10

Starali się pomóc, ale nic to nie dało. Nendick leżał bez ruchu na kuchennej podłodze. Nie był w pełni przytomny, ale też nie nieprzytomny, jakby pogrążony w transie, zahibernowany. Skórę miał bladą, wilgotną od potu, słaby puls. Oddychał płytko. Reagował na dotyk i światło, i nic poza tym. W godzinę później znalazł się w strzeżonym pokoju w wojskowym centrum medycznym Waltera Reeda. Wstępna diagnoza brzmiała: katatonia wywołana psychozą.

– Mówiąc po ludzku, jest sparaliżowany strachem – wyjaśnił lekarz. – Medycyna zna takie przypadki, najczęściej zdarzają się wśród ludzi przesądnych, na Haiti, w częściach Luizjany. Innymi słowy w krajach voodoo. Objawy to bladość, zimne poty, spadek ciśnienia krwi, stan bliski nieświadomości. Zupełne przeciwieństwo działania adrenaliny. To proces neurogeniczny. Serce pracuje wolniej, duże naczynia krwionośne jamy brzusznej odciągają krew od mózgu. Wyłącza się większość świadomych funkcji.

– Jakie zagrożenie może wywołać taką reakcję? – spytała cicho Froelich.

– Takie, w które ofiara naprawdę wierzy – odparł lekarz. – To właśnie klucz. Ofiara musi być przekonana. Powiedziałbym, że porywacze żony opisali mu, co z nią zrobią, jeśli zacznie mówić. Następnie wasze przybycie wywołało

kryzys, bo przestraszył się, że będzie mówił. Może nawet chciał mówić, ale wiedział, że mu nie wolno. Nie chciałbym zgadywać, czym dokładnie mu zagrozili.

– Czy on wyzdrowieje? – spytał Stuyvesant.

– To zależy od stanu jego serca. Jeśli ma skłonności do chorób serca, mogą pojawić się kłopoty. Takiemu stanowi towarzyszą niezwykłe obciążenia.

– Kiedy będziemy mogli z nim porozmawiać?

– Nieprędko. Najogólniej mówiąc, to zależy od niego. Musi dojść do siebie.

– To bardzo ważne. Dysponuje niezbędnymi informacjami.

Doktor pokręcił głową.

– Może za kilka dni – rzekł. – Może nigdy.

Czekali długą, bezowocną godzinę, podczas której nic się nie działo. Nendick leżał bez ruchu, otoczony pikającymi maszynami. Oddychał powoli i to wszystko. W końcu zrezygnowali, zostawili go tam i w ciemności w milczeniu wrócili do biura. Ponownie zajęli miejsca w pozbawionej okien sali konferencyjnej, zmagając się z następną poważną decyzją.

– Musicie powiedzieć Armstrongowi – oznajmiła Neagley.

– Urządzili już demonstrację, teraz pozostaje im tylko prawdziwy zamach.

Stuyvesant pokręcił głową.

– Nigdy im nie mówimy. To nasza polityka. Robimy tak od stu jeden lat i nie zamierzamy tego zmieniać.

– Więc powinniśmy ograniczyć jego występy – wtrąciła Froelich.

– Nie – odrzekł Stuyvesant. – Coś takiego samo w sobie stanowiłoby przyznanie się do porażki. Poza tym to bilet w jedną stronę. Jeśli raz tak postąpimy, będziemy to robić

zawsze, przy każdym następnym zagrożeniu. Nie może do tego dojść. Musimy go bronić, jak tylko umiemy. Zacznijmy zatem planować, przed czym go bronimy. Co wiemy?

– Że zginęło już dwóch mężczyzn – odparła Froelich.

– Dwóch mężczyzn i jedna kobieta – poprawił Reacher.

– Przyjrzyjcie się statystykom. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto porwanie równa się zabójstwu.

– Zdjęcia dowodziły, że żyje – nie zgodził się Stuyvesant.

– Dopóki Nendick nie zrobił tego, co kazano. A zrobił prawie dwa tygodnie temu.

– Wciąż to robi. Nie mówi, toteż nie zamierzam tracić nadziei.

Reacher nie odpowiedział.

– Wiesz coś o niej? – spytała Neagley.

Stuyvesant pokręcił głową.

– Nigdy jej nie spotkałem, nawet nie wiem, jak się nazywa. Praktycznie nie znam też Nendicka. To tylko technik, widuję go od czasu do czasu.

W sali zapanowała cisza.

– Musicie też zawiadomić FBI – powiedziała Neagley.

– Teraz nie chodzi już tylko o Armstronga. Mamy ofiarę

porwania, może już nieżyjącą albo poważnie zagrożoną.

To z całą pewnością jurysdykcja Biura. No i zabójstwo poza stanem. To ich sprawa.

Cisza dosłownie dźwięczała w uszach. W końcu Stuyvesant westchnął, rozejrzał się wokół, wodząc spojrzeniem po twarzach zebranych.

– Tak – rzekł – zgadzam się. Sprawy zaszły za daleko.

Bóg jeden wie, że nie chcę tego robić, ale im powiem. Pozwolę, byśmy stracili punkty. Przekażę im wszystko.

Odpowiedziała mu cisza, nikt się nie odezwał, nie mieli nic do powiedzenia. Zważywszy na okoliczności, było to

najlepsze wyjście, aprobata jednak mogłaby się wydać czystym sarkazmem, a wyrazy współczucia czymś niestosownym. Owszem, należały się Nendickom i dwóm niespokrewnionym rodzinom nazwiskiem Armstrong. Ale nie Stuyvesantowi.

– Tymczasem skupimy się na Armstrongu – zdecydował. – To wszystko, co możemy zrobić.

– Jutro jest znów Dakota Północna – oznajmiła Froelich. – Zabawa i igrzyska na świeżym powietrzu. To samo miejsce co przedtem, niezbyt bezpieczne. Wyruszamy o dziesiątej.

– A w czwartek?

– Czwartek to Święto Dziękczynienia. Będzie podawał indyka w schronisku dla bezdomnych tu, w Waszyngtonie. Bardzo odsłonięty.

Odpowiedziała jej długa cisza. Stuyvesant westchnął ciężko i oparł dłonie na długim drewnianym blacie.

– W porządku – rzekł. – Bądźcie tu jutro o siódmej rano.

Z pewnością Biuro bardzo chętnie przyśle nam swojego

łącznika.

To rzekłszy, dźwignął się z miejsca i poszedł do gabinetu, skąd zamierzał przeprowadzić kilka rozmów telefonicznych, które na zawsze rzucą cień na jego karierę.


* * *

– Czuję się bezradna – mruknęła Froelich. – Chciała

bym być bardziej aktywna.

– Nie lubisz grać w obronie? – spytał Reacher.

Leżeli w jej łóżku, w jej sypialni, większej niż pokój gościnny, ładniejszej i cichszej, ponieważ znajdowała się z tyłu domu. Sufit też miała gładszy, choć ostatecznie mogły tego dowieść dopiero ukośne promienie słońca, które wpadały tu wieczorem, nie rano, bo okno wychodziło na

zachód. Łóżko było ciepłe, dom także: kokon ciepła w morzu szarej, zimnej miejskiej nocy.

– Obrona nie jest zła – rzekła Froelich. – Lecz przecież atak to też obrona, prawda? Zwłaszcza w takiej sytuacji. Ale my zawsze pozwalamy, by wszystko przychodziło do nas, a wtedy uciekamy. Jesteśmy za bardzo nastawieni na reakcje. Za mało uwagi poświęcamy analizom.

– Macie przecież analityków – przypomniał Reacher. -Choćby tego gościa, który ogląda filmy.

Skinęła głową opartą na jego ramieniu.

– Biuro badawcze. To dziwna praca, raczej akademicka, strategiczna niż taktyczna.

– W takim razie zrób to sama. Spróbuj kilku rzeczy.

– Na przykład?

– Wyeliminowanie Nendicka sprawia, że wracamy do pierwotnych dowodów. Musimy zacząć od początku. Powinnaś skupić się na odcisku kciuka.

– Nie ma go w bazach danych.

– W bazach danych zdarzają się błędy, są też uzupełniane, cały czas pojawiają się nowe odciski. Powinnaś sprawdzać co kilka dni i poszerzyć poszukiwania. Sprawdź w innych krajach, w Interpolu.

– Wątpię, czy ci ludzie są z zagranicy.

– Ale może to Amerykanie, którzy podróżowali po świecie. Może mieli kłopoty w Kanadzie, Europie, Meksyku czy Ameryce Południowej.

– Może – mruknęła.

– Powinnaś też sprawdzić odcisk kciuka jako sposób działania. No wiesz, przeszukać bazę danych i sprawdzić, czy ktokolwiek kiedykolwiek podpisał listy z groźbami odciskiem. Jak daleko w przeszłość sięgają archiwa?

– Do zarania dziejów.

– To nałóż ograniczenie, dwadzieścia lat. Myślę, że u zarania dziejów mnóstwo ludzi podpisywało się odciskiem

kciuka.

Froelich uśmiechnęła się sennie. Czuł to na ramieniu.

– Bo jeszcze nie umieli pisać – uzupełnił.

Nie odpowiedziała. Zasnęła twardo, oddychając wolno, rytmicznie, wtulona w niego. Poruszył się lekko i poczuł niewielkie wgniecenie po swej stronie materaca. Zastanowił się, czy to Joe je zrobił. Przez dłuższą chwilę leżał bez ruchu, potem wyciągnął rękę i zgasił światło.


* * *

Zdawało się, że minęła zaledwie minuta, gdy znów wstali, wzięli prysznic i znaleźli się z powrotem w sali konferencyjnej Secret Service, zajadając donuty i pijąc kawę wraz z łącznikiem FBI, niejakim Bannonem. Reacher miał na sobie kurtkę z Atlantic City oraz trzeci z porzuconych włoskich garniturów Joego, trzecią koszulę Ktosia & Ktosia i gładki niebieski krawat. Froelich znów ubrała czarny kostium ze spodniami. Neagley założyła ten sam strój co w sobotę wieczór, podkreślający figurę, ten, który zignorował Nendick. Wykorzystywała swą garderobę tak szybko, jak tylko pozwalała na to pralnia hotelowa. Stuyvesant jak zwykle ubrany był w nieskazitelny garnitur od Brooks Brothers, może ten sam co wczoraj, może nie, nie dało się poznać – wszystkie były identyczne. Sprawiał wrażenie wyczerpanego. Wszyscy wyglądali na wyczerpanych i Reachera nieco to martwiło. Doświadczenie podpowiadało mu, że zmęczenie wpływa na sprawność operacyjną równie źle, jak o jeden drink za wiele.

– Prześpimy się w samolocie – powiedziała Froelich. -

Każemy pilotowi lecieć powoli.

Bannon miał na oko około czterdziestki. Ubrany w tweedowy sportowy płaszcz i szare flanele wyglądał surowo,

twardo i bardzo irlandzko. Spacer na porannym mrozie podkreślił jeszcze czerwień jego cery. Był też jednak uprzejmy, wesoły i sam przyniósł dla wszystkich kawę i pączki, z dwóch różnych sklepów, wybranych z powodu jakości sprzedawanych produktów. Został też dobrze przyjęty. Jedzenie i picie za dwadzieścia dolarów przełamało część międzyagencyjnych lodów.

– Żadnych tajemnic z obu stron – powiedział. – Oto co proponujemy. I żadnego obwiniania. Ale też żadnych bzdur. Myślę, że musimy przyjąć, że żona Nendicka nie żyje. Będziemy jej szukać, oczywiście, ale nie okłamujmy się. Zatem są już trzy ofiary, trochę dowodów, ale niezbyt wiele. Przypuszczamy, że Nendick spotkał się z tymi ludźmi, i zakładamy, że byli u niego w domu, choćby po to, by porwać żonę. Zatem to miejsce zbrodni. Sprawdzimy je dzisiaj i przekażemy wam wyniki. Nendick nam pomoże, jeśli kiedykolwiek się ocknie. Zakładając jednak, że nie nastąpi to prędko, zabierzemy się do sprawy od trzech stron. Po pierwsze, listy, które przychodziły tu, do Waszyngtonu. Po drugie, zabójstwo w Minnesocie. Po trzecie, to w Kolorado.

– Czy wasi ludzie przejęli tam śledztwa? – spytała Froelich.

– W obu miejscach – odparł Bannon. – Nasi spece od balistyki stwierdzili, że broń z Kolorado to pistolet maszynowy Heckler & Koch, zwany MP5.

– Doszliśmy do tego samego wniosku – dodała Neagley. – Zapewne wytłumiony, co oznacza MP5 SD6.

Bannon skinął głową.

– Ty jesteś jedną z byłych wojskowych, tak? W takim

razie widziałaś już MP5. Ja też. To broń wojskowa i paramilitarna. Używa jej policja, federalne oddziały szturmowe SWAT i podobne grupy.

Umilkł i rozejrzał się po twarzach zgromadzonych ludzi, jakby w jego słowach kryło się coś ważnego.

– A Minnesota? – spytała Neagley.

– Znaleźliśmy pocisk – odparł Bannon. – Przeczesaliśmy podwórze wykrywaczem metalu. Tkwił zagrzebany ponad dwadzieścia centymetrów w błocie, co odpowiada strzałowi z niewielkiego zadrzewionego wzgórza około stu dwudziestu metrów dalej na północ. Jakieś dwadzieścia pięć metrów wysokości.


– Jaki to pocisk? – spytał Reacher.

– Natowski, 7,62 milimetra.

Reacher skinął głową.

– Sprawdziliście go?

– Pod jakim względem?

– Ładunku miotającego. Bannon przytaknął.

– Był zmniejszony.


– Amunicja poddźwiękowa – mruknął Reacher. – Przy takim kalibrze to musiał być wytłumiony karabin snajperski Vaime Mk2.

– Także broń policyjna i paramilitarna – dodał Bannon. – Często dostarczana jednostkom antyterrorystycznym.

Ponownie rozejrzał się po sali, jakby czekał na komentarze. Nikt się nie odezwał, toteż sam przeszedł do rzeczy.

– Wiecie co?

– Co?

– Jeśli porównacie listy oficjalnych amerykańskich nabywców pistoletów maszynowych Heckler & Koch MP5 i karabinów Vaime Mk2, tylko jedna nazwa powtórzy się na obu.

– Jaka?

– Tajnych Służb Stanów Zjednoczonych. Secret Service.

W sali zapadła cisza, nikt się nie odezwał. Nagle usłyszeli pukanie do drzwi. Oficer dyżurny. Stał tam oparty o framugę.

– Właśnie przyszła poczta – oznajmił. – Powinniście to

zobaczyć.


* * *

Położyli ją na stole w sali konferencyjnej. Znajoma brązowa koperta, klejona, z metalowym zapięciem. Wydrukowana na komputerze samoprzylepna nalepka z adresem. Brook Armstrong, Senat Stanów Zjednoczonych, Waszyngton DC. Wyraźne czarne litery na białym tle, czcionka Times New Roman. Bannon otworzył teczkę i wyjął parę białych bawełnianych rękawiczek. Naciągnął je na prawą, potem lewą dłoń. Poprawił na palcach.

– Dostałem je z laboratorium – wyjaśnił. – To szczególne okoliczności. Nie chcemy używać rękawiczek lateksowych i zostawić własnych śladów talku.

Rękawiczki były dość grube, Bannon musiał przesunąć kopertę na skraj stołu, by ją podnieść. Przytrzymał jedną ręką, szukając czegoś, czym mógłby otworzyć list. Reacher wyjął z kieszeni ceramiczny nóż, otworzył go, podał rękojeścią do przodu. Bannon wsunął czubek ostrza pod klapkę. Pociągnął kopertę w tył, a nóż do przodu. Klinga przecięła papier jak masło. Agent oddał Reacherowi nóż, nacisnął krawędzie koperty, tak by się rozchyliła. Zajrzał do środka. Odwrócił ją i wytrząsnął coś na blat.

Była to pojedyncza kartka grubego białego papieru listowego. Prześliznęła się kawałek po błyszczącym blacie, po czym znieruchomiała. Na środku w dwóch linijkach, nieco ponad połową wysokości kartki, widniało pytanie, pięć słów, wydrukowanych znajomą prostą czcionką: Podobała się wam nasza demonstracja? Ostatnie słowo jako

jedyne przeszło do drugiej linii, co jeszcze podkreśliło jego znaczenie.

Bannon odwrócił kopertę, sprawdził znaczek.

– Znów Vegas – oświadczył. – Sobota. Są bardzo pewni siebie, prawda? Pytają, czy spodobała ci się demonstracja trzy dni przed jej urządzeniem.

– Musimy już ruszać – oznajmiła Froelich. – Startujemy o dziesiątej. Chcę, żeby Reacher i Neagley pojechali ze mną. Już tam byli, znają teren.

Stuyvesant uniósł rękę w niewyraźnym geście oznaczającym albo „w porządku”, albo „nieważne”, albo „nie zawracaj mi głowy”. Reacher nie potrafił określić, która z tych interpretacji jest prawdziwa.

– Chcę, żebyśmy spotykali się dwa razy dziennie – powiedział Bannon. – Tutaj. O siódmej co rano i może o dziesiątej wieczór.

– Jeśli będziemy w mieście – odparła Froelich. Wstała i ruszyła do drzwi. Reacher i Neagley wyszli za nią na korytarz. Reacher dogonił ją, trącił łokciem i popchnął w lewo, nie w prawo, w stronę jej biura.


– Przeszukaj bazę danych – szepnął. Zerknęła na zegarek.

– To trwa za długo.


– W takim razie zacznij teraz i niech sprawdza cały dzień.

– Bannon tego nie zrobi?

– Pewnie zrobi, ale zawsze warto sprawdzić samemu.

Przystanęła, potem odwróciła się i ruszyła w głąb piętra. Zapaliła lampę w pokoju, włączyła komputer. Baza NCIK miała bardzo skomplikowany interfejs przeszukiwania. Froelich wprowadziła hasło, kliknęła kursorem w pierwsze pole i wpisała: odcisk kciuka.

– Więcej szczegółów – poradził Reacher. – Przy czymś

takim otrzymasz miliony najzwyklejszych, niewinnych

spraw.

Froelich wróciła do pierwszego pola i napisała: odcisk kciuka + dokument + list + podpis.

– W porządku? – spytała.

Wzruszył ramionami.

– Urodziłem się, nim jeszcze wynaleziono ten sprzęt.

– Niezły początek – powiedziała Neagley. – Jeśli trze

ba, możemy uściślić to później.

Froelich kliknęła na „szukaj”. Twardy dysk zaszumiał, a pytanie zniknęło z ekranu.

– Ruszajmy – rzekła.


* * *

Przewiezienie zagrożonego wiceprezydenta elekta z Dystryktu Columbii do wielkiego stanu Dakota Północna okazało się skomplikowanym przedsięwzięciem. Wymagało ośmiu osobnych pojazdów Secret Service, czterech radiowozów, w sumie dwudziestu agentów i samolotu. Miejscowy wiec polityczny ochraniało dwunastu agentów, czterdziestu miejscowych policjantów, cztery radiowozy policji stanowej i dwie miejscowe jednostki z psami. Froelich przez cztery godziny koordynowała przez radio całą operację.

Suburbana zostawiła w garażu. Wykorzystała długą limuzynę town car z kierowcą, by móc skupić się na wydawaniu rozkazów. Reacher i Neagley siedzieli obok niej z tyłu. Razem wyjechali z Georgetown i zaparkowali przed domem Armstronga. Trzydzieści minut później dołączył do nich samochód artylerii i dwa suburbany. Kwadrans potem tuż pod namiotem zaparkował opancerzony cadillac. Następnie dwa radiowozy zablokowały ulicę z obu stron.

Miały włączone koguty. Wszystkie samochody ani na moment nie gasiły reflektorów. Niebo było ciemnoszare, padał lekki deszcz, nikt nie wyłączał silników, żeby nie stracić ogrzewania. Spaliny unosiły się w powietrzu i zbierały obok krawężników.

Czekali. Froelich rozmawiała z obstawą osobistą w domu, obsługą naziemną z bazy lotniczej Andrews. Rozmawiała z policjantami w radiowozach, słuchała raportów o ruchu przesyłanych z helikoptera. Pogoda sprawiła, że miasto było zakorkowane. Drogówka doradzała długi objazd dookoła centrum. Ludzie z Andrews meldowali, że mechanicy sprawdzili samolot i załoga już czeka. Obstawa osobista poinformowała, że Armstrong skończył poranną kawę.

– Ruszamy – poleciła Froelich.

Nie widzieli przejścia przez namiot, lecz Froelich na bieżąco wysłuchiwała relacji przez słuchawkę. Limuzyna odjechała od krawężnika. Jeden z suburbanów wyprzedził ją natychmiast i ustawił się za pierwszym radiowozem. Następna była artyleria, potem limuzyna Froelich, później drugi suburban i zamykający kawalkadę radiowóz. Cały konwój wyjechał na Wisconsin Avenue przez Bethesdę, oddalając się od bazy Andrews, następnie jednak skręcił w prawo i szybko zatoczył pętlę. Tymczasem Froelich połączyła się z Bismarck i sprawdzała szczegóły dotyczące przylotu. Zaplanowano go na godzinę 13:00. Chciała wszystko z góry ustalić, by móc się przespać w samolocie.

Konwój wjechał do Andrews bramą północną i wtoczył się wprost na płytę lotniska. Limuzyna Armstronga zatrzymała się siedem metrów od stopni. Samolot, dwusilnikowy odrzutowiec Gulfstream, oznaczony był ceremonialnym niebieskim godłem Stanów Zjednoczonych. Jego silniki skowyczały, ulatujące z nich powietrze porywało ze sobą

krople deszczu. Z suburbanów wysypali się agenci. Armstrong wysiadł z limuzyny i przebiegł szybko siedem metrów do schodów. Tuż za nim podążała ochrona osobista, za nimi Froelich, Neagley i Reacher. Z czekającej furgonetki prasowej wyskoczyło dwóch reporterów. Szereg zamykała druga trójka agentów. Obsługa lotniska odtoczyła stopnie, steward zamknął drzwi samolotu.

Wnętrze odrzutowca nie przypominało Air Force One, który Reacher oglądał na filmach – raczej autobus, jakim mógłby podróżować niezbyt znany zespół rockowy; zwykły niewielki pojazd, wyposażony w dwanaście lepszej klasy foteli. Osiem z nich ustawiono w dwóch grupach po cztery wokół stołów, pozostałe cztery w jednym rzędzie z przodu. Skórzane fotele i drewniane blaty wydawały się dziwnie nie na miejscu w prostym przedziale pasażerskim. Niewątpliwie kolejność zajmowania miejsc ściśle regulowała hierarchia służbowa. Ludzie tłoczyli się w przejściu, póki Armstrong nie usiadł. Wybrał miejsce tyłem do dziobu samolotu, przy oknie przy prawym stole. Dwaj reporterzy usiedli naprzeciwko; może umówili się z góry na wywiad w czasie przelotu. Froelich i ochrona osobista zajęli krzesła przy drugim stole. Agenci ze wsparcia i Neagley usiedli w pierwszym rzędzie. Reacher nie miał wyboru. Jedyny pusty fotel był blisko Froelich – rozdzielało ich tylko przejście – ale także tuż obok Armstronga.

Szybko schował kurtkę w skrytce nad głową i usiadł. Armstrong zerknął na niego jak na starego znajomego, reporterzy zmierzyli go uważnym wzrokiem. Czuł na sobie pytające spojrzenia. Oglądali jego garnitur. Niemal widział obracające się w ich głowach trybiki: zbyt drogi i elegancki jak na agenta. Kto to jest? Asystent? Ktoś ważny? Reacher zapiął pas, jakby siedzenie obok wiceprezydenta elekta było

dla niego czymś naturalnym, jakby robił to co cztery lata. Armstrong nie uczynił nic, by wyjaśnić sytuację. Po prostu siedział spokojnie, czekając na pierwsze pytanie.

Silniki zawyły głośniej i samolot pokołował na pas. Gdy wystartował i wyrównał lot, niemal wszyscy w samolocie już spali, poza tymi przy stole Reachera. Po prostu wyłączyli się jak zawodowcy dysponujący chwilą przerwy między intensywnymi zajęciami. Wyraźnie widział, że Froelich przywykła do sypiania w samolotach: głowę oparła o ramię, ręce złożyła na kolanach. Wyglądała świetnie. Trzech agentów obok niej przyjęło nieco mniej eleganckie pozy. Byli to potężni faceci o szerokich karkach, masywnych ramionach, grubych przegubach. Jeden z nich wysunął nogę w przejście. Stopa na oko miała rozmiar czternaście. Reacher zakładał, że Neagley śpi za jego plecami. Potrafiła zasnąć wszędzie; kiedyś widział, jak podczas długiej zasadzki spała na drzewie. Znalazł przycisk i odrobinę odchylił fotel, sadowiąc się wygodniej. W tym momencie jednak reporterzy zaczęli mówić – do Armstronga, ale o Reacherze.

– Czy możemy prosić o nazwisko? – spytał jeden z nich.

Armstrong pokręcił głową.

– Obawiam się, że na tym etapie nie możemy jeszcze ujawniać nazwisk.

– Ale zakładamy, że wciąż mowa tu o instytucjach bezpieczeństwa narodowego?

Armstrong uśmiechnął się, niemal mrugnął.

– Nie mogę wam zabronić zakładania czegokolwiek.

Reporterzy coś zapisali. Zaczęli rozmowę o stosunkach

międzynarodowych, kładąc szczególny nacisk na zasoby i wydatki wojskowe. Reacher nie słuchał, starał się zasnąć. Ocknął się ponownie, gdy usłyszał powtórzone pytanie i poczuł na sobie wzrok. Jeden z reporterów patrzył w jego stronę.

– Ale czy nadal popiera pan doktrynę miażdżącej przewagi sił? – dopytywał się drugi.

Armstrong zerknął na Reachera.

– Zechciałbyś skomentować?

Reacher ziewnął.

– Tak, nadal popieram ideę miażdżącej przewagi sił. Bez dwóch zdań. Popieram ją całym sercem i zawsze popierałem.

Obaj reporterzy zapisali te słowa. Armstrong z mądrą miną skinął głową. Reacher odchylił nieco bardziej oparcie i zasnął.


* * *

Ocknął się w chwili, gdy schodzili do lądowania w Bismarck. Wszyscy wokół niego już się obudzili. Froelich rozmawiała cicho z agentami, wydając standardowe polecenia operacyjne. Neagley słuchała wraz z trzema mężczyznami ze swego rzędu. Wyjrzał przez okno Armstronga i ujrzał czyste, błękitne niebo, bez chmur. Trzy tysiące metrów w dole leżała ziemia, brązowa i uśpiona. Widział rzekę Missouri przecinającą ją z północy na południe poprzez niekończącą się serię jasnoniebieskich jezior. Dostrzegł też biegnące ze wschodu na zachód wąskie pasmo autostrady I 94. W miejscu gdzie się krzyżowały, widniała brązowa miejska plama: Bismarck.

– Ochronę kordonu pozostawiamy miejscowej policji -mówiła Froelich. – Mamy ich do dyspozycji czterdziestu, może więcej. A także policję stanową w radiowozach. Naszym zadaniem jest trzymanie się razem. Wchodzimy i wychodzimy. Przyjeżdżamy po rozpoczęciu spotkania, wyjeżdżamy przed zakończeniem.

– Tak żeby chcieli więcej – dodał Armstrong, nie zwracając się do nikogo w szczególności.

– W show-biznesie to się sprawdza – zauważył jeden

z reporterów.

Samolot zakołysał się, przechylił i zaczął schodzić do lądowania. Fotele wyprostowały się, wokół szczęknęły klamry pasów. Reporterzy schowali notesy. Mieli zostać w samolocie. Ważnych dziennikarzy od polityki zagranicznej nie interesują lokalne polityczne wiece. Froelich spojrzała na Reachera i uśmiechnęła się, lecz w jej oczach dostrzegł niepokój.

Samolot wylądował gładko i odkołował na róg płyty, gdzie czekało już pięć samochodów: dwa radiowozy i trzy identyczne limuzyny między nimi. Obok stała niewielka grupka ludzi z obsługi, trzymających w pogotowiu stopnie. Armstrong wraz z obstawą jechał środkową limuzyną. Agenci ze wsparcia zajęli tę z tyłu. Froelich, Reacher i Neagley wsiedli do pierwszej. W powietrzu czuć było mróz, ale niebo nad głowami jaśniało, słońce świeciło oślepiająco.

– Macie wolną rękę – oznajmiła Froelich. – Róbcie, co

uznacie za stosowne.

Droga była zupełnie pusta, jakby okolica kompletnie się wyludniła. Po krótkiej podróży gładkimi betonowymi jezdniami Reacher ujrzał nagle w dali znajomą kościelną wieżę i otaczające ją niskie domy. Po jednej stronie drogi dojazdowej gęsto parkowały samochody. Sto metrów przed wejściem na tereny kościelne ustawiono policyjną blokadę. Kawalkada wyminęła ją i skierowała się na parking. Ogrodzenia udekorowano wstęgami. Wokół kościoła zebrał się już spory tłum, jakieś trzysta osób. Nad wszystkim górowała dzwonnica, wysoka, masywna, potężna i oślepiająco biała w promieniach zimowego słońca.

– Mam nadzieję, że tym razem sprawdzili każdy mili

metr – mruknęła Froelich.

Pięć samochodów zatrzymało się ze zgrzytem na żwirze. Pierwsi wysiedli agenci ze wsparcia, rozsypali się przed samochodem Armstronga, sprawdzając twarze w tłumie, czekając, aż Froelich odbierze przez radio meldunek od miejscowego szefa policji. Gdy tylko go dostała, przekazała dowódcy wsparcia, który potwierdził, podszedł do drzwi Armstronga i otworzył je uroczyście. Reacher był pod wrażeniem. Wszystko to przypominało balet – pięć spokojnych, godnych, niespiesznych sekund, bez żadnego wahania. A jednak wystarczyło na nawiązanie trzy stronnej łączności radiowej i potwierdzenie wizualne. Bardzo sprawna organizacja.

Armstrong wysiadł z samochodu na mróz. Uśmiechał się już, przybierając perfekcyjną minę miejscowego chłopaka, zakłopotanego tym całym zamieszaniem, i wyciągał rękę, by powitać swego następcę, czekającego na czele kolejki. Głowę miał gołą. Osobista ochrona otaczała go tak blisko, że niemal go dotykała. Agenci wsparcia także się zbliżyli, manewrując tak, by najwyższa dwójka zawsze stała pomiędzy Armstrongiem i kościołem. Ich twarze były pozbawione wyrazu. Płaszcze mieli rozpięte, oczy poruszały się nieustannie.

– Ten przeklęty kościół – mruknęła Froelich. – Przypomina strzelnicę.

– Powinniśmy jeszcze raz go sprawdzić – odparł Reacher. – Sami, tak żeby mieć pewność. Do tego czasu każ mu krążyć w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.

– Wtedy podejdzie jeszcze bliżej kościoła.

– Bliżej kościoła jest bezpieczniejszy, kąt strzału jest zbyt ostry. Dzwony otaczają drewniane żaluzje, pole rażenia zaczyna się około dwunastu metrów od podstawy wieży. Jeśli znajdzie się bliżej, będzie bezpieczny.

Froelich uniosła przegub i przekazała wiadomość swemu zastępcy. Kilka sekund później ujrzeli, jak mężczyzna zaczyna prowadzić Armstronga w prawo i głębiej w stronę kościoła. Nowy senator dreptał tuż obok. Tłum zmienił kierunek i poruszył się wraz z nimi.

– A teraz znajdźmy gościa, który ma klucze – zaproponował Reacher.

Froelich wywołała miejscowego dowódcę policji. Wysłuchała krótkiej odpowiedzi.

– Kościelny spotka się z nami na miejscu – oznajmiła. – Za pięć minut.

Wysiedli z samochodu i przeszli przez żwirowy parking w stronę bramy kościelnej. Było bardzo zimno. Widzieli głowę Armstronga pośród morza ludzi. W promieniach słońca jego włosy lśniły. Był już daleko, dziesięć metrów od wieży. Nowy senator trwał u jego boku. Otaczało ich sześciu agentów. Tłum poruszał się wraz z nimi, powoli zmieniając kształt niczym ewoluująca żywa istota. Wszędzie wokół widzieli ciemne płaszcze, kapelusze, szaliki, okulary przeciwsłoneczne. Po nocnych przymrozkach trawa była martwa i brązowa.

Froelich zesztywniała, osłoniła dłonią ucho, uniosła drugą rękę i przemówiła do mikrofonu na przegubie.

– Utrzymujcie go blisko kościoła – poleciła. Następnie opuściła ręce, rozpięła płaszcz, przesunęła pistolet w kaburze.

– Zgłosili się policjanci stanowi z najdalszego kordonu – oznajmiła. – Niepokoi ich jakiś pieszy mężczyzna.

– Gdzie? – spytał Reacher.

– Tuż poza kordonem.

– Opis?

– Nie dostałam.

– Ilu masz policjantów.

– Ponad czterdziestu, wszędzie wokół.

– Każ im patrzeć na zewnątrz, stać plecami do tłumu. Niech skupią się na kordonie.

Froelich przez radio przekazała rozkaz dowódcy policji. Sama także patrzyła naokoło.

– Muszę iść – oznajmiła.

Reacher odwrócił się do Neagley.

– Sprawdź ulicę – poprosił. – Wszystkie punkty dostępu, które znaleźliśmy.

Neagley przytaknęła i ruszyła w stronę podjazdu długimi, szybkimi krokami, czymś pomiędzy marszem i biegiem.

– Znaleźliście punkty dostępu? – spytała Froelich.

– Całe mnóstwo.

Froelich uniosła rękę.

– Ruszajcie, ruszajcie. Utrzymujcie go blisko ściany wieży, pilnujcie z trzech stron, samochody niech czekają. Szybko.

Wysłuchała odpowiedzi, skinęła głową. Z drugiej strony Armstrong zbliżał się do dzwonnicy. Dzieliło go od nich jakieś trzydzieści pięć metrów, nie widzieli go.

– Ty idź – powiedział Reacher. – Ja sprawdzę kościół. Podniosła rękę.

– Utrzymujcie go tam – poleciła. – Już idę.

Bez jednego słowa skierowała się wprost w głąb terenu kościelnego. Reacher pozostał sam przy bramie. Przeszedł przez nią i ruszył ku budynkowi. Zaczekał przy drzwiach, były wielkie, z rzeźbionego drewna dębowego, grube na dziesięć centymetrów, z żelaznymi okuciami i zawiasami ozdobione wielkimi, czarnymi, żelaznymi ćwiekami. Nad nimi wznosiła się dwudziestometrowa wieża. Na szczycie ujrzał flagę, piorunochron i kurka. Kurek nie poruszał się,

flaga wisiała ciężko. Powietrze było kompletnie nieruchome, zimne, gęste, ani śladu wiatru. To powietrze, które przyjmuje pocisk, otula go i unosi miłośnie wprost do celu. Minutę później Reacher usłyszał zgrzyt kroków na żwirze. Obejrzał się i ujrzał zbliżającego się kościelnego. Był to drobny mężczyzna w czarnej, sięgającej ziemi sutannie, na którą nałożył kaszmirowy płaszcz. Głowę okrywała mu futrzana czapka z nausznikami. Do tego nosił grube okulary w złotej oprawce. W dłoni trzymał metalowe kółko z dużym żelaznym kluczem, tak wielkim, że wyglądał jak rekwizyt z kreskówki traktującej o średniowiecznych lochach. Kościelny wyciągnął rękę i Reacher wziął od niego klucz.

– To oryginał – oznajmił duchowny. – Z tysiąc osiemset siedemdziesiątego.

– Oddam go panu – odparł Reacher. – Proszę zaczekać na błoniach.

– Mogę zaczekać tutaj – powiedział tamten.

– Lepiej tam – nie zgodził się Reacher. – Proszę mi wierzyć.

Za grubymi szkłami widział oczy mężczyzny, szeroko otwarte, powiększone. Kościelny zawrócił na pięcie i pomaszerował tam, skąd przyszedł. Reacher zważył w dłoni wielki stary klucz, podszedł do drzwi, wsunął go do dziurki i przekręcił mocno. Nic się nie stało. Spróbował ponownie, nic. Zawahał się, sprawdził klamkę. Drzwi były otwarte.

Z piskiem starych żelaznych zawiasów uchyliły się o piętnaście centymetrów. Reacher pamiętał ten dźwięk. Gdy sam otwierał drzwi o piątej rano, wydawał się znacznie głośniejszy. Teraz szmer głosów trzystu osób zebranych w pobliżu zagłuszył go niemal całkowicie.

Reacher pchnął mocno drzwi. Przystanął ponownie, po czym cicho wszedł do pogrążonego w półmroku kościoła.

Był to prosty drewniany budynek z wysklepionym dachem. Ściany pomalowano pergaminowobiałą, teraz pożółkłą farbą. Ławki były stare, wypolerowane do połysku. Zobaczył wysokie witrażowe okna, na końcu ołtarz i wysoką ambonę ze schodkami. Dostrzegł też drzwi prowadzące do dalszych pomieszczeń.

Zamknął drzwi i od środka przekręcił klucz. Ukrył go w drewnianej skrzyni, pełnej psałterzy. Powoli przekradł się środkiem nawy głównej. Stanął bez ruchu, nasłuchując. Nie słyszał niczego. Powietrze pachniało starą wełną, zakurzonym materiałem, woskowymi świecami i zimnem. Znów ruszył naprzód, sprawdzając pomieszczenia za ołtarzem. Były trzy – małe, puste, z drewnianymi posadzkami. Znalazł w nich tylko stosy starych książek i kościelnych strojów.

Zawrócił cicho, uchylił drzwi i stanął u podstawy wieży, w kwadratowym wysokim pomieszczeniu, na którego środku wisiały trzy sznury od dzwonów. Ich końcówki osłaniały długie na metr, wyblakłe haftowane pokrowce. Wzdłuż ścian zbudowano wąskie, strome stopnie niknące w półmroku. Reacher zatrzymał się u ich stóp, nasłuchując uważnie. Niczego nie usłyszał. Powoli ruszył naprzód. Po trzech skrętach w prawo schody się skończyły. Znalazł się na półce przed drewnianą drabiną przyśrubowaną do wewnętrznej strony ściany. Drabina biegła sześć metrów w górę, aż do klapy w suficie. Klapę zrobiono z grubego drewna, w którym wycięto starannie trzy dwudziestodwucentymetrowe otwory, przez które przechodziły sznury. Jeśli ktokolwiek tam był, widział przez nie i słyszał wszystko, co działo się w dole. Reacher doskonale o tym wiedział. Pięć dni temu sam słyszał węszące w dole psy.

Zatrzymał się u stóp drabiny, zachowywał możliwie najciszej. Z kieszeni wyjął ceramiczny nóż, ściągnął kurtkę i marynarkę i zostawił na półce. Wszedł na drabinę. Drewno zatrzeszczało głośno pod jego ciężarem. Wspiął się na kolejny szczebel. Kolejny głośny dźwięk.

Zatrzymał się. Jedną ręką puścił szczebel i obejrzał dłoń. Pieprz. Ten sam pieprz, który rozsypał pięć dni temu, wciąż pokrywał drabinę. Tkwił rozmazany na szczeblach. Być może uczynił to on sam, schodząc pięć dni temu. Może policjanci, gdy wspinali się tu dziś rano. Albo ktoś inny. Znów zamarł. Powoli pokonał następny szczebel. Drabina zatrzeszczała.

Reacher przystanął. Ocena sytuacji. Tkwił na trzeszczącej drabinie, sześć metrów pod klapą. Nad klapą kryła się niewiadoma. Nie miał broni poza nożem z dziewięciocentymetrowym ostrzem. Odetchnął głęboko, otworzył nóż, chwycił w zęby, wyciągnął ręce i złapał się drabiny możliwie jak najwyżej. Gwałtownie szarpnął się w górę, pokonując sześć metrów w ciągu trzech sekund. Na szczycie nogą i ręką przytrzymał się drabiny i przekręcił, oparty palcami o sufit. Chwilę czekał, czy nie wyczuje ruchu.

Nie wyczuł. Wyciągnął rękę, uchylił odrobinę klapę i zamknął ponownie. Znów przyłożył czubki palców do sufitu. Ani śladu ruchu. Żadnego drżenia, wibracji. Odczekał trzydzieści sekund, wciąż nic. Wrócił na drabinę, pchnął mocno klapę i wskoczył na dzwonnicę.

Ujrzał nieruchomo wiszące dzwony. Były trzy, zamocowane do żelaznych kół, poruszane sznurami. Zupełnie nie przypominały arcydzieł z brązu zdobiących średniowieczne katedry w Europie. Ot, zwykłe małe, czarne, wiejskie dzwony. Przez szczeliny w żaluzjach przeświecało słońce, omiatając je smugami zimnego światła. Reszta

pomieszczenia była pusta. Nie było tu niczego. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak przed pięcioma dniami.

A jednak nie.

Kurz został poruszony. Na podłodze Reacher dostrzegł nowe, obce ślady. Obcasy i czubki butów, kolana i łokcie. Z całą pewnością nie zostawił ich tu pięć dni temu. A w powietrzu, na skraju postrzegania unosiła się słaba woń: potu, napięcia, smaru z broni maszynowej, stali i nowych mosiężnych łusek.

Reacher powoli obrócił się na pięcie. Zapach zniknął, jakby nigdy go tam nie było. Przez chwilę stał bez ruchu, przykładając palce do żelaznych dzwonów, błagając w duchu, by przekazały mu skrywane we wnętrzach wibracje.

Żaluzje wpuszczały do środka nie tylko światło, ale też dźwięki. Reacher słyszał ludzi stłoczonych pod wieżą, dwadzieścia metrów niżej. Podszedł do ściany i spojrzał w dół. Żaluzje były stare, drewniane, szeroko rozstawione i zamocowane pod kątem jakichś trzydziestu stopni. Widział stąd sam skraj tłumu. Większość ludzi kryła się przed jego wzrokiem. Dostrzegał też policjantów pilnujących kordonu, stojących co trzydzieści metrów, zwróconych plecami do kościoła. Za nimi ujrzał budynek miejscowego ośrodka, samochody czekające cierpliwie na parkingu. Ich białe spaliny kłębiły się w mroźnym powietrzu. Widział otaczające kościół domy, widział całe mnóstwo rzeczy. Świetna pozycja strzelecka. Trochę ograniczone pole widzenia, ale wystarczyłby jeden strzał.

Spojrzał w górę, ujrzał kolejną klapę w suficie i wiodącą ku niej kolejną drabinę. Obok drabiny biegły grube, miedziane przewody uziemienia, zamocowane do piorunochronu, zaśniedziałe ze starości. Podczas swej poprzedniej wizyty kompletnie zignorował sufit. Nie miał ochoty włazić

na dach i czekać osiem godzin na zimnie. Lecz dla kogoś poszukującego lepszego pola do strzału w słoneczne popołudnie klapa była idealna. Zapewne zamocowano ją tam, aby móc zmieniać flagę. Prawdopodobnie piorunochron i kurek tkwiły na dachu od tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku, ale flaga z całą pewnością nie. Od tego czasu przybyło jej wiele gwiazd.

Reacher ponownie chwycił nóż w zęby i zaczął wdrapywać się na nową czterometrową drabinę. Drzewo uginało się i trzeszczało pod jego ciężarem. Zatrzymał się w połowie drogi. Jego ręce spoczywały na bocznych słupkach drabiny, przed sobą miał górne szczeble, stare i zakurzone. Tyle że w kilku miejscach coś wytarło je do czysta. Istnieją dwie metody wspinania się na drabinę. Człowiek albo chwyta boczne paliki, albo też łapie z góry kolejne szczeble. Reacher zastanowił się szybko, jak wyglądałyby ślady takich uchwytów. Miejsca kontaktu na zmianę po lewej i po prawej, na co drugim szczeblu. Odchylił ciało i spojrzał w dół. Następnie wyciągnął szyję i popatrzył w górę. Widział czyste plamy, dokładnie w takim układzie – po lewej i prawej na co drugim szczeblu. Ktoś wspiął się na drabinę, niedawno. Może w ciągu ostatnich dwóch dni, może w ciągu ostatnich dwóch godzin. Może zrobił to kościelny, wywieszając wypraną flagę. A może nie.

Przez chwilę wisiał bez ruchu. Przez szczeliny słyszał dobiegające z dołu głosy. Wspiął się już ponad dzwony. Ich producent oznaczył je w miejscach zwężenia swymi inicjałami. Trzy razy AHB, wypisane chwiejnymi liniami stopionej cyny.

Powoli ruszył naprzód. Jak wcześniej przyłożył palce do drewna nad głową. To jednak były grube belki, prawdopodobnie z zewnątrz okute ołowiem, twarde jak kamień.

Ktoś mógłby tańczyć mu nad głową kankana, a on i tak niczego by nie poczuł. Pokonał kolejne dwa szczeble, zgarbił plecy, wspiął się jeszcze szczebel wyżej, tak że przykucnął na szczycie drabiny wsparty o klapę. Wiedział, że będzie ciężka. Zapewne dorównywała grubością samemu dachowi i ją także zabezpieczono ołowianą blachą z dodatkową osłoną przed deszczem. Obrócił głowę i przyjrzał się zawiasom. Były żelazne, lekko zardzewiałe, może dość sztywne.

Wciągnął do płuc długi haust wilgotnego powietrza, zaciskając zęby na rękojeści noża, po czym gwałtownie wyprostował nogi i wystrzelił w górę. Klapa z donośnym hukiem runęła na bok i Reacher znalazł się na dachu skąpanym w oślepiających promieniach słońca. Ręką złapał nóż i odtoczył się na bok. Twarzą dotknął ołowiu, odbarwionego, sfatygowanego starego ołowiu, który stawił już czoło ponad stu trzydziestu zimom. Reacher podniósł się i obrócił na kolanach. Nie ujrzał nikogo.

Znalazł się jakby w płytkiej, wyłożonej ołowiem skrzyni otwartej z góry. Otaczające go ściany miały około metra wysokości. Podłoga wznosiła się pośrodku wokół masztu flagowego, drugiego z kurkiem i piorunochronu. Z bliska okazały się wielkie. Dach ułożono z ołowianych blach, starannie skutych i zaspawanych na łączach. W rogach metal tworzył leje odprowadzające deszczówkę i topniejący śnieg.

Reacher podczołgał się naprzód na czworakach. Nie chciał wstawać. Podejrzewał, że czekający w dole agenci mogliby zareagować gwałtownie na nagły ruch w górze. Powoli wysunął głowę ponad krawędź. Zadrżał w mroźnym powietrzu. Dokładnie pod sobą, dwadzieścia metrów w dole, ujrzał Armstronga. Obok niego stał nowy senator.

Szóstka agentów otaczała ich, tworząc krąg. A potem kątem oka dostrzegł ruch. Sto metrów dalej, po drugiej stronie łąki biegli policjanci. Zbierali się w miejscu tuż przy jednym z narożników terenu. Patrzyli na coś leżącego na ziemi, po czym kucając, sięgali po krótkofalówki. Ponownie spojrzał w dół. Froelich przeciskała się przez tłum. Palec przyłożyła do słuchawki, poruszała się szybko, zmierzała w stronę policjantów.

Reacher cofnął się ostrożnie, zszedł przez klapę, zatrzasnął ją nad głową i zjechał po drabinie. Szybko pokonał kolejną klapę i drabinę. Zabrał z ziemi marynarkę i kurtkę i zbiegł po wąskich, krętych schodach, mijając haftowane końcówki sznurów. Błyskawicznie przebiegł przez nawę główną.

Dębowe drzwi stały otworem. Wieko skrzynki z psałterzami było uniesione, klucz tkwił w zamku od strony wewnętrznej. Reacher podszedł bliżej, zatrzymał się metr od wyjścia. Czekał, nasłuchiwał. Wybiegł na mróz i ponownie zatrzymał się dwa metry dalej, obrócił na pięcie. Nikt na niego nie czekał, nikogo tam nie było. Wokół panowały cisza i spokój. Słyszał dobiegające z dala głosy. Pospiesznie naciągnął kurtkę i ruszył ku nim. Ujrzał biegnącego w jego stronę mężczyznę. Poruszał się szybko, gwałtownie. Miał na sobie długi brązowy płaszcz, coś pośredniego między prochowcem i płaszczem zimowym. Poły łopotały mu za plecami, odsłaniając tweedową marynarkę i flanelowe spodnie. Solidne buty. Uniósł rękę w geście przypominającym powitanie. Na dłoni zalśniła złota odznaka. Policjant z Bismarck, może nawet dowódca we własnej osobie.

– Czy dzwonnica jest zabezpieczona? – krzyknął z odległości dziesięciu metrów.

– Jest pusta – odkrzyknął Reacher. – Co się dzieje?

Policjant zatrzymał się gwałtownie i pochylił, dysząc z rękami na kolanach.

– Jeszcze nie wiem – odparł. – Ale coś się stało.

Potem przez ramię Reachera popatrzył w stronę kościoła.

– Do diabła, powinien pan zamknąć drzwi – krzyknął. -

Nie można ich tak zostawić.

Biegiem ruszył w stronę kościoła. Reacher odbiegł w drugą stronę, na pole. Po drodze dołączyła do niego Neagley.

– Co się stało? – zawołała.

– Coś się posypało – odpowiedział.

Dalej biegli razem przez bramę na łąkę. Froelich poruszała się szybko w stronę samochodów. Zmienili kierunek i zastąpili jej drogę.

– Karabin ukryty pod płotem – wyjaśniła.

– Ktoś był w kościele – odparł Reacher, dysząc. – Na wieży, prawdopodobnie na dachu. Pewnie wciąż jest gdzieś w pobliżu.

Froelich spojrzała wprost na niego, na sekundę zamarła bez ruchu. Potem uniosła rękę i przemówiła do mikrofonu na przegubie.

– Przygotować się do wyjazdu – poleciła. – Ewakuacja

alarmowa. Na mój rozkaz. – Jej głos był bardzo spokojny.

– Wszystkie samochody czekają, główny wóz i artyleria

na mój znak ruszają do celu.

Odczekała ułamek sekundy.

– Raz, dwa, trzy, zaczynamy. Zaczynamy ewakuację.

Dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie. Po pierwsze na parkingu ryknęły silniki. Kawalkada rozpadła się gwatownie. Pierwszy radiowóz wyskoczył naprzód, tylny cofnął się, zawrócił i wypadł na pole. Jednocześnie ochrona

osobista otoczyła Armstronga, dosłownie osłaniając go murem z własnych ciał. Jeden z agentów zajął pozycję na przedzie, dwaj chwycili go z boku. Trójka ze wsparcia podbiegła od tyłu, zarzucając ręce nad głowę Armstronga i popychając go przez tłum. Przypominało to manewr piłkarski, szybki i brutalny. Tłum rozpierzchnął się w panice, uciekając przez zbliżającymi się samochodami. Wozy zatrzymały się w poślizgu, ochrona wepchnęła Armstronga do pierwszego z nich, agenci zajęli miejsca w drugim.

Radiowóz tymczasem włączył już koguta i syrenę i ruszył w stronę drogi wyjazdowej. Dwie załadowane limuzyny ciężko skręciły na trawie i potoczyły się w stronę asfaltu. Jechały tuż za radiowozem. Potem jednocześnie przyspieszyły gwałtownie. Tymczasem trzecia zmierzała w stronę Froelich.

– Możemy ich złapać – rzucił Reacher. – Są tutaj, w tej

chwili.

Froelich nie odpowiedziała. Chwyciła go za rękę, drugą złapała Neagley i pociągnęła ich do limuzyny, która z piskiem opon wystartowała za pozostałymi pojazdami. Drugi radiowóz trzymał się jej ogona. W zaledwie dwadzieścia sekund po pierwszym rozkazie cała kawalkada utworzyła ciasny szereg i oddaliła się od kościoła z prędkością stu kilometrów na godzinę, wśród migających świateł i wyjących syren.

Froelich opadła bezwładnie na fotel.

– Widzicie – rzekła. – Nie działamy aktywnie. Jeśli coś

się dzieje, uciekamy.

Загрузка...