomity. Prawda jest taka, że prowadził bardzo negatywną kampanię, ale w sondażach tego nie widać, bo cały czas sympatycznie się uśmiechał. W istocie natomiast był śmiertelnie groźny.

– I sądzi pan, że naraził się komuś do tego stopnia, by chcieli go zabić.

Swain pokiwał głową.

– Właśnie nad tym pracuję. Analizuję wszystkie przemówienia i komentarze. Dopasowuję jego ataki do profili ludzi, których atakował.

– Czynnik czasowy jest bardzo przekonujący – dodał Stuyvesant. – Przez sześć lat zasiadał w Izbie Reprezentantów, kolejnych sześć w Senacie i prawie nie dostawał nieprzyjaznych listów. Całą tę sprawę zapoczątkowało coś, co wydarzyło się niedawno.

– A niedawno oznacza kampanię – uzupełnił Swain.

– Nie znaleźliście niczego w jego biografii? – spytał Bannon.

Swain pokręcił przecząco głową.

– Sprawdziliśmy na cztery sposoby. Pierwszy i najaktualniejszy załatwiliście wy, gdy go nominowano. Mamy kopię waszego raportu. Nie ma w nim nic. Mamy też wyniki poszukiwań przeprowadzonych przez jego przeciwników w wyborach zarówno prezydenckich, jak i obu wcześniejszych do Kongresu. Ci goście wyszukują nawet więcej brudów niż wy. Jest czysty.

– Źródła z Dakoty Północnej?

– Nic. Rozmawialiśmy ze wszystkimi miejscowymi gazetami. To standardowa procedura, miejscowi dziennikarze wiedzą wszystko. Nic na niego nie mieli.

– Zatem to kampania – rzekł Stuyvesant. – Poważnie kogoś wkurzył.

– Kogoś, kto ma dostęp do broni Secret Service – przypomniał Bannon. – Kogoś, kto wie o współpracy Secret Service i FBI. Kogoś, kto wie, że nie można wysłać czegoś wiceprezydentowi tak, by nie przeszło najpierw przez ręce Secret Service. Kogoś, kto znał adres Froelich. Słyszeliście kiedyś o próbie kaczki? Jeśli coś wygląda jak kaczka, kwacze jak kaczka i chodzi jak kaczka?

Stuyvesant nie odpowiedział. Bannon zerknął na zegarek, wyjął z kieszeni komórkę i położył na stole. Leżała tam cicha, milcząca.

– Pozostaję przy swojej teorii, tyle że obecnie zakładam,

iż obaj zamachowcy to wasi ludzie. Jeśli oczywiście telefon zadzwoni i okaże się, że Reacher miał rację.

W tym momencie zadzwonił telefon. Wybrany przez Bannona dzwonek, piskliwa wersja słynnej klasycznej uwertury, zabrzmiał idiotycznie w ponurej ciszy panującej w pomieszczeniu. Agent FBI otworzył telefon. Wesoła melodyjka ucichła. Ktoś z drugiej strony powiedział chyba: „szefie?”, bo Bannon odparł „tak?”, a potem słuchał niecałe dziesięć sekund. Wreszcie wyłączył telefon i schował do kieszeni marynarki.

– Sacramento? – spytał Stuyvesant.

– Nie – odparł Bannon. – Tutejsi ludzie. Znaleźli karabin.


* * *

Zostawili Swaina w biurze i pojechali do laboratoriów FBI mieszczących się w Budynku Hoovera. Zbierali się już w nich specjaliści. Wszyscy bardzo przypominali Swaina:

poważni naukowcy, wyciągnięci z domowych pieleszy. Ubrani jak typowi ojcowie rodzin, którzy zamierzali spędzić resztę dnia przed telewizorem, leniwie oglądając mecz. Kilku wypiło już parę piw, widać to było wyraźnie. Neagley poznała jednego ze szkolenia, jakie wiele lat temu przeszła w laboratorium.

– Czy to vaime Mk2? – spytał Bannon.

– Bez wątpienia – odparł jeden z techników.

– Numer seryjny? Mężczyzna pokręcił głową.

– Wytrawiony kwasem.

– Możecie coś zrobić? Ponowne przeczenie.


– Nie – powiedział mężczyzna. – Gdyby go wybito, moglibyśmy sprawdzić niższe warstwy i znaleźć dość uszkodzonych kryształów, by uzyskać numer. Ale Vaime je graweruje. Nic nie można zrobić.

– Gdzie jest teraz?

– Szukamy odcisków – oznajmił technik. – Ale to beznadziejna sprawa. Pod fluoroskopem nie znaleźliśmy niczego. Laser także nic nie znalazł. Dokładnie go wytarto.

– Gdzie go znaleziono?

– W magazynie za drzwiami pomieszczenia na drugim piętrze.

– Pewnie tam czekali – domyślił się Bannon – jakieś pięć minut. Wymknęli się w szczycie zamieszania. Twardzi goście.

– Łuski? – spytała Neagley.

– Brak – powiedział technik. – Musieli je pozbierać. Ale mamy cztery kule. Trzy z dzisiaj są uszkodzone po uderzeniu w twarde powierzchnie, ale ta z Minnesoty pozostała nietknięta, idealnie zachowana w błocie.

Podszedł do stołu, na którym na kartce czystego, białego pergaminu ułożono cztery pociski. Trzy z nich były zmiażdżone, przypominały kleksy metalu, jeden czysty -ten, który chybił Armstronga i uderzył w ścianę. Pozostałe dwa pokrywały czarne plamy, pozostałości odpowiednio mózgu Crosettiego i krwi Froelich. Resztki ludzkich tkanek odbiły się na miedzianych płaszczach pocisków i zapiekły, tworząc charakterystyczny, koronkowy wzór. Następnie wzór uległ gwałtownemu zakłóceniu, gdy pocisk przeleciał dalej i zderzył się z czymś twardym – w przypadku Froelich z murem schroniska, w przypadku Crosettiego zapewne ze ścianą nadbudówki. Pocisk z Minnesoty sprawiał wrażenie zupełnie nowego. Przejście przez błoto oczyściło go idealnie.

– Przynieście karabin – polecił Bannon.

Dostarczona z laboratorium broń wciąż roztaczała wokół siebie silną woń rozgrzanych oparów kleju, których działaniu poddano ją w nadziei, że ujawnią ślady odcisków palców. Kanciasty, matowy karabin nie wyglądał zbyt imponująco. Pomalowano go fabryczną, czarną farbą epoksydową. Miał krótki, solidny zamek i względnie krótką lufę, którą wydłużał gruby tłumik. Przymocowano do niego potężną lunetkę.

– Niewłaściwa luneta – zauważył Reacher. – To hensoldt. Vaime jest wyposażony w bushnelle.

– Owszem, zmodyfikowano go – potwierdził jeden z techników. – Już to odnotowaliśmy.


– Fabrycznie? Mężczyzna pokręcił głową.

– Wątpię – rzekł. – Znakomita robota, ale nie fabryczna.

– Co to znaczy? – spytał Bannon.

– Nie jestem pewien – odparł Reacher.

– Czy hensoldt jest lepszy niż bushnell?

– Raczej nie. Jedno i drugie to świetny sprzęt. Tak jak BMW i mercedes czy canon i nikon.

– Może zatem chodzi o osobiste preferencje?

– Na pewno nie, jeśli ten ktoś pracuje dla rządu. Co byś powiedział, gdyby jeden z twoich fotografów przyszedł do ciebie i oznajmił: nie chcę nikona, którego dostałem, wolałbym canona?

– Pewnie kazałbym mu spadać.

– Właśnie. Pracuje się z tym, co się ma. Wątpię zatem, by ktoś przyszedł do zbrojowni swego departamentu i poprosił, aby zbrojmistrz wyrzucił wartego tysiąc dolarów bushnella, dlatego że on woli hensoldta za tysiąc dolarów.

– Skąd więc ta zmiana?

– Nie jestem pewien – powtórzył Reacher. – Może z powodu uszkodzenia. Jeśli upuści się karabin, można bez trudu uszkodzić lunetę. Ale w zbrojowni państwowej użyto by innego bushnella. Agencje rządowe kupują nie tylko karabiny, lecz też całą masę części zamiennych.

– Przypuśćmy, że im zabrakło, że lunety często ulegają uszkodzeniu.

– Wówczas pewnie mogliby wziąć hensoldta. Hensoldt zwykle jest na wyposażeniu karabinów SIG. Musicie sprawdzić listy. Zobaczcie, czy jest na nich ktoś, kto kupuje dla swych snajperów zarówno vaime, jak i SIG-i.

– Czy SIG także jest wytłumiony?

– Nie – odparł Reacher.

– Czyli proszę – powiedział Bannon. – Jakaś agencja potrzebuje dwóch różnych karabinów snajperskich. Kupuje zatem wytłumione karabiny Vaime i niewytłumione SIG-i. Dwie różne lunetki w magazynie. Kończą im się bushnelle, używają hensoldtów.

– Możliwe – przytaknął Reacher. – Możesz popytać. Pytaj dokładnie, czy ktokolwiek zakładał lunetę Hensoldta

na karabin Vaime. A jeśli nie, zacznij pytać u rusznikarzy.

Najpierw tych drogich, to rzadka broń. Może dowiemy się

czegoś ważnego.

Stuyvesant patrzył w przestrzeń. Układ jego ramion zdradzał troskę.

– O co chodzi? – spytał Reacher.

Starszy mężczyzna otrząsnął się i pokręcił głową z wyrazem rezygnacji.

– Obawiam się, że kupiliśmy też SIG-i – powiedział cicho. – Dokonaliśmy zakupu SG550s jakieś pięć lat temu.

Niewytłumione karabinki szturmowe. Ale ich nie używaliśmy, bo po przełączeniu na ogień ciągły robią się niecelne, a my pracujemy w tłumie. Trafiły do magazynów. Te

raz wszędzie używamy broni Vaime, więc z pewnością

zostało mnóstwo części do SIG-ów.

W sali zapadła cisza. Nagle ponownie zadzwonił telefon Bannona, radosna, piskliwa uwertura, a potem cisza. Bannon przyłożył komórkę do ucha, rzucił krótkie „tak?” i zaczął słuchać.

– Rozumiem – powiedział po chwili.

– Lekarz potwierdza? – zapytał. Słuchał.

– Rozumiem.

– Chyba tak.

– Dwóch?

– W porządku – zakończył i wyłączył telefon. – Na górę – polecił. Był bardzo blady.

Stuyvesant, Reacher i Neagley poszli za nim do windy i wjechali do sali konferencyjnej. Bannon usiadł u szczytu stołu, pozostali obok siebie przy drugim końcu, jakby nie chcieli być zbyt blisko najnowszych wieści. Niebo za

oknami pociemniało; Święto Dziękczynienia dobiegało końca.

– Nazywa się Andretti – zaczął Bannon. – Siedemdziesiąt trzy lata, emerytowany stolarz, emerytowany członek ochotniczej straży pożarnej. Ma wnuczki. Stąd wziął się nacisk.

– Mówi? – spytała Neagley.

– Trochę – odparł Bannon. – Najwyraźniej jest nieco twardszy niż Nendick.

– Jak to wyglądało?

– Często chodzi do policyjnego baru pod Sacramento, to nawyk z czasów służby w straży pożarnej. Spotkał tam dwóch mężczyzn.

– Policjantów? – spytał Reacher.

– Podobnych do policjantów – odparł Bannon. – Tak ich opisał. Zaczęli rozmawiać, pokazywać sobie zdjęcia rodzinne. Mówili o tym jak parszywy jest świat i co by zrobili, żeby ochronić przed nim swe rodziny. Wszystko szło bardzo stopniowo.

– I?

– Na jakiś czas zamknął się w sobie, ale wtedy nasz lekarz obejrzał uważnie jego rękę. Lewy kciuk został usunięty chirurgicznie. No, nie do końca chirurgicznie. Coś po

między odcięty i odrąbany, tak twierdzi nasz człowiek. Ale

starano się zrobić to czysto. Andretti upierał się przy wersji

z wypadkiem przy pracy. Nasz lekarz oznajmił, że nie ma

mowy, by zrobiła to piła. Absolutnie nie ma mowy. Andretti

jakby ucieszył się, że mu zaprzeczył, i znów zaczął mówić.

– I?

– Mieszka sam, wdowiec. Dwaj podobni do gliniarzy

faceci wprosili się do niego. Zaczęli pytać: „Co ty byś zrobił, by ochronić swoją rodzinę? Co byś zrobił, jak daleko

się posunął?”. Z początku były to pytania czysto retoryczne, a potem nagle stały się praktyczne. Powiedzieli mu, że straci albo kciuk, albo swoje wnuczki. Wybór należy do niego. Przytrzymali go i zrobili to. Zabrali mu zdjęcia i notes z adresami. Poinformowali, że wiedzą już, jak wyglądają jego wnuczki i gdzie mieszkają. Że wytną im jajniki, tak jak właśnie obcięli mu kciuk. A on oczywiście uwierzył. W końcu to logiczne, właśnie go okaleczyli. Ukradli z kuchni przenośną lodówkę i trochę lodu z zamrażarki. Potem wyszli, a on pojechał do szpitala. Odpowiedziała mu cisza.

– Opis? – spytał Stuyvesant.

Bannon pokręcił głową.

– Za bardzo się boi – rzekł. – Moi ludzie proponowali, że obejmą całą rodzinę programem ochrony świadków, ale nie chwycił przynęty. Przypuszczam, że nic więcej nie dostaniemy.

– Ślady w domu?

– Andretti wszystko dokładnie sprzątnął. Zmusili go, patrzyli, jak to robi.

– A w barze? Ktoś ich widział?

– Spytamy, ale minęło już prawie sześć tygodni. Nie liczyłbym na zbyt wiele.

Długą chwilę wszyscy milczeli.

– Reacher? – rzuciła w końcu Neagley.

– Co?

– O czym myślisz? Wzruszył ramionami.

– Myślę o Dostojewskim – odparł. – Dopiero co znalazłem egzemplarz „Zbrodni i kary”, który posłałem Joemu

w prezencie urodzinowym. Pamiętam, że o mało nie kupiłem zamiast tego „Braci Karamazow”. Czytałaś tę książkę?

Neagley pokręciła głową.

– Opowiada między innymi o tym, co Turcy robili w Bułgarii – wyjaśnił. – Gwałty, mordy, rabunki. Rano wieszali więźniów, którzy przez całą noc czekali przybici za uszy do płotów. Rzucali w powietrze niemowlęta i nabijali na bagnety. Twierdzili, że najlepiej robić to na oczach matek. Wszystko to pozbawiło Iwana Karamazowa większości złudzeń. Powiedział wtedy: „Zwierzę nigdy nie potrafi być tak okrutne jak człowiek, tak artystycznie, tak po mistrzowsku, tak wyszukanie okrutne.”* A potem pomyślałem o tych dwóch facetach, którzy zmusili Andrettiego, by na ich oczach posprzątał dom. Pewnie musiał to robić jedną ręką, z trudem sobie radził. Dostojewski przelał swe uczucia w książkę, ja nie mam takiego talentu. Myślę zatem, że znajdę tych ludzi i przekonam ich, że niesłusznie postępują; wykorzystam w tym celu swój talent i wszystkie zdolności.

– Nie wyglądasz mi na miłośnika literatury – zauważył Bannon.

– Jakoś sobie radzę – odparł Reacher.

– I ostrzegam przed jakąś prywatną zemstą.

– Duże słowo jak na agenta.

– Nie życzę sobie żadnych niezależnych działań.

Reacher skinął głową.

– Zapamiętam.

Bannon się uśmiechnął.

– Rozwiązałeś już zagadkę?

– Jaką zagadkę?

– Zakładamy, że karabin Vaime był we wtorek w Minnesocie, a wczoraj w Dakocie Północnej. Teraz jest tu,

* przeł. Aleksander Wat


w Waszyngtonie. Z pewnością nie przewieźli go samolotem, bo przewóz broni długiej samolotem wymaga mnóstwa dokumentów. A mieli za mało czasu, by jechać samochodem. Zatem albo jeden z nich był sam w Bismarck z hecklerem & kochem, podczas gdy drugi jechał autem z Minnesoty do Waszyngtonu, wioząc vaime, albo też jeśli obaj byli w Bismarck, to muszą mieć dwa vaime, jeden tam, drugi ukryty tutaj. Jeśli natomiast obaj byli w Bismarck, ale mają tylko jeden karabin, ktoś inny musiał przywieźć go z Minnesoty. W takim wypadku mamy do czynienia z trzema sprawcami, nie dwoma. Nikt nie odpowiedział.

– Muszę porozmawiać ze Swainem – oznajmił Reacher. – Pójdę pieszo, spacer dobrze mi zrobi.

– Idę z tobą – dodała Neagley.


* * *

Maszerowali szybko na zachód pod bezchmurnym niebem, pokonując trzy czwarte kilometra Pennsylvania Avenue. Noc była zimna, przez lekką mgiełkę smogu i pomarańczową miejską łunę przeświecały gwiazdy. W oddali na nieboskłonie wisiał mały księżyc. Ulice były puste. Minęli budynki federalne, przed sobą widzieli rosnący gmach Departamentu Skarbu. Blokady wokół Białego Domu zniknęły. Miasto wyglądało normalnie, zupełnie jakby nic się nie stało.

– Dobrze się czujesz? – spytała Neagley.

– Dopadła mnie rzeczywistość – odparł Reacher. – Starzeję się. Mój umysł zwalnia. Byłem bardzo zadowolony z siebie, że tak szybko dotarłem do Nendicka, w istocie jednak miałem trafić do niego natychmiast, czyli poszło mi fatalnie. To samo z odciskiem kciuka. Godzinami głowiliśmy się nad tym cholernym odciskiem. Więcej, całymi dniami. mNa wszelkie sposoby staraliśmy się go wyjaśnić. I nie dostrzegliśmy prawdziwych zamiarów przeciwnika.

– Ale w końcu zrozumieliśmy.

– A ja czuję się winny, jak zwykle.

– Czemu?

– Powiedziałem Froelich, że dobrze jej idzie. Ale powinienem był jej poradzić, by podwoiła straże na dachu. Jeden agent na rogu, jeden na klatce schodowej. To mogło ocalić jej życie.

Neagley milczała przez sześć, siedem kroków.

– To była jej praca, nie twoja – rzekła w końcu. – Nie

czuj się winny. Nie jesteś odpowiedzialny za wszystkich

na tym świecie.

Reacher nie odpowiedział, po prostu szedł dalej.

– Poza tym udawali policjantów – ciągnęła Neagley. -

Minęliby dwóch wartowników równie łatwo jak jednego.

Nawet dziesięciu; prawdę mówiąc, dokładnie to zrobili.

Musieli, wszędzie wokół roiło się od agentów. Nikt nie

mógł temu zapobiec, żadna zmiana. Tak to bywa i już.

Reacher milczał.

– Gdyby wystawiła dwóch wartowników, zginęliby obydwaj. Kolejna ofiara nikomu by nie pomogła.

– Uważasz, że Bannon wygląda jak gliniarz? – spytał Reacher.

– Myślisz, że jest ich trzech? – odpowiedziała pytaniem Neagley.

– Nie, nie ma szans, to impreza dwuosobowa. Bannon nie dostrzega czegoś bardzo oczywistego. To u niego schorzenie zawodowe.

– Czego nie dostrzega?

– Myślisz, że wygląda jak gliniarz?

Neagley uśmiechnęła się lekko.

– Dokładnie jak gliniarz – odparła. – Pewnie przed przejściem do Biura pracował w policji.

– Co sprawia, że wygląda jak gliniarz?

– Wszystko, każdy najmniejszy szczegół. Ma to we krwi.

Reacher umilkł, szedł naprzód.

– Froelich wspomniała coś przed przyjazdem Armstronga, gdy przemawiała do agentów. Ostrzegała ich, mówiła, że bardzo łatwo sprawiać pozory bezdomnego, ale bardzo trudno wyglądać dokładnie jak bezdomny. Myślę, że podobnie jest z policjantami. Gdybym włożył tweedowy, sportowy płaszcz, szare flanelowe spodnie, zwykłe buty i uniósł złotą odznakę, wyglądałbym jak gliniarz?

– Trochę, ale niedokładnie.

– Lecz ci faceci wyglądają dokładnie jak policjanci. Widziałem jednego z nich i nic mnie nie uderzyło. Wszędzie wchodzą i wychodzą bez jednego pytania.

– To tłumaczyłoby mnóstwo rzeczy – mruknęła Neagley.

– Świetnie czuli się w policyjnym barze z Nendickiem

i z Andrettim.

– Coś jak test Bannona z kaczką. Wyglądają jak gliniarze, chodzą jak gliniarze, gadają jak gliniarze.

– I tłumaczyłoby to, skąd wiedzieli o DNA na kopertach i o komputerach NCIK. Policja wie dobrze, że FBI analizuje wszystkie informacje.

– I broń. Mogli przeniknąć do służb pomocniczych, drużyn SWAT, specjalistów policyjnych. Mieli dostęp do broni, zwłaszcza drugiej klasy, z niestandardowym wyposażeniem.

– Ale wiemy, że to nie są policjanci. Przejrzałeś dziewięćdziesiąt cztery zdjęcia.

– Wiemy, że to nie policjanci z Bismarck – odparł Reacher.

– Może służą gdzie indziej.

Swain nadal na nich czekał. Sprawiał wrażenie nieszczęśliwego, niekoniecznie z powodu czekania. Wyglądał jak ktoś, kto spodziewa się złych wieści i ma takie do przekazania. Popatrzył pytająco na Reachera, który raz jeden skinął głową.

– Nazywa się Andretti – rzekł. – Sytuacja identyczna

jak w przypadku Nendicka. Trzyma się lepiej, ale też nie

będzie mówił.

Swain milczał.

– Punkt dla pana – dodał Reacher. – To pan rozwiązał układankę. A karabin to vaime z lunetą Hensoldta zamiast standardowej Bushnella.

– Nie znam się na broni palnej – przyznał Swain.

– Musi nam pan powiedzieć, co pan wie na temat kampanii. Kto wściekł się na Armstronga?

Odpowiedziała im krótka cisza. Swain odwrócił wzrok.

– Nikt. To, co mówiłem, nie było prawdą. Zakończyłem analizę kilka dni temu. Owszem, zalazł za skórę kilkunastu osobom, ale nie było to nic ważnego, nic nadzwyczajnego.

– Czemu więc pan to powiedział?

– Po prostu chciałem nieco zmylić FBI. Nie uważam, by chodziło o kogoś z nas. Nie podoba mi się, że w ten sposób traktują naszą agencję.

Reacher patrzył na niego bez słowa.

– Zrobiłem to dla Froelich i dla Crosettiego – dodał Swain. – Zasłużyli sobie na lepsze traktowanie.

– Zatem pan ma przeczucie, a my dywiz – podsumował Reacher. – Większość spraw, którymi się zajmowałem, opierała się na mocniejszych podstawach.

– Co teraz zrobimy?

– Zaczniemy szukać gdzie indziej – wtrąciła Neagley. -Skoro to nie sprawa polityczna, to musi być osobista.

– Nie jestem pewien, czy mogę pokazać wam te materiały – mruknął Swain. – Są tajne.

– Jest w nich coś złego?

– Nie. Gdyby było, usłyszelibyście podczas kampanii.

– To w czym problem?

– Jest wierny żonie? – spytał Reacher.

– Tak – odparł Swain.


– A ona jemu?

– Tak.

– Nie oszukuje w finansach?

– Nie.


– Zatem wszystko inne to jedynie historia. Możemy spokojnie się z nią zapoznać.

– Chyba tak.

– Zróbmy to więc.

Szybko podążyli za Swainem do biblioteki, gdy jednak dotarli na miejsce, usłyszeli telefon. Swain podniósł słuchawkę, po czym wręczył ją Reacherowi.

– Stuyvesant do pana – rzekł.

Reacher słuchał minutę, po czym odłożył słuchawkę.

– Armstrong tu jedzie – oznajmił. – Jest zdenerwowany, niespokojny i chce porozmawiać ze wszystkimi, którzy byli tam wczoraj.


* * *

Zostawili Swaina w bibliotece i wrócili do sali konferencyjnej. Stuyvesant zjawił się minutę później. Nadal miał na sobie strój do golfa, na jego butach wciąż widzieli ślady krwi Froelich, czarne, zaschnięte zacieki wzdłuż szwów. Sprawiał wrażenie bliskiego wyczerpania i zdruzgotanego psychicznie. Reacher widywał już wcześniej podobne

reakcje. Gość radzi sobie świetnie przez dwadzieścia pięć lat, po czym pewnego strasznego dnia wszystko wali się w gruzy. Może to sprawić samobójczy zamach bombowy, katastrofa helikoptera, przeciek tajemnic państwowych, atak morderczego szału na przepustce. A potem rusza machina konsekwencji i jedno pociągnięcie pióra przekreśla wspaniałą, pełną pochwał karierę, bo ktoś musi być winny. Czasem to po prostu kwestia pecha, ale nie można tego napisać w oficjalnym raporcie komisji śledczej.

– Nie będzie nas zbyt wielu – powiedział Stuyvesant. -Dałem większości ludzi dwadzieścia cztery godziny wolnego i nie zamierzam ich tu ściągać tylko dlatego, że nasz podopieczny cierpi na bezsenność.

Pięć minut później do środka weszło jeszcze dwóch mężczyzn. Reacher poznał jednego z nich, snajpera z dachu. Drugim był agent pilnujący kolejki w schronisku. Ze znużeniem pozdrowili obecnych skinieniami głowy, po czym zniknęli w poszukiwaniu kawy. Wrócili z plastikowymi kubkami dla wszystkich.

Obstawa Armstronga wyprzedzała go niczym ochronny pęcherz. Gdy od budynku dzielił go kilometr, agenci przekazali meldunek; drugi, gdy dotarł do garażu. Zameldowano, kiedy wsiadł do windy. Potem jeden z agentów ochrony pierwszy wszedł do recepcji i sprawdził, czy jest bezpieczna. Pozostała dwójka wprowadziła Armstronga. Procedura powtórzyła się przy drzwiach sali konferencyjnej. Pierwszy agent wszedł do środka, rozejrzał się, przemówił do mankietu i Armstrong przemknął obok niego do sali.

Przebrał się w codzienny strój, który zdecydowanie do niego nie pasował: sztruksy, wzorzysty sweter i zamszową kurtkę. Idealnie zgrane kolory, sztywny, nowiutki materiał.

Patrząc na niego, Reacher po raz pierwszy wyczuł nutkę fałszu, zupełnie jakby Armstrong, zamiast sięgnąć po pierwszą rzecz z brzegu szafy, zadał sobie pytanie: jak powinien ubrać się wiceprezydent? Teraz pozdrowił wszystkich z powagą i usiadł u szczytu stołu. Nie odzywał się, wyglądał na zakłopotanego. Cisza stawała się coraz głośniejsza, wręcz niezręczna.

– Jak się czuje pana żona? – spytał snajper.

Idealnie wyważone pytanie, pomyślał Reacher. Zachęcało do rozmowy o uczuciach innych osób. To zawsze łatwiejsze niż mówienie o własnych. Kryła się też w nim porozumiewawcza nuta, jakby mówili: wszyscy tu wiemy, jak wygląda sytuacja, więc pomówmy o kimś, kto stoi obok. A także: teraz ma pan okazję podziękować nam za to, że ocaliliśmy jej tyłek. Jej i pana.

– Jest bardzo wstrząśnięta – odparł Armstrong. – To było

straszne. Chcę, żebyście wiedzieli, jak ogromnie jej przykro. Szczerze mówiąc, miała do mnie poważne pretensje.

Twierdzi, że nie powinienem tak was narażać.

Idealna, uprzejma odpowiedź, pomyślał Reacher. Można na nią zareagować tylko w jeden sposób: to nasza praca.

– To tylko nasza praca – powiedział Stuyvesant. – Nie pan, to kto inny.

– Dziękuję – rzekł Armstrong. – Dziękuję, że jesteście tak łaskawi i że tak wspaniale się dziś spisaliście. Oboje dziękujemy wam z głębi serca. Nie jestem człowiekiem przesądnym, ale czuję się, jakbym był wam coś winien. Jakbym nie mógł uwolnić się od zobowiązań, póki czegoś dla was nie zrobię. Nie wahajcie się zatem, proście. Nieważne o co, oficjalne czy nie, wspólnie bądź indywidualnie. Do końca życia pozostanę waszym przyjacielem.

Nikt się nie odezwał.

– Opowiedzcie mi o Crosetti – poprosił Armstrong. -

Miał rodzinę?

Snajper przytaknął.

– Żonę i syna – powiedział. – Chłopak ma chyba osiem lat. Armstrong odwrócił wzrok.

– Tak mi przykro – mruknął. Cisza.

– Czy mogę coś dla nich zrobić? – spytał.

– Niczego im nie zabraknie – zapewnił Stuyvesant.

– Froelich miała rodziców w Wyoming – rzekł Armstrong. – To wszystko. Nie miała męża, braci ani sióstr.

Dziś, po waszej wizycie w Białym Domu, rozmawiałem

z jej rodzicami. Uznałem, że powinienem osobiście przekazać im kondolencje. Pomyślałem też, że przed wystąpieniem telewizyjnym powinienem uzgodnić z nimi, co

powiem. Że bez ich zgody nie wolno mi błędnie przedstawić sytuacji tylko po to, by oszukać spiskowców. Ale spodobał im się pomysł pogrzebu w niedzielę, tak bardzo, że

zamierzają go urządzić. Zatem jednak się odbędzie.

Milczenie. Armstrong wpatrywał się intensywnie w jakiś punkt na ścianie.

– Chcę w nim uczestniczyć – dodał. – Ściśle biorąc, zamierzam w nim uczestniczyć.

– Nie mogę na to pozwolić – uciął Stuyvesant.

Armstrong nie odpowiedział.

– To znaczy zdecydowanie odradzam – poprawił szybko agent.

– Zginęła przeze mnie, chcę być na jej pogrzebie. Tyle przynajmniej mogę zrobić. Chcę na nim przemówić. Chyba powinienem jeszcze raz porozmawiać z jej rodzicami.

– Z pewnością będą zaszczyceni, ale względy bezpieczeństwa…

– Oczywiście szanuję twój osąd – przerwał mu Armstrong – ale ta sprawa nie podlega negocjacjom. Jeśli trzeba, pojadę sam. Może tak byłoby lepiej.

– To niemożliwe – powiedział Stuyvesant.

Armstrong skinął głową.

– Znajdź zatem trzech agentów, którzy zechcą mi towarzyszyć. Tylko trzech. Nie możemy zamienić pogrzebu w cyrk. Przyjedziemy i odjedziemy szybko, niezauważeni.

– Ogłosił to pan w telewizji ogólnokrajowej.

– To nie podlega negocjacjom – powtórzył Armstrong.

– Nie chcę, by cały pogrzeb zamienił się w cyrk. To nie

byłoby uczciwe. Zatem żadnych mediów, żadnej telewizji,

tylko my.

Stuyvesant nie odpowiedział.

– Będę na jej pogrzebie – rzekł z naciskiem Armstrong.

– Zginęła przeze mnie.

– Znała ryzyko – odparł Stuyvesant. – Wszyscy je znamy. Jesteśmy tu dlatego, że sami tego chcemy.

Armstrong przytaknął.

– Rozmawiałem z dyrektorem FBI. Poinformował mnie, że podejrzani uciekli.

– To tylko kwestia czasu – stwierdził Stuyvesant.

– Moja córka przebywa na Antarktydzie. Niedługo będzie tam pełnia lata, temperatura dochodzi do minus trzydziestu stopni. W szczytowym okresie, za tydzień-dwa, osiągnie jakieś minus dwadzieścia dwa. Właśnie rozmawialiśmy przez telefon satelitarny. Mówiła, że wydaje jej się, jakby było niewiarygodnie ciepło. Podobne rozmowy prowadziliśmy rok i dwa lata temu. Wcześniej uważałem to za wspaniały dowód na to, że wszystko jest względne. Nic nie jest aż tak złe, do wszystkiego można przywyknąć. Ale dziś sam już nie wiem. Nie sądzę, abym kiedykolwiek

doszedł do siebie po tym, co się zdarzyło. Żyję tylko dlatego, że zginął ktoś inny. W sali zapadła cisza.

– Ona wiedziała, co robi – powiedział w końcu Stuyvesant. – Wszyscy jesteśmy ochotnikami.

– Była wspaniała, prawda?

– Proszę dać mi znać, kiedy zechce pan poznać jej następcę.

– Jeszcze nie teraz – oznajmił Armstrong. – Może jutro. I popytaj o niedzielę. Trzech ochotników, jej przyjaciół, którzy tak czy inaczej chcieliby tam być.

Stuyvesant milczał. W końcu wzruszył ramionami.

– Dobrze – rzucił.

Armstrong skinął głową.

– Dziękuję za to. I dziękuję za dzisiaj, wam wszystkim. Oboje dziękujemy. Tak naprawdę tylko po to tu przyjechałem.

Ochrona osobista zrozumiała aluzję i odprowadziła go do drzwi. Niewidoczny, otaczający go pęcherz przesuwał się szybko, sprawdzając korytarze z przodu, bok, tyły. Trzy minuty później Stuyvesant odebrał przez radio meldunek z samochodu. Armstrong był bezpieczny, jechał na północ i zachód do Georgetown.

– Cholera – mruknął Stuyvesant. – Jakbyśmy mieli za

mało na głowie. Teraz niedziela stanie się prawdziwym

koszmarem.

Nikt nie patrzył na Reachera, prócz Neagley. We dwójkę wyszli z sali i zastali Swaina w recepcji. Zdążył już włożyć płaszcz.

– Idę do domu – oświadczył.

– Za godzinę – odparł Reacher. – Najpierw pokaże nam pan akta.

Загрузка...