W każdym mieście jest takie miejsce, w którym dobre dzielnice stają się złymi. Pod tym względem Waszyngton nie różni się od innych miast. Na planie granica ta zataczała nieregularną pętlę, od czasu do czasu przesuwając się naprzód i obejmując odnowione kwartały, w innych miejscach cofając się gwałtownie. Gdzieniegdzie przecinały ją uporządkowane korytarze, w innych miejscach przejście odbywało się swobodnie, niemal niedostrzegalnie – są takie ulice, gdzie przy jednym końcu można kupić trzydzieści różnych odmian herbaty, a przy drugim zrealizować skradziony czek za trzydzieści procent jego wartości.
Schronisko wybrane na odwiedziny Armstronga znajdowało się w połowie drogi w głąb strefy niczyjej, na północ od Union Station. Od strony wschodniej teren ograniczały tory kolejowe i dworzec przetokowy, od zachodniej biegnąca podziemnym tunelem autostrada. Wokół wznosiły się niszczejące budynki, część mieszkalnych, część zwykłych magazynów. Niektóre stały opuszczone, W innych wciąż mieszkali ludzie. Samo schronisko wyglądało dokładnie tak, jak opisała Froelich: długi, niski, parterowy, ceglany budynek z oknami w metalowych ramach, rozmieszczonymi w równych odstępach. Obok
niego rozciągał się dziedziniec, dwukrotnie większy od schroniska, z trzech stron ograniczony wysokimi, ceglanymi murami. W żaden sposób nie dało się odszyfrować pierwotnego przeznaczenia budynku. Może w czasach, gdy towary z Union Station przewożono zaprzęgami konnymi, mieściły się tu stajnie. Może później, gdy minęła epoka koni, wyposażono go w nowe okna i odprawiano tu ciężarówki. Może w przeszłości urządzono tu biura. Trudno zgadnąć.
Co dzień w schronisku nocowało pięćdziesięciu bezdomnych. Personel budził ich wczesnym rankiem, podawał śniadanie i wypuszczał na ulicę. Następnie pięćdziesiąt prycz składano, chowano w magazynie, myto podłogę, w powietrzu rozpylano środki dezynfekcyjne. Miejsce łóżek zajmowały metalowe stoły i krzesła. Co dzień podawano tu lunch i obiad. Potem dokonywano drugiej zmiany i o dziewiątej wieczór jadalnia z powrotem stawała się noclegownią.
Ten dzień jednak wyglądał inaczej. Święto Dziękczynienia zawsze się wyróżnia, a w tym roku było jeszcze bardziej nietypowe. Pobudkę ogłoszono nieco wcześniej, śniadanie podano nieco szybciej. Bezdomni pół godziny wcześniej musieli opuścić schronisko. Nie byli tym zachwyceni, bo w Święto Dziękczynienia w miastach jest bardzo pusto, toteż nie da się użebrać zbyt wiele. Podłogę umyto dokładniej niż zazwyczaj, zwiększono też ilość środków odkażających. Stoły ustawiono staranniej, krzesła równiej. Przybyło też więcej niż zwykle wolontariuszy, ubranych w świeże białe bluzy z czerwonym logo darczyńców.
Pierwszymi agentami Secret Service, którzy zjawili się na miejscu, był dwuosobowy zespół obserwacyjny, wyposażony w bardzo szczegółowy plan miasta i lunetę celowniczą,
zdjętą z karabinu snajperskiego. Jeden z agentów krok po kroku odtwarzał wszystkie zaplanowane poruszenia Armstronga. W każdym miejscu zatrzymywał się, obracał i mrużąc oczy, spoglądał przez lunetę, wymieniając wszystkie okna i dachy, które widział. Bo jeśli on widział dach bądź okno, potencjalny strzelec na owym dachu bądź w oknie widział też jego. Agent z mapą identyfikował kolejne budynki, sprawdzał skalę, obliczał odległość. Wszystko poniżej siedmiuset metrów zaznaczał na czarno.
Jednak miejsce wybrano doskonale. Jedynymi dostępnymi kryjówkami dla snajperów pozostawały dachy opuszczonych pięciopiętrowych magazynów po drugiej stronie ulicy. Pod koniec na mapie widniało zaledwie pięć czarnych krzyżyków, nic więcej. Agent napisał: Sprawdzone lunetą przy dobrej pogodzie, godzina 8:45, wszystkie podejrzane miejsca zaznaczone. Obok na dole mapy zapisał datę i złożył podpis. Agent z lunetą podpisał się obok. Mapę zwinięto i położono z tyłu firmowego suburbana, czekającego na przyjazd Froelich.
Następnie na miejscu zjawił się konwój furgonetek policyjnych z pięcioma zespołami z psami. Jeden z nich sprawdził schronisko, dwa kolejne wkroczyły do magazynów. Ostatnie dwa specjalizowały się w wyszukiwaniu ładunków wybuchowych. Szybko sprawdziły otaczające schronisko ulice w promieniu czterystu metrów. Poza tą granicą labirynt ulic gęstniał, co oznaczało, że istnieje zbyt wiele potencjalnych dróg dojazdowych. Zamachowcy musieliby rozmieścić zbyt wiele bomb, a szanse powodzenia byłyby nieduże. Gdy tylko sprawdzono budynek bądź ulicę, na miejscu zjawiał się pieszy policjant. Niebo wciąż było czyste, słońce wciąż świeciło, dając iluzję ciepła. Dzięki temu ludzie niezbyt nawet narzekali.
O 9:30 schronisko stanowiło epicentrum ponad pół kilometra kwadratowego zabezpieczonego terenu. Jego granic pilnowali policjanci – piesi i w radiowozach. Ponad pięćdziesięciu krążyło wewnątrz. W sumie mieli wyraźną przewagę liczebną nad miejscowymi. W mieście wciąż panowała cisza i spokój. Niektórzy mieszkańcy schroniska kręcili się w pobliżu. Nie mieli nic lepszego do roboty i z doświadczenia wiedzieli, że lepiej być z przodu niż z tyłu kolejki. Politycy nie umieją równo dzielić porcji i po pierwszych trzydziestu minutach nie będzie już czego zbierać.
Froelich zjawiła się na miejscu dokładnie o dziesiątej. Przyjechała suburbanem wraz z Reacherem i Neagley. Tuż za nimi identycznym wozem nadjechał Stuyvesant. Za nim podążały cztery furgonetki, wiozące pięciu strzelców wyborowych i piętnastu agentów. Froelich zaparkowała tuż pod ścianą magazynu. W zwykłych okolicznościach zablokowałaby ulicę za wejściem do schroniska, ale nie chciała zdradzać przechodniom, z której strony przyjedzie Armstrong. W istocie miał przyjechać z południa, lecz sama ta informacja i dziesięć minut przy mapie wystarczyłoby, by przewidzieć całą drogę jego konwoju z Georgetown.
Froelich zebrała swych ludzi na dziedzińcu, wysłała strzelców, by zabezpieczyli dachy. Oznaczało to, że znajdą się na dachach trzy godziny przed rozpoczęciem całej imprezy, ale dla nich było to zupełnie normalne. Zwykle zjawiali się pierwsi i odjeżdżali ostatni. Stuyvesant odciągnął na bok Reachera i poprosił, by poszedł z nimi na górę.
– Potem mnie znajdziesz – rzekł. – Chcę dostać raport z pierwszej ręki. Chcę wiedzieć, jak jest źle.
Toteż Reacher przeszedł przez ulicę z agentem nazwiskiem Crosetti. Ominęli policjanta i znaleźli się w wilgotnym
holu, pełnym śmieci i szczurzych bobków. Przed sobą widzieli schody wiodące na górę. Crosetti miał na sobie kew-larową kamizelkę, niósł też karabin w sztywnym futerale. Był bardzo wysportowany – na górze wyprzedzał już Reachera o kilkanaście stopni.
Schody kończyły się wewnątrz nadbudówki. Drewniane drzwi prowadziły wprost na zalany promieniami słońca płaski, wyłożony papą dach. Tu i ówdzie, między brudnymi świetlikami ze wzmocnionego drutem szkła i małymi metalowymi wieżyczkami osłaniającymi przewody wentylacyjne, leżały truchła gołębi. Dach okalał niski murek, zwieńczony zniszczonymi ozdobnymi kamieniami. Crosetti podszedł do krawędzi po lewej, potem po prawej, nawiązując kontakt wzrokowy z kolegami po obu stronach. Potem przeszedł na przód, sprawdzając widok. Reacher już tam stał.
Widok był jednocześnie dobry i zły. Dobry w typowym znaczeniu tego słowa, bo świeciło słońce, a oni znajdowali się pięć pięter nad nisko zabudowaną częścią miasta. Zły, ponieważ tuż pod nimi rozciągał się dziedziniec schroniska. Zupełnie jakby zaglądali do pudełka na buty z wysokości metra i metr po przekątnej. Dokładnie naprzeciwko widniał mur, pod którym miał stać Armstrong. Wzniesiony ze starych cegieł, przypominał ściany, pod którymi w zagranicznych więzieniach dokonuje się egzekucji. Trafienie stąd człowieka było łatwiejsze niż zastrzelenie ryby w beczce.
– Odległość? – spytał Reacher.
– Na ile ją oceniasz? – odpowiedział pytaniem Crosetti. Reacher oparł kolana o krawędź dachu, spojrzał przed siebie i w dół.
– Dziewięćdziesiąt metrów.
Crosetti odpiął kieszeń kamizelki i wyjął dalmierz.
– Laserowy – mruknął. Włączył go, ustawił. – Dziewięćdziesiąt dwa do muru – rzekł. – Dziewięćdziesiąt jeden do jego głowy. Niezła ocena.
– Wiatr?
– Lekki prąd wznoszący z betonu pod nami – ocenił Crosetti. – I chyba nic więcej. Bułka z masłem.
– Praktycznie jakbyś stał obok niego – zauważył Reacher.
– Nie martw się – pocieszył Crosetti. – Póki ja tu będę, nikt inny nie przejdzie. Taką dziś mamy pracę. Jesteśmy wartownikami, nie strzelcami.
– Gdzie chcesz zająć pozycję? – spytał Reacher.
Crosetti rozejrzał się po swej niewielkiej posiadłości i wskazał ręką.
– Chyba tam – zdecydował. – W najdalszym narożniku. Twarzą równolegle do muru. Lekki zwrot w lewo i widzę dziedziniec, lekki zwrot w prawo i mam przed sobą klatkę schodową.
– Dobry plan – pochwalił Reacher. – Potrzebujesz czegoś?
Crosetti pokręcił głową.
– W porządku – rzekł Reacher. – Zostawię cię. Postaraj
się nie zasnąć, dobra?
Crosetti się uśmiechnął.
– Zwykle się staram.
– To dobrze – uznał Reacher. – Lubię to u wartowników.
Pokonał pięć pogrążonych w mroku ciągów schodów i znów znalazł się na słońcu. Przeszedł przez ulicę i uniósł głowę. Ujrzał Crosettiego przycupniętego wygodnie w zakątku dachu. Z dołu widać było jego głowę i kolana, a także lufę karabinu, sterczącą w górę na jasnym tle pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Pomachał ręką. Crosetti
odpowiedział tym samym. Reacher ruszył dalej, znalazł Stuyvesanta na dziedzińcu. Trudno go było nie dostrzec, biorąc pod uwagę kolor swetra i jasne promienie słońca.
– Na górze wszystko w porządku – oznajmił Reacher. -
Świetne miejsce do strzału, ale póki pilnują go wasi ludzie, jesteśmy tu bezpieczni.
Stuyvesant przytaknął, odwrócił się i powiódł wzrokiem po dachach. Z dziedzińca widać było wszystkie pięć magazynów, na wszystkich czekali strzelcy wyborowi. Pięć ciemnych głów, pięć luf na tle nieba.
– Froelich cię szukała – powiedział Stuyvesant.
W pobliżu budynku personel i agenci ustawiali na miejscach długie drewniane stoły. Chodziło o to, by utworzyć z nich barierę, z prawej strony opartą o ścianę schroniska, z lewej odległą o metr od ogrodzenia. Za linią stołów pozostanie dwumetrowa przestrzeń, w której zajmą miejsca Armstrong, jego żona i czterech agentów mających tuż za sobą ścianę straceń. Z bliska mur nie wyglądał nawet tak źle. Stare cegły rozgrzane słońcem sprawiały rustykalne, przyjazne wrażenie. Reacher odwrócił się na pięcie i spojrzał w górę na dachy. Crosetti pomachał mu ponownie, jakby mówił: jeszcze nie śpię.
– Reacher! – zawołała Froelich.
Spojrzał w jej stronę i ujrzał, jak wychodzi ze schroniska, kierując się ku niemu. W dłoni trzymała sztywny notatnik z przypiętym plikiem papierów. Była pobudzona, bardzo zajęta, władcza. Kontrolowała wszystko. Wyglądała świetnie. Czarny strój podkreślał szczupłą sylwetkę i sprawiał, że oczy płonęły błękitnym ogniem. Dziesiątki agentów i mnóstwo policjantów krążyło wokół niej, a ona miała każdego pod kontrolą.
– Idzie nam nieźle – oznajmiła. – Chcę więc, żebyś przespacerował się po okolicy, sprawdził wszystko. Neagley już tam jest. Wiesz, czego szukać.
– To przyjemne uczucie, prawda? – spytał.
– Co takiego?
– Gdy robi się coś jak należy, przejmuje pałeczkę.
– Sądzisz, że robię to jak należy?
– Jesteś najlepsza – rzekł. – Wszystko idzie super. Armstrong to szczęściarz.
– Mam nadzieję – odparła.
– Lepiej w to uwierz.
Froelich uśmiechnęła się szybko, nieśmiało, i ruszyła dalej, przeglądając papiery. Reacher skręcił w przeciwną stronę. Z powrotem wyszedł na ulicę, potem w prawo, planując trasę, która pozwoli mu okrążyć schronisko w promieniu paru przecznic.
Na rogu stali policjanci oraz grupka obdartych ludzi, czekających na darmowy lunch. Pięćdziesiąt metrów od schroniska na ulicy rozstawiała sprzęt ekipa telewizyjna. Uliczne maszty wystrzelały w górę, talerze satelitarne obracały się powoli, technicy rozwijali kable i dźwigali kamery. Dostrzegł Bannona wraz z szóstką mężczyzn i kobietą, zapewne grupą specjalną z FBI. Właśnie przyjechali. Bannon rozłożył na dachu samochodu mapę, jego agenci zebrali się wokół, patrząc na nią uważnie. Reacher pomachał mu, skręcił w lewo i minął wylot alejki prowadzącej na tyły magazynów. Przed sobą słyszał łoskot przejeżdżającego pociągu. Na końcu uliczki stał policjant, zrelaksowany, patrzący przed siebie. Obok parkował radiowóz, w środku siedział kolejny funkcjonariusz. Wszędzie roiło się od glin; wolał nie myśleć, ile wyniosą rachunki.
Tu i ówdzie widział zrujnowane sklepiki i warsztaty, wszystkie zamknięte z powodu święta. Między nimi dostrzegał kościoły, także zamknięte. W pobliżu torów pojawiły się warsztaty samochodowe, ciche i puste. Zgarbiony staruszek mył okno w lombardzie. Stanowił jedyny ruchomy element na całej ulicy. Jego sklep był wysoki i wąski. Tuż za wystawą ustawiono szerokie lady, uginające się pod ciężarem najprzeróżniejszych śmieci. Leżały na nich zegary, płaszcze, instrumenty muzyczne, radia z budzikiem, czapki i kapelusze, adaptery, radia samochodowe, lornetki, łańcuchy lampek choinkowych. Napisy na szybie głosiły, że w środku kupuje się każdy produkt ludzkich rąk. Jeśli tylko dany obiekt nie wyrósł sam z ziemi albo nie poruszał się samodzielnie, właściciel za niego zapłaci. Proponował też usługi. Realizował czeki, oceniał biżuterię, naprawiał zegarki. Na ladzie wystawiono całą tacę zegarków, zwykle staroświeckich, nakręcanych, ze sterczącymi szkiełkami i wielkimi świecącymi w ciemnościach cyferkami oraz wskazówkami. Reacher raz jeszcze zerknął na szyld. Naprawa zegarków. Potem ponownie przyjrzał się staruszkowi, który właśnie zanurzył ręce w mydlinach.
– Naprawia pan zegarki? – spytał.
– A co pan ma? – odparł staruszek. Mówił z wyraźnym akcentem, najpewniej rosyjskim.
– Pytanie – odparł Reacher.
– Sądziłem, że ma pan zegarek do naprawy. Z początku tym się zajmowałem, zanim weszły kwarcowe.
– Przykro mi, mój zegarek chodzi dobrze – mruknął Reacher.
Uniósł mankiet, sprawdzając godzinę. Kwadrans po jedenastej.
– Mogę zobaczyć? – poprosił staruszek.
Reacher wyciągnął rękę.
– Bulova – mruknął tamten. – Amerykański, wojskowy, sprzed wojny w Zatoce. Dobry zegarek. Kupił go pan
od żołnierza?
– Nie, sam byłem żołnierzem. Staruszek skinął głową.
– Ja też, w Armii Czerwonej. Jak brzmi pytanie?
– Słyszał pan kiedyś o skwalenie?
– To smar.
– Używa go pan?
– Od czasu do czasu. Nie naprawiam już zbyt wielu zegarków, nie od czasu gdy weszły kwarcowe.
– Skąd go pan bierze?
– Żartuje pan?
– Nie – odparł Reacher – zadaję pytanie.
– Chce pan wiedzieć, skąd biorę mój skwalen?
– Do tego właśnie służą pytania. Do zdobywania informacji.
Staruszek się uśmiechnął.
– Noszę go przy sobie.
– Gdzie?
– Patrzy pan na niego.
– Naprawdę? Staruszek przytaknął.
– A ja patrzę na pańskie.
– Moje co?
– Pańskie źródło skwalenu.
– Nie mam przy sobie skwalenu – zaprotestował Reacher.
– Otrzymuje się go z wątrób rekinów. Od bardzo dawna
nie przebywałem w pobliżu rekina.
Stary mężczyzna pokręcił głową.
– Widzi pan, system radziecki często krytykowano i proszę mi wierzyć, zawsze chętnie mówiłem o nim prawdę. Ale przynajmniej zapewnialiśmy dobrą edukację, zwłaszcza w dziedzinie nauk przyrodniczych.
– C trzydzieści, H pięćdziesiąt – oznajmił Reacher. – To węglowodór acykliczny. Po uwodornieniu zamienia się w skwalan, pisany przez „a”.
– Rozumie pan coś z tego?
– Nie – przyznał Reacher – niespecjalnie.
– Skwalen to olej – wyjaśnił staruszek. – W naturze występuje tylko w dwóch miejscach w znanej nam biosferze. Jedna to wnętrze wątroby rekina. Drugą jest łojowa wydzielina skóry otaczającej ludzki nos.
Reacher dotknął swego nosa.
– To to samo? Wątroby rekinów i ludzkie nosy?
Staruszek przytaknął.
– Identyczna struktura cząsteczkowa. Jeśli zatem potrzebuję skwalenu do nasmarowania zegarka, po prostu nabieram go czubkiem palca. O tak.
Otarł o nogawkę spodni mokrą dłoń, wyciągnął palec i zaczął nim pocierać w miejscu, gdzie nos łączy się z twarzą. Potem uniósł rękę i przyjrzał się opuszce.
– Wystarczy teraz nasmarować zębatkę i działa jak złoto.
– Rozumiem – mruknął Reacher.
– Chce pan sprzedać bulowę? Reacher pokręcił głową.
– Ma dla mnie wartość sentymentalną.
– Z wojska? – spytał tamten. – Jest pan niekulturnyj. Wrócił do swego zajęcia, Reacher odszedł.
– Szczęśliwego Święta Dziękczynienia! – zawołał. Staruszek nie odpowiedział.
Spotkali się z Neagley przecznicę od schroniska. Nadeszła właśnie z przeciwnej strony. Zawróciła i poszła wraz z nim, utrzymując stały dystans.
– Piękny dzień – powiedziała. – Prawda?
– Sam nie wiem – odparł.
– Jak ty byś to zrobił?
– Nie zrobiłbym. Nie tu, nie w Waszyngtonie. To ich podwórko. Zaczekałbym na lepszą sposobność.
– Ja też – mruknęła. – Ale nie udało im się w Bismarck. Wall Street za dziesięć dni nic im nie da. A potem zaczyna się grudzień, kolejne święta i wreszcie inauguracja. Zaczyna brakować okazji. No i wiemy, że są teraz w mieście.
Reacher nie odpowiedział. Minęli Bannona siedzącego w samochodzie.
Gdy znaleźli się z powrotem pod schroniskiem, była punkt dwunasta. Stuyvesant stał przy wejściu, pozdrowił ich ostrożnym skinieniem głowy. Na dziedzińcu wszystko było gotowe. Ustawiono już stoły i pokryto śnieżnobiałymi, zwisającymi aż do ziemi obrusami. Na blatach ustawiono w szeregu podgrzewacze do jedzenia. Obok ułożono długie łyżki i chochelki. W zamykającej wąską przestrzeń ścianie otwierało się kuchenne okienko. Samo schronisko zamieniono w jadalnię. Policja rozstawiła blokady, tak by tłum skupiał się po lewej stronie dziedzińca. Następnie skręcał w prawo, przed stoły i znów w prawo, wzdłuż ściany, do środka przez drzwi. Froelich przydzielała kolejno pozycje wszystkim agentom. Czterech miało czekać przy wejściu na dziedziniec. Sześciu ustawić się rzędem przy podejściu do stołów. Kolejni zabezpieczali oba końce stołów od zewnątrz. Trzech patrolowało wyjście.
– No dobra, słuchajcie – zawołała Froelich. – Pamiętajcie, bardzo łatwo sprawiać pozory bezdomnego, ale bardzo trudno wyglądać dokładnie jak bezdomny. Obserwujcie ich stopy, czy mają porządne buty. Patrzcie na dłonie. Chcemy widzieć rękawiczki albo stary brud. Patrzcie na twarze, muszą być wychudzone, z zapadniętymi policzkami. Chcemy widzieć brudne włosy, włosy niemyte od miesiąca bądź roku. Ubrania klejące się do ciała. Jakieś pytania?
Nikt się nie odezwał.
– W razie wątpliwości najpierw działajcie, potem myślcie – dodała Froelich. – Ja będę podawać jedzenie razem
z Armstrongami i osobistą ochroną. Polegamy na was. Liczymy, że nie przyślecie nam nikogo, kto się wam nie
spodoba.
Spojrzała na zegarek.
– Pięć po dwunastej – oznajmiła. – Jeszcze pięćdziesiąt
pięć minut.
Reacher przecisnął się z lewej strony stołów i stanął w wąskiej przestrzeni. Za sobą miał mur, po prawej mur, po lewej okna schroniska. Dalej po prawej podejście. Każdy człowiek, nim znajdzie się obok Armstronga, będzie musiał minąć czterech agentów przy wejściu i sześciu kolejnych. Dziesięć par podejrzliwych oczu. Przed sobą po lewej widział dalszy ciąg trasy. Trzech agentów czekało, by kierować ludzi do środka. Uniósł wzrok. Naprzeciwko wznosiły się magazyny. Pięciu wartowników na pięciu dachach. Crosetti pomachał. Reacher pozdrowił go gestem.
– W porządku? – spytała Froelich.
Stała naprzeciw niego, po drugiej stronie stołu. Reacher się uśmiechnął.
– Skrzydełko czy nóżka? – spytał.
– My zjemy później – odparła. – Chcę, żebyście z Neagley kręcili się po dziedzińcu. Trzymaj się blisko zejścia, żeby wszystko widzieć.
– Dobra – odparł.
– Nadal sądzisz, że dobrze mi idzie?
Wskazał na lewo.
– Nie podobają mi się te okna – stwierdził. – Przypuść
my, że ktoś przeczeka całą kolejkę, zachowa się jak należy, spuszczając głowę, odbierze jedzenie, wejdzie do środka, usiądzie, a potem wyciągnie spluwę i zacznie strzelać
przez okno.
Froelich skinęła głową.
– Już o tym pomyślałam – oznajmiła. – Ściągnę tu trzech gliniarzy z kordonu. Ustawię w oknach twarzami do środka.
– To powinno wystarczyć – powiedział. – Dobra robota.
– I wszyscy włożymy kamizelki – dodała. – Wszyscy za stołem, łącznie z Armstrongami. Ponownie spojrzała na zegarek.
– Czterdzieści pięć minut. Chodź ze mną – poprosiła.
Razem wyszli na dziedziniec, na drugą stronę ulicy, gdzie czekał jej suburban zaparkowany w głębokim cieniu magazynu. Froelich otworzyła bagażnik, uniosła klapę. Cień i przyciemnione szyby sprawiły, że wewnątrz panował mrok. W bagażniku leżał starannie ułożony sprzęt, lecz tylne siedzenie było puste.
– Moglibyśmy wsiąść na chwilę – podsunął Reacher. -No wiesz, trochę się zabawić.
– Nie moglibyśmy.
– Twierdziłaś, że zabawa w pracy jest podniecająca.
– Chodziło mi o biuro.
– To zaproszenie?
Przez chwilę nie odpowiadała, w końcu wyprostowała się z uśmiechem.
– Jasne – rzekła. – Czemu nie. Może mi się spodoba.
Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.
– Jasne – powtórzyła. – Gdy tylko Armstrong będzie bezpieczny, zrobimy to na biurku Stuyvesanta, żeby uczcić
sukces.
Nachyliła się, chwyciła kamizelkę, a potem ucałowała go w policzek. Następnie zawróciła i szybkim krokiem pomaszerowała z powrotem. Reacher zatrzasnął bagażnik, a Froelich zamknęła go pilotem z odległości dziesięciu metrów.
Trzydzieści minut przed czasem nałożyła kamizelkę, z powrotem naciągnęła kurtkę i sprawdziła wszystko przez radio. Poinformowała dowódcę policji, że może zacząć przepuszczać ludzi do wejścia. Uprzedziła media, że mogą już przyjść i włączyć kamery. Piętnaście minut przed godziną zero ogłosiła, że Armstrongowie już jadą.
– Wystawiajcie jedzenie – zawołała.
Personel kuchenny wyroił się na zewnątrz. Kucharze zaczęli sprawnie podawać sobie przez okno kolejne naczynia. Reacher stanął pod ścianą schroniska tuż obok stołów, po stronie publicznej. Oparł plecy o cegły pomiędzy kuchennym okienkiem i pierwszym oknem jadalni. Z tego miejsca będzie miał widok wprost na kolejkę oczekujących. Lekki zwrot głowy w lewo pozwoli mu sprawdzić nadchodzących ludzi. Po prawej miał przestrzeń za stołami. Ludzie będą musieli go omijać, dźwigając talerze. Chciał ich widzieć z bliska. Neagley stała dwa metry dalej między koziołkami. Froelich nerwowo krążyła obok niej, po raz setny sprawdzając wszystkie szczegóły.
– Zaraz tu będą – powiedziała do mikrofonu na przegubie. – Kierowca twierdzi, że jeszcze dwie przecznice. Wy
na dachu, widzicie ich?
Wysłuchała odpowiedzi w słuchawce.
– Dwie przecznice – powtórzyła.
Personel kuchenny skończył napełniać podgrzewacze i zniknął. Reacher nie widział konwoju, zasłaniały go mury. Słyszał jednak narastający szum potężnych silników, odgłos szerokich opon podjeżdżających szybko, gwałtownie zwalniających. Obok bramy przejechał radiowóz, potem suburban, wreszcie limuzyna cadillac, która zatrzymała się tuż obok. Jeden z agentów otworzył drzwi. Ze środka wysiadł Armstrong, odwrócił się, podał dłoń żonie. Kamerzyści ruszyli naprzód. Armstrongowie przez chwilę stali przy drzwiach limuzyny, uśmiechając się do kamer. Pani Armstrong była wysoką jasnowłosą kobietą, której przodkowie paręset lat temu przybyli wprost ze Skandynawii. Na sobie miała odprasowane dżinsy i grubą puchową kurtkę, o rozmiar za dużą, by pomieścić kamizelkę kuloodporną. Wylakierowane włosy otaczały jasną twarz. Widać było, że nie czuje się zbyt dobrze w dżinsach, jakby przywykła do innych strojów.
Armstrong także miał na sobie dżinsy, on jednak zachowywał się, jakby się w nich urodził. Do tego włożył czerwoną, kraciastą, ciasno zapiętą kurtkę, nieco zbyt małą, by ukryć przed okiem fachowca zarys kamizelki. Głowę miał gołą, włosy starannie zaczesane. Agenci z ochrony osobistej towarzyszyli im w drodze na dziedziniec. Kamery kręciły całą scenę. Członkowie ochrony byli ubrani podobnie jak Froelich: czarny dżins, czarne nylonowe kurtki, pod nimi kamizelki. Dwaj mieli na nosach okulary przeciwsłoneczne, jeden na głowie czarną czapkę. W uszach wszystkich
tkwiły słuchawki, kurtki u pasa odstawały lekko, ukrywając kabury.
Froelich zaprowadziła ich do miejsca za stołami. Dwóch agentów zajęło pozycje po bokach. Stanęli z rękami splecionymi na piersiach i zaczęli obserwować tłum. Trzeci agent, Froelich i Armstrongowie mieli podawać posiłki. Przez chwilę krążyli w środku, w końcu zajęli miejsca. Trzeci agent po lewej, następnie Armstrong, Froelich i żona Armstronga po prawej. Armstrong w jednej ręce trzymał chochelkę, w drugiej łyżkę. Sprawdził, czy obserwują go kamery i uniósł utensylia niczym broń.
– Szczęśliwego Święta Dziękczynienia – krzyknął.
Tłum ruszył powoli przez bramę. Bezdomni nie przypominali jednak gości na przyjęciu w hotelu. Byli spokojni, pokorni, poruszali się ospale, niewiele rozmawiali, nie gawędzili ze sobą. Większość dreptała ciężko, zakutana w liczne warstwy grubego odzienia. Niektórzy przepasali się sznurkami. Wszędzie widać było stare czapki, rękawiczki bez palców, spuszczone głowy. Każdy po kolei musiał lawirować w lewo, w prawo, w lewo, w prawo, pomiędzy sześcioma agentami. Pierwszy minął ostatniego z nich, odebrał od agenta plastikowy talerz i znalazł się pod ostrzałem promiennego uśmiechu Armstronga. Wiceprezydent elekt nałożył mu nóżkę indyka. Bezdomny ruszył naprzód. Froelich podała jarzyny, żona Armstronga nadzienie. A potem mężczyzna, szurając nogami, minął Reachera i skierował się do środka, by usiąść za stołem. Jedzenie pachniało apetycznie, on wręcz przeciwnie.
Wszystko szło gładko przez pięć minut. Każdy opróżniony pojemnik zjedzeniem natychmiast zastępowano pełnym, podanym przez okno z kuchni. Armstrong uśmiechał się, jakby świetnie się bawił. Kolejka bezdomnych posuwała się naprzód. Kamery kręciły. Na dziedzińcu słychać było jedynie brzęk metalowych sztućców uderzających o tace i wielokrotnie powtarzane banalne słowa serwujących indyka: smacznego, szczęśliwego Święta Dziękczynienia, dziękuję, że przyszedłeś.
Reacher zerknął na Neagley, która uniosła brwi. Spojrzał w górę na dachy, potem na Froelich manewrującą łyżką o długim trzonku, na wyraźnie znudzoną ekipę telewizyjną. Operatorzy kręcili całą godzinę; wiedzieli, że zostanie z niej najwyżej ośmiosekundowa migawka ze sztampowym komentarzem: „Wiceprezydent elekt podawał dziś w Waszyngtonie tradycyjny świąteczny posiłek w schronisku dla bezdomnych. A teraz wyniki meczów.”
W kolejce czekało wciąż trzydzieści osób, gdy to się stało.
Reacher poczuł, że coś uderza w ścianę nieopodal, coś ukuło go w prawy policzek. Kątem oka dostrzegł obłoczek kurzu otaczający niewielkie zagłębienie w murze. Niczego nie słyszał, absolutnie nic. W ułamek sekundy później mózg poinformował go: kula, tłumik. Spojrzał na kolejkę, nikt się nie ruszał. Gwałtownie uniósł głowę, obracając ją w lewo. Dach. Crosettiego nie było na posterunku. Nie, był, osiem metrów dalej, strzelał. To nie był Crosetti.
A potem Reacher zaczął walczyć z czasem, próbując poruszać się szybciej, niż pozwalało mu na to zwolnione, paniczne tempo. Odepchnął się od ściany, napełnił płuca powietrzem i odwrócił w stronę Froelich, powoli niczym człowiek biegnący przez basen. Jego usta otworzyły się i zaczęły formować rozpaczliwe słowa. Próbował je wykrzyczeć, ale ona okazała się szybsza. Krzyczała.
– Strzela-a-a-a-a-a-a-ją!
Obracała się w zwolnionym tempie, jej łyżka wzleciała w powietrze, zataczając łuk nad stołem, połyskując w słońcu, rozsiewając wokół jedzenie. Froelich znajdowała się po lewej stronie Armstronga. Skoczyła ku niemu bokiem, unosząc gwałtownie lewą rękę, by go osłonić. Poruszała się niczym koszykarz próbujący wsadzić piłkę do kosza, z obrotem w powietrzu. Prawą dłonią oparła mu się o ramię i wykorzystała ją jako dźwignię, pozwalając, by siła rozpędu obróciła ją twarzą do Armstronga. Uniosła kolana i wylądowała mu na piersi, tak że stracił oddech. Nogi ugięły mu się i zaczął upadać w tył, dokładnie w chwili, gdy drugi wytłumiony pocisk trafił ją w kark. Nadal nie towarzyszył temu żaden dźwięk, absolutnie żaden – jedynie jaskrawoczerwona mgiełka krwi w blasku słońca, drobna niczym jesienna mżawka.
Przez chwilę obłok krwi wisiał w powietrzu – długa stożkowata chmura, różowa, połyskująca w słońcu. Chmura wydłużała się w miarę, jak Froelich padała na ziemię. Przeleciała przez nią wirująca łyżka. W powietrzu pozostał długi, wdzięczny, krwawy łuk. Froelich leżała na ziemi, ciągnąc za sobą smugę krwi niczym znak zapytania. Reacher odwrócił z trudem głowę, jakby przygniatał ją olbrzymi ciężar, i ujrzał kształt ramienia daleko na dachu, oddalający się, cofający. Nieskończenie powoli odwrócił się z powrotem, zobaczył mokrą różową strzałę krwi Froelich, wskazującą w dół na miejsce gdzieś poza stołami.
A potem czas znów ruszył z miejsca, jednocześnie zdarzyło się sto rzeczy naraz, wszystkie przyspieszone, wszystkie ogłuszająco głośne. Ochrona skoczyła na żonę Armstronga i pociągnęła ją na ziemię. Kobieta krzyczała głośno, rozpaczliwie. Agenci wyciągnęli broń i zaczęli ostrzeliwać dach magazynu. W tłumie rozległy się krzyki i zawodzenia.
Ludzie uciekali w panice, rozbiegali się, umykając przed ciężkim łoskotem potężnej broni. Reacher chwycił gwałtownie stół, odrzucił do tyłu i przecisnął się naprzód w stronę Froelich. Agenci wywlekali spod niej Armstronga. Na ulicy kolejno startowały silniki, piszczały opony, słychać było strzały. W powietrzu wisiał dym. W dali odezwały się syreny. Armstrong zniknął z ziemi. Reacher padł na kolana w kałużę krwi obok Froelich i uniósł jej głowę w ramionach. Zniknęły wszystkie ślady gibkości. Froelich była całkowicie bezwładna i nieruchoma, jakby ktoś opróżnił jej ubranie. Ale oczy miała szeroko otwarte. Poruszały się wolno z boku na bok, jakby czegoś szukały.
– Nic mu nie jest? – szepnęła.
Głos miała bardzo cichy, lecz czujny.
– Bezpieczny – odparł Reacher. Wsunął dłoń pod jej szyję, poczuł kabel od słuchawki. I krew. Była zalana krwią, pulsującą, więcej, tryskającą niczym ciepła potężna fontanna, całą mocą wewnętrznego ciśnienia. Wyciekała mu między zaciśniętymi palcami niczym woda z szerokiego kranu, który ktoś na zmianę odkręca i zakręca, odkręca i zakręca. Odrobinę uniósł jej głowę, pozwolił, by opadła, i ujrzał poszarpaną ranę wylotową po prawej stronie u podstawy gardła. Wypływała z niej krew, jak rzeka, powódź, krew tętnicza pospiesznie opuszczała ciało.
– Lekarza! – krzyknął.
Nikt go nie usłyszał. Jego głosowi brakowało siły, a hałas wokół był zbyt duży. Agenci wciąż ostrzeliwali dach magazynu. Słyszał nieustającą kanonadę, jego plecy zasypywały wypadające łuski, które odbijały się od ciała i lądowały na ziemi z cichym, metalicznym grzechotem.
– Powiedz mi, że to nie był jeden z nas – szepnęła
Froelich.
– To nie był jeden z was – odparł Reacher.
Spuściła brodę na pierś, krew tryskała spomiędzy fałdów skóry, spływała na dół, mocząc koszulę. Zbierała się na ziemi i ściekała szczelinami w betonie. Reacher przycisnął mocno płaską dłoń do karku Froelich. Był mokry. Naparł jeszcze mocniej. Strumień krwi odpychał mu rękę, spłukiwał ją. Jego dłoń ślizgała się w morzu wilgoci.
– Lekarza! – zawołał głośniej.
Wiedział jednak, że to nic nie da. Froelich na oko ważyła jakieś sześćdziesiąt kilo, co oznaczało, że miała w sobie jakieś cztery, cztery i pół litra krwi. Większość już straciła. Klęczał w niej. Serce Froelich robiło, co do niego należy, dzielnie uderzając raz po raz, wyrzucając bezcenną krew wprost na beton, na którym leżała.
– Lekarza! – wrzasnął.
Nikt sienie zjawił. Froelich spojrzała mu prosto w twarz.
– Pamiętasz? – szepnęła. Pochylił się niżej.
– Jak się poznaliśmy?
– Pamiętam – odparł.
Uśmiechnęła się słabo, jakby ta odpowiedź całkowicie ją usatysfakcjonowała. Była już bardzo blada. Otaczała ją krew, szybko poszerzająca się kałuża krwi, ciepła i lepka. Krew pieniła się jej na szyi, tętnice miała już puste, wypełniały się powietrzem. Oczy Froelich poruszyły się i skupiły na jego twarzy. Usta miała trupio blade, siniejące. Zatrzepotały bezgłośnie, uwalniając ostatnie słowa.
– Kocham cię, Joe – szepnęła. A potem uśmiechnęła się błogo.
– Ja też cię kocham – odparł Reacher.
Tulił ją jeszcze długą chwilę, aż wykrwawiła się i umarła mu w ramionach, mniej więcej w chwili, w której Stuyvesant
polecił przerwać ogień. Wokół nagle zapadła ogłuszająca cisza. W powietrzu wisiała silna miedziana woń gorącej krwi i zimny, kwaśny smród prochu. Reacher uniósł wzrok, ujrzał operatora przepychającego się w jego stronę z kamerą wycelowaną niczym broń. Patrzył, jak Neagley zastępuje mu drogę. Operator ją popchnął. Zdawało się, że nie poruszyła nawet mięśniem, jednak mężczyzna runął nagle na ziemię. Widział, jak Neagley łapie kamerę i ciska nią wprost w ścianę straceń. Usłyszał łoskot, gdy sprzęt uderzył o mur. W oddali odezwała się syrena karetki, potem kolejna. Słyszał radiowozy, tupot stóp. Ujrzał obok swej twarzy odprasowane szare spodnie Stuyvesanta. Mężczyzna stał we krwi Froelich.
Stuyvesant nic nie zrobił, po prostu stał tam, jak się zdawało, przez bardzo długą chwilę. Karetka dotarła już na dziedziniec. Wówczas mężczyzna pochylił się, próbując odciągnąć Reachera. Reacher odczekał, aż zjawią się sanitariusze. Wówczas delikatnie złożył głowę Froelich na betonie. Wstał, chwiejąc się na nogach, ogłuszony. Miał mdłości. Stuyvesant chwycił go za łokieć i odprowadził na bok.
– Nie znałem nawet jej imienia – powiedział Reacher.
– Nazywała się Mary Ellen – poinformował go Stuyvesant.
Sanitariusze przez chwilę krzątali się, potem zrezygnowali. Po prostu poddali się i okryli ją płachtą, pozostawiając ciało na miejscu, by mógł zbadać je patolog i zespół śledczy. Reacher potknął się, usiadł gwałtownie, plecami oparty o ścianę. Łokcie oparł na kolanach, głowę ukrył w dłoniach, cały ociekał krwią. Neagley siadła obok niego, parę centymetrów dalej. Stuyvesant przykucnął naprzeciwko.
– Co się dzieje? – spytał Reacher.
– Blokują miasto – odparł Stuyvesant. – Drogi, mosty, lotniska. Bannon wszystkim kieruje. Rozesłał swoich ludzi, policjantów, szeryfów federalnych, gliniarzy z Wirginii, policję stanową oraz część naszych ludzi. Złapiemy ich.
– Wybiorą kolej – rzekł Reacher. – Tuż obok jest Union Station.
Stuyvesant skinął głową.
– Przeszukują wszystkie pociągi. Złapiemy ich.
– Armstrongowi nic nie jest?
– Absolutnie nic. Froelich spełniła swój obowiązek. Zapadła długa cisza. Reacher uniósł wzrok.
– Co się stało na dachu? – spytał. – Gdzie był Crosetti? Stuyvesant odwrócił głowę.
– Musieli go jakoś zwabić – wyjaśnił. – Jest na klatce
schodowej, nie żyje. Postrzał w głowę. Zapewne z tego samego wytłumionego karabinu.
Kolejna długa cisza.
– Skąd pochodził Crosetti? – spytał Reacher.
– Chyba z Nowego Jorku – odrzekł Stuyvesant. – Może z Jersey. Gdzieś tutaj.
– To na nic. Skąd była Froelich?
– Dziewczyna z Wyoming. Reacher przytaknął.
– To się nada. Gdzie jest teraz Armstrong?
– Nie mogę ci powiedzieć – oznajmił Stuyvesant. – Procedura.
Reacher podniósł rękę, przyjrzał się swej dłoni. Pokrywała ją krew, wypełniająca wszystkie linie, załamania i blizny.
– Powiedz mi – rzucił – albo skręcę ci kark.
Stuyvesant milczał.
– Gdzie on jest? – powtórzył Reacher.
– W Białym Domu – powiedział w końcu Stuyvesant. -W bezpiecznym pomieszczeniu. Tak każe procedura.
– Muszę z nim pomówić.
– Teraz?
– Natychmiast.
– Nie możesz.
Reacher spojrzał na bok na zwalone stoły.
– Mogę.
– Nie mogę ci na to pozwolić.
– Spróbuj mnie powstrzymać.
Długą chwilę Stuyvesant milczał.
– Pozwól, że najpierw zadzwonię – mruknął w końcu. Podniósł się niezgrabnie i odszedł.
– Nic ci nie jest? – spytała Neagley.
– Zupełnie jakby znów zginął Joe – odparł Reacher. -
I Molly Beth Gordon.
– Nic nie mogłeś poradzić.
– Widziałaś to?
Neagley skinęła głową.
– Zasłoniła go własnym ciałem. Mówiła, że to tylko takie powiedzenie.
– Instynkt – odparła Neagley. – No i miała pecha. Centymetr niżej i kula trafiłaby w kamizelkę. Odbiłaby się od niej jak nic.
– Widziałaś strzelca?
Neagley pokręciła głową.
– Patrzyłam przed siebie. A ty?
– Kątem oka – odparł Reacher. – Jeden mężczyzna.
– Fatalna sprawa – mruknęła Neagley.
Reacher przytaknął, wytarł obie strony dłoni w nogawki spodni. Potem przeczesał palcami włosy.
– Gdybym wystawiał polisy ubezpieczeniowe, omijał
bym na kilometr wszystkich dawnych przyjaciół Joego. Powiedziałbym, żeby od razu popełnili samobójstwo, oszczędzając trudu przestępcom.
– I co teraz? Wzruszył ramionami.
– Ty powinnaś wracać do Chicago.
– A ty?
– Zamierzam tu zostać.
– Czemu?
– Wiesz czemu.
– FBI ich znajdzie.
– Nie, jeśli ja znajdę ich pierwszy.
– Podjąłeś już decyzję?
– Trzymałem ją, gdy wykrwawiała się na śmierć. Nie mogę tak po prostu odejść.
– Zatem ja też zostanę.
– Poradzę sobie sam.
– Wiem, że tak – odparła Neagley. – Ale lepiej ci będzie ze mną.
Reacher skinął głową.
– Co ci powiedziała? – spytała Neagley.
– Mnie nic. Sądziła, że jestem Joe.
Ujrzał Stuyvesanta zmierzającego ku nim przez dziedziniec. Oburącz oparł się o ścianę i podciągnął.
– Armstrong z nami porozmawia – poinformował go
Stuyvesant. – Chcesz się najpierw przebrać?
Reacher spojrzał na swoje ubranie. Pokrywały je wielkie nieregularne plamy krwi Froelich, stygnącej, zasychającej i czerniejącej krwi.
– Nie – odparł. – Nie chcę się najpierw przebrać.
Skorzystali z suburbana, którym przyjechał Stuyvesant. Wciąż było Święto Dziękczynienia, w Waszyngtonie nadal panował spokój. Niemal nie dostrzegali cywilów na ulicach. Praktycznie wszyscy krążący po nich ludzie i samochody należeli do służb państwowych. Na ulicach dojazdowych wokół Białego Domu ustawiono pospiesznie podwójny pierścień blokad policyjnych. Stuyvesant nie gasił koguta i bez problemu przepuszczono go przez wszystkie. Przy bramie Białego Domu pokazał legitymację. Zaparkował przed zachodnim skrzydłem. Wartownik z piechoty morskiej przekazał ich agentowi Secret Service, który zaprowadził gości do środka. Zeszli po dwóch ciągach stopni do sklepionej piwnicy zbudowanej z cegły. Mieściły się tu pomieszczenia pełne roślin oraz inne, zaopatrzone w stalowe drzwi. Eskortujący ich agent przystanął przed jednymi z nich i zapukał mocno.
Drzwi otworzył od wewnątrz jeden z osobistych ochroniarzy Armstronga. Wciąż miał na sobie kamizelkę kuloodporną i okulary przeciwsłoneczne, choć pokój pozbawiony był okien. Oświetlały go wyłącznie wbudowane w sufit mocne jarzeniówki. Armstrong i jego żona siedzieli razem przy stole pośrodku pomieszczenia. Pozostali dwaj agenci opierali się o ściany. W pokoju panowała cisza. Żona Armstronga niedawno płakała. Na jej twarzy pozostały ślady łez. Na policzku Armstronga widać było smugę krwi Froelich. Mężczyzna sprawiał wrażenie zdruzgotanego, jakby przygoda z Białym Domem nagle straciła dla niego cały urok.
– Jak wygląda sytuacja? – spytał.
– Dwie ofiary śmiertelne – odparł cicho Stuyvesant. -Wartownik na dachu magazynu i sama M.E. Oboje zginęli na miejscu.
Żona Armstronga odwróciła głowę, jakby ktoś wymierzył jej policzek.
– Złapaliście ludzi, którzy to zrobili? – zapytał Armstrong.
– FBI kieruje poszukiwaniami. To tylko kwestia czasu.
– Chcę pomóc – rzucił Armstrong.
– Pomoże pan – wtrącił Reacher.
– Co mogę zrobić?
– Może pan wydać oficjalne oświadczenie – oznajmił Reacher. – Natychmiast. Tak by sieci telewizyjne zdążyły je umieścić w wieczornych dziennikach.
– Co mam powiedzieć?
– Ma pan powiedzieć, że z szacunku dla pamięci dwojga nieżyjących agentów odwołuje pan wakacje w Dakocie Północnej. Ma pan powiedzieć, że zaszyje się pan w swym domu w Georgetown i pozostanie tam aż do dnia pogrzebu szefowej ochrony w jej rodzinnym mieście w stanie Wyoming, w niedzielę rano. Proszę dowiedzieć się, jak się nazywa miasto i wymienić tę nazwę, głośno i wyraźnie.
Armstrong ponownie skinął głową.
– W porządku – rzekł. – Chyba mogę to zrobić. Ale czemu?
– Bo nie spróbują więcej w Waszyngtonie. Nie przy ochronie, jaką będzie pan miał u siebie w domu. Wrócą do swej nory i zaczną czekać. Będę miał czas do niedzieli, by ich odnaleźć.
– Pan? A FBI ich dzisiaj nie znajdzie?
– Jeśli znajdzie, super. Wówczas będę mógł odejść.
– A jeśli nie?
– Wtedy sam ich znajdę.
– A jeżeli się panu nie uda?
– Nie przewiduję takiej możliwości. Ale gdyby jednak,
zjawią się w Wyoming, by spróbować ponownie, na pogrzebie Froelich. A ja będę na nich czekał.
– Nie – wtrącił Stuyvesant – nie mogę na to pozwolić. Oszalałeś? Nie możemy zabezpieczyć takiej imprezy, dysponując zaledwie siedemdziesięcioma dwiema godzinami. I nie mogę użyć osoby chronionej jako przynęty.
– Nie będzie musiał tam jechać – odparł Reacher. – Prawdopodobnie w ogóle nie dojdzie do pogrzebu. Wystarczy,
żeby to powiedział.
Armstrong pokręcił głową.
– Nie mogę zapowiedzieć czegoś takiego, jeśli nie będzie
pogrzebu. A jeśli pogrzeb się odbędzie, nie mogę powiedzieć,
że wezmę w nim udział, a potem się tam nie zjawić.
– Jeśli chce pan pomóc, to właśnie musi pan zrobić.
Armstrong nie odpowiedział.
Zostawili Armstrongów w piwnicy zachodniego skrzydła i pod eskortą wrócili do suburbana. Słońce wciąż świeciło, niebo nadal było czyste i niebieskie, budynki białe i złociste. Piękny pogodny dzień.
– Zawieź nas z powrotem do motelu – poprosił Reacher. – Chcę wziąć prysznic, a potem muszę się spotkać z Bannonem.
– Czemu? – spytał Stuyvesant.
– Bo jestem świadkiem – odparł Reacher. – Widziałem strzelca na dachu. Kawałek pleców, gdy się odsuwał.
– Masz opis?
– Niedokładnie – odparł Reacher. – Widziałem go tylko przez moment. Nie potrafiłbym go opisać, ale coś w jego sposobie poruszania się mnie uderzyło. Widziałem go już wcześniej.