6

Czekał już na nich na środku długiego stołu w sali konferencyjnej. Wokół zebrała się niewielka grupka ludzi. Zamontowane w suficie halogeny oświetlały go idealnie. Brązowa koperta 20 na 30 centymetrów z metalowym zamknięciem, rozdarta z jednej strony. I pojedyncza kartka białego papieru, na której wydrukowano osiem słów: Dzień, w którym umrze Armstrong, zbliża się niechybnie. Wiadomość wydrukowano w dwóch liniach, idealnie wypośrodkowanych między marginesami, nieco powyżej środka kartki. Oprócz liter na papierze nie było nic innego. Ludzie przyglądali mu się w milczeniu. Mężczyzna w garniturze, wcześniej pilnujący recepcji, przecisnął się przez tłumek i zagadnął Froelich.

– Ja miałem w ręku kopertę – oznajmił. – Listu nie dotknąłem, wytrząsnąłem go.

– Jak się tu znalazł? – spytała.

– Strażnik z garażu poszedł do łazienki. Gdy wrócił, znalazł go na półce wewnątrz budki i przyniósł wprost do mnie. Przypuszczam, że też zostawił odciski na kopercie.

– Kiedy dokładnie?

– Pół godziny temu.

– W jaki sposób strażnik robi sobie przerwę? – spytał Reacher.

W sali zapadła cisza, ludzie odwrócili się, słysząc nowy głos. Mężczyzna z recepcji spojrzał na niego ostro z miną: kim ty do diabła jesteś?, później jednak dostrzegł twarz Froelich, wzruszył ramionami i odpowiedział posłusznie:

– Spuszcza szlaban i zamyka go. To wszystko. Biegnie

do łazienki, wraca też biegiem. Dwa, trzy razy na zmianę.

Siedzi tam pełnych osiem godzin.

Froelich skinęła głową.

– Nikt nie ma do niego pretensji. Czy ktoś wezwał już ekipę z laboratorium?

– Czekaliśmy na ciebie.

– W porządku, zostawcie go na stole. Niech nikt niczego nie dotyka. Zamknijcie pomieszczenie.

– Czy w garażu jest kamera? – zapytał Reacher.

– Tak, jest.

– Każ, by Nendick natychmiast przyniósł nam dzisiejszą taśmę.

Neagley wyciągnęła szyję, spoglądając na stół.

– Ujęli to dość kwieciście, nie sądzisz? A „niechybnie”

zdecydowanie eliminuje możliwość zwykłej zapowiedzi.

To otwarta groźba.

Froelich przytaknęła.

– Masz rację – powiedziała cicho. – Jeśli ktoś chciał zrobić dowcip, nagle stał się on bardzo poważny.

Wymówiła te słowa głośno, wyraźnie, i Reacher dostatecznie szybko zrozumiał, jaki miała w tym cel, by powieść wzrokiem po twarzach zebranych w sali osób. Żadna z nich nie zareagowała. Froelich zerknęła na zegarek.

– Armstrong jest już w powietrzu – oznajmiła. – W drodze do domu.

Przez sekundę milczała.

– Wezwijcie dodatkowy zespół – poleciła. – Połowa ludzi do Andrews, druga połowa do domu Armstronga. I dodatkowy samochód w konwoju. Jedźcie okrężną trasą.

Jeszcze przez chwilę ludzie czekali, potem zaczęli działać, szybko i sprawnie: elitarny zespół szykujący się do akcji. Reacher obserwował ich uważnie i podobało mu się to, co widział. Wraz z Neagley poszli za Froelich do jej biura. Tam zadzwoniła pod numer FBI i prosiła o pilne przysłanie zespołu z laboratorium. Wysłuchała odpowiedzi i odwiesiła słuchawkę.

– Nie ma raczej wątpliwości, co znajdą – rzuciła w przestrzeń. W tym momencie zapukał Nendick i wszedł do środka, niosąc w dłoni dwie kasety.

– Dwie kamery – wyjaśnił. – Jedna wewnątrz budki, wysoko na ścianie, skierowana w dół i na bok. Ma identyfikować kierowców w samochodach. Druga na zewnątrz, patrzy w głąb podjazdu, rejestruje zbliżające się wozy.

Położył obie kasety na biurku i wyszedł. Froelich podniosła pierwszą. Przysunęła krzesło do swego telewizora, włożyła kasetę do odtwarzacza i nacisnęła przycisk. To była kamera z budki. Filmowała pod ostrym kątem, mogła jednak uchwycić twarz kierowcy w oknie samochodu. Froelich przewinęła trzydzieści pięć minut, ponownie nacisnęła odtwarzanie. Wartownik siedział na swym stołku. Na ekranie widzieli jego lewy bark. Nie poruszał się. Froelich przewinęła taśmę do miejsca, w którym wstał. Dotknął kilku przycisków i zniknął. Przez trzydzieści sekund nic się nie działo. Potem na ekranie z prawej strony pojawiła się ręka, jedynie ręka w grubym miękkim rękawie, może tweedowym. Dłoń okrywała skórzana rękawiczka, w palcach tkwiła koperta. Właściciel ręki przepchnął ją przez na wpół

zamknięte przesuwane okienko i zsunął na półkę. Następnie ręka zniknęła.

– Wiedział o kamerze – podsumowała Froelich.

– Najwyraźniej – odparła Neagley. – Stał metr od budki i wyciągał rękę.

– Ale czy wiedział o drugiej? – spytał Reacher.

Froelich wyjęła pierwszą kasetę, wsadziła drugą. Przewinęła trzydzieści pięć minut, nacisnęła odtwarzanie. Ujrzeli przed sobą uliczkę podjazdową. Kiepskiej jakości nagranie sprawiło, że padające z zewnątrz plamy światła ostro kontrastowały z obszarami ukrytymi w cieniu. Cieniom brakowało szczegółów. Wszystko kręcono z wysoka, pod ostrym kątem. Góra obrazu obejmowała wyjazd na główną ulicę. Od dołu kończył się jakieś półtora metra od budki. Szerokość natomiast była doskonała, znakomita, wyraźnie widzieli obie ściany. Nikt nie zdołałby podejść do wejścia garażu, nie przechodząc przez pole widzenia kamery.

Taśma przesuwała się, nic się nie działo. Obserwowali licznik, póki nie dotarł do momentu wcześniejszego o dwadzieścia sekund od pojawienia się ręki. Wówczas skupili uwagę na ekranie. U góry pojawiła się postać, niewątpliwie mężczyzna, bez dwóch zdań. Ramiona i krok świadczyły o tym wyraźnie. Intruz miał na sobie ciężki tweedowy płaszcz, szary bądź ciemnobrązowy, ciemne spodnie, grube buty, szalik i kapelusz na głowie – z szerokim rondem, ciemny, zsunięty na czoło. Maszerował szybko, ze spuszczoną głową. Kamera cały czas ukazywała bardzo wyraźnie czubek kapelusza.

– Wiedział o drugiej kamerze – skomentował Reacher.

Taśma przesuwała się dalej. Mężczyzna szedł szybko, lecz wyraźnie miał swój cel. Nie spieszył się, nie biegł, cały czas panował nad sobą. W prawej dłoni trzymał kopertę,

którą przyciskał do ciała. Dotarł do dolnej krawędzi obrazu i zniknął, po czym pojawił się trzy sekundy później, już bez koperty. W tym samym tempie pomaszerował do końca uliczki i ostatecznie zniknął. Froelich zatrzymała taśmę.

– Opis?

– Niemożliwy – odparła Neagley. – Mężczyzna, nieco niski i przysadzisty, zapewne praworęczny. Nie widać, by kulał. Poza tym nie wiemy nic. Niczego nie widzieliśmy.

– Może nie aż tak przysadzisty – dodał Reacher. – Ten kąt skraca sylwetkę.

– Dysponował informacjami z wewnątrz – oświadczyła Froelich. – Wiedział o kamerach i przerwach wartownika. A zatem to jeden z nas.

– Niekoniecznie – nie zgodził się Reacher. – Może być z zewnątrz i po prostu was śledzić. Zewnętrzną kamerę da się dostrzec, jeśli dobrze poszukać. I mógł założyć istnienie tej drugiej. Większość firm używa podobnych. A wystarczyłoby parę dni obserwacji, by dowiedział się, jak wyglądają przerwy wartownika. Ale wiesz co? Nieważne, czy to ktoś z wewnątrz, czy z zewnątrz. Minęliśmy go o włos, musieliśmy, gdy pojechaliśmy przesłuchać sprzątaczy. Bo nawet jeśli to wasz człowiek, potrzebował czasu, by trafić na odpowiednią chwilę. Musiał obserwować. Zapewne siedział po drugiej stronie ulicy, wpatrując się w wejście, może przez lornetkę.

W biurze zapadła cisza.

– Nikogo nie widziałam – odparła Froelich.

– Ja też nie – dodała Neagley.

– Miałem zamknięte oczy – rzekł Reacher.

– I tak byśmy go nie zauważyli – mruknęła Froelich. -Kiedy usłyszał silnik, z pewnością się schował.

– Pewnie tak – przyznał Reacher. – Ale przez chwilę byliśmy bardzo blisko.

– Cholera. – Froelich westchnęła.

– Tak, cholera – powtórzyła Neagley.

– To co robimy teraz? – spytała Froelich.

– Nic – odparł Reacher. – Nic nie możemy zrobić. Wszystko to działo się ponad czterdzieści minut temu. Jeśli to ktoś z wewnątrz, zdążył już wrócić do domu, może leży w łóżku. Jeśli z zewnątrz, jest już na autostradzie i jedzie na zachód, północ, południe. Mógł już przejechać nawet pięćdziesiąt kilometrów. Trudno, abyśmy zawiadomili policję w czterech stanach i kazali im szukać jadącego samochodem praworęcznego mężczyzny, który nie kuleje. A lepszego opisu nie mamy.

– Mogliby poszukać płaszcza i kapelusza na tylnym siedzeniu.

– Jest listopad, Froelich. Wszyscy noszą płaszcze i kapelusze.

– Co zatem zrobimy? – spytała ponownie.

– Liczmy na najlepsze, uwzględniajmy najgorsze. Skup się na Armstrongu, na wypadek gdyby groźba była prawdziwa. Pilnuj go bardzo dokładnie. Jak mówił Stuyvesant, groźby to nie to samo co prawdziwy zamach.

– Jak wyglądają jego plany? – spytała Neagley.

– Dzisiejszą noc spędzi w domu. Jutro jedzie na Kapitol.

– No to wszystko w porządku. Na Kapitolu spisałaś się wzorowo. Jeśli nawet Reacher i ja nie zdołaliśmy przejść przez tamtejszą ochronę, nie uda się to żadnemu krępemu mężczyźnie w płaszczu. Zakładając, że krępy mężczyzna w płaszczu chce cokolwiek zrobić, a nie tylko trochę cię podenerwować.

– Tak sądzisz?

– Jak mówił Stuyvesant, odetchnij głęboko i bierz się do roboty. Bądź pewna siebie.

– To nie wystarczy. Muszę wiedzieć, kto to jest.

– Wcześniej czy później się dowiemy. Do tego czasu, jeśli nie możesz atakować, musisz się bronić.

– Ona ma rację – potwierdził Reacher. – Na wszelki wypadek skup się na Armstrongu.

Froelich z roztargnieniem skinęła głową. Wyjęła kasetę z odtwarzacza i z powrotem wsadziła pierwszą. Puściła ją ponownie, wpatrując się w ekran. Strażnik wrócił z łazienki, zauważył kopertę, podniósł ją i wybiegł z pola widzenia obiektywu.

– Nie wygląda to dobrze – rzekła.


* * *

Ekipa laboratoryjna z FBI zjawiła się godzinę później. Technicy sfotografowali kartkę papieru leżącą na stole konferencyjnym; do ustalenia skali użyli biurowej linijki. Następnie sterylną plastikową pincetą unieśli kartkę i kopertę i umieścili w dwóch osobnych workach na dowody. Froelich podpisała formularz potwierdzający ich przekazanie, a technicy zabrali list do siebie. Następnie dwadzieścia minut spędziła, rozmawiając przez telefon. Pilnowała Armstronga, który wysiadł z helikoptera marynarki wojennej w bazie Andrews i ruszył do domu.

– W porządku, wszystko bezpieczne – oznajmiła w końcu. – Na razie.

Neagley ziewnęła i przeciągnęła się.

– To zrób sobie przerwę. Bądź gotowa na ciężki tydzień.

– Czuję się tak głupio – mruknęła Froelich. – Nie wiem, czy to zabawa, czy wszystko dzieje się serio.

– Za bardzo się przejmujesz – powiedziała Neagley.

Froelich wbiła wzrok w sufit.

– Co teraz zrobiłby Joe?

Reacher uśmiechnął się i zawiesił głos.

– Pewnie poszedłby do sklepu i kupił sobie garnitur.

– Mówię poważnie.

– Na minutę zamknąłby oczy i rozpracował całą sprawę niczym zadanie szachowe. Czytał Karola Marksa, wiedziałaś? Mówił, że Marks tłumaczył każde zdarzenie jednym prostym pytaniem, które brzmiało: kto na tym zyska?

– I co?

– Załóżmy, że to rzeczywiście ktoś z wewnątrz. Karol

Marks powiedziałby: w porządku, jeden z waszych ludzi chce

na tym zyskać. Joe zapytałby: dobra, ale jak zamierza zyskać?

– Sprawiając, że zbłaźnię się na oczach Stuyvesanta?

– I zostaniesz zdegradowana bądź zwolniona. Bo w ten

sposób on na tym zyska. To byłby jego cel. I to jedyny cel. W takiej sytuacji Armstrongowi nic nie grozi. To najważniejsze. A potem Joe powiedziałby: dobra, załóżmy, że to nie ktoś z wewnątrz. Załóżmy, że to człowiek z zewnątrz. W jaki sposób on chce na tym zyskać?

– Zabijając Armstronga.

– I to coś mu daje. Joe stwierdziłby, że musisz zachowywać się tak, jakby to był człowiek z zewnątrz. Działać bardzo spokojnie, bez paniki i przede wszystkim skutecznie. W ten sposób upieczesz dwie pieczenie przy jednym ogniu. Zachowując spokój, nie pozwolisz zyskać człowiekowi z wewnątrz. Jeśli ci się uda, udaremnisz plany człowieka z zewnątrz.

Froelich, wyraźnie sfrustrowana, skinęła głową.

– Ale z kim mamy do czynienia? Co powiedzieli sprzątacze?

– Nic – odparł Reacher. – Osobiście uważam, że ktoś, kogo znają, przekonał ich, by przemycili list do środka, lecz nie chcą się do tego przyznać.

– Powiem Armstrongowi, żeby jutro został w domu.

Reacher pokręcił głową.

– Nie możesz. Jeśli to zrobisz, co dzień będziesz w każdym cieniu widziała zagrożenie. A on będzie się ukrywał przez następne cztery lata. Po prostu zachowaj spokój. Bądź twarda.

– Łatwo powiedzieć.

– Łatwo zrobić. Odetchnij głęboko.

Przez chwilę Froelich stała bez ruchu, milczała. W końcu przytaknęła.

– Dobrze – zdecydowała. – Załatwię wam kierowcę.

Bądźcie tu o dziewiątej rano. Mamy kolejną naradę strategiczną, dokładnie tydzień po pierwszej.


* * *

Poranek był wilgotny i bardzo zimny, jakby przyroda miała już dosyć jesieni i szykowała się do zimy. Spaliny snuły się po ulicach niskimi białymi pasmami. Piesi maszerowali szybko chodnikami, ukrywając twarze pod maskami szalików. Neagley i Reacher spotkali się o ósmej czterdzieści na postoju taksówek przed hotelem. Czekał już tam na nich samochód Secret Service, parkujący nieprzepisowo z włączonym silnikiem. Kierowca stał tuż obok. Miał około trzydziestki, ubrany był w ciemny płaszcz i rękawiczki. Wspinał się na palce, niespokojnie wodząc wzrokiem po twarzach tłumu. Oddychał ciężko, wydmuchując w powietrze biały obłok pary.

– Sprawia wrażenie zdenerwowanego – zauważyła

Neagley.

Wewnątrz samochodu było bardzo ciepło. Przez całą drogę kierowca nie odezwał się ani razu. Nie powiedział nawet, jak się nazywa; po prostu przeciskał się przez poranny korek. Z piskiem opon wjechał do podziemnego garażu.

Poprowadził ich szybko do holu i do windy. Wjechali trzy piętra w górę i dotarli do recepcji. Za ladą siedział inny mężczyzna. Ręką wskazał korytarz prowadzący do sali konferencyjnej.

– Zaczęli już bez was – poinformował. – Lepiej się pospieszcie.

W sali konferencyjnej zastali wyłącznie Froelich i Stuyvesanta siedzących naprzeciw siebie po przeciwnych stronach stołu. Oboje milczeli, oboje byli bladzi. Na lśniącym blacie między nimi leżały dwa zdjęcia. Jedno oficjalne, zrobione wczoraj przez techników FBI, przedstawiające liczącą osiem słów wiadomość. Dzień, w którym umrze Armstrong, zbliża się niechybnie. Drugie wykonano polaroidem i przedstawiało inną kartkę papieru. Reacher podszedł bliżej i pochylił się nad nią.

– Cholera – rzucił.

Polaroid przedstawiał pojedynczy arkusik papieru listowego, dokładnie taki jak poprzednie trzy, ten sam format. Wydrukowana wiadomość, dwie linijki starannie wypośrodkowane w połowie wysokości. Sześć słów: Jutro zostanie przeprowadzona demonstracja waszej nieskuteczności.

– Kiedy to przyszło? – spytał.

– Dziś rano – odparła Froelich. – Pocztą. Adresowane do Armstronga w jego biurze, ale cała jego poczta przechodzi przez nas.

– Gdzie nadane?

– W Orlando na Florydzie, stempel z piątku.

– Następny popularny ośrodek turystyczny – zauważył Stuyvesant.

Reacher przytaknął.

– Wyniki badania tego z wczoraj?

– Właśnie dostałam potwierdzenie przez telefon – odparła Froelich. – Wszystko jest identyczne, odcisk kciuka

i tak dalej. Jestem pewna, że z tym będzie tak samo. Właśnie nad nim pracują.

Reacher długą chwilę wpatrywał się w zdjęcia. Odciski były całkowicie niewidoczne, miał jednak wrażenie, że je dostrzega. Zupełnie jakby świeciły w ciemności.

– Kazałem aresztować sprzątaczy – oznajmił Stuyvesant.

Nikt się nie odezwał.

– Jaka jest wasza pierwsza reakcja? – spytał Stuyvesant. – Żart czy prawdziwa groźba?

– Prawdziwa – odparła Neagley. – Tak myślę.

– Na razie to nie ma znaczenia – dodał Reacher. – Ponieważ jak dotąd nic się nie stało, a póki nie dowiemy się czegoś więcej, zachowujmy się, jakby była prawdziwa.

Stuyvesant skinął głową.

– To samo zalecała Froelich. Zacytowałem jej Karola Marksa, Manifest komunistyczny.

– Raczej Kapitałpoprawił Reacher. Podniósł ze stołu zdjęcie z polaroidu i obejrzał je ponownie. Było odrobinkę rozmazane, papier wydawał się bardzo biały w świetle lampy błyskowej. Ale wiadomość pozostawała aż nadto wyraźna. – Dwa pytania – rzekł. – Po pierwsze: jak dobrze jest dziś zabezpieczony?

– Tak dobrze, jak tylko można – odparła Froelich. – Podwoiłam jego zespół. Ma opuścić dom o jedenastej. Zamiast zwykłej limuzyny wezwałam opancerzoną, pełna obsada. Po obu stronach domu montujemy namioty, ani na moment nie znajdzie się na otwartej przestrzeni. Powiemy mu, że to kolejne ćwiczenia.

– Wciąż jeszcze o niczym nie wie?

– Nie – odparła Froelich.

– Standardowa procedura – dodał Stuyvesant. – Nie mówimy im.

– Tysiące gróźb rocznie? – spytała Neagley.

Stuyvesant skinął głową.

– Właśnie. Większość to zwykły szum informacyjny. Czekamy, póki nie zyskamy absolutnej pewności, a nawet wtedy nie zawsze naciskamy. Mają na głowie ważniejsze rzeczy. Zmartwienia to nasza praca.

– Dobra, drugie pytanie – podjął Reacher. – Gdzie jest jego żona? Ma też dorosłe dziecko, zgadza się? Musimy założyć, że atak na rodzinę stanowiłby całkiem niezłą demonstrację waszej nieskuteczności.

Froelich przytaknęła.

– Jego żona jest tu, w Waszyngtonie. Wczoraj przyjechała z Dakoty Północnej. Póki zostanie w domu bądź

w pobliżu, nic jej nie grozi. Córka jest na praktykach na

Antarktydzie, meteorologia czy coś w tym stylu. Siedzi

w chacie otoczonej setkami tysięcy kilometrów kwadratowych lodu. Nie moglibyśmy jej zapewnić lepszej ochrony.

Reacher odłożył zdjęcie na stół.

– Jesteś pewna siebie? – spytał. – Co do dzisiejszego

dnia?

– Denerwuję się jak cholera.

– Ale?

– Jestem tak pewna, jak tylko potrafię.

– Chcę obserwować wszystko z Neagley.

– Sądzisz, że schrzanimy sprawę?

– Nie, ale i tak będziesz miała pełne ręce roboty. Jeśli

nasz człowiek znajdzie się w pobliżu, możesz okazać się

zbyt zajęta, by go dostrzec. A jeżeli groźba jest prawdziwa

i zechce zorganizować swoją demonstrację, będzie musiał

znaleźć się w pobliżu.

– Zgoda – rzucił Stuyvesant. – Jedźcie tam z Neagley,

będziecie wszystko obserwować.


* * *

Froelich zawiozła ich do Georgetown swym suburbanem. Przyjechali tuż przed dziesiątą, wysiedli trzy przecznice przed domem Armstronga, Froelich pojechała dalej. Dzień był zimny, lecz blade słońce starało się, jak mogło. Neagley stanęła nieruchomo i rozejrzała się na wszystkie strony.

– Pozycje? – spytała.

– Zataczamy kręgi w promieniu trzech przecznic. Ty zgodnie z ruchem wskazówek zegara, ja przeciwnie. Potem zostaniesz na południu, ja na północy. Spotkamy się w jego domu, gdy wyjedzie.

Neagley skinęła głową i odeszła na zachód. Reacher pomaszerował na wschód, prosto w słabe poranne słońce. Niezbyt dobrze znał Georgetown. Poza zeszłym tygodniem, gdy obserwował dom Armstronga, zwiedzał je tylko raz, krótko, tuż po odejściu ze służby. Pamiętał studencką atmosferę, kafejki i eleganckie rezydencje. Nie znał jednak tego miejsca tak, jak zna je policjant. Policjant polega na uczuciu, że coś nie pasuje, coś jest nie tak, wygląda niezwykle. Jakiś typ twarzy, marka samochodu nie pasują do tej dzielnicy. Kiedy ktoś nie mieszka w danym miejscu, nie potrafi odpowiedzieć na podobne pytania. Możliwe też, że w miejscu takim jak Georgetown w ogóle się nie da na nie odpowiedzieć. Wszyscy tutejsi mieszkańcy pochodzą skądinąd, są tu z jakiegoś powodu: studiują, pracują dla rządu. To miejsce przejściowe, ma tymczasową, stale zmieniającą się populację. Kończysz studia, wyjeżdżasz. Zostajesz przegłosowany, przeprowadzasz się gdzie indziej. Robisz majątek, przenosisz się do Chavy Chase. Bankrutujesz, lądujesz w parku.

Zatem praktycznie każdy, kogo widział, mógł być podejrzany. Reacher potrafiłby przekonująco oskarżyć każdego. Kto był tu na miejscu? Stary porsche z zepsutą rurą wydechową przejechał obok z łoskotem. Tablice z Oklahomy, nieogolony kierowca. Kim był? Obok zardzewiałego rabbita parkował nowiuteńki mercury sable. Sable był czerwony, niemal na pewno wynajęty. Kto go wynajął? Jakiś gość, który przyjechał tu z zadaniem specjalnym? Reacher okrążył samochód, zajrzał przez szybę na tylne siedzenie: ani śladu płaszcza czy kapelusza. Nie dostrzegł też otwartej ryzy papieru biurowego firmy Georgia-Pacific ani pudełka lateksowych lekarskich rękawiczek. Do kogo należał rabbit? Studenta czy anarchisty z prowincji, który w domu ma drukarkę Hewlett-Packarda?

Na chodnikach dostrzegł ludzi. W każdej chwili było widać co najmniej cztery, pięć osób – młodych, starych, białych, czarnych, brązowych. Mężczyzn, kobiety, młodzież z plecakami pełnymi książek. Niektórzy kroczyli szybko, inni spacerowali. Jedni zmierzali wyraźnie do sklepu, inni równie wyraźnie wracali. Jeszcze inni sprawiali wrażenie, jakby szli gdzieś bez celu. Obserwował ich wszystkich kątem oka, ale nie zauważył nic wyjątkowego.

Od czasu do czasu sprawdzał wyższe okna. Było ich mnóstwo. Świetny teren dla strzelca. Labirynt domów, tylnych wyjść, wąskich alejek. Lecz karabin niczego by nie zdziałał w starciu z opancerzoną limuzyną. Zamachowiec potrzebowałby do tego pocisku przeciwpancernego. Choćby najpopularniejszego, AT-4. Dziewięćdziesięciocentymetrowa rura z włókna szklanego, wystrzeliwująca trzy-kilowy pocisk, zdolny przebić dwudziestosiedmiocentymetrowy pancerz. A potem w grę wchodził już efekt kumulacyjny. Dziura wlotowa pozostawała niewielka, toteż

wybuch ograniczał się do wnętrza pojazdu. Z Armstronga zostałyby maleńkie, zwęglone strzępy, nie większe niż ślubne konfetti. Reacher przebiegł wzrokiem po wysokich oknach. Wątpił, by limuzyna miała zbyt gruby pancerz na dachu. Uznał, że musi spytać o to Froelich. A także o to, czy często jeździ tym samym samochodem co jej podopieczny.

Skręcił za róg i znalazł się na końcu ulicy Armstronga. Ponownie uniósł wzrok ku wysokim oknom. Zwykła demonstracja nie wymagałaby prawdziwego pocisku. Karabin na nic by się nie zdał, ale dowód stanowiłby całkiem niezły. Parę odłupanych kawałków kuloodpornej szyby limuzyny z pewnością zostałoby zauważonych. Wystarczyłby nawet pistolet do paintballu. Kilka czerwonych plam na tylnym oknie też stanowiłoby jasną wiadomość. Lecz jak okiem sięgnąć na górnych piętrach panował spokój, okna były czyste, zasłonięte i zamknięte w obronie przed chłodem. Same domy wyglądały spokojnie i cicho, pogodnie i bogato.

Niewielka grupka gapiów zebrała się nieopodal oddziału Secret Service wznoszącego markizę pomiędzy domem Armstronga i krawężnikiem. Przypominała ona długi, wąski, biały namiot. Ciężkie białe płótno, całkowicie nieprzejrzyste. Z jednej strony przylegało dokładnie do cegieł wokół drzwi frontowych Armstronga, z drugiej wyjście otaczał kołnierz przypominający rękawy lotniskowe. Miał za zadanie dopasować się do kształtu limuzyny. Drzwi limuzyny otworzą się wewnątrz, Armstrong przejdzie z bezpiecznego zamknięcia w domu wprost do opancerzonego samochodu, ani na moment nie ukazując się obserwatorom.

Reacher obszedł szerokim łukiem grupkę ciekawskich. Nie wyglądali groźnie. Przypuszczał, że w większości to

sąsiedzi, ubrani, jakby nie musieli iść daleko. Ruszył w głąb ulicy, cały czas szukając otwartych okien na górze. Z pewnością byłyby podejrzane przy takiej pogodzie. Ale niczego nie dostrzegł. Szukał też ludzi, którzy nic nie robią, i znalazł ich wielu. W tej dzielnicy w co drugim lokalu mieściła się kawiarenka, a w każdej z nich siedzieli klienci zabijający czas. Sączyli kawę z ekspresu, czytali gazety, rozmawiali przez telefony komórkowe, zapisywali coś w wymiętych notesach, bawili się elektronicznymi gadżetami. Reacher wybrał kafejkę, z której miał znakomity widok na południe, na całą ulicę, a także odrobinę na wschód i zachód. Kupił zwykłą czarną kawę i usiadł. Zaczął czekać, obserwując wszystko uważnie. O 10:55 na ulicy zjawił się czarny suburban i zaparkował tuż przy krawężniku na północ od namiotu. Po nim pojawił się długi czarny cadillac, który stanął dokładnie przy markizie. Za nim czarny lincoln town car. Wszystkie trzy sprawiały wrażenie bardzo ciężkich, wszystkie trzy miały wzmocnione okna i zaciemnione szyby. Z pierwszego wysypało się czterech agentów, którzy zajęli pozycje na chodniku – dwaj na północ od domu, dwaj na południe. Dwa radiowozy przejechały wolno ulicą. Pierwszy zatrzymał się na środku drogi spory kawałek przed konwojem Secret Service, drugi dalej, z tyłu. Oba zapaliły koguty, zatrzymując ruch. Nie był zbyt duży. Niebieski chevy malibu i złoty lexus czekały cierpliwie na przejazd. Reacher żadnego z nich nie widział wcześniej, żaden nie krążył po okolicy. Spojrzał na namiot, próbując zgadnąć, kiedy przejdzie nim Armstrong. Nie dało się. Wciąż wpatrywał się w koniec pod domem, gdy usłyszał ciche trzaśniecie opancerzonych drzwi. Czterej agenci biegiem wrócili do suburbana i cały konwój wystartował. Pierwszy radiowóz śmignął naprzód. Suburban, cadillac

i town car dogoniły go i odjechały ulicą. Konwój zamykał drugi radiowóz. Cała piątka skręciła na wschód dokładnie przed kawiarenką Reachera. Opony zapiszczały na asfalcie, samochody przyspieszyły. Odprowadził je wzrokiem, potem odwrócił się z powrotem, popatrzył, jak tłumek na ulicy rozchodzi się powoli. W okolicy znów zapanował spokój.


* * *

Obserwowali odjazd kawalkady z punktu obserwacyjnego około osiemdziesięciu metrów od miejsca, w którym siedział Reacher. Obserwacja potwierdziła to, co już wiedzieli. Duma zawodowa nie pozwalała im skreślić dojazdów do pracy jako niemożliwych, lecz nie uznali ich za sprzyjającą sposobność. Zdecydowanie nie. W istocie gorszej już nie znali. Całe szczęście strona sieciowa oferowała znacznie bardziej kuszące okazje.

Nieco okrężną trasą pokonali kolejne ulice i bez żadnych przygód wrócili do wynajętego czerwonego sable'a.


* * *

Reacher pociągnął ostatni łyk kawy i pomaszerował w stronę domu Armstrongów. W miejscu gdzie drogę blokował namiot, zszedł na jezdnię. Biały płócienny tunel prowadził wprost do frontowych drzwi Armstronga. Drzwi były zamknięte. Reacher szedł dalej; zatrzymał się na chodniku tuż przed Neagley, nadchodzącą z przeciwnej strony.

– W porządku? – spytał.

– Kilka okazji – odparła. – Nie widziałam nikogo, kto chciałby je wykorzystać.

– Ja też nie.


– Podoba mi się namiot i opancerzony wóz.

Reacher przytaknął.

– To eliminuje karabiny.

– Nie do końca – rzekła Neagley. – Snajperski kaliber

pięćdziesiąt przebiłby pancerz pociskiem AP lub API

Browninga.

Reacher się skrzywił. Oba pociski budziły respekt. Standardowy pocisk przeciwpancerny przebija stalowy pancerz, pocisk przeciwpancerno-zapalający przepala się przezeń na wylot. W końcu jednak pokręcił głową.

– Nie miałby szansy wycelować. Najpierw musiałby zaczekać, aż zjawi się samochód. Mieć pewność, że Armstrong jest w środku. A potem strzelić do dużego jadącego pojazdu o ciemnych oknach. Szansa jedna na sto, że trafiłby akurat siedzącego w środku Armstronga.

– Potrzeba zatem AT-4.

– Tak też pomyślałem.

– Wyposażonego w ładunek wybuchowy do ataku na samochód. Można też wstrzelić bombę fosforową do domu.

– Skąd?

– Wykorzystałabym okno na piętrze w domu obok rezydencji Armstronga, po drugiej stronie uliczki. Ochrona skupia się z przodu.

– Jak byś się tam dostała?

– Udając kogoś uprawnionego, hydraulika, pracownika elektrowni. Kogokolwiek, kto mógłby przyjść z dużą skrzynką na narzędzia.

Reacher przytaknął, milczał.

– To będą ciężkie cztery lata – dodała Neagley.

– Albo osiem.

W tym momencie usłyszeli za sobą syk opon i szum potężnego silnika. Gdy się odwrócili, Froelich wyskakiwała już ze swego suburbana. Przystanęła obok nich, dwadzieścia metrów przed domem Armstronga. Gestem wezwała

ich do samochodu. Neagley siadła z przodu, Reacher wyciągnął się na tylnych siedzeniach.

– Widzieliście kogoś? – spytała.

– Mnóstwo ludzi – odparł Reacher. – Od żadnego nie kupiłbym taniego zegarka.

Froelich zdjęła stopę z hamulca i powoli ruszyła naprzód, nie dodając gazu. Cały czas trzymała się krawężnika. Zahamowała ponownie, gdy tylne drzwi ustawiły się dokładnie na poziomie wyjścia z namiotu. Oderwała dłoń od kierownicy i przemówiła do mikrofonu zamocowanego na przegubie.

– Jedynka gotowa.

Reacher spojrzał w prawo poprzez płócienny tunel, ujrzał otwierające się drzwi frontowe i wychodzącego mężczyznę. To był Brook Armstrong we własnej osobie. Od pięciu miesięcy gazety prześcigały się w drukowaniu jego fotografii, a niedawno Reacher sam przez cztery dni śledził każdy jego krok. Armstrong miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy w kolorze khaki, w ręku trzymał skórzaną teczkę. Maszerował przez namiot – ani wolno, ani szybko. Zza progu obserwował go agent w garniturze.

– Konwój był fałszywy – oznajmiła Froelich. – Od czasu do czasu tak robimy.

– Mnie nabraliście – odparł Reacher.

– Nie mówcie mu, że to nie ćwiczenia – poprosiła Froelich. – Pamiętajcie, on wciąż o niczym nie wie.

Reacher wyprostował się i przesunął, by zrobić miejsce. Armstrong otworzył drzwi, siadł obok niego.

– Dzień dobry, M.E. – rzekł.

– Dzień dobry, proszę pana – odparła. – To moi współpracownicy, Jack Reacher i Frances Neagley.

Neagley odwróciła się nieco, Armstrong wyciągnął długą rękę między siedzeniami, by uścisnąć jej dłoń.

– Ja panią znam – powiedział. – Spotkaliśmy się na przyjęciu w czwartek. Jest pani jedną z darczyńców.

– Prawdę mówiąc, pracuje dla ochrony – odparła Froelich. – Przeprowadzaliśmy tam pewne tajne ćwiczenia. Analizę skuteczności zabezpieczeń.

– Byłam zachwycona – dodała Neagley.

– Wspaniale – chwalił Armstrong. – Proszę mi wierzyć, jestem bardzo wdzięczny za to, jak doskonale wszyscy się mną zajmują. Nie zasłużyłem sobie na to, naprawdę.

Wspaniały, pomyślał Reacher. W głosie Armstronga, jego wyrazie twarzy, oczach widać było wyłącznie przemożne zainteresowanie osobą Neagley, jakby wolał rozmawiać z nią niż z kimkolwiek innym na całym świecie. Musiał mieć też świetną pamięć, skoro zdołał ją zapamiętać spośród tysiąca osób obecnych na przyjęciu cztery dni temu. O tak, urodzony polityk. Teraz odwrócił się, uścisnął dłoń Reachera i rozświetlił wnętrze samochodu uśmiechem szczerej radości.

– Miło mi pana poznać, panie Reacher – zapewnił.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Reacher i odkrył, że także się uśmiecha. Od razu polubił faceta. Armstrong miał mnóstwo uroku osobistego, otaczała go aura charyzmy. A jeśli nawet dziewięćdziesiąt dziewięć procent z tego uznać za polityczne udawanki, wciąż można było zachwycić się tym, co zostało, i to bardzo.

– Pan też pracuje w ochronie? – spytał Armstrong.

– Jestem doradcą – wyjaśnił Reacher.

– Spisujecie się naprawdę na medal. Cieszę się, że z nami pracujecie.

W słuchawce Froelich coś pisnęło i kobieta ruszyła naprzód, zmierzając w stronę Wisconsin Avenue. Dołączyła

do ruchu, kierując się na południe i wschód, do centrum miasta. Słońce znów zniknęło, za przyciemnianymi szybami miasto wyglądało szaro i smutno. Armstrong westchnął cicho, z ukontentowaniem wpatrując się w domy za oknem, jakby wciąż budziły w nim zachwyt. Pod płaszczem miał na sobie nieskazitelny garnitur, gładką koszulę i jedwabny krawat. Wyglądał imponująco. Reacher miał nad nim pięć lat, siedem i pół centymetra i dwadzieścia kilo przewagi, ale w porównaniu z Armstrongiem czuł się drobny, nieciekawy i słaby. Jednocześnie jednak wiceprezydent wyglądał bardzo prawdziwie, uczciwie – można było z łatwością wyobrazić go sobie w starej, podartej kraciastej kurtce rąbiącego drewno na podwórzu. Wyglądał na poważnego polityka, ale też fajnego faceta. Był wysoki, kipiał energią. Błękitne oczy, przeciętne rysy twarzy, niesforne włosy migoczące złotem. Sprawiał wrażenie sprawnego fizycznie – nie sprawnością nabytą na siłowni, lecz jakby urodził się silny. Miał silne ręce, pozbawione ozdób poza wąską złotą obrączką. Popękane, niezadbane paznokcie.

– Wojskowe szkolenie? Mam rację? – spytał.

– Ja? – odparła Neagley.

– Myślę, że oboje. Oboje jesteście cały czas czujni. On obserwuje mnie, a pani okna, zwłaszcza na światłach. Znam takie zachowanie, mój ojciec był wojskowym.

– Zawodowym?

Armstrong się uśmiechnął.

– Nie czytała pani mojej oficjalnej biografii. Zamierzał zostać na służbie, ale jeszcze przed moimi narodzinami zdrowie zmusiło go do odejścia i zajął się przemysłem drzewnym. Ale nigdy nie stracił tego czegoś, zawsze wyglądał na wojskowego.

Froelich zjechała z M Street i ruszyła równolegle do Pennsylvania Avenue, mijając biura prezydenckie i Biały Dom. Armstrong wyciągnął szyję, przyglądając mu się z uwagą. Uśmiechnął się, wokół jego oczu zarysowała się sieć kurzych łapek.

– Niewiarygodne, prawda – rzekł. – Ze wszystkich ludzi zdumionych moim pojawieniem się tutaj ja jestem zaskoczony najbardziej, wierzcie mi.

Froelich minęła własne biuro w budynku Departamentu Skarbu, kierując się w stronę widocznej w dali kopuły Kapitolu.

– Czy w Departamencie Skarbu nie pracował przypadkiem Reacher? – spytał Armstrong.

Świetna pamięć do nazwisk, pomyślał Reacher.

– Mój starszy brat – wyjaśnił.

– Jaki ten świat mały – zauważył jego rozmówca.

Froelich dotarła do Constitution Avenue, okrążyła Kapitol, skręciła w lewo w First Street i skierowała się w stronę białego namiotu prowadzącego do bocznego wejścia biur senackich. Po obu stronach parkowały dwie limuzyny Secret Service, czterech agentów stało na chodniku. Sprawiali wrażenie czujnych i mocno zmarzniętych. Froelich zatrzymała się tuż przy krawężniku przy wylocie namiotu. Sprawdziła pozycję, podjechała kilka centymetrów dalej, tak aby drzwi Armstronga znalazły się wewnątrz osłony. Reacher ujrzał czekającą w tunelu trójkę agentów. Jeden z nich wystąpił naprzód, otworzył drzwi suburbana. Armstrong uniósł brwi, jakby cała ta krzątanina mocno go bawiła.

– Miło mi było was poznać – rzekł. – I dzięki, M.E.

Potem wysiadł w płócienny półmrok, zamknął za sobą

drzwi, agenci otoczyli go i odprowadzili w stronę budynku.

Reacher dostrzegł czekających wewnątrz strażników w mundurach. Armstrong przeszedł przez próg, drzwi się za nim zatrzasnęły. Froelich odjechała od krawężnika, minęła zaparkowane samochody i skierowała się na północ, w stronę Union Station.

– W porządku – rzuciła z wyraźną ulgą. – Jak dotąd wszystko dobrze.

– Trochę ryzykowałaś – zauważył Reacher.

– Ryzyko jak dwa do dwustu osiemdziesięciu jeden milionów – dodała Neagley.

– O czym wy mówicie?


– Jedno z nas mogło wysłać te listy.

Froelich się uśmiechnęła.

– Uznałam, że to nie wy. Co o nim myślicie?

– Spodobał mi się – powiedział Reacher. – Naprawdę.


– Mnie też – dodała Neagley. – Podoba mi się od czwartku. I co teraz?

– Przez cały dzień będzie tam miał spotkania. Lunch zje w jadalni, około siódmej zabierzemy go do domu. Żona będzie już czekać. Wypożyczymy im kasetę czy coś w tym stylu. Pozostaną tam cały wieczór.

– Potrzebne nam informacje – stwierdził Reacher. – Nie wiemy, jak dokładnie może wyglądać ta demonstracja ani gdzie się odbędzie. To może być wszystko, począwszy od graffiti. Nie chcemy, by coś nam umknęło, jeśli w ogóle się wydarzy.

Froelich skinęła głową.

– Sprawdzimy o północy, zakładając, że dożyje do północy.

– Chcę też, żeby Neagley jeszcze raz przesłuchała sprzątaczy. Jeśli dowiemy się od nich tego, czego potrzebujemy, będziemy mogli odpocząć.

– Chciałabym – westchnęła Froelich.


* * *

Wysadzili Neagley przed aresztem federalnym, po czym wrócili do biura Froelich. Czekały już tam na nich pisemne raporty z laboratoriów FBI, dotyczące dwóch ostatnich listów. Niczym nie różniły się od pierwszych dwóch. Znaleźli też jednak dodatkowy raport chemika, który wykrył coś nietypowego w odciskach palców.

– Skwalen – powiedziała Froelich. – Słyszałeś kiedyś

o czymś takim?

Reacher pokręcił głową.

– To acykliczny węglowodór, rodzaj oleju. Chemicy znaleźli jego ślady w odciskach palców. W trzecim i czwartym nieco więcej niż w pierwszym i drugim.

– W odciskach zawsze jest olej. W ten sposób powstają.

– Ale zwykle to typowy olej z ludzkiej skóry. To co innego. C30H50. To rybi olej, występuje w wątrobie rekinów.

Przesunęła kartkę po biurku. Pokrywały ją skomplikowane informacje na temat chemii organicznej. Skwalen był olejem naturalnym używanym jako staroświecki smar w delikatnych urządzeniach, takich jak zegarki mechaniczne. Na dole dopisano też, że po uwodornieniu skwalen pisany przez „e” zamienia się w skwalan pisany przez „a”.

– Co to znaczy uwodornianie? – spytał Reacher.

– Dodaje się wody? – zgadywała Froelich.

Wzruszył ramionami, a ona sięgnęła na półkę, wyjęła słownik i otworzyła na literze „u”.

– Nie – rzekła. – To znaczy, że do cząsteczki przyłącza

się dodatkowe atomy wodoru.

– No tak, teraz wszystko jasne. Miałem marne oceny z chemii.

– To znaczy, że nasz człowiek może zajmować się łowieniem rekinów.

– Albo zarabia na życie, patrosząc ryby – dodał Reacher. – Albo pracuje w sklepie rybnym. Albo to zegarmistrz i miał wybrudzone ręce, bo smarował jakiś mechanizm.

Froelich otworzyła szufladę, pogrzebała w teczce i wyciągnęła kolejną kartkę. Podała mu ją. Było to zdjęcie wielkości naturalnej, przedstawiające odcisk kciuka.

– To nasz człowiek? – spytał Reacher.

Froelich przytaknęła. Odcisk był bardzo wyraźny, może najwyraźniejszy, jaki Reacherowi zdarzyło się oglądać. Wszystkie krawędzie i spirale odcisnęły się idealnie. Wyraźnie i zdumiewająco prowokująco. Był też wielki, bardzo duży. Poduszeczka kciuka liczyła niemal trzy centymetry szerokości.

Reacher położył obok własny kciuk. Był mniejszy, a nie miał najdelikatniejszych dłoni na świecie.

– To nie jest kciuk zegarmistrza – mruknęła Froelich.

Reacher powoli skinął głową. Facet musiał mieć ręce jak kiście bananów i szorstką skórę, by odcisk rysował się tak wyraźnie.

– Pracuje fizycznie – stwierdził.

– Czyli rybak – odparła Froelich. – Gdzie się łowi rekiny?

– Może na Florydzie.

– Orlando jest na Florydzie.

W tym momencie zadźwięczał jej telefon. Podniosła słuchawkę, jej twarz zmarkotniała, wbiła wzrok w sufit, przyciskając słuchawkę ramieniem.

– Armstrong musi złożyć wizytę w Departamencie Pracy – powiedziała. – I chce iść pieszo.

Загрузка...