9

Froelich włączyła czerwony migacz suburbana, przebijając się przez wieczorny ruch, jakby było to kwestią życia lub śmierci. Przy każdych światłach włączała koguta i syrenę. Przyspieszała, wykorzystując każdą lukę między samochodami. Nie odzywała się ani słowem. Reacher siedział bez ruchu na przednim fotelu. Neagley pochylała się naprzód, wpatrzona w drogę przed nimi. Trzytonowy wóz kołysał się i podskakiwał, opony z trudem trzymały się śliskiego asfaltu. Po niecałych czterech minutach znaleźli się w garażu, trzydzieści sekund później byli już w windzie. Kolejna minuta i dotarli do gabinetu Stuyvesanta, który siedział sztywno za nieskazitelnie czystym biurkiem, zgarbiony, jakby ktoś rąbnął go pięścią w brzuch. W dłoni trzymał plik papierów. Światło przeświecało przez nie, ukazując długie kodowane nagłówki, charakterystyczne dla wydruków z bazy danych. Pod nimi widniały dwa gęste bloki tekstu. Obok Stuyvesanta stała sekretarka i wręczała mu kolejne kartki. Twarz miała śmiertelnie bladą. Bez słowa wyszła z gabinetu, zamykając za sobą drzwi, co podkreśliło jeszcze panującą w środku ciszę.

– Co się stało? – spytał Reacher.

Stuyvesant uniósł wzrok.

– Teraz i ja już wiem.

– Co wiesz?

– Że to robota z zewnątrz. Z całą pewnością. Bez najmniejszych wątpliwości.

– Skąd?

– Przewidywałeś coś dramatycznego, coś spektakularnego, tak mówiłeś. Możemy do tego dodać jeszcze wstrząsającego, niewiarygodnego i tak dalej.

– Co to było?

– Wiesz, ile co roku odnotowujemy zabójstw w całym kraju?

Reacher wzruszył ramionami.

– Pewnie dużo.

– Niemal dwadzieścia tysięcy.

– Jasne.

– To około pięćdziesięciu czterech zabójstw dziennie.

Reacher policzył szybko w pamięci.

– Raczej pięćdziesiąt pięć – poprawił. – Pomijając lata

przestępne.

– Chcecie usłyszeć o dwóch dzisiejszych? – spytał Stuyvesant.

– Kto zginął? – wtrąciła Froelich.

– Niewielka farma w Minnesocie, uprawa buraków cukrowych. Farmer wyszedł dziś rano tylną furtką i dostał kulkę w głowę. Bez żadnego powodu. Następnie po południu w niewielkim centrum handlowym na przedmieściach Boulder w Kolorado, w którym na górze mieści się filia CPA, jeden z pracowników opuścił biuro, wyszedł tylnym wyjściem i został zabity na podwórku strzałami z broni maszynowej. I znów bez żadnego powodu.

– I co z tego?

– Farmer nazywał się Bruce Armstrong, księgowy Brian

Armstrong. Obaj biali, mniej więcej w wieku Brooka

Armstronga, tego samego wzrostu, tej samej budowy, podobni z wyglądu, koloru włosów, oczu.

– To jakaś rodzina, krewni?

– Nie – odparł Stuyvesant. – W ogóle niepowiązani, ani ze sobą, ani z wiceprezydentem. Pytanie zatem, jakie są szanse, by w dniu, w którym zapowiedziano demonstrację przeciw naszemu podopiecznemu, zginęło dwóch przypadkowych mężczyzn, obaj nazwiskiem Armstrong, obaj o imionach zaczynających się na Br? Pewnie jakieś jeden do tryliona miliardów.

W gabinecie zapadła cisza.

– Demonstracja – mruknął Reacher.

– Tak – potwierdził Stuyvesant. – To była demonstracja. Morderstwo z zimną krwią, dwaj niewinni ludzie. Toteż zgadzam się z wami. To nie jest dowcip kogoś z firmy.


* * *

Neagley i Froelich bez pytania usiadły na krzesłach dla gości. Reacher, oparty o wysoką szafkę, wyjrzał przez okno. Rolety były podniesione, lecz na zewnątrz panowała już ciemność. Dostrzegał jedynie pomarańczową nocną łunę nad Waszyngtonem.

– Jak was zawiadomiono? – spytał. – Czy zadzwonili

i przyznali się?

Stuyvesant pokręcił głową.

– Zaalarmowało nas FBI. Mają oprogramowanie, które

przeszukuje raporty NCIK, między innymi pod kątem nazwiska Armstrong.

– Czyli teraz i tak już wiedzą.

Stuyvesant ponownie pokręcił głową.

– Przekazali nam tylko informacje, to wszystko. Nie rozumieją ich znaczenia.

W gabinecie wciąż panowała cisza, słychać było tylko oddechy czwórki ludzi pogrążonych w ponurych rozmyślaniach.

– Mamy jakieś szczegóły z miejsc zbrodni? – spytała Neagley.

– Trochę – odparł Stuyvesant. – Pierwsza ofiara zginęła zabita jednym strzałem w głowę, natychmiast. Nie mogą znaleźć pocisku. Jego żona nic nie słyszała.

– Gdzie była?

– Jakieś sześć metrów dalej, w kuchni. Drzwi i okna pozamykane z powodu pogody, ale powinna była coś usłyszeć. Cały czas słyszy myśliwych.

– Jak duży był otwór w czaszce? – spytał Reacher.

– Większy niż po dwudziestcedwójce – odparł Stuyvesant – jeśli to masz na myśli.

Reacher przytaknął. Jedyny pistolet niesłyszalny z odległości sześciu metrów to dwudziestkadwójka z tłumikiem. Przy większym kalibrze coś byłoby słychać, niezależnie od wytłumienia i zamkniętych okien.

– A zatem użyli karabinu – stwierdził.

– Trajektoria to potwierdza – dodał Stuyvesant. – Patolog twierdzi, że strzał padł z góry: rana wlotowa jest wyżej, wylotowa niżej.

– To płaska okolica?

– Pagórkowata.

– Zatem albo strzał z dużej odległości, albo karabin był wytłumiony. Nie podoba mi się ani jedno, ani drugie. Strzał z daleka oznacza, że mamy do czynienia ze świetnym strzelcem. Strzał z bliska, że zamachowiec dysponuje znakomitą bronią.

– A druga ofiara? – spytała Neagley.

– Niecałe osiem godzin później – powiedział Stuyvesant. – Ale ponad tysiąc kilometrów dalej. Najpewniej zatem na ten dzień się rozdzielili.

– Szczegóły?

– Spływają po kawałku. Mężczyzna zginął od strzałów z broni maszynowej. Ale znów nikt niczego nie słyszał.

– Wytłumiony pistolet maszynowy? – spytał Reacher. -Są pewni?

– Co do tego, że maszynowy, nie ma wątpliwości – odparł Stuyvesant. – Zwłoki były poszarpane. Dwie serie, w głowę i w pierś. Prawdziwa jatka.

– Prawdziwa demonstracja – dodała Froelich.

Reacher wyjrzał przez okno, w powietrzu snuła się lekka mgiełka.

– Ale co dokładnie nam demonstruje? – spytał.

– Że mamy do czynienia z niezbyt miłymi ludźmi.

Skinął głową.

– I niewiele więcej, prawda? Nie demonstruje przecież waszej nieudolności. Ci ludzie nie byli powiązani z Armstrongiem. Na pewno to nie są krewni? Na przykład bardzo dalecy kuzyni? Choćby farmer. Minnesota graniczy z Dakotą Północną, prawda?

Stuyvesant pokręcił głową.

– Od razu o tym pomyślałem – rzekł. – Ale sprawdziłem kilka razy. Po pierwsze wiceprezydent wcale nie pochodzi z Dakoty. Przeniósł się tam z Oregonu. Po drugie, po nominacji FBI dokładnie zbadało wszystkie jego powiązania. Bardzo dokładnie. Nie ma żadnych żyjących krewnych poza starszą siostrą mieszkającą w Kalifornii. Jego żona ma kilkoro kuzynów, ale żaden nie nosi nazwiska Armstrong, a większość jest młodsza. To niemal dzieci.

– Dobra – rzucił Reacher. Dzieci. Nagle przed oczami stanęła mu huśtawka, wypchane zabawki, kolorowe obrazki przypięte magnesami do lodówki. Kuzyni.

– To dziwne – dodał po chwili. – Jasne, zabicie dwóch przypadkowych, podobnych z wyglądu facetów nazwiskiem Armstrong to wyczyn bardzo dramatyczny, ale nie ma w tym zbyt dużej pomysłowości. Niczego nie dowodzi, nie sprawia, że niepokoimy się o stan naszej ochrony.

– Po prostu żal nam tych ludzi – wtrąciła Froelich. – I ich rodzin.

– Owszem – przytaknął Reacher. – Ale dwóch martwych wieśniaków nie wystarczy, by nas zdenerwować. Przecież ich nie chroniliśmy. Nie zaczynamy wątpić w siebie. Naprawdę przypuszczałem, że to będzie coś bardziej osobistego, ciekawszego. Odpowiednik listu, który zjawił się nagle na tym biurku.

– Mówisz, jakbyś był rozczarowany.

– Bo jestem. Myślałem, że zbliżą się na tyle, byśmy mieli szansę ich złapać. Ale oni trzymają się z daleka. To tchórze.

Nikt się nie odezwał.

– Tchórze często biją słabszych – dodał Reacher. – To

oznaka tchórzostwa.

Neagley na niego zerknęła. Znała go dość dobrze, by wiedzieć, kiedy nacisnąć.

– No i? – spytała.

– Musimy cofnąć się do początku i przemyśleć parę rzeczy. Szybko pojawiają się coraz to nowe informacje, a my ich nie analizujemy. Na przykład teraz wiemy, że to ludzie z zewnątrz. Teraz wiemy, że nie jest to jakaś biurowa gierka.

– No i? – powtórzyła Neagley.

– A to, co się wydarzyło w Minnesocie i Kolorado dowodzi, że ci ludzie są gotowi na wszystko.

– No i?

– Sprzątacze. Co dokładnie o nich wiemy?

– Że są w to zamieszani. Że się boją. Że nic nie mówią.

– Zgadza się – przytaknął Reacher. – Ale czemu się boją, czemu nic nie mówią? Z początku sądziliśmy, że uczestniczą w gierce z kimś z wewnątrz. Ale nie, bo ci ludzie nie są z wewnątrz i z całą pewnością nie jest to żadna gierka.

– Czyli?

– Czyli poważni przeciwnicy zmusili ich do współpracy. Przerazili i uciszyli. Poważni ludzie.

– Ale jak?

– Ty mi powiedz. Jak można kogoś wystraszyć, nie zostawiając śladów?

– Zagrozić czymś prawdopodobnym. Na przykład tym, że spotka ich krzywda.

Reacher przytaknął.

– Ich albo kogoś, na kim im zależy. Tak że dosłownie sparaliżuje ich strach.

– Jasne.

– Gdzie wcześniej słyszałaś słowo „kuzyni”?

– Wszędzie. Sama mam kuzynów.

– Nie, ostatnio.

Neagley zerknęła w okno.

– Sprzątacze – sapnęła. – Ich dzieci są u kuzynów, tak

powiedzieli.

– Ale trochę się wahali, pamiętasz?

– Tak?

Reacher skinął głową.

– Przez sekundę milczeli i spojrzeli po sobie.

– To znaczy?

– Może ich dzieci wcale nie są u kuzynów.

– Czemu mieliby kłamać? Reacher na nią spojrzał.

– Czy istnieje lepszy sposób zmuszenia kogoś do współpracy niż uwięzienie jego dzieci?


* * *

Działali szybko, lecz Stuyvesant dopilnował, by wszystko działo się zgodnie z prawem. Zadzwonił do adwokatów sprzątaczy i powiedział, że musi dostać odpowiedź na tylko jedno pytanie. Nazwisko i adres opiekunów dzieci. Dodał, że zależy mu na szybkiej odpowiedzi. I dostał ją szybko. Adwokaci zadzwonili po piętnastu minutach. Nazwisko brzmiało Galvez. Mieszkali w domu odległym o półtora kilometra od domu sprzątaczy.

Wówczas Froelich gestem nakazała im ciszę, włączyła mikrofon i poprosiła o pełny raport z hotelu. Rozmawiała ze swym zastępcą na miejscu i czterema agentami zajmującymi kluczowe pozycje. Nie dostrzeżono żadnych problemów, wszystko przebiegało gładko. Armstrong krążył po sali, ochrona była szczelna. Froelich poleciła, by po wyjściu z hotelu wszyscy agenci towarzyszyli Armstrongowi. Zażądała nieprzeniknionego kordonu, aż do limuzyny.

– I to szybko – dodała. – Skróćcie wystąpienie.

Potem wszyscy razem wsiedli do windy i zjechali do garażu. Suburbanem ponownie pokonali trasę, którą Reacher za pierwszym razem przespał. Tym razem miał oczy szeroko otwarte. Froelich pędziła naprzód do taniej dzielnicy. Minęli dom sprzątaczy, pokonali kolejne półtora kilometra krętych, ciemnych ulic, manewrując między zaparkowanymi samochodami, i zatrzymali się przed wysokim, wąskim, dwurodzinnym budynkiem. Otaczała go siatka, do słupka furtki łańcuchem przypięto pojemniki na śmieci. Z jednej strony z domem graniczył sklep, z drugiej długi szereg identycznych budynków. Przy chodniku parkował

dwudziestoletni cadillac. Przez mgłę sączyło się żółte światło lamp sodowych.

– Co teraz zrobimy? – spytał Stuyvesant.

Reacher wyjrzał przez okno.

– Musimy pomówić z tymi ludźmi, ale tak, żeby ich nie

spłoszyć. I tak się już boją. Nie chcemy, by wpadli w panikę. Mogą uznać, że źli ludzie powrócili. Niech Neagley

idzie pierwsza.

Stuyvesant już miał zaprotestować, lecz Neagley wyskoczyła z samochodu i skierowała się w stronę furtki. Reacher patrzył, jak obraca się szybko na chodniku, sprawdzając otoczenie. Widział, jak zerka w prawo i w lewo, maszerując ścieżką. W pobliżu nie było nikogo, za zimno. Dotarła do drzwi, poszukała dzwonka. Nie znalazła, toteż zapukała głośno.

Po minucie drzwi uchyliły się odrobinę, zablokowane krótkim łańcuchem. Z wnętrza wylała się fala ciepłego światła. Chwila rozmowy, drzwi poruszyły się lekko, szczęknął łańcuch, smuga światła zwęziła się i rozszerzyła gwałtownie. Neagley odwróciła się, pomachała ręką. Froelich, Stuyvesant i Reacher wysiedli z suburbana i pospieszyli naprzód. W drzwiach stał drobny ciemnoskóry mężczyzna. Czekał na nich z nieśmiałym uśmiechem.

– To jest pan Galvez – powiedziała Neagley.

Przedstawili się. Galvez cofnął się do przedpokoju, zapraszając ich skinieniem ręki niczym lokaj. Drobnej budowy, miał na sobie spodnie od garnituru i wzorzysty sweter. Twarz pod świeżo ostrzyżonymi włosami była szczera, uczciwa. Ruszyli za nim do środka. Dom był mały, wyraźnie zatłoczony, ale bardzo czysty. Na wieszakach po drugiej stronie drzwi wisiało siedem dziecięcych kurtek -niektóre małe, inne nieco większe. Pod nimi na podłodze

ustawiono siedem szkolnych tornistrów, siedem par butów. Tu i tam leżały porządnie ułożone zabawki. W kuchni ujrzeli trzy kobiety, zza ich spódnic wyglądały nieśmiało dzieci. Kolejne spoglądały na nich z salonu. Cały czas się poruszały, znikały i pojawiały na nowo. Wszystkie wyglądały tak samo. Reacher nie zdołał ich policzyć. Zewsząd patrzyły na nich szeroko otwarte ciemne oczy.

Stuyvesant wydawał się nieco zagubiony, jakby nie wiedział, jak wyjaśnić, co ich tu sprowadza. Reacher przecisnął się obok niego i ruszył w stronę kuchni. Przystanął w drzwiach. Na blacie stało siedem szkolnych pudełek na lunch z uniesionymi pokrywkami, gotowych do zapakowania wczesnym rankiem. Wrócił do przedpokoju. Przecisnął się obok Neagley i obejrzał kurtki. Uszyte z kolorowego nylonu przypominały miniaturowe wersje okryć, które przeglądał w Atlantic City. Zdjął jedną z wieszaka. Wewnątrz pod kołnierzykiem naszyto białą metkę. Ktoś wypisał na niej niezmywalnym markerem J. Galvez, dużymi, wyraźnymi literami. Reacher odłożył kurtkę, sprawdził pozostałe. Każdą opisano nazwiskiem i inicjałem. W sumie pięciu Galvezów i dwóch Alvarezów.

Nikt się nie odzywał. Stuyvesant sprawiał wrażenie zakłopotanego. Reacher, czując na sobie wzrok pana Galveza, skinieniem głowy pokazał mu salon. Gdy weszli do środka, dwójka dzieci wybiegła z pokoju.

– Ma pan pięcioro dzieci? – spytał Reacher.

Galvez przytaknął.

– Jestem szczęściarzem.

– Czyje są te dwie kurtki z podpisem Alvarez?

– To kurtki dzieci kuzyna mojej żony, Julia.

– Julia i Anity?

Galvez milczał.

– Muszę się z nimi widzieć – oznajmił Reacher.

– Nie ma ich tutaj.

Reacher odwrócił wzrok.

– Gdzie są? – spytał cicho.

– Nie wiem – odparł Galvez. – Chyba w pracy. Pracują

nocami, dla rządu federalnego.

Reacher przyjrzał mu się uważnie.

– Nie, chodzi mi o dzieci, nie o ich rodziców. Muszę

zobaczyć dzieci.

Galvez spojrzał na niego zdumiony.

– Ich dzieci?

– Sprawdzić, czy nic im nie jest.

– Właśnie je pan widział, w kuchni.

– Muszę wiedzieć, które to dokładnie.

– Nie bierzemy pieniędzy – powiedział szybko Galvez. – Tylko na jedzenie.

Reacher skinął głową.

– Nie chodzi tu o licencję ani nic takiego. To nas nie

interesuje. Musimy tylko sprawdzić, czy dzieciom nic nie

jest.

Galvez nadal sprawiał wrażenie zaskoczonego. Wykrzyknął jednak szybko długie zdanie po hiszpańsku. Od grupki w kuchni odłączyła dwójka małych dzieci i manewrując między Stuyvesantem i Froelich, wbiegła do pokoju. Dzieci zatrzymały się przy drzwiach, stanęły obok siebie. Dwie małe dziewczynki, prześliczne, o wielkich ciemnych oczach i miękkich czarnych włosach. Ich twarze miały poważny wyraz. Na oko pięcio- i siedmiolatka, może cztero- i sześcio-, może trzy- i pięcio-. Reacher nie miał pojęcia.

– Cześć, dzieciaki – rzucił. – Pokażcie mi swoje kurtki.

Zrobiły dokładnie to, co kazał, tak jak się to zdarza dzieciom. Poszedł za nimi do przedpokoju, patrząc, jak

wspinają się na palce i dotykają dwóch kurtek, które jak wiedział, podpisano nazwiskiem Alvarez.

– W porządku – rzekł. – A teraz idźcie, zjedzcie ciastko

czy coś.

Biegiem ruszyły do kuchni. Odprowadził je wzrokiem, przez sekundę stał bez ruchu, potem wrócił do salonu. Zbliżył się do Galveza i ponownie zniżył głos.

– Czy ktoś jeszcze o nie pytał?

Galvez jedynie pokręcił głową.

– Jest pan pewien? Nikt ich nie śledzi, nie widzieliście

żadnych obcych?

Galvez ponownie zaprzeczył.

– Możemy pomóc – zapewnił Reacher. – Jeśli cokolwiek was martwi, powinniście powiedzieć nam od razu.

Zajmiemy się tym.

Galvez patrzył na niego nic niepojmującym wzrokiem. Reacher uważnie obserwował jego oczy. Przez całe życie wpatrywał się w oczy, a te były kompletnie niewinne. Spoglądały z zaskoczeniem, oszołomione, ale Galvez niczego nie ukrywał, nie miał żadnych tajemnic.

– No dobrze – powiedział Reacher. – Przepraszamy, że

wam przeszkodziliśmy.

Milczał przez całą drogę powrotną do biura.


* * *

Ponownie skorzystali z sali konferencyjnej, najwyraźniej jedynego pomieszczenia, w którym mogły usiąść więcej niż trzy osoby. Neagley pozwoliła Froelich zająć miejsce obok Reachera. Sama usiadła u boku Stuyvesanta po drugiej stronie stołu. Froelich przez radio połączyła się z agentami i usłyszała, że Armstrong właśnie wychodzi. Skrócił swój pobyt na balu. Na szczęście nikomu to nie przeszkadzało – jeśli polityk spędza z ludźmi dużo czasu,

są zachwyceni, jeśli natomiast wyraźnie się spieszy, są równie zachwyceni, że ktoś tak ważny i zajęty znalazł dla nich wolną chwilę. Froelich wysłuchiwała raportów przez całą drogę z sali balowej, przez kuchnię, rampę wyładowczą, aż do limuzyny. Potem się odprężyła. Pozostał tylko konwój do Georgetown i przejście przez pogrążony w ciemności namiot. Pomajstrowała za plecami i lekko przyciszyła dźwięk w słuchawce. Wyprostowała się, wodząc pytającym wzrokiem po twarzach pozostałych.

– Dla mnie to nie ma sensu – oznajmiła Neagley. – Sugeruje, że jest coś, co martwi ich bardziej niż własne dzieci.

– To znaczy? – chciała wiedzieć Froelich.

– Może zielone karty? Są tu legalnie?

Stuyvesant skinął głową.

– Oczywiście, że tak. To pracownicy służb specjalnych

Stanów Zjednoczonych, tacy sami jak wszyscy w tym budynku. Dokładnie sprawdzeni, przenicowani. Kontroluje

my ich sytuację finansową i tak dalej. O ile nam wiadomo,

są czyści.

Reacher pozwolił, by rozmowa toczyła się bez niego. Podrapał się dłonią po karku. Niedawno ostrzyżone włosy już rosły, wydawały się miększe. Zerknął na Neagley, spuścił wzrok, przyglądając się wykładzinie. Szary nylon, prążkowany, nie szorstki i nie miękki. W ostrym blasku halogenów dostrzegał pojedyncze włókienka. Wykładzina była idealnie czysta. Zamknął oczy. Ponownie odtworzył w głowie film z kamery przemysłowej. Osiem minut przed północą zjawiają się sprzątacze, wchodzą do gabinetu Stuyvesanta. Siedem minut po północy wychodzą. Przez dziewięć minut sprzątają pokój sekretarki. Potem znikają, tam skąd przyszli, szesnaście po północy. Raz jeszcze odtworzył film

w przód i w tył, skupiając się na każdej pojedynczej klatce, każdym ruchu. W końcu otworzył oczy. Wszyscy wpatrywali się w niego, jakby ignorował zadane mu pytanie. Reacher zerknął na zegarek; dobiegała dziewiąta. Uśmiechnął się szeroko, radośnie.

– Spodobał mi się pan Galvez – oznajmił. – Sprawiał

wrażenie naprawdę szczęśliwego z faktu, że jest ojcem. Te

wszystkie pudełka na lunch. Założę się, że dzieci dostają

kanapki z pełnoziarnistego chleba i pewnie owoce. Dobre

odżywianie.

Jego towarzysze obserwowali go uważnie.

– Ja byłem dzieckiem wojskowego – ciągnął. – Też miałem pudełko na lunch, zrobione ze starego pojemnika na

amunicję. Wszyscy mieliśmy takie, w bazach stanowiły

ostatni krzyk mody. Wypisałem na nim swoje nazwisko

czerwonym wojskowym pisakiem. Moja matka go nie znosiła, uważała, że jest zbyt militarne jak dla dziecka. Ale

i tak dawała mi same dobre rzeczy.

Neagley patrzyła na niego z uwagą.

– Reacher, mamy poważny problem. Dwóch ludzi nie żyje, a ty mówisz o pudełkach na lunch.

Skinął głową.

– Mówię o pudełkach na lunch, a myślę o strzyżeniu.

Pan Galvez był świeżo od fryzjera, zauważyliście?

– I co z tego?

– I z całym szacunkiem, Neagley, myślę też o twoim tyłku.

Froelich spojrzała na niego z dziwną miną. Neagley zarumieniła się lekko.

– O co ci chodzi? – spytała.

– Chodzi mi o to, że wątpię, by dla Julia i Anity istniało na świecie coś ważniejszego niż ich dzieci.

– Czemu zatem tak się zamknęli?

Froelich wyprostowała się nagle, przycisnęła palec do słuchawki. Przez sekundę nasłuchiwała, uniosła przegub.

– Zrozumiałam – rzuciła. – Dobra robota, wszyscy.

Koniec.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Armstrong jest w domu – oznajmiła. – Bezpieczny.

Reacher ponownie zerknął na zegarek. Punkt dziewiąta. Spojrzał na Stuyvesanta.

– Czy mogę jeszcze raz obejrzeć twój gabinet? W tej

chwili?

Stuyvesant wyraźnie nic nie rozumiał, ale wstał i wyprowadził ich z sali. Razem podążyli korytarzami i dotarli na tyły piętra. Pokój sekretarki stał pusty, cichy. Drzwi Stuyvesanta były zamknięte. Pchnął je i zapalił światło.

Na biurku leżała kartka papieru.

Wszyscy ją ujrzeli. Stuyvesant przez sekundę trwał bez ruchu, potem przeszedł parę kroków i pochylił się. Przełknął ślinę, wypuścił powietrze, uniósł kartkę.

– Faks z policji w Boulder – rzekł. – Wstępny raport balistyczny. Musiała go zostawić moja sekretarka. – Uśmiechnął się z ulgą.

– A teraz sprawdź – poprosił Reacher. – Skup się. Czy tak zwykle wygląda twój gabinet?

Przytrzymując faks w palcach,- Stuyvesant rozejrzał się po pokoju.

– Dokładnie tak.

– I to właśnie widzą co wieczór sprzątacze?

– No, na biurku jest zwykle czysto. Ale poza tym, owszem.

– Dobra – mruknął Reacher. – Chodźmy.

Wrócili do sali konferencyjnej. Po drodze Stuyvesant czytał raport.

– Znaleźli sześć łusek – powiedział. – Dziewięciomilimetrowe, parabellum. Dziwne ślady po bokach, przysłali

rysunek.

Podsunął kartkę Neagley. Przeczytała dokładnie, skrzywiła się, przekazała faks Reacherowi, który spojrzał na rysunek i pokiwał głową.

– Heckler & Koch MP5 – stwierdził. – Wyrzuca puste łuski z naprawdę potężnym kopem. Facet ustawił go na krótkie serie. Dwie serie, sześć łusek. Pewnie wylądowały dwadzieścia metrów dalej.

– Najprawdopodobniej model SD6 – dodała Neagley. -Jeśli był wytłumiony. Świetna broń, pistolet maszynowy pierwszej klasy, drogi i dość rzadki.

– Czemu chciałeś obejrzeć mój gabinet? – spytał Stuyvesant.


– Myliliśmy się co do sprzątaczy – oznajmił Reacher.

W sali zapadła cisza.

– Pod jakim względem? – spytała Neagley.

– Pod każdym względem. Z każdej możliwej strony. Co

się stało, gdy z nimi rozmawialiśmy?

– Kompletnie zamknęli się w sobie.

Skinął głową.

– Ja też tak sądziłem. Pogrążyli się w stoickim milczeniu, niemal w transie. Uznałem to za reakcję na jakieś zagrożenie, jakby okopali się i bronili przed kimś, kto coś na

nich ma. Coś niezmiernie ważnego. Jakby wiedzieli, że

nie mogą sobie pozwolić nawet na jedno słowo. Ale wiecie co?

– Co?

– Oni po prostu nie mieli pojęcia, o czym my mówimy, najmniejszego. Dwójka zwariowanych białasów, zadających im dziwaczne pytania. Byli zbyt uprzejmi i zbyt

nieśmiali, by kazać nam spadać. Po prostu siedzieli cierpliwie i słuchali, jak bredzimy.

– Co chcesz powiedzieć?

– Pomyślcie, co jeszcze wiemy? Na taśmie mamy dziwną sekwencję wydarzeń. Gdy wchodzą do gabinetu Stuyvesanta, sprawiają wrażenie nieco zmęczonych. Kiedy wychodzą, są nieco mniej zmęczeni. Wchodząc, wyglądają bardzo porządnie, wychodząc – mniej porządnie. W gabinecie spędzili piętnaście minut, w pokoju sekretarki zaledwie dziewięć.

– I co? – spytał Stuyvesant. Reacher się uśmiechnął.

– Twój gabinet jest prawdopodobnie najczystszym po

mieszczeniem świata; można by tam przeprowadzić operację chirurgiczną. Świadomie utrzymujesz taki porządek.

A przy okazji, wiemy o twoich nawykach z teczką i mokrymi butami.

Froelich wyraźnie nie miała pojęcia, o czym mowa. Tym razem to Stuyvesant się zarumienił.

– Jest wręcz obsesyjnie czysty – ciągnął Reacher. – A jednak sprzątacze spędzili w nim piętnaście minut. Czemu?

– Wypakowywali list – odparł Stuyvesant. – Układali na miejscu.

– Nie, nie wypakowywali.

– Może sama Maria? Czy Julio i Anita nie wyszli pierwsi?

– Nie.

– To kto go tam położył? Moja sekretarka?

– Nie.

W sali zapadła cisza.

– Twierdzisz, że ja to zrobiłem? – spytał Stuyvesant.

Reacher pokręcił głową.

– Pytam tylko, czemu sprzątacze spędzili piętnaście minut w gabinecie, który był idealnie czysty?

– Odpoczywali? – podsunęła Neagley.

Reacher znów pokręcił głową. Froelich uśmiechnęła się nagle.

– Robili coś, co sprawiło, że wyglądali nieporządnie? -

spytała.

Reacher odpowiedział uśmiechem.

– Na przykład co?

– Na przykład uprawiali seks?

Stuyvesant pobladł.

– Mam szczerą nadzieję, że nie. A poza tym było ich troje.

– Istnieje coś takiego jak trójkąty – mruknęła Neagley.

– Mieszkają razem – przypomniał Stuyvesant. – Gdyby mieli na to ochotę, mogliby to robić w domu.

– To może być przygoda erotyczna – wyjaśniła Froelich. – No wiesz, zabawa w pracy.

– Zapomnijcie o seksie – uciął Reacher. – Zastanówcie się nad wrażeniem nieporządku. Co dokładnie je wywołało?

Wszyscy po kolei wzruszyli ramionami. Stuyvesant nadal był blady. Reacher się uśmiechnął.

– Na taśmie widać coś jeszcze – powiedział. – Gdy wchodzili, worek na śmieci był prawie pusty, gdy wychodzili niemal pełny. Czy w biurze zostało dużo śmieci?

– Nie. – Stuyvesant wyglądał na urażonego. – Nigdy nie zostawiam tam śmieci.

Froelich pochyliła się nagle.

– Co więc było w worku?

– Śmieci – odparł Reacher.

– Nie rozumiem – przyznała Froelich.

– Piętnaście minut to bardzo długo – zaczął Reacher. -

W pokoju sekretarki pracowali sprawnie i bardzo dokładnie, a jednak sprzątanie zajęło im zaledwie dziewięć minut. Jest nieco większy i bardziej zaśmiecony niż gabinet.

Wszędzie coś leży. Porównajcie te dwa pomieszczenia, po

równajcie ich wyposażenie. Załóżcie, że pracują wszędzie

równie ciężko, i powiedzcie mi, ile czasu powinni byli spędzić w gabinecie.

Froelich wzruszyła ramionami.

– Siedem minut, osiem. Mniej więcej tyle.

Neagley przytaknęła.

– Powiedziałabym, że góra dziewięć minut.


– Lubię porządek – zaprotestował Stuyvesant. – Zostawiam odpowiednie instrukcje. Chciałbym, by byli tam co najmniej dziesięć minut.

– Ale nie piętnaście – rzekł Reacher. – To przesada. Spytaliśmy ich o to. Spytaliśmy, czemu byli tam tak długo. A oni co odpowiedzieli?

– Nie odpowiedzieli – odparła Neagley. – Po prostu spojrzeli na nas ze zdumieniem.

– Potem zapytaliśmy, czy co noc spędzają w gabinecie tyle samo czasu, a oni odparli, że tak.

Stuyvesant spojrzał na Neagley, szukając potwierdzenia. Kobieta skinęła głową.

– Dobra – rzucił Reacher. – Mamy piętnaście minut,

wszyscy widzieliście taśmy. Teraz powiedzcie mi, co tam

robili?

Nikt się nie odezwał.

– Są dwie możliwości – podjął Reacher. – Albo nie spędzili tam tego czasu, albo też poświęcili go na hodowanie włosów.

– Co? – nie wytrzymała Froelich.

– Dlatego właśnie wyglądają nieporządnie, zwłaszcza Julio. Po wyjściu ma nieco dłuższe włosy niż w chwili, gdy wchodzi.

– Jak to możliwe?

– To możliwe, bo nie oglądaliśmy wydarzeń z jednej nocy. Oglądaliśmy dwie różne noce połączone ze sobą. Dwie połówki różnych nocy.

Cisza.

– Dwie taśmy – ciągnął Reacher. – Klucz stanowi zmiana kasety o północy. Pierwsza taśma jest autentyczna, musi być, bo wcześniej pokazuje Stuyvesanta i sekretarkę wychodzących do domu. To się zdarzyło naprawdę, w środę. O 23:52 pojawiają się sprzątacze. Sprawiają wrażenie zmęczonych, bo być może był to ich pierwszy dzień na nocnej zmianie. Może wcześniej przez cały dzień coś robili. Ale jak dotąd wszystko szło bez problemów. Nie mają opóźnienia. Nikt nigdzie nie rozlał kawy, nie zostawił gór śmieci. Worek na śmieci jest niemal pusty. Przypuszczam, że skończyli sprzątać w jakieś dziewięć minut. To pewnie ich zwykłe tempo, całkiem niezłe. Dlatego właśnie zdziwili się, gdy stwierdziliśmy, że siedzieli tam długo. Szacuję, że w rzeczywistości wyszli minutę po północy, przez kolejnych dziewięć minut sprzątali pokój sekretarki i dziesięć po dwunastej zniknęli.

– Ale… – wtrąciła Froelich.

– Ale po północy mamy już zupełnie inną noc. Może sprzed paru tygodni, nim Julio odwiedził fryzjera. Noc, gdy zjawili się później i później wyszli, bo w jakimś innym biurze coś ich zatrzymało. Może kupa śmieci, które trafiły do worka. Wychodząc, sprawiali wrażenie nieco bardziej energicznych, bo spieszyli się, żeby nadgonić pracę. Możliwe też, że był już środek tygodnia, przywykli do

nocnych zmian i zdołali się wyspać. Widzieliśmy zatem, jak wchodzą w środę i wychodzą zupełnie innej nocy.

– Ale data była właściwa – przypomniała Froelich. -

Niewątpliwie czwartkowa.

Reacher przytaknął.

– Nendick zaplanował wszystko z wyprzedzeniem.

– Nendick?

– Wasz facet od kamer – przypomniał Reacher. – Przypuszczam, że przez cały tydzień ustawił tę szczególną kamerę tak, by od północy do szóstej nagrywała czwartkową datę. Może nawet dwa tygodnie, bo potrzebował trzech wersji. Sprzątacze mogli wejść i wyjść przed północą. Wejść przed północą i wyjść po północy. Albo wejść i wyjść po północy. Musiał odczekać, żeby zdobyć wszystkie trzy. Gdyby weszli i wyszli przed północą, wręczyłby ci taśmę niepokazującą absolutnie niczego. Gdyby weszli i wyszli po północy, to właśnie byś zobaczyła. Ale stało się inaczej i musiał użyć taśmy pokazującej wyłącznie wyjście.

– To Nendick zostawił list? – spytał Stuyvesant.

Reacher skinął głową.

– To Nendick jest ich człowiekiem, nie sprzątacze. Tak naprawdę kamera zarejestrowała tamtej nocy sprzątaczy wychodzących tuż po dwunastej, a potem, gdzieś przed szóstą, Nendicka wchodzącego przez drzwi przeciwpożarowe. Na rękach miał rękawiczki, w dłoni trzymał list. Przypuszczam, że zrobił to około wpół do szóstej, tak by nie czekać długo, móc wyrzucić prawdziwą taśmę i wybrać odpowiedni zamiennik.

– Ale na taśmie widać, jak przychodzę rano. Moja sekretarka też.

– To była trzecia kaseta. O szóstej znów się zmieniły. Podmienił tylko środkową.

Zebrani milczeli.

– Zapewne opisał im też kamery w garażu, by mogli dostarczyć list w niedzielę.

– Jak to zauważyłeś? – spytał Stuyvesant. – Dzięki włosom?

– Częściowo. Ale tak naprawdę dzięki tyłkowi Neagley. Nendick był tak zdenerwowany, że nie zwrócił uwagi na tyłek Neagley. Zauważyła. Powiedziała mi, że to bardzo nietypowe.

Stuyvesant znów się zarumienił, jakby mógł o tym zaświadczyć osobiście.

– Powinniśmy zatem wypuścić sprzątaczy – podsumował Reacher. – A potem porozmawiać z Nendickiem. To

on spotkał się z naszymi ludźmi.

Stuyvesant skinął głową.

– I zapewne został przez nich zaszantażowany.

– Taką mam nadzieję – odparł Reacher. – Mam nadzieję,

że nie uczestniczy w tym z własnej, nieprzymuszonej woli.


* * *

Stuyvesant skorzystał ze swojego klucza i wraz z wezwanym na świadka oficerem dyżurnym wszedł do pokoju wideo. Odkryli, że dziesięć kolejnych kaset z datami sprzed interesującego ich czwartku z godzin 00-06 zniknęło. Nendick spisał je ze stanu, podając jako przyczynę błąd techniczny. Następnie wybrali losowo kilkanaście taśm z ostatnich trzech miesięcy i obejrzeli fragmenty. Stwierdzili z całą pewnością, że sprzątacze nigdy nie spędzali w gabinecie więcej niż dziewięć minut, toteż Stuyvesant zadzwonił i zażądał ich natychmiastowego zwolnienia.

Mieli teraz trzy wyjścia: mogli zadzwonić do Nendicka i wezwać go pod jakimś pretekstem, wysłać agentów, by go aresztowali, albo pojechać do jego domu i zacząć

przesłuchanie, nim do gry wejdzie szósta poprawka i wszystko skomplikuje.

– Powinniśmy jechać natychmiast – oznajmił Reacher. – Wykorzystać element zaskoczenia.

Oczekiwał oporu, Stuyvesant jednak skinął tylko głową bez słowa. Był blady i zmęczony, wyglądał na człowieka dręczonego problemami, na człowieka, w którym poczucie zdrady i słusznego gniewu walczy ze standardowym urzędniczym instynktem ukrywania wszystkiego, co się da. A w przypadku kogoś takiego jak Nendick instynkt ów musiał działać znacznie silniej niż w przypadku zwykłych sprzątaczy. Sprzątacze to jedynie pionki, wcześniej czy później ktoś zinterpretowałby to jak zawsze: eh, sprzątacze, co na to poradzić. Ale ktoś taki jak Nendick to zupełnie inna sprawa. Ktoś taki stanowił ważny element organizacji, która powinna zorientować się wcześniej. Toteż Stuyvesant bez protestów uruchomił komputer sekretarki i znalazł adres domowy Nendicka – przedmieścia, piętnaście kilometrów od biura, za granicą Wirginii. Dwadzieścia minut jazdy. Nendick mieszkał w cichej, krętej uliczce w spokojnej dzielnicy – dość starej, by wyrosły drzewa, a fundamenty zapuściły korzenie, lecz dość nowej, by wyglądać wciąż elegancko i nowocześnie. Średni przedział cenowy. Na większości podjazdów parkowały zagraniczne samochody, ale nie najnowsze modele; czyste, lecz wyraźnie używane. Dom Nendicka okazał się niskim budynkiem w stylu wiejskim, z dachem koloru khaki i ceglanym kominem. Poza błękitnym migotaniem telewizora widocznym przez jedno z okien panowała w nim ciemność.

Froelich skręciła wprost na podjazd i zaparkowała przed garażem. Wysiedli i nie zważając na chłód, pomaszerowali do drzwi frontowych. Stuyvesant nacisnął kciukiem dzwonek

i nie puszczał. Trzydzieści sekund później w przedpokoju zapłonęło światło. Półokrągłe okienko nad drzwiami zajaśniało pomarańczowym blaskiem. Nad ich głowami zaświeciła żółta zewnętrzna lampa. Drzwi się otworzyły, ujrzeli Nendicka. Stał za progiem, nie mówiąc ani słowa. Na sobie miał garnitur, jakby dopiero co wrócił z pracy. Wyglądał na chorego ze strachu, jak gdyby oprócz wcześniejszych tortur spodziewał się też nowych. Stuyvesant spojrzał na niego, zawahał się chwilkę i wszedł do środka. Za nim Froelich, potem Reacher, na końcu Neagley, która zamknęła drzwi i zajęła pozycję przed nimi niczym wartownik, stojąc w rozkroku z rękami splecionymi na plecach.

Nendick wciąż milczał, po prostu stał oszołomiony. Stuyvesant położył mu rękę na ramieniu i obrócił; pchnął w stronę kuchni. Mężczyzna nie stawiał oporu. Potykając się, szedł chwiejnie naprzód. Stuyvesant maszerował za nim. Nacisnął przełącznik i jarzeniówki nad blatami nagle ożyły.

– Siadaj – polecił, jakby mówił do psa.

Nendick posłusznie usiadł na stołku przy bufecie. Wciąż milczał. Skulił się, jakby wstrząsały nim gorączkowe dreszcze.

– Nazwiska – warknął Stuyvesant.

Nendick milczał, usilnie starał się nie odpowiedzieć. Patrzył tępo w ścianę naprzeciwko. Jedna z jarzeniówek się zepsuła, cały czas próbowała się zapalić, kondensator brzęczał gniewnie we wszechobecnej ciszy. Dłonie Nendicka zaczęły się trząść, toteż wsunął je pod pachy i począł kołysać się na stołku w przód i w tył. Krzesło skrzypiało cicho pod jego ciężarem. Reacher odwrócił wzrok i rozejrzał się. Ładna kuchnia, żółte kraciaste zasłony, żółty sufit. W wazonach stały kwiaty, wszystkie zwiędłe. W zlewie piętrzył

się stos naczyń, z co najmniej kilku tygodni. Niektóre pokrywała zaschnięta warstwa jedzenia.

Cofnął się do przedpokoju, do salonu. Wielki, paroletni telewizor nastawiony na stację kablową. Program składał się ze zmontowanych fragmentów taśm policyjnych sprzed kilkunastu lat. Mocno ściszony dźwięk był jedynie nieustającym pomrukiem, sugerującym niezwykłe, niezdrowe podniecenie. Na poręczy fotela naprzeciwko ekranu leżał pilot. Na półce nad kominkiem ustawiono w rządku sześć zdjęć w mosiężnych ramkach. Wszystkie przedstawiały Nendicka i kobietę mniej więcej w jego wieku, dostatecznie atrakcyjną i pełną energii, by nie móc jej nazwać brzydką. Fotografie ukazywały kolejno dzień ślubu, obrazki z wakacji i innych ważnych wydarzeń. Nie dostrzegł zdjęć dzieci. Nie był to zresztą dom, w którym mogłyby mieszkać dzieci. Nigdzie nie leżały zabawki, zero bałaganu, wszystko było wysmakowane, starannie dobrane, pełne ozdób i wyraźnie dorosłe.

Pilot na poręczy miał napis „Video”, nie „TV”. Reacher spojrzał na ekran i nacisnął „play”. Szum policyjnych radiostacji ucichł natychmiast. Magnetowid włączył się ze szczękiem i sekundę później ekran pociemniał, po czym pojawił się na nim amatorski film ze ślubu. Nendick i jego żona, sprzed kilkunastu lat, uśmiechali się do kamery, pochylali ku sobie, wyglądali na bardzo szczęśliwych. Kobieta była ubrana na biało, on miał na sobie garnitur. Stali na trawniku w wietrzny dzień, jej włosy fruwały wokół. Większość odgłosów zagłuszał świst wiatru. Miała miły uśmiech, błyszczące oczy. Mówiła coś dla potomności, ale Reacher nie słyszał słów.

Nacisnął „stop” i ekranem znów zawładnęły policyjne pościgi. Wrócił do kuchni. Nendick wciąż trząsł się i kołysał.

Nadal trzymał dłonie pod pachami i wciąż nic nie mówił. Reacher ponownie powiódł wzrokiem po zwiędłych kwiatach i brudnych naczyniach.

– Możemy ją uwolnić – powiedział. Nendick milczał.

– Po prostu powiedz nam kto, a my ci ją odwieziemy. Brak odpowiedzi.

– Im wcześniej, tym lepiej – ciągnął Reacher. – Nie chcemy przecież, by musiała zbyt długo czekać, prawda?

Nendick, całkowicie skupiony, wbijał wzrok w ścianę.

– Kiedy po nią przyszli? – pytał Reacher. – Parę tygodni

temu?

Nendick milczał. Nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. W tym momencie dołączyła do nich Neagley. Przeszła głębiej do części kuchni przerobionej na jadalnię. Pod jedną ze ścian stały pasujące do siebie meble. Biblioteczka, kredens i znów biblioteczka.

– Możemy ci pomóc – mówił Reacher. – Ale musimy

wiedzieć, skąd mamy zacząć.

Nendick nie odpowiadał. Patrzył przed siebie, dygotał, kołysał się i kulił.

– Reacher! – zawołała Neagley, w jej miękkim głosie słychać było napięcie.

Reacher odwrócił się od Nendicka i dołączył do niej przy kredensie. Wręczyła mu coś – kopertę. W środku tkwiło zdjęcie zrobione polaroidem. Przedstawiało siedzącą na krześle kobietę. Twarz miała bladą, przerażoną, szeroko otwarte oczy, brudne włosy. To była żona Nendicka, choć wyglądała na sto lat starszą niż na fotografiach w salonie. W rękach trzymała egzemplarz gazety „USA Today”, nagłówek tkwił tuż pod brodą. Neagley podała mu drugą kopertę. Kolejne zdjęcie z polaroidu. Ta sama kobieta,

ta sama pozycja, ta sama gazeta, ale inna data.

– Dowody życia – skomentował Reacher.

Neagley przytaknęła.

– Ale spójrz na to. Czego to dowodzi?

Podała mu następną kopertę, wypchaną, brązową. W środku coś miękkiego i białego. Bielizna, para majtek, odbarwionych, nieco brudnych.

– Świetnie – mruknął.

Neagley znalazła czwartą kopertę. Znów brązowa, wyściełana, mniejsza. W środku tkwiło pudełko, małe tekturowe pudełko w rodzaju tych, w które pakuje się kolczyki u jubilera. Wyściełała je wata poplamiona na brązowo zaschniętą krwią, bo pośrodku leżał czubek palca odcięty przy pierwszym stawie czymś twardym i ostrym, może sekatorem. Sądząc z rozmiaru i zakrzywienia, pochodził z małego palca lewej dłoni; na paznokciu wciąż pozostały ślady lakieru. Reacher przyglądał mu się długą chwilę, w końcu skinął głową i oddał pudełko Neagley. Wrócił do kuchni, stanął naprzeciw Nendicka po drugiej stronie bufetu. Spojrzał mu prosto w oczy i zaryzykował.

– Stuyvesant – zawołał – i Froelich, wyjdźcie do przedpokoju.

Przez sekundę stali bez ruchu, zaskoczeni. Posłał im ostre spojrzenie. Posłusznie wyszli na zewnątrz.

– Neagley – rzucił Reacher. – Podejdź tu do mnie.

Cicho stanęła u jego boku.

Reacher pochylił się, oparł łokcie na blacie tak, że jego twarz znalazła się dokładnie naprzeciw Nendicka. Przemówił cicho.

– W porządku, już sobie poszli – rzekł. – Zostaliśmy tylko my, a my nie jesteśmy z Secret Service. Wiesz o tym,

prawda? Nigdy wcześniej nas nie widziałeś poza tamtym

dniem. Możesz nam zaufać, nie schrzanimy sprawy tak jak oni. Pochodzimy z miejsca, w którym nie wolno niczego spieprzyć. Z miejsca, w którym nie ma żadnych zasad. Możemy ją odzyskać, wiemy, jak to zrobić. Załatwimy złych ludzi i sprowadzimy ją tu, bezpieczną, bez pudła. Jasne? Obiecuję ci to. Ja ci obiecuję.

Nendick odchylił głowę, otworzył usta; były suche, pokryte drobinkami lepkiej piany. Potem zamknął je mocno, zacisnął szczęki, tak że wargi stały się bezkrwistą cienką linią. Wyciągnął spod pachy drżącą dłoń i przyłożył do siebie kciuk i palec wskazujący, jakby trzymał coś małego. Powoli przesunął tym czymś wzdłuż ust, jak gdyby zamykał zamek błyskawiczny. Z powrotem wsunął dłoń pod pachę, znów zaczął się trząść. Wbijał wzrok w ścianę. W jego oczach widać było szalony strach, absolutną nieopanowaną zgrozę. Zaczął się kołysać, kasłać. Kasłał i dławił się głośno, ale wciąż nie otwierał zaciśniętych ust. Podskakiwał i trząsł się na stołku, ciasno skulony, rozpaczliwie dławiąc się przez zamknięte usta. Szeroko otwarte oczy przepełniało bezrozumne przerażenie. A potem wywróciły się nagle, rozbłysły białka, a Nendick runął na ziemię.

Загрузка...