Był to znajomy biały papier listowy. Leżał starannie ułożony wzdłuż dębowych klepek, na geometrycznym środku przedpokoju, w pobliżu schodów, dokładnie w miejscu, gdzie Reacher dwie noce wcześniej zostawił swój worek z rzeczami. Na kartce wydrukowano jedno proste zdanie znajomą czcionką komputerową Times New Roman, czternastką, wytłuszczoną. Pięć słów, podzielonych na dwa wiersze pośrodku kartki: To zdarzy się już wkrótce. Trzy słowa to zdarzy się tworzyły pierwszy wiersz, już wkrótce – drugi. Układ ten przywodził na myśl poezję albo tekst piosenki, jakby podzielono go dla podkreślenia znaczenia słów. Jakby między wierszami miała nastąpić przerwa, zawieszenie głosu, werble, fanfara. To zdarzy się… ta da!… już wkrótce. Reacher wpatrywał się w kartkę jak zahipnotyzowany. Już wkrótce. Już wkrótce.
– Nie dotykaj tego – rzuciła Froelich.
– Nie miałem takiego zamiaru – odparł.
Wystawił głowę za drzwi i rozejrzał się po ulicy. Wszystkie pobliskie samochody były puste, wszystkie pobliskie okna zamknięte i zasłonięte. Ani śladu przechodniów, nikt nie krył się w ciemnościach. Cisza i spokój. Wrócił do środka i powoli, ostrożnie zamknął drzwi, by nagły przeciąg nie poruszył listu.
– Jak się tu dostali? – spytała Froelich.
– Przez drzwi – odparł Reacher. – Pewnie te z tyłu.
Froelich wyciągnęła z kabury sig-sauera. Razem przeszli przez salon do kuchni. Drzwi prowadzące na podwórko były zamknięte, ale nie na klucz. Reacher uchylił je, przebiegł wzrokiem okolicę, niczego nie zobaczył. Powoli pociągnął drzwi do siebie, otwierając je tak, by światło ze środka padło na obudowę zamka. Pochylił się i obejrzał ją uważnie.
– Ślady – rzekł. – Bardzo drobne. Są nieźli.
– Są tutaj, w Waszyngtonie – odparła. – W tej chwili. Nie w barze na środkowym zachodzie.
Patrzyła za siebie w głąb salonu.
– Telefon – rzuciła.
Był przestawiony na stolik obok kominka.
– Skorzystali z mojego telefonu – dodała.
– Pewnie, żeby do mnie zadzwonić – odparł Reacher.
– Odciski? Pokręcił głową.
– Rękawiczki.
– Byli w moim domu – westchnęła. Odsunęła się od drzwi, przystanęła koło blatu. Spojrzała na coś i szarpnięciem otworzyła szufladę.
– Zabrali mój pistolet – oznajmiła. – Miałam tu zapasowy pistolet.
– Wiem – odparł Reacher. – Starą berettę.
Froelich otworzyła sąsiednią szufladę.
– Magazynki też zniknęły. Trzymałam tu amunicję.
– Wiem – powtórzył Reacher. – Pod rękawicą kuchenną.
– Skąd wiesz?
– Sprawdziłem w poniedziałek wieczorem.
– Czemu?
– Nawyk – wyjaśnił. – Nie bierz tego do siebie.
Przez chwilę patrzyła na niego, potem otworzyła szafkę, w której trzymała pieniądze. Widział, jak sprawdza kamionkowy słój. Nic nie powiedziała, założył zatem, że pieniądze wciąż tam są. Zarejestrował to w zawodowym zakątku umysłu. Potwierdzenie od dawna żywionych podejrzeń: ludzie nie lubią szukać nad głowami.
Nagle Froelich zesztywniała. Nowa myśl.
– Nadal mogą być w domu – powiedziała cicho.
Ale się nie ruszyła. Pierwszy raz dostrzegł u niej jakąkolwiek oznakę strachu.
– Sprawdzę – odparł. – Chyba że to niezdrowa reakcja
na rzucone wyzwanie.
Bez słowa wręczyła mu pistolet. Zgasił światło kuchenne, by nie stać się łatwym celem na schodach do piwnicy i powoli ruszył w dół. Słuchał uważnie potrzaskiwań, westchnień i szmerów domu, pomruku ogrzewania. Stojąc nieruchomo w ciemnościach, czekał, aż oczy przywykną do mroku. Nikogo tam nie było. Na górze też nie. Nikt nie czaił się w kącie. Czekających ludzi otaczają ludzkie wibracje, cichy szmer, drżenie, a on niczego nie czuł. Dom był pusty, niewzruszony, nietknięty, jeśli nie liczyć przesuniętego telefonu, brakującej beretty i listu na podłodze w przedpokoju. Reacher wrócił do kuchni i oddał jej siga kolbą naprzód.
– Bezpieczny – rzekł.
– Muszę zadzwonić w kilka miejsc – odparła.
Agent FBI Bannon pojawił się czterdzieści minut później. Przyjechał służbowym samochodem z trzema członkami swego zespołu. Stuyvesant przybył pięć minut po nim, służbowym suburbanem. Obaj zostawili niedbale swoje
wozy na ulicy, blokując inne samochody. Działające koguty zalewały najbliższe domy promieniami czerwonego, niebieskiego i białego światła. Stuyvesant przystanął nieruchomo w otwartych drzwiach.
– Podobno mieliśmy nie dostać więcej listów – przypomniał.
Bannon klęczał, przyglądając się kartce.
– To ogólniki – odparł. – Przewidywaliśmy, że nie podadzą nam żadnych więcej szczegółów. I nie podali. Słowo „wkrótce” nie ma znaczenia, nic nie mówi o czasie
i miejscu. To tylko szyderstwo. Chcieli nam zaimponować.
– Już wcześniej mi zaimponowali – odparł Stuyvesant. Bannon uniósł głowę, spojrzał na Froelich.
– Jak długo cię nie było?
– Cały dzień – odparła. – Wyjechaliśmy dziś rano o wpół
do siódmej na spotkanie z tobą.
– Wy?
– Reacher tu mieszka – wyjaśniła.
– Już nie – rzucił Bannon. – Żadne z was tu nie zostanie, to zbyt niebezpieczne. Umieścimy was w bezpiecznym lokalu.
Froelich milczała.
– Są w Waszyngtonie – ciągnął Bannon. – Prawdopodobnie gdzieś się szykują. Zapewne przyjechali z Dakoty Północnej parę godzin po was. Wiedzą, gdzie mieszkasz. A poza tym, musimy tu popracować. To miejsce przestępstwa.
– To mój dom – przypomniała Froelich.
– I miejsce przestępstwa – powtórzył Bannon. – Oni tu byli. Musimy wszystko przeczesać. Lepiej, żebyś trzymała się z daleka, póki tego nie załatwimy.
Froelich milczała.
– Nie kłóć się – poprosił Stuyvesant. – Chcę, żebyś miała ochronę. Umieścimy was w motelu. Poślę tam paru szeryfów federalnych.
– Neagley też – odezwał się Reacher.
Froelich na niego zerknęła. Stuyvesant przytaknął.
– Nie martw się – rzekł. – Wysłałem już po nią kogoś.
– Sąsiedzi? – spytał Bannon.
– Praktycznie ich nie znam – odparła.
– Mogli coś widzieć – Bannon spojrzał na zegarek – i może jeszcze nie śpią. Oby. Wywlekanie świadków z łóżek zwykle pogarsza im humor.
– Bierzcie to, czego potrzebujecie – zawołał Stuyvesant. – Zmywamy się stąd, ale już.
Reacher stanął pośrodku pokoju gościnnego Froelich. Miał przeczucie, że już tu nie wróci. Dlatego zabrał z łazienki swoje rzeczy i worek z ciuchami z Atlantic City, a także wszystkie wciąż czyste garnitury i koszule Joego. Do kieszeni wepchnął czyste skarpety i bieliznę. Wziął ubrania w jedną rękę, a w drugą kartonowe pudełko Joego. Zszedł po schodach, wyszedł na zewnątrz i nagle uświadomił sobie, że po raz pierwszy od ponad pięciu lat opuszcza jakieś miejsce, zabierając bagaż. Wsadził go do bagażnika suburbana, okrążył samochód i usiadł z tyłu, by zaczekać na Froelich. Po chwili wyłoniła się z domu; w ręku trzymała niewielką walizkę. Stuyvesant wziął ją i schował. Jednocześnie wsiedli z przodu i ruszyli w dół ulicy. Froelich nie oglądała się za siebie.
Przez chwilę jechali wprost na północ, potem skręcili na zachód, mijając wszystkie znane zabytki. Znów skręcili, by w końcu zatrzymać się przed motelem w Georgetown, jakieś dziesięć przecznic od ulicy Armstronga. Na ulicy
parkował stary crown vic i nowy town car. W tym drugim siedział kierowca, crown vic był pusty. Sam motel okazał się miłym, niewielkim budynkiem z ciemnego drewna, z dyskretnym szyldem. Otaczały go trzy ambasady, ogrodzone wysokimi płotami. Ambasady należały do nowych krajów, o których Reacher nigdy wcześniej nie słyszał, ale ogrodzenia miały solidne. W sumie było to bardzo dobrze chronione miejsce – tylko jedno wejście, stacjonujący w holu szeryf federalny wystarczył aż nadto, by go upilnować. Dodatkowy szeryf w korytarzu to już nawet przesada.
Stuyvesant zarezerwował trzy pokoje. Neagley była już na miejscu, znaleźli ją w holu. Kupowała colę z automatu i rozmawiała z potężnym mężczyzną w tanim czarnym garniturze i policyjnych butach, niewątpliwie szeryfem federalnym, kierowcą crown vica. Ich budżet samochodowy musi być mniejszy niż Secret Service, pomyślał Reacher. Podobnie reprezentacyjny.
Stuyvesant załatwił wszystko w recepcji i wrócił, niosąc trzy karty. Wręczył im je, wyraźnie zakłopotany. Wymienił trzy numery pokojów obok siebie. Następnie pogrzebał w kieszeni, wyciągnął kluczyki do suburbana, oddał je Froelich.
– Wrócę z agentami, którzy przywieźli Neagley – oznajmił. – Widzimy się jutro o siódmej rano w biurze na spotkaniu z Bannonem.
To rzekłszy, odwrócił się i wyszedł. Neagley ruszyła pierwsza, żonglując kartą, puszką coli i torbą z ciuchami. Froelich i Reacher podążyli za nią, każde z nich trzymało własną kartę. Na końcu korytarza czekał drugi szeryf. Siedział na niewygodnym, twardym krześle oparty o ścianę. Reacher przecisnął się obok niego i przystanął przy własnych
drzwiach. Froelich otwierała pokój po drugiej stronie. Nie patrzyła na niego.
Wszedł do środka i ujrzał kompaktową wersję tego, co oglądał już wcześniej tysiące razy – jedno łóżko, jedno krzesło, stół, zwykły telefon, niewielki telewizor. Reszta wyglądała jak spod sztancy. Zaciągnięte zasłony w kwiatowy wzór, taka sama kapa wykrochmalona do sztywności. Bezbarwna bambusowa plecionka na ścianach. Nad łóżkiem tania reprodukcja, udająca odręczny architektoniczny szkic przedstawiający część starożytnej greckiej świątyni. Reacher schował swój bagaż, na półce nad umywalką ustawił przybory toaletowe. Zerknął na zegarek, minęła już północ. Nadeszło Święto Dziękczynienia. Zdjął marynarkę Joego, ułożył na stole. Poluzował krawat i ziewnął. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył i ujrzał stojącą w progu Froelich.
– Wejdź – rzekł.
– Tylko na chwilkę – odparła.
Reacher cofnął się, usiadł na końcu łóżka, zostawiając jej krzesło. Włosy miała potargane, jakby dopiero co przeczesała je palcami. Wyglądała z tym świetnie, młodziej, bardziej krucho.
– Naprawdę już go nie kocham – powiedziała.
– W porządku – rzucił.
– Ale rozumiem, czemu sądzisz inaczej.
– W porządku – powtórzył.
– Toteż myślę, że dzisiejszą noc powinniśmy spędzić osobno. Nie chciałabym, żebyś martwił się, dlaczego tu jestem, gdybym tu była.
– Jak chcesz – powiedział.
– Po prostu jesteś taki do niego podobny. Nic na to nie poradzę, że mi go przypominasz. Rozumiesz to, prawda? Ale nigdy nie byłeś namiastką. Musisz to wiedzieć.
– Nadal sądzisz, że zginął przeze mnie?
Odwróciła wzrok.
– Zginął przez coś – odparła. – Coś, co nie dawało mu
spokoju. Coś, co sprawiło, iż sądził, że potrafi pokonać
kogoś, z kim nie mógł wygrać. Coś, co sprawiło, że uważał, iż nic mu nie będzie, a było. To samo może spotkać
ciebie. Jeśli tego nie widzisz, jesteś głupcem.
Reacher skinął głową, nie odpowiedział. Froelich wstała, przeszła obok niego. Przez moment czuł woń perfum.
– Zadzwoń, jeśli będę ci potrzebny – rzekł.
Nie odpowiedziała. On nie wstał.
Pół godziny później rozległo się kolejne pukanie do drzwi. Otworzył, oczekując Froelich, ale to była Neagley – wciąż ubrana, nieco zmęczona, lecz spokojna.
– Jesteś sam? – spytała. Skinął głową.
– A ona gdzie?
– Wyszła.
– Sprawy służbowe czy brak przyjemności?
– Zagubienie – odparł. – Na zmianę albo chce, żebym był Joem, albo obwinia mnie o jego śmierć.
– Wciąż go kocha.
– Oczywiście.
– Sześć lat po zerwaniu.
– To normalne?
Wzruszyła ramionami.
– Mnie pytasz? Pewnie niektórzy ludzie zakochują się na długo. Musiał być supergościem.
– Tak naprawdę nie znałem go zbyt dobrze.
– Zginął przez ciebie?
– Oczywiście, że nie. Byłem wtedy milion kilometrów stąd. Od siedmiu lat z nim nie rozmawiałem, mówiłem już.
– To o co jej chodzi?
– Twierdzi, że zachowywał się nieostrożnie, bo porównywał się ze mną.
– A porównywał się?
– Wątpię.
– Mówiłeś, że po wszystkim czułeś się winny. Powiedziałeś mi to, gdy oglądaliśmy taśmy z kamer.
– Mówiłem, że byłem wściekły, nie winny.
– Wściekły, winny, to w sumie to samo. Skąd poczucie winy, skoro to nie przez ciebie?
– Teraz twierdzisz, że to przeze mnie?
– Pytam po prostu, skąd poczucie winy.
– Dorastał w fałszywym poczuciu bezpieczeństwa.
Reacher umilkł, cofnął się w głąb pokoju. Neagley poszła za nim. Położył się na łóżku i wyciągnął ręce, zwieszając dłonie za krawędź. Ona usiadła na krześle, tam gdzie wcześniej Froelich.
– Opowiedz mi o tym – poprosiła.
– Był duży i silny, ale był też kujonem – wyjaśnił Reacher. – W szkołach, do których chodziliśmy, równie dobrze mógł mieć wytatuowane na czole „skopcie mi tyłek”. A do tego, mimo że silny, nie był wcale taki twardy. I faktycznie, ktoś regularnie skopywał mu tyłek.
– I co?
– Ja byłem dwa lata młodszy, ale też duży, silny i twardy, i do tego niespecjalnie zakuwałem, toteż zacząłem się
nim opiekować, pewnie przez lojalność. Poza tym, i tak
lubiłem się bić. Miałem wtedy jakieś sześć lat, mieszałem się do wszystkiego i szybko się uczyłem. Wkrótce
zrozumiałem, że najważniejszy jest styl. Trzeba wyglądać
poważnie, jak ktoś, kto nie żartuje, a wtedy ludzie zaczynają się wycofywać. Czasami nie rezygnowali. W pierwszej klasie cały czas tłukłem się z ośmiolatkami. Ale szybko się uczyłem i potrafiłem zrobić im krzywdę. Byłem jak wariat, całkiem świadomie. Gdy przyjeżdżaliśmy w nowe miejsce, koledzy szybko orientowali się, że lepiej nie zaczepiać Joego, w przeciwnym razie oberwą od świra.
– Uroczy był z ciebie chłopczyk, nie ma co.
– To wojsko. W każdym innym miejscu wysłaliby mnie do poprawczaka.
– Twierdzisz, że Joe nauczył się na tobie polegać.
Reacher skinął głową.
– I tak to się ciągnęło przez dziesięć lat. Czasem było gorzej, czasem lepiej. W miarę jak dorastaliśmy, coraz rzadziej dochodziło do scysji. Ale gdy się zdarzały, było gorzej. Myślę, że podświadomie do tego przywykł. Dziesięć lat w okresie dorastania to naprawdę kawał czasu. Weszło mu to w krew, świadomość, że może ignorować niebezpieczeństwo, bo świr zawsze go ochrania. Toteż w pewnym sensie Froelich miała rację. Owszem, był nieostrożny. Nie dlatego, że starał się ze mną konkurować, ale ponieważ w głębi ducha uważał, że może sobie na to pozwolić. Bo zawsze go pilnowałem, tak jak matka zawsze go karmiła, a armia zapewniała mu dom.
– Ile miał lat, gdy zginął?
– Trzydzieści osiem.
– To dwadzieścia lat, Reacher. Miał dwadzieścia lat, by przywyknąć do nowej sytuacji. Wszyscy przywykamy.
– Czyżby? Czasami wciąż czuję się jak tamten sześciolatek. Wszyscy patrzą kątem oka, czujnie obserwując świra.
– Na przykład kto?
– Na przykład Froelich.
– Mówiła ci coś?
– Wyraźnie budzę w niej niepokój.
– Secret Service to organizacja cywilna, najwyżej paramilitarna. Są równie okropni jak zwykli obywatele.
Reacher uśmiechnął się, nie odpowiedział.
– Jak więc brzmi werdykt? – spytała Neagley. – Będziesz
odtąd krążył po świecie przekonany, że zabiłeś swojego
brata?
– Może odrobinę – odparł. – Ale mi przejdzie.
Przytaknęła.
– O tak, i powinno. To nie była twoja wina. Miał trzydzieści osiem lat. Nie czekał, aż zjawi się jego braciszek.
– Mogę cię o coś zapytać?
– O co?
– O coś innego, co mówiła Froelich.
– Zastanawia się, czemu tego nie robimy?
– Szybka jesteś – mruknął.
– Wyczułam to – wyjaśniła Neagley. – Odebrałam ją jako częściowo zatroskaną, częściowo zazdrosną, wręcz zimną. Ale też z drugiej strony skopałam jej tyłek podczas audytu.
– O tak.
– Wiesz, że nigdy nawet się nie dotknęliśmy, ty i ja? Nigdy nie mieliśmy żadnego kontaktu fizycznego. Nigdy nie poklepałeś mnie po plecach, nie uścisnąłeś dłoni.
Spojrzał na nią i przypomniał sobie ostatnich piętnaście lat.
– Naprawdę? – spytał. – To dobrze czy źle?
– Dobrze – odparła. – Ale nie pytaj czemu.
– W porządku – rzucił.
– Mam swoje powody, nie pytaj jakie. Nie lubię, gdy się mnie dotyka, a ty nigdy mnie nie dotknąłeś. Miałam
wrażenie, że to wyczuwasz, i zawsze to doceniałam. To jedna z przyczyn, dla których tak bardzo cię lubię.
Nie odpowiedział.
– Choć faktycznie powinieneś był wylądować w poprawczaku.
– A ty zapewne wraz ze mną.
– Tworzymy dobry zespół – rzekła. – Wróć ze mną do Chicago.
– Lubię wędrować – odparł.
– Dobra, nie naciskam. I spójrz na to z jaśniejszej strony. Odpuść trochę Froelich, pewnie jest tego warta. To miła babka. Zabawcie się, dobrze wam razem.
– Okay – mruknął. – Chyba tak.
Neagley wstała i ziewnęła.
– Wszystko w porządku? – spytał. Skinęła głową.
– Super.
A potem ucałowała koniuszki palców i posłała mu pocałunek z odległości dwóch metrów. Bez jednego słowa wyszła z pokoju.
Był zmęczony, ale też nabuzowany, a zimny pokój i niewygodne łóżko zniechęcały do snu. Włożył zatem z powrotem spodnie i koszulę, podszedł do szafy i wyciągnął pudełko Joego. Nie spodziewał się, że znajdzie w nim coś ciekawego. Po prostu stare rzeczy, to wszystko. Nikt nie zostawia ważnych rzeczy w domu dziewczyny, gdy wie, że pewnego dnia już tam nie wróci.
Postawił pudełko na łóżku i otworzył. Pierwszym co ujrzał, była para butów. Leżały na boku, złożone podeszwami, z jednej strony pudełka. Eleganckie czarne buty, z dobrej skóry, dość ciężkie. Staranne szwy, mocne noski, cienkie
sznurowadła w pięciu dziurkach. Najpewniej z importu, ale nie włoskie. Na to były zbyt solidne. Może angielskie, tak jak krawat w samoloty.
Reacher postawił je na kapie. Rozsunął obcasy o piętnaście centymetrów, noski nieco szerzej. Prawy obcas był mocniej starty niż lewy. Buty wyglądały na solidnie znoszone. Dostrzegał w nich kształt stóp Joego, cały kształt ciała wznoszącego się nad nimi, jakby stał tu niewidzialny. Przypominały maskę pośmiertną.
W pudełku były też trzy położone grzbietami do góry książki. Pierwsza to „W stronę Swanna”, pierwszy tom „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta. Francuskie wydanie w miękkiej okładce, nieozdobionej żadnym obrazkiem. Przerzucił ją szybko. Z językiem dawał sobie radę, ale treść przelatywała mu gdzieś nad głową. Drugi był podręcznik uniwersytecki dotyczący analiz statystycznych, gruby i ciężki. Reacher przejrzał go, szybko jednak się poddał. Nie rozumiał ani języka, ani treści. Położył książkę obok Prousta.
Wyciągnął trzecią. Jedno spojrzenie wystarczyło, by ją rozpoznał. Sam kupił ją Joemu dawno temu, na trzydzieste urodziny. „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego, po angielsku, lecz kupiona w Paryżu w antykwariacie. Reacher pamiętał dokładnie, ile kosztowała: niezbyt wiele. Paryski księgarz wyrzucił ją na półkę książek obcojęzycznych. Nie było to pierwsze wydanie, ani nic takiego. Po prostu ładna edycja i świetna powieść.
Otworzył na stronie tytułowej. Napisał na niej: Joe -unikaj jednego i drugiego, dobrze? Wszystkiego najlepszego, Jack. Pióro pożyczył od księgarza i atrament rozmazał się lekko. Teraz nieco wyblakł. Potem Reacher wypisał nalepkę adresową, bo księgarz zaproponował, że może wysłać
książkę. Na adres Pentagonu, jako że Joe w wieku trzydziestu lat służył jeszcze w wywiadzie wojskowym. Księgarzowi wyraźnie to zaimponowało. Pentagon, Arlington, Wirginia, USA.
Reacher obrócił kartkę i przeczytał pierwsze zdanie. „W początku lipca pod wieczór niezwykle upalnego dnia pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów…”*. Zaczął przeglądać dalej, szukając sceny morderstwa, gdy ze środka wyleciała złożona kartka papieru. Zapewne służyła za zakładkę, gdzieś w połowie, w miejscu gdzie Raskolnikow spiera się ze Swidrygajłowem.
Rozłożył kartkę. Wojskowy papier; poznał to natychmiast po barwie i fakturze. Kremowy, gładki. Był to początek listu, nakreślonego znajomym, starannym pismem Joego, datowanego na sześć tygodni po jego urodzinach. List brzmiał następująco:
Mój drogi Jacku, dziękuję za książkę, w końcu tu dotarła. Zawsze będę ją sobie cenił, może nawet kiedyś przeczytam, ale zapewne nieprędko, bo zaczynam mieć masę pracy. Zastanawiam się nad rzuceniem tego i przejściem do Departamentu Skarbu. Ktoś (z pewnością rozpoznałbyś jego nazwisko) zaproponował mi pracę i
To wszystko. List urywał się nagle w połowie strony. Reacher położył go obok butów. Wsadził książki do pudełka. Przez chwilę przyglądał się butom i listowi, nasłuchując wewnątrz głowy jak wieloryb, poszukujący słuchem
* przeł. Czesław Jastrzębiec-Kozłowski
innego wieloryba, odległego o tysiąc kilometrów lodowatego oceanu. Niczego jednak nie usłyszał. Nic tu nie było, absolutnie nic. Wepchnął buty z powrotem do pudełka, złożył list, cisnął na wierzch. Zamknął ponownie klapy, dźwignął pudełko i ustawił na koszu ze śmieciami. Odwrócił się w stronę łóżka. W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. To była Froelich. Miała na sobie spodnie od kostiumu i marynarkę. Bez koszuli, pewnie w ogóle bez niczego pod spodem. Reacher domyślił się, że ubrała się szybko, bo wiedziała, że będzie musiała minąć czuwającego na korytarzu szeryfa.
– Wciąż nie śpisz – zauważyła.
– Wejdź – powiedział.
Weszła do pokoju i zaczekała, aż Reacher zamknie drzwi.
– Nie jestem na ciebie zła – oznajmiła. – Joe nie zginął przez ciebie. Naprawdę tak nie myślę. I nie jestem zła na Joego, że dał się zabić. To po prostu się stało.
– Ale na coś jesteś zła – zauważył.
– Jestem zła na niego za to, że mnie opuścił.
Reacher wrócił do pokoju, usiadł na końcu łóżka.
Tym razem Froelich przysiadła tuż obok niego.
– Już nic do niego nie czuję – ciągnęła. – Naprawdę,
daję słowo. Od dawna nic nie czuję. Ale wciąż nie mogę
się pogodzić z tym, że po prostu mnie rzucił.
Reacher milczał.
– I przez to jestem zła na samą siebie – dodała cicho. -Bo gdzieś w głębi duszy źle mu życzyłam. Po wszystkim chciałam, żeby spotkało go to, co najgorsze. A potem spotkało i czułam się okropnie winna. I teraz martwię się, że źle mnie osądzisz.
Reacher odczekał chwilkę.
– Nie mam co osądzać – powiedział. – I nie masz powodów, by czuć się winna. Zważywszy na sytuację, miałaś
prawo źle mu życzyć, i w żaden sposób nie wpłynęło to na
to, co go spotkało. Bo niby jak?
Milczała.
– Wszedł na obcy grunt, to wszystko – kontynuował
Reacher. – Zaryzykował i nie udało się. Ty tego nie sprawiłaś, ja też nie. Po prostu się stało.
– Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu.
Pokręcił głową.
– Nieprawda. Wcale nie. Po prostu się dzieje. To nie była twoja wina. Nie jesteś odpowiedzialna.
– Tak myślisz?
– Nie jesteś odpowiedzialna – powtórzył. – Nikt nie jest. Poza facetem, który pociągnął za spust.
– Źle mu życzyłam. Chcę, żebyś mi wybaczył.
– Nie mam co wybaczać.
– Chcę, żebyś to powiedział.
– Nie mogę – odparł Reacher. – I nie zrobię tego. Nie potrzebujesz wybaczenia. To nie była twoja wina i nie moja. Ani nawet Joego. Tak po prostu wyszło. Bywa.
Przez długą chwilę Froelich milczała. W końcu lekko skinęła głową i przysunęła się odrobinę bliżej.
– Dobrze – szepnęła.
– Masz coś pod tym kostiumem? – spytał.
– Wiedziałeś, że w kuchni trzymam pistolet?
– Owszem.
– Czemu przeszukałeś mój dom?
– Bo mam gen, którego brakowało Joemu. Mnie nic się nie przytrafia. Nie miewam pecha. Teraz jesteś uzbrojona?
– Nie jestem.
Cisza.
– I nie mam nic pod spodem – dodała.
– Sam muszę to sprawdzić – oznajmił. – To kwestia wrodzonej ostrożności, rozumiesz.
Rozpiął pierwszy guzik jej żakietu, potem drugi. Wsunął do środka dłoń. Skórę miała ciepłą i gładką.
O szóstej rano zadzwonił telefon z recepcji. Stuyvesant musiał wczoraj zamówić budzenie, pomyślał Reacher. Szkoda, że nie zapomniał. Froelich poruszyła się u jego boku, potem gwałtownie otworzyła oczy i usiadła, całkowicie rozbudzona.
– Szczęśliwego Święta Dziękczynienia – rzekł.
– Oby było szczęśliwe – odparła. – Mam dziwne przeczucie. Myślę, że dziś wygramy albo przegramy.
– Lubię takie dni.
– Tak?
– Jasne – rzucił. – Przegrana nie wchodzi w grę, co oznacza, że dziś wygramy.
Froelich odrzuciła kołdrę. Pokój ze zbyt zimnego stał się w nocy za ciepły.
– Ubierz się nieoficjalnie – powiedziała. – Garnitury nie
pasują do święta w schronisku. Uprzedzisz Neagley?
– Sama to zrób. Przejdziesz obok jej pokoju. Nie ugryzie.
– Nie?
– Nie – zapewnił.
Froelich włożyła z powrotem kostium i zniknęła. Reacher podbiegł do szafy, wyciągnął worek z ciuchami z Atlantic City. Wysypał je na łóżko i postarał się przygładzić wymięty strój. Potem wziął prysznic, nie golił się. Chciała, żebym nie wyglądał oficjalnie, pomyślał. Neagley czekała już w holu. Miała na sobie dżinsy, bluzę i sfatygowaną kurtkę skórzaną. W kącie ustawiono stół z kawą
i babeczkami. Szeryfowie zdążyli już pochłonąć większość.
– Ucałowaliście się na zgodę? – spytała Neagley.
– Tak jakby – odparł.
Wziął kubek, napełnił kawą. Wybrał babeczkę z rodzynkami. W tym momencie zjawiła się Froelich, świeża i wykąpana, ubrana w czarne dżinsy, czarną koszulkę polo i czarną nylonową kurtkę. Zjedli wszystko, co zostawili szeryfowie i razem wsiedli do suburbana Stuyvesanta. Było przed siódmą rano w Święto Dziękczynienia. Miasto sprawiało wrażenie całkowicie wyludnionego. Wszędzie panowała cisza. Było zimno, lecz przyjemnie i bezwietrznie. Świeciło już słońce, niebo miało barwę bladego błękitu, jasne promienie powlekały złotem kamienne fasady. Ulice były kompletnie puste, toteż błyskawicznie dotarli do biura. Stuyvesant czekał na nich w sali konferencyjnej. Na jego wersję nieoficjalnego stroju składały się odprasowane szare spodnie i różowy sweter pod jaskrawoniebieską kurtką golfową. Reacher domyślał się, że na wszystkich metkach widnieje napis Brooks Brothers i że pani Stuyvesant jak zwykle w czwartek pojechała do szpitala w Baltimore, nie przejmując się świętem. Naprzeciw Stuyvesanta siedział Bannon, jak zawsze w tweedach i flanelach. Niezależnie od dnia zawsze wyglądał na policjanta. Wątpliwe, by dysponował różnorodnymi strojami.
– Zaczynajmy – powiedział Stuyvesant. – Mamy dziś ważny dzień.
– Po pierwsze – zaczął Bannon – FBI oficjalnie zaleca odwołanie dzisiejszej imprezy. Wiemy, że przeciwnicy są w mieście. Należy zatem założyć, że mogą podjąć próbę zamachu.
– Odwołanie nie wchodzi w grę – odparł Stuyvesant. -Darmowy indyk w schronisku dla bezdomnych może wydawać się czymś trywialnym, ale to miasto żyje symbolami. Gdyby Armstrong się wycofał, szkody polityczne byłyby ogromne.
– Dobrze, zatem będziemy tam z wami – zapowiedział Bannon. – Nie żeby was dublować, nie zamierzamy wchodzić wam w drogę, jeśli chodzi o osobistą ochronę Armstronga. Jeżeli jednak coś się wydarzy, im bliżej będziemy, tym lepiej.
– Macie jakieś dokładniejsze informacje? – spytała Froelich.
Bannon pokręcił głową.
– Nie – rzekł. – Tylko przeczucie, ale nalegam, abyście potraktowali je bardzo poważnie.
– Ja wszystko traktuję bardzo poważnie – oznajmiła Froelich. – Szczerze mówiąc, zmieniam cały plan dnia. Przenoszę wszystko na zewnątrz.
– Na zewnątrz? – spytał Bannon. – To chyba gorzej?
– Nie – wyjaśniła Froelich. – To lepiej. Wszystko miało się odbyć w jednej długiej, wąskiej sali z kuchnią na tyłach. W środku byłoby bardzo tłoczno. Praktycznie nie mamy szans użycia wykrywaczy metalu przy drzwiach. Jest koniec listopada, większość tych ludzi ma na sobie pięć warstw ubrań i ukrywa w nich najróżniejsze metalowe przedmioty. Nie możemy ich zrewidować, trwałoby to wieki i Bóg jeden wie, ile paskudnych choróbsk złapaliby moi ludzie. Nie możemy nałożyć rękawiczek, ponieważ uznano by to za obraźliwe. Musimy zatem pogodzić się z faktem, iż istnieje spora szansa, że przeciwnicy mogliby wmieszać się w tłum i zbliżyć do celu. A my w żaden sposób nie zdołalibyśmy ich powstrzymać.
– W czym pomoże przeniesienie wszystkiego na zewnątrz?
– Obok budynku jest dziedziniec. Ustawimy stoły w długiej linii pod kątem prostym do ścian budynku. Jedzenie będzie podawane przez kuchenne okno. Za stołem ciągnie się mur. Ustawimy Armstronga, jego żonę i czterech agentów w rzędzie za stołem, plecami do muru. Goście będą podchodzić z lewej, kolejno, pomiędzy agentami. Dostaną jedzenie i ruszą do środka, żeby móc usiąść. Ludziom z telewizji bardziej się to spodoba, zdecydowanie wolą kręcić na dworze. I wszystko będzie odbywać się szybko i sprawnie. Ruch od lewej do prawej, wzdłuż stołu. Indyk od Armstronga, nadzienie od pani Armstrong, a potem dalej, by usiąść i zjeść. Łatwiej to ogarnąć wzrokowo.
– Zalety? – spytał Stuyvesant.
– Liczne – odparła Froelich. – Znacznie lepsza kontrola tłumu. Nikt nie zdoła wyciągnąć broni przed zbliżeniem się do Armstronga, bo cały czas ludzie będą przechodzić między agentami. Jeśli zaś zamachowiec zaczeka, aż znajdzie się dokładnie naprzeciw niego, obezwładni go czwórka agentów.
– Wady?
– Ograniczone. Z trzech stron będziemy osłonięci murem. Ale z przodu dziedziniec jest otwarty. Dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy mamy szereg pięciopiętrowych budynków. Stare magazyny. Okna zabite deskami, to plus. Ale będziemy musieli rozmieścić agentów na każdym dachu. Możemy się pożegnać z budżetem.
Stuyvesant skinął głową.
– Możemy to zrobić. Świetny plan.
– Pogoda już raz nam pomogła – przypomniała Froelich.
– Czy to typowy plan? – chciał wiedzieć Bannon. – Zwykłe postępowanie Secret Service?
– Wolałabym tego nie komentować – odpowiedziała Froelich. – Secret Service nie ujawnia swoich procedur.
– Proszę o odrobinę współpracy – rzucił Bannon. – Wszyscy jedziemy na jednym wózku.
– Możesz mu powiedzieć – dodał Stuyvesant. – I tak tkwimy w tym już po uszy.
Froelich wzruszyła ramionami.
– W porządku – rzekła. – Tak, to dość typowy plan. W takich miejscach nie mamy zbyt dużego wyboru. A czemu pytasz?
– Bo sporo nad tym pracowaliśmy – wyjaśnił Bannon. – I dużo myśleliśmy.
– I? – naciskał Stuyvesant.
– Musimy uwzględnić cztery ważne czynniki. Po pierwsze, wszystko zaczęło się siedemnaście dni temu. Zgadza
się?
Stuyvesant przytaknął.
– I komu zaszkodziło? – spytał Bannon. – To pierwsze pytanie. Po drugie, przypomnijcie sobie ową demonstrację, zabójstwa w Minnesocie i Kolorado. Jak was o nich powiadomiono? Oto drugie pytanie. Po trzecie, jakiej użyto broni? I po czwarte, jakim cudem ostatni list trafił na środek przedpokoju pani Froelich?
– Co chcesz powiedzieć?
– Chcę powiedzieć, że wszystkie odpowiedzi wskazują w jednym kierunku.
– Jakim?
– Jaki jest cel tych listów?
– To groźby – odparła Froelich.
– Pod czyim adresem?
– Armstronga oczywiście.
– Czyżby? Niektóre adresowano do was, niektóre do niego. Ale czy on w ogóle je widział? Nawet te adresowane wprost do niego? Czy w ogóle ma pojęcie o ich istnieniu?
– Nigdy nie mówimy osobom chronionym, to nasza polityka. Zawsze taka była.
– Zatem Armstrong się nie boi, prawda? Kto się boi?
– My.
– Czy zatem listy tak naprawdę miały zaszkodzić Armstrongowi, czy też służbom specjalnym Stanów Zjednoczonych? W prawdziwym, nie teoretycznym sensie tego
słowa?
Froelich nie odpowiedziała.
– Dobra – mruknął Bannon. – A teraz zastanówcie się
nad Minnesotą i Kolorado. Niesamowita demonstracja, nie
łatwa do zorganizowania. Kimkolwiek są ci ludzie, strzelanie do człowieka wymaga nerwów, umiejętności, staranności i dokładnego przygotowania. To niełatwe, trzeba się
do tego przygotować, podjąć rozważną decyzję. Oni ją
podjęli, bo chcieli wam coś przekazać. A potem co zrobili? Jak was powiadomili? Czy powiedzieli, gdzie macie
szukać?
– Nie.
– Właśnie – rzucił Bannon. – Zadali sobie tyle trudu,
tak bardzo zaryzykowali, a potem nic nie zrobili. Po prostu czekali. Jasne, miejscowa policja przesłała raporty do
NCIK, a komputery FBI przeczesały bazę danych, tak jak
im każe program. Wyłapały słowo „Armstrong”, tak jak
im każe program. A my wysłaliśmy wam dobre wieści.
– I co z tego?
– I co? Powiedzcie, jak wielu Johnów Smithów wie, że coś takiego się wydarzy? Jak wielu zwykłych Johnów
Smithów czekałoby bezczynnie, ryzykując, że ich pokazówka pozostanie niedostrzeżona, póki nie przeczytacie o niej w gazetach?
– Co chcesz przez to powiedzieć? Kim oni są?
– Jakiej broni użyli?
– H &K MP5 SD6 i vaime Mk2 – odparł Reacher.
– To bardzo rzadka broń – przypomniał Bannon. – Nie da się jej kupić legalnie, bo jest wytłumiona. Mogą ją nabyć wyłącznie agencje rządowe, a tylko jedna agencja kupuje oba modele.
– My – powiedział cicho Stuyvesant.
– Tak, wy – przytaknął Bannon. – I wreszcie szukałem nazwiska pani Froelich w książce telefonicznej. I wiecie co? Nie ma jej tam. Numer zastrzeżony. Z pewnością też nie powiesiła nigdzie tabliczki: jestem szefową Secret Service i tu właśnie mieszkam. Skąd zatem ci ludzie wiedzieli, gdzie dostarczyć ostatni list?
W sali zapadła cisza.
– Znają mnie – powiedziała cicho Froelich.
Bannon przytaknął.
– Przykro mi, ale od tej pory FBI sprawdza pracowników
Secret Service. Nie aktualnych, bo aktualni wiedzieliby
o wczesnym przyjściu listu z zapowiedzią demonstracji i zorganizowaliby ją dzień wcześniej. Skupiamy się zatem na
osobach niedawno zwolnionych, które wciąż znają procedury. Ludziach, którzy wiedzieli, że nie powiecie Armstrongowi, znali panią Froelich. Znali też Nendicka, wiedzieli,
gdzie go znaleźć. Może musieli odejść ze służby i mają pretensje do Secret Service, nie do Brooka Armstronga. Bo
nasza teoria głosi, że Armstrong to tylko środek, nie cel.
Załatwią wiceprezydenta elekta po to, by wam dopiec. Dokładnie tak, jak załatwili pozostałych dwóch Armstrongów.
Odpowiedziała mu cisza.
– Jaki byłby motyw? – spytała w końcu Froelich.
Bannon się skrzywił.
– Rozgoryczeni byli pracownicy to chodzące, gadające, żyjące i oddychające motywy. Wszyscy to wiemy. Wszyscy mieliśmy z tym problemy.
– A odcisk kciuka? – wtrącił Stuyvesant. – Pobieramy odciski wszystkim naszym ludziom, zawsze to robiliśmy.
– Zakładamy, że mamy do czynienia z dwiema osobami. Według naszej oceny gość od odcisku kciuka to nieznany wspólnik kogoś, kto kiedyś tu pracował, kto nosi lateksowe rękawiczki. Mówimy zatem „oni” wyłącznie dla wygody. Nie twierdzimy, że obaj tutaj pracowali. Nie sugerujemy, że macie dwóch renegatów.
– Tylko jednego.
– Taka jest nasza teoria – przytaknął Bannon. – Lecz określanie ich słowem „oni” ma sens, bo to zespół. Musimy ich traktować jako jednostkę, bo dzielą się informacjami. Mówię zatem, że choć tylko jeden z nich tu pracował, obaj znają wasze sekrety.
– To bardzo duży departament – zauważył Stuyvesant. – Sporo ludzi się zmienia. Niektórzy odchodzą, inni zostają zwolnieni, jeszcze inni przechodzą na emeryturę. Niektórych o to prosimy.
– Już sprawdzamy – oznajmił Bannon. – Departament Stanu przekazuje nam bezpośrednio listy personelu z ostatnich pięciu lat.
– To długie listy.
– Mamy dość ludzi.
Nikt się nie odezwał.
– Naprawdę mi przykro. Nikogo nie zachwyca wieść,
że problem jest tak bliski. Ale to jedyny możliwy wniosek
i niedobrze wróży dniom takim jak dzisiejszy. Ci ludzie są już w mieście, wiedzą dokładnie, jak myślicie i co robicie. Radzę zatem odwołać imprezę. A jeśli jej nie odwołacie, to radzę bardzo, bardzo uważać. Stuyvesant powoli skinął głową.
– Będziemy uważać – rzekł. – Możesz na to liczyć.
– Moi ludzie zajmą miejsca dwie godziny przed czasem – oświadczył Bannon.
– Nasi będą na miejscu godzinę wcześniej – odparła Froelich.
Bannon uśmiechnął się lekko, z napięciem. Odsunął krzesło i wstał.
– W takim razie do zobaczenia – rzucił. Wyszedł z sali
i zamknął za sobą drzwi, stanowczo, lecz cicho.
Stuyvesant zerknął na zegarek.
– I co?
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Potem przeszli do recepcji napić się kawy. Wrócili do sali konferencyjnej i zajęli te same krzesła. Każde z nich patrzyło w miejsce zwolnione przez Bannona, jakby agent wciąż tam był.
– I co? – powtórzył Stuyvesant.
Nikt nie odpowiedział.
– To pewnie nieuniknione – podjął. – Nie mogą dowalić nam gościa od odcisków, ale ten drugi to „bez wątpienia jeden z nas”. W Budynku Hoovera mają prawdziwe
święto. Śmieją się od ucha do ucha, umierają ze śmiechu.
– Ale czy to znaczy, że się mylą? – spytała Neagley.
– Nie – odparła Froelich. – Ci ludzie wiedzieli, gdzie
mieszkam. Myślę więc, że Bannon ma rację.
Stuyvesant wzdrygnął się, jakby licytator zawołał właśnie: po raz pierwszy.
– A ty? – spytał Neagley.
– Troska o DNA na kopertach wskazywałaby na kogoś stąd – odparła Neagley. – Ale jedna rzecz nie daje mi spokoju. Jeśli ci ludzie znają wasze procedury, to nie najlepiej zinterpretowali sytuację w Bismarck. Twierdzicie, że oczekiwali, iż policjanci ruszą w stronę podrzuconego karabinu, a Armstrong w stronę samochodów, przez co znalazłby się w polu rażenia. Ale do tego nie doszło. Armstrong czekał pod osłoną, a samochody podjechały do niego.
Froelich pokręciła głową.
– Nie, obawiam się, że ich interpretacja była właściwa.
W zwykłych okolicznościach Armstrong byłby na środku
pola, pokazywał się ludziom, w samym centrum zamieszania. Na ogół nie każemy im się kryć na uboczu. To była
zmiana wprowadzona w ostatniej chwili po to, by utrzymać go w pobliżu kościoła, pod wpływem Reachera.
W zwykłych okolicznościach w żadnym razie nie pozwoliłabym limuzynie z napędem na tylne koła wjechać na trawę. Zbyt łatwo się zakopać. To podstawowa zasada. Ale
wiedziałam, że ziemia jest sucha i twarda, praktycznie zamarznięta. Toteż improwizowałam. Ten manewr mógł całkowicie zaskoczyć kogoś z naszych. Nigdy nie oczekiwaliby czegoś podobnego. Nie wiedzieliby, jak zareagować.
Cisza.
– Zatem teoria Bannona jest bardzo prawdopodobna -
oznajmiła Neagley. – Przykro mi.
Stuyvesant powoli skinął głową. Po raz drugi.
– Reacher? – spytał.
– Nie mogę się nie zgodzić.
Po raz trzeci. Głowa Stuyvesanta opadła, jakby opuściła go ostatnia nadzieja.
– Ale w to nie wierzę – dodał Reacher.
Stuyvesant wyprostował się gwałtownie.
– Cieszę się, że badają tę sprawę – dodał Reacher. – Bo uważam, że należy ją zbadać. Musimy wyeliminować wszystkie możliwości, a oni rzucą się na to jak szaleni. Jeśli mają rację, załatwią to za nas. Nie mamy się więc czym przejmować. Ale jestem niemal pewien, że tylko marnują czas.
– Czemu? – spytała Froelich.
– Bo jestem niemal pewien, że żaden z tych gości nigdy tu nie pracował.
– Kim zatem są?
– Uważam, że to ludzie z zewnątrz. Uważam, że są od dwóch do dziesięciu lat starsi niż sam Armstrong. Obaj wychowani i wykształceni na dalekiej prowincji, na wsi, gdzie szkoły są niezłe, ale podatki niskie.
– Co takiego?
– Pomyślcie o wszystkim, co mamy, wszystkim, co wiedzieliśmy. O najmniejszych drobiazgach.
– Powiedz nam – rzuciła Froelich.
Stuyvesant ponownie spojrzał na zegarek, pokręcił głową.
– Nie teraz – rzekł. – Musimy ruszać. Opowiesz nam później. Ale czy jesteś pewien?
– To ludzie z zewnątrz – powtórzył Reacher. – Gwarantuję. To pewne jak konstytucja.