3

Przez całą drogę do Waszyngtonu siedząca za kierownicą suburbana Froelich zastanawiała się gorączkowo. Jeśli wieści okażą się naprawdę złe, kiedy ma włączyć w to Stuyvesanta? Teraz, później? W końcu zatrzymała się w Dupont Circle, zadzwoniła do niego do domu i zadała mu wprost to pytanie.

– Włączę się, kiedy będę musiał – oznajmił. – Kogo wykorzystałaś?

– Brata Joego Reachera.

– Naszego Joego Reachera? Nie wiedziałem, że miał brata.

– Ale miał.

– Jaki on jest?

– Bardzo podobny do Joego. Może nieco surowszy.

– Młodszy czy starszy?

– Jedno i drugie – odparła Froelich. – Zaczynał jako młodszy, teraz jest starszy.

Stuyvesant milczał przez chwilę.

– Jest równie mądry jak Joe? – spytał w końcu.

– Jeszcze nie wiem – rzekła.

Ponowne milczenie.

– Zadzwoń więc, kiedy będziesz musiała. Ale raczej wcześniej niż później, dobrze? I nie mów nikomu innemu.

Froelich skończyła rozmowę i z powrotem włączyła się do niedzielnego ruchu. Pokonawszy ostatni kilometr, zaparkowała przed hotelem. W recepcji już jej oczekiwano i posłano wprost do pokoju 1201 na dwunastym piętrze. Przeszła przez drzwi zaraz za kelnerem niosącym tacę z dzbankiem kawy i dwiema odwróconymi filiżankami na spodeczkach. Żadnego mleka, cukru, łyżeczek. Jedynie samotna różowa róża w wąskim porcelanowym wazonie. Pokój był wyposażony standardowo. Dwa podwójne łóżka, zasłony w kwiatki, nieciekawe litografie na ścianach, stół, dwa krzesła, biurko ze skomplikowanym telefonem, komoda z telewizorem, drzwi łączące z sąsiednim pomieszczeniem. Reacher siedział na bliższym łóżku. Miał na sobie czarną nylonową kurtkę, czarne dżinsy i czarne buty. W jego uchu tkwiła słuchawka, na kołnierzu kurtki całkiem niezła podróbka odznaki Secret Service. Był gładko ogolony, włosy miał krótko przystrzyżone i starannie uczesane.

– Co dla mnie masz? – spytała.

– Później – rzekł.

Kelner postawił tacę na stole i dyskretnie wycofał się z pokoju. Froelich patrzyła, jak drzwi się za nim zatrzaskują, po czym z powrotem odwróciła się do Reachera. Przez sekundę milczała.

– Wyglądasz zupełnie jak jeden z naszych – zauważyła.

– Jesteś mi winna mnóstwo forsy.

– Dwadzieścia tysięcy? Uśmiechnął się.

– Prawie tyle. Zawiadomili cię?

Przytaknęła.

– Ale czemu czek na okaziciela? To mnie zaskoczyło.

– Wkrótce zrozumiesz.

Wstał i podszedł do stołu. Odwrócił filiżanki, podniósł dzbanek i nalał kawy.

– Świetnie wyliczyłeś czas.

Uśmiechnął się ponownie.

– Wiedziałem, gdzie jesteś, wiedziałem, że wrócisz samochodem. Jest niedziela, zero ruchu, łatwo to obliczyć.

– Co chcesz mi powiedzieć?

– Że jesteś dobra – oznajmił. – Jesteś naprawdę bardzo dobra. Nie sądzę, by ktokolwiek poradził sobie lepiej od ciebie.

Umilkła.

– Ale?

– Ale nie jesteś dość dobra. Musisz pogodzić się z tym, że ktokolwiek tam jest, może się do niego dostać i załatwić sprawę.

– Nie mówiłam, że jest ktoś taki.

Reacher nie odpowiedział.

– Po prostu przekaż mi informacje, Reacher.

– Trzy i pół – rzekł.

– Trzy i pół czego? Z dziesięciu?

– Nie. Armstrong nie żyje. Zginął trzy i pół raza.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

– Już?

– Według moich wyliczeń.

– Co to znaczy pół?

– Trzy pewne próby, jedna możliwa.

Froelich zastygła w pół drogi do stołu. Przez moment stała oszołomiona.

– W ciągu pięciu dni? – spytała z niedowierzaniem. -Jak? Czego nie zrobiliśmy?

– Napij się kawy – poradził.

Niczym automat podeszła do stołu. Reacher wręczył jej filiżankę. Wzięła ją i cofnęła się na łóżko. Porcelana zadrżała jej w dłoni.

– Istnieją dwa podstawowe podejścia do sprawy – zaczął Reacher. – Tak jak w kinie. John Malkovich albo Edward Fox. Widziałaś te filmy?

Przytaknęła tępo.

– Mamy człowieka, który je monitoruje, w Biurze Badawczym. Analizuje wszystkie filmy o zamachach. John

Malkovich wystąpił w Na linii ognia z Clintem Eastwoodem.

– I Rene Russo – uzupełnił Reacher. – Była całkiem niezła.

– Edward Fox nakręcił Dzień Szakala, dawno temu.

Reacher przytaknął.

– John Malkovich chciał zabić prezydenta Stanów Zjednoczonych. Edward Fox prezydenta Francji. Dwóch fachowych zabójców działających solo. Istniała jednak podstawowa różnica. Malkovich wiedział od początku, że nie przeżyje zamachu. Wiedział, że zginie w sekundę po prezydencie. Natomiast Edward Fox zamierzał ujść z życiem.

– Ale nie uszedł.

– To był film, Froelich. Musiał się tak skończyć. W istocie mógłby z łatwością uciec.

– I co?

– Mamy zatem do rozważenia dwie strategie. Misja samobójcza z bliska albo czysta robota na odległość.

– Wiemy o tym wszystkim. Mówiłam ci już, mamy człowieka, który nad tym pracuje. Dysponujemy transkrypta-mi, analizami, zapiskami, omówieniami. Czasem rozmawiamy ze scenarzystami, jeśli wymyślą coś nowego. Chcemy wiedzieć, skąd czerpią pomysły.

– Nauczyliście się czegoś?

Wzruszyła ramionami i pociągnęła łyk kawy. Dostrzegł, że wysila pamięć, zupełnie jakby przechowywała wszystkie transkrypty, notatki i zapiski gdzieś w zakamarkach głowy.

– Dzień Szakala zrobił na nas wrażenie – zaczęła. – Edward Fox grał zawodowego strzelca, dysponującego karabinem zbudowanym tak, by można go było ukryć w kuli kalekiego kombatanta. Dzięki temu przebraniu dostał się do pobliskiego budynku kilka godzin przed wystąpieniem publicznym prezydenta. Planował strzał z daleka w głowę, z wysokiego okna. Używał tłumika, by móc uciec. Teoretycznie to mogłoby się udać. Lecz wszystko działo się bardzo dawno temu. Jeszcze przed moim urodzeniem, gdzieś na początku lat sześćdziesiątych. Generał De Gaulle po kryzysie algierskim, prawda? Obecnie narzucamy znacznie szersze kordony bezpieczeństwa. Przypuszczam, że przyczynił się do tego właśnie ten film. Oraz oczywiście nasze własne problemy na początku lat sześćdziesiątych.

– A Na linii ognia! - spytał Reacher.

– John Malkovich grał renegata z CIA. W piwnicy wyprodukował plastikowy pistolet, by móc przedostać się przez wykrywacze metalu. Następnie podstępem dostał się na wiec polityczny, zamierzając zastrzelić prezydenta z bardzo bliska. Oczywiście, jak sam mówiłeś, natychmiast potem byśmy go zastrzelili.

– Ale stary Clint skoczył i sam dostał kulkę – dodał Reacher. – Uważam, że to całkiem niezły film.

– My uważamy, że jest kompletnie nieprawdopodobny – odparła Froelich. – Dwa podstawowe błędy w założeniu. Po pierwsze pomysł, że hobbysta mógłby skonstruować działający pistolet, jest absurdalny. Cały czas to sprawdzamy.

Jego pistolet eksplodowałby, oderwał mu rękę w przegubie. Pocisk po prostu wypadłby na ziemię. A po drugie, bohater filmu wydał w sumie sto tysięcy dolarów. Mnóstwo podróży, fałszywe biura do odbioru poczty oraz dotacja dla partii, pięćdziesiąt tysięcy, żeby mógł dostać się na spotkanie. Według naszej oceny człowiek z takimi zaburzeniami psychicznymi nie dysponowałby dużymi pieniędzmi. Skreśliliśmy ten scenariusz.

– To był tylko film – przypomniał Reacher. – Ale stanowił niezłą ilustrację.

– Czego?

– Pomysłu dostania się na spotkanie i zaatakowania celu z bardzo bliska. W odróżnieniu od wcześniejszej idei bezpiecznego zamachu z daleka.

Froelich zawahała się, następnie uśmiechnęła z rosnącą ulgą, jakby wielkie niebezpieczeństwo zaczęło się oddalać.

– Czy to wszystko, czym dysponujesz? – spytała. – Pomysły? A już się martwiłam.

– Na przykład tutejsze spotkanie w czwartkowy wieczór – ciągnął Reacher. – Tysiąc gości, czas i miejsce podane z wyprzedzeniem. Więcej, reklamowane.


– Znalazłeś stronę w Sieci?

Reacher przytaknął.

– Bardzo mi się przydała. Mnóstwo informacji.

– Wszystkie kontrolujemy.

– Dowiedziałem się z niej jednak, gdzie będzie Armstrong, kiedy i w jakim otoczeniu. Na przykład tutaj w czwartkowy wieczór, wśród tysiąca gości.

– I co z nimi?

– Jednym z nich była ciemnowłosa kobieta. Chwyciła go za rękę i przyciągnęła do siebie.

Froelich spojrzała na niego zaskoczona.

– Byłeś tam? Pokręcił głową.

– Nie, ale słyszałem o tym.

– Skąd?

Puścił pytanie mimo uszu.

– Widziałaś to?

– Tylko na wideo – rzekła. – Po fakcie.

– Ta kobieta mogła zabić Armstronga. To była pierwsza sposobność. Do tego momentu radziłaś sobie świetnie. Podczas spotkania rządowego na Kapitolu spisałaś się na piątkę.

Froelich uśmiechnęła się ponownie, z lekkim lekceważeniem.

– Mogła? Marnujesz mój czas, Reacher. Chciałam czegoś lepszego, niż mogła. Wszystko może się zdarzyć. W budynek może uderzyć piorun czy nawet meteoryt. Wszechświat może przestać się rozszerzać, a czas zawrócić bieg. Ta kobieta była zaproszonym gościem, partyjnym darczyńcą. Przeszła przez dwa wykrywacze metalu. Sprawdzono ją w drzwiach.

– Jak Johna Malkovicha.

– Już to przerabialiśmy.

– Przypuśćmy, że to specjalistka od walki wręcz. Może szkolona w wojsku do zadań specjalnych. Mogła skręcić kark Armstrongowi równie łatwo, jak ty łamiesz ołówek.

– Przypuśćmy, przypuśćmy.

– Przypuśćmy, że była uzbrojona.

– Nie była. Przeszła przez dwa wykrywacze metalu.

Reacher sięgnął do kieszeni i wyciągnął wąski, brązowy przedmiot.

– Widziałaś kiedyś coś takiego? – spytał.

Wyglądało to jak nóż kieszonkowy, długi na 7,5 centymetra, z zakrzywioną rękojeścią. Reacher nacisnął przycisk i wyskoczyło z niej brązowe, nakrapiane ostrze.

– Jest zrobiony z materiału ceramicznego – wyjaśnił. -

Podobnego do glazury łazienkowej. Twardością przewyższa go tylko diament. Z pewnością jest twardszy niż stal i ostrzejszy niż stal. I nie uruchamia wykrywaczy metalu.

Ta kobieta mogła mieć przy sobie coś podobnego. Mogła rozpruć nim Armstronga od pępka po szyję albo poderżnąć mu gardło, albo może wbić mu nóż w oko.

Podał jej broń, Froelich obejrzała ją uważnie.

– Produkuje je firma Boker – dodał Reacher. – W Solingen w Niemczech. Są drogie, ale nietrudno je dostać.

Froelich wzruszyła ramionami.

– No dobra. Kupiłeś nóż. To niczego nie dowodzi.

– Ten nóż był w sali balowej w czwartkowy wieczór. Tkwił w lewej dłoni kobiety, w jej kieszeni, z otwartym ostrzem. Przez cały czas, gdy ściskała rękę Armstronga i przyciągała go do siebie. Od jego brzucha dzieliło ją pięć centymetrów.

Froelich zamarła.

– Mówisz poważnie? Kim była?

– Zwolenniczką partii. Elizabeth Wright z Elizabeth w stanie New Jersey. Taki zbieg okoliczności. Przekazała na rzecz kampanii cztery tysiące dolarów, po tysiąc w imieniu swoim, męża i dwójki dzieci. Przez miesiąc wkładała listy do kopert, umieściła znak na podwórku, w dzień wyborów obsługiwała telefon.

– Czemu zatem miałaby mieć przy sobie nóż?

– Tak naprawdę nie miała.

Reacher wstał i podszedł do łączących pokoje drzwi. Otworzył swoje i zapukał głośno w drugie skrzydło.

– No dobra, Neagley! – zawołał.

Drzwi się otworzyły, do środka weszła kobieta. Przed czterdziestką, średni wzrost, szczupła. Ubrana w niebieskie dżinsy i miękką, szarą bluzę. Miała ciemne włosy, ciemne oczy, czarujący uśmiech. Jej sposób poruszania i ścięgna przegubów świadczyły o tym, że spędza dużo czasu na siłowni.

– To ciebie widziałam na taśmie – rzuciła Froelich.

Reacher się uśmiechnął.

– Frances Neagley, poznaj M.E. Froelich. M.E. Froelich, poznaj Frances Neagley.

– Emmy? – spytała Frances Neagley. – Jak nagrody telewizyjne?


– Inicjały – wyjaśnił Reacher. Froelich patrzyła na niego oszołomiona.

– Kim ona jest?


– Najlepszym zawodowym sierżantem, z jakim zdarzyło mi się pracować. Znakomitym fachowcem we wszelkich możliwych formach walki z bliska. Sam się jej boję. Zwolniono ją w tym samym czasie co mnie. Pracuje jako konsultantka w firmie ochroniarskiej w Chicago.

– Chicago – powtórzyła Froelich. – Dlatego kazałeś tam wysłać czek.

Reacher przytaknął.

– To ona wszystko opłaciła, bo ja nie mam karty kredytowej ani książeczki czekowej. Zresztą pewnie już wiesz.

– Co zatem stało się z Elizabeth Wright z New Jersey?

– Kupiłem ten strój – powiedział Reacher. – Czy raczej wy mi go kupiliście. I buty, okulary przeciwsłoneczne. Moją własną wersję munduru Secret Service. Poszedłem do fryzjera, goliłem się co dzień, chciałem wyglądać wiarygodnie.

Potem zacząłem szukać samotnej kobiety z New Jersey. Wyszedłem w czwartek na kilka lotów z Newark. Obserwowałem tłum. W końcu zagadnąłem panią Wright. Poinformowałem ją, że jestem agentem tajnych służb, że mamy kłopoty z ochroną i że musi iść ze mną.

– Skąd wiedziałeś, że wybiera się na przyjęcie?

– Nie wiedziałem. Sprawdzałem wszystkie kobiety wychodzące z bagażem. I starałem się ocenić, jak wyglądają i co mają ze sobą. Nie było to łatwe. Elizabeth Wright zagadnąłem jako szóstą.

– I uwierzyła ci?

– Miałem imponujące dokumenty. Za dwa dolce kupiłem słuchawkę radiową w Radio Shack. Do tego przewód, znikający gdzieś na karku. Wynająłem samochód, czarny lincoln town car. Wierz mi, wyglądałem jak trzeba. Ona mi uwierzyła, była bardzo podekscytowana. Przywiozłem ją do tego pokoju i pilnowałem cały wieczór. Tymczasem Neagley zajęła jej miejsce. Cały czas słuchałem przez słuchawkę i gadałem do zegarka.

Froelich przeniosła wzrok na Neagley.

– Nie bez powodu potrzebowaliśmy kogoś z New Jersey – powiedziała ciemnowłosa sierżant. – Ich prawa jazdy najłatwiej jest podrobić, wiedziałaś o tym? Miałam ze sobą laptop i kolorową drukarkę. Wcześniej zrobiłam Reacherowi legitymację Secret Service. Nie mam pojęcia, czy przypomina te prawdziwe, ale wyglądała świetnie. Zrobiłam prawo jazdy z Jersey z moim zdjęciem, stosownym nazwiskiem i adresem, wydrukowałam je, zafoliowałam w maszynce, którą kupiliśmy w Staples za sześćdziesiąt dolców, przytarłam krawędzie papierem ściernym, trochę po gięłam i wsadziłam do torebki. Potem wystroiłam się, zabrałam ze sobą zaproszenie pani Wright i zeszłam na dół.

Do sali balowej dostałam się bez problemów, z nożem w kieszeni.

– I?

– Trochę się pokręciłam. Potem dorwałam waszego faceta i przytrzymałam go chwilę.

Froelich spojrzała wprost na nią.

– Jak byś to zrobiła?

– Trzymałam go za prawą rękę, przyciągnęłam bliżej, odwrócił się lekko. Miałam wolną drogę aż do jego szyi. Siedmiocentymetrowe ostrze. Przecięłabym tętnicę szyjną, potem trochę poszarpała. W ciągu niecałej pół minuty wykrwawiłby się na śmierć. Wystarczył jeden ruch ręki. Twoi ludzie byli w odległości trzech metrów. Oczywiście po wszystkim by mnie dorwali, ale nie zdołaliby mnie powstrzymać.

Froelich pobladła śmiertelnie. Neagley odwróciła wzrok.

– Bez noża byłoby trudniej – dodała. – Ale to możliwe. Skręcenie mu karku sprawiłoby pewien kłopot, bo ma trochę mięśni. Musiałabym błyskawicznie się przesunąć, żeby go ruszyć. Gdyby twoi ludzie okazali się dostatecznie szybcy, powstrzymaliby mnie na czas. Przypuszczam zatem, że wybrałabym uderzenie w krtań, dość mocne, by ją zmiażdżyć. Cios lewym łokciem w zupełności by wystarczył. Zapewne zginęłabym jeszcze przed nim, ale udusiłby się tuż po mnie. Chyba że macie pod ręką ludzi, którzy w ciągu niecałej minuty mogliby przeprowadzić tracheotomię na podłodze sali balowej. A bardzo w to wątpię.

– Nie – przyznała Froelich. – Nie mamy. – Znów umilkła.

– Przykro mi, że zepsułam ci dzień – powiedziała Neagley. – Ale hej, chciałaś przecież wiedzieć, prawda? Nie ma sensu przeprowadzać audytu i nie ujawniać wyników.

Froelich przytaknęła.

– Co mu szepnęłaś?

– Powiedziałam: „Przyszłam z nożem, tak dla zabawy”. Ale bardzo cicho. Gdyby ktokolwiek się czepiał, wyjaśniłabym, że mówiłam: „Może się spotkamy?” Jakbym na niego leciała. Podejrzewam, że od czasu do czasu to się zdarza.

Froelich ponownie przytaknęła.

– Owszem, od czasu do czasu. Co jeszcze?

– W swoim domu jest bezpieczny – oznajmiła Neagley.

– Sprawdziliście?

– Co dzień – rzekł Reacher. – Byliśmy na miejscu w Georgetown od wtorkowego wieczoru.

– Nie widziałam was.

– Taki był plan.

– Skąd wiedzieliście, gdzie mieszka?


– Jechaliśmy za limuzynami.

Froelich milczała

– Niezłe limuzyny – dodał Reacher. – Zgrabna taktyka.

– Najlepszy był piątkowy ranek – dodała Neagley.


– Ale reszta piątku poszła znacznie gorzej – uzupełnił Reacher. – Brak koordynacji spowodował poważny błąd komunikacyjny.

– Gdzie?

– Twoi ludzie z Waszyngtonu sfilmowali salę balową. Najwyraźniej jednak ludzie z Nowego Jorku nie widzieli tych taśm, bo Neagley była nie tylko kobietą z czwartku, ubraną w wieczorową suknię, ale też jednym z fotografów przed budynkiem giełdy.

– Pewna gazeta z Dakoty Północnej ma swoją stronę w Sieci – wyjaśniła Neagley. – Tak jak inne, z grafiką przedstawiającą nagłówek. Ściągnęłam ją, zmodyfikowałam i przerobiłam na legitymację prasową. Zafoliowałam, zabezpieczyłam otwory i powiesiłam na szyi na metalowej lince. Pogrzebałam w antykwariatach na Manhattanie, szukając zniszczonego sprzętu fotograficznego. Cały czas trzymałam przed sobą aparat, żeby Armstrong mnie nie poznał.

– Powinniście stworzyć zamkniętą listę – oznajmił Reacher. – Jakoś to kontrolować.

– Nie możemy – mruknęła Froelich. – Gwarancje konstytucyjne. Pierwsza poprawka daje dziennikarzom pełny dostęp do polityków, gdy tylko zechcą. Ale wszystkich przeszukaliśmy.

– Nie miałam przy sobie broni – wyjaśniła Neagley. – Po prostu dla zabawy przeszłam przez ochronę. Ale mogłam mieć broń, wierz mi. Przy takiej rewizji mogłabym wnieść do środka bazookę.

Reacher wstał, podszedł do komody, wyciągnął jedną z szuflad i wyjął z niej plik zdjęć. Były to zwykłe odbitki 15 na 10 centymetrów. Uniósł pierwszą z nich. Ujęcie od dołu przedstawiające Armstronga stojącego przed budynkiem giełdy. Nad jego głową niczym aureola unosił się fronton z charakterystycznym napisem.

– Zrobiła je Neagley – rzekł. – Całkiem niezłe zdjęcie.

Może powinniśmy sprzedać je jakiejś gazecie, odzyskać trochę kosztów.

Wrócił na łóżko, usiadł i podał zdjęcie Froelich, która wzięła je i zapatrzyła się w nie bez słowa.

– Chodzi o to, że byłam metr od niego – podjęła Neagley.

– Gdybym chciała, mogłabym go załatwić. Znów jak John Malkovich, ale co tam.

Froelich przytaknęła tępo.

Reacher wręczył jej kolejną odbitkę, niczym kat. Ziarniste zdjęcie z teleobiektywu, wyraźnie zrobione z daleka i z góry, znad poziomu ulicy. Pokazywało Armstronga stojącego przed giełdą, maleńką postać pośrodku klatki. Wokół jego głowy flamastrem wymalowano tarczę strzelniczą.

– To jest ta połówka – wyjaśnił. – Siedziałem na sześć dziesiątym piętrze budynku biurowego trzysta metrów dalej. Wewnątrz kordonu policyjnego, ale wyżej niż sprawdzali.

– Z karabinem?

Pokręcił głową.

– Z kawałkiem drewna tej samej wielkości i kształtu co karabin. I oczywiście drugim aparatem fotograficznym.

Oraz teleobiektywem. Ale zagrałem jak trzeba. Chciałem sprawdzić, czy to możliwe. Uznałem, że ludziom nie spodoba się opakowanie w kształcie karabinu, toteż skombinowałem duże pudło po monitorze komputerowym, wsadziłem do środka mój kij po przekątnej, a potem wwiozłem go do windy na wózku, udając, że jest bardzo ciężki. Widziałem kilku gliniarzy. Miałem na sobie ten sam strój bez fałszywej odznaki i słuchawki. Pewnie wzięli mnie za dostawcę czy kogoś w tym stylu. W piątek po zamknięciu giełdy w dzielnicy robi się bardzo spokojnie. Znalazłem okno w pustej sali konferencyjnej. Nie otwierało się, mu siałbym wyciąć kawałek szyby. Ale mogłem strzelić, tak jak strzeliłem zdjęcie. Gdybym był Edwardem Foxem, mogłoby mi się udać.

Froelich przytaknęła niechętnie.

– Czemu tylko pół? – spytała. – Wygląda na to, że miałeś go na widelcu.

– Nie na Manhattanie – odparł Reacher. – Byłem trzysta metrów od niego, dwieście metrów nad nim. To oznacza strzał z odległości trzystu sześćdziesięciu metrów.

W normalnych warunkach żaden problem. Ale prądy powietrzne wokół wieżowców sprawiają, że strzał zamienia się w loterię. Nie da się zagwarantować trafienia. To dla ciebie dobre wieści. Żaden zawodowy snajper nie spróbuje strzelać z daleka na Manhattanie. Tylko idiota, a idiota z pewnością spudłuje.

Froelich ponownie przytaknęła, z lekką ulgą.

– Dobra – mruknęła.

Czyli nie obawia się idioty, pomyślał Reacher. To musi być zawodowiec.

– A zatem – rzekł – jeśli chcesz, możesz zmniejszyć wynik do trzech, i zapomnieć o połówce. Nowym Jorkiem w ogóle się nie przejmuj. Wszystko było niepewne.

– Ale Bismarck było pewne – wtrąciła Neagley. – Dotarliśmy tam około północy, zwykłym lotem pasażerskim przez Chicago.

– Gdy dzwoniłem w sprawie muzyków, byłem półtora kilometra od ciebie – wyjaśnił Reacher.

Wręczył jej następne dwa zdjęcia.

– Film na podczerwień – dodał. – W ciemności.

Pierwsza fotografia pokazywała tył domu rodzinnego Armstrongów. Zdjęcia były bezbarwne i zniekształcone, zrobione w podczerwieni. Ale z bliska. Wyraźnie widać było każdy szczegół, drzwi, okna. Froelich dostrzegła nawet jednego z agentów, stojących na podwórku.

– Gdzie byliście? – spytała.

– Na sąsiedniej posesji – wyjaśnił Reacher. – Jakieś dwadzieścia metrów dalej. Prosty nocny manewr, infiltracja w ciemności. Standardowa technika piechoty, cicha, dyskretna. Parę psów zaszczekało, ale przedostaliśmy się bez problemów. Żołnierze w samochodach niczego nie zauważyli.

Neagley wskazała palcem drugie zdjęcie. Ukazywało front domu. Te same kolory, te same szczegóły, ta sama odległość.

– Ja byłam po drugiej stronie ulicy z przodu – dodała. -

Za czyimś garażem.

Reacher pochylił się na łóżku.

– Plan zakładałby użycie dwóch M-16 z granatnikami oraz innych karabinków szturmowych. Może nawet karabinów maszynowych M-60 na trójnogach. Mieliśmy dość czasu, by je przygotować. Z M-16 wstrzelilibyśmy do budynku granaty z fosforem. Jednocześnie z przodu i z tyłu, na parter. Armstrong albo spłonąłby w łóżku, albo też zastrzelilibyśmy go, gdyby wybiegł drzwiami bądź wyskoczył przez okno. Zaczęlibyśmy koło czwartej rano. Pełny szok, całkowite zaskoczenie, olbrzymie zamieszanie. W zamęcie z łatwością wyeliminowalibyśmy twoich agentów. Moglibyśmy zamienić cały dom w kupę drewna. Zapewne też wydostalibyśmy się bez problemów. A potem mielibyśmy na głowie jedynie standardowe poszukiwania, na prowincji. Nie najlepiej, ale przy odrobinie szczęścia najpewniej by nam się udało. Znów Edward Fox.

Odpowiedziała mu cisza.

– Nie wierzę – rzekła w końcu Froelich. Cały czas wpatrywała się w zdjęcia. – To nie może być piątkowa noc, tylko jakaś inna. Tak naprawdę wcale was tam nie było.

Reacher nie odpowiedział.

– Byliście? – dodała cicho.

– Zobacz tutaj.

Podał jej kolejne zdjęcie, zrobione teleobiektywem. Ukazywało ją samą, siedzącą w oknie mieszkania nad garażem, patrzącą w ciemność, z komórką przy uchu. Jej sylwetka była serią plam, czerwonych, pomarańczowych, różowych, lecz bez wątpienia była to ona. Niemal na wyciągnięcie ręki.

– Dzwoniłam do New Jersey – niemal szeptała. – Twoi przyjaciele muzycy wyjechali bez żadnych problemów.

– Świetnie – mruknął Reacher. – Dzięki, że to załatwiłaś.

Froelich wpatrywała się w trzy zrobione w podczerwieni zdjęcia. Oglądała je kolejno, milczała.

– A zatem sala balowa i dom to pewniaki – podjął Reacher.

– Dwa do zera dla drani. Ale najlepszy był ostatni dzień.

Wczoraj. Wiec pod kościołem.

Podał jej ostatnie zdjęcie. Zwykłe, zrobione w dzień z wysoka, ukazywało Armstronga w grubym płaszczu, maszerującego przez trawnik. Ukośne, złociste promienie słońca sprawiały, że rzucał długi cień. Otaczała go luźna grupka ludzi, wyraźnie jednak było widać jego głowę, wokół której wyrysowano kolejną tarczę.

– Siedziałem na wieży kościelnej – oznajmił Reacher.

– Kościół został zamknięty.

– O ósmej rano. Byłem tam od piątej.

– Przeszukano go.

– Siedziałem na dzwonnicy, na szczycie drewnianej drabiny, za klapą. Drabinę obsypałem pieprzem. Wasze psy straciły zainteresowanie i zostały na dole.

– To byli miejscowi ludzie. Partacze. Zastanawiałam się, czy nie odwołać tej imprezy.

– Powinnaś była.

– Potem chciałam poprosić, by włożył kamizelkę.

– Nic by to nie dało, celowałbym w głowę. Był piękny dzień, Froelich. Czyste niebo, słońce, ani śladu wiatru, chłodne gęste powietrze. Idealne. I niecałe sto metrów odległości. Mogłem go trafić prosto między oczy.

Umilkła.

– John Malkovich czy Edward Fox? – spytała.

– Załatwiłbym Armstronga, a potem tak wielu ludzi, ilu bym zdołał. Trzy, cztery sekundy. Głównie gliniarzy, ale także kobiety i dzieci. Celowałbym tak, by ranić, nie zabić. Najpewniej w brzuch, to najskuteczniejsze. Ludzie rzucający się na ziemi, krwawiący… Gwarantowana ogólna panika. To dość, by uciec. W ciągu dziesięciu sekund wypadłbym z kościoła i zniknął w najbliższej uliczce. Neagley czekała w samochodzie. Włączyłaby silnik, gdy tylko usłyszałaby strzały. Zatem prawdopodobnie byłbym Edwardem Foxem.

Froelich wstała, podeszła do okna, położyła dłonie na parapecie, spoglądając w przestrzeń.

– To katastrofa – oznajmiła.

Reacher nie odpowiedział.

– Chyba nie przewidywałam aż takiej determinacji – dodała. – Nie wiedziałam, że może dojść do regularnej wojny partyzanckiej.

Reacher wzruszył ramionami.

– Zamachowcy nie muszą być łagodnymi istotkami, a to oni ustanawiają tu reguły gry.

Froelich przytaknęła.

– Nie wiedziałam też, że będziesz miał pomoc, zwłaszcza pomoc kobiety.

– W pewnym sensie cię ostrzegłem. Mówiłem, że nie mógłbym działać, gdybyś się mnie spodziewała. Nie możesz oczekiwać, że zamachowcy zgłoszą się wcześniej i przedstawią ci swoje plany.

– Wiem – rzekła. – Po prostu wyobrażałam sobie samotnego człowieka.

– To zawsze będzie zespół – powiedział Reacher. – Samotnicy nie istnieją.

W szybie odbił się ironiczny uśmieszek Froelich.

– Zatem nie wierzysz raportowi Warrena?

Pokręcił głową.

– I ty też nie – dodał. – Żaden zawodowiec w to nie uwierzy.

– Dziś nie czuję się jak zawodowiec.

Neagley wstała, podeszła do okna i przysiadła na parapecie obok Froelich, zwrócona plecami do szyby.

– Ważny jest kontekst – rzekła. – To o nim musisz pamiętać. Nie jest wcale tak źle. Reacher i ja służyliśmy w wydziale spraw karnych armii Stanów Zjednoczonych. Byliśmy wysoce kwalifikowanymi specjalistami, wyszkolonymi w najróżniejszych dziedzinach. Przede wszystkim uczono nas myśleć, podejmować inicjatywę. I oczywiście działać bez litości oraz zachowywać pewność siebie. Musieliśmy być twardsi niż ludzie, za których odpowiadaliśmy, a niektórzy z nich byli naprawdę twardzi. Toteż jesteśmy raczej nietypowi. W całym kraju nie znajdziesz więcej niż dziesięć tysięcy osób wyszkolonych podobnie jak my.

– Dziesięć tysięcy to mnóstwo – zauważyła Froelich.

– Spośród dwustu osiemdziesięciu jeden milionów? A ilu z nich jest akurat w odpowiednim wieku, ma czas i motyw? Z punktu widzenia statystyki to pomijamy margines. Nie przejmuj się więc, bo to i tak niewykonalne zadanie. Musisz pozwalać mu się odsłaniać, bo to polityk, cały czas musi być widoczny. Nam nawet by się nie śniło pozwolić komukolwiek na rzeczy, które robi Armstrong. Nigdy, przenigdy. Byłoby to kompletnie niedopuszczalne.

Froelich odwróciła się, powiodła wzrokiem po pokoju. Raz jeszcze przełknęła ślinę i skinęła lekko głową.

– Dzięki – powiedziała. – Za to, że próbowałaś mnie pocieszyć. Ale teraz muszę trochę pomyśleć.

– Kordony – wtrącił Reacher. – Powinny mieć szerokość trzech czwartych kilometra. Nie dopuszczaj do niego ludzi i niech cały czas towarzyszy mu co najmniej czterech agentów, dosłownie w zasięgu ręki. Tyle przynajmniej możesz zrobić.

Froelich pokręciła głową.

– Nie mogę – rzekła. – Uznano by to za nierozsądne, a nawet niedemokratyczne. Przez najbliższe trzy lata czekają go setki podobnych tygodni. Po trzech latach sytuacja jeszcze się pogorszy, bo ostatni rok kadencji to rok wyborów. Obaj będą próbowali wygrać, toteż będziemy musieli rozluźnić kontrolę. A za jakieś siedem lat Armstrong zacznie ubiegać się o własną nominację. Widzieliście kiedyś, jak to robią? Spotkania z tłumami, wszędzie, w całym kraju, począwszy od New Hampshire. Nieformalne wiece w miasteczkach, imprezy charytatywne, absolutny koszmar.

W pokoju zapadła cisza. Neagley zsunęła się z parapetu i przeszła na drugą stronę do komody. Wyjęła z szuflady, z której pochodziły zdjęcia, dwie cienkie teczki. Uniosła pierwszą.

– Raport pisemny – oznajmiła. – Najważniejsze spostrzeżenia i zalecenia z punktu widzenia zawodowców.

– W porządku – mruknęła Froelich.

Neagley podniosła drugą teczkę.

– I nasze wydatki – dodała. – Na wszystko mamy rachunki, kwity i tak dalej. Wystawcie czek na nazwisko Reachera, to jego pieniądze.

– W porządku – powtórzyła Froelich. Wzięła teczki i przycisnęła je do piersi, niczym talizman.

– No i jeszcze Elizabeth Wright z New Jersey – wtrącił Reacher. – Nie zapomnij też o niej. Musicie się nią zająć.

Powiedziałem, że w ramach rekompensaty za stracone spotkanie prawdopodobnie zaprosicie ją na bal inauguracyjny.

– W porządku – oznajmiła Froelich po raz trzeci. – Jasne, bal… Nieważne. Pomówię z kimś o tym.

Przez chwilę stała bez ruchu.

– To katastrofa – powtórzyła.

– To niewykonalne zadanie – przypomniał Reacher. – Nie zadręczaj się.

Skinęła głową.

– Joe mówił mi to samo. Mówił, że zważywszy na okoliczności, powinniśmy uważać dziewięćdziesięciopięcio-procentowe powodzenie za swój sukces.

– Dziewięćdziesięcioczteroprocentowe – poprawił Reacher. – Odkąd przejęliście zadania ochrony, straciliście jednego prezydenta z osiemnastu. Sześć procent niepowodzenia, nie tak źle.

– Dziewięćdziesiąt cztery, dziewięćdziesiąt pięć – rzekła Froelich. – Nieważne. Wygląda na to, że miał rację.

– Z tego, co pamiętam, często mu się to zdarzało.

– Ale nigdy nie straciliśmy wiceprezydenta – dodała. -Jak dotąd.

Wsunęła teczki pod pachę, ułożyła zdjęcia na komodzie i przesunęła tak, że utworzyły równiutki stosik. Wówczas podniosła je i wsunęła do torebki. Powiodła wzrokiem kolejno po czterech ścianach, jakby uczyła się na pamięć każdego szczegółu. Widać było, że jest lekko rozkojarzona. Ponownie pozdrowiła skinieniem głowy pustą przestrzeń i skierowała się do drzwi.

– Muszę iść – powiedziała.

Wyszła z pokoju, drzwi zamknęły się za nią z mlaśnięciem. Przez chwilę w pokoju było cicho, potem Neagley wstała. Chwyciła mankiety bluzy i wyciągnęła ręce wysoko w górę. Odchyliła głowę do tyłu i ziewnęła. Jej włosy spłynęły na ramiona. Rąbek koszuli uniósł się i Reacher ujrzał twarde mięśnie nad paskiem dżinsów. Brzuch miała karbowany niczym skorupa żółwia.

– Wciąż świetnie wyglądasz – zauważył.

– Ty też. Do twarzy ci w czarnym.

– Zupełnie jakbym był w mundurze – mruknął. – Ostatnio miałem na sobie mundur pięć lat temu.

Neagley skończyła się przeciągać, przygładziła włosy i poprawiła koszulę.

– Skończyliśmy już? – spytała.

– Zmęczona?

– Wykończona. Harowaliśmy jak woły, żeby zrujnować biedaczce dzień.

– Co o niej myślisz?

– Spodobała mi się. I, jak jej mówiłam, uważam, że ma beznadziejną pracę. W sumie jest całkiem niezła. Wątpię, by ktokolwiek mógł spisać się lepiej. Ona sama też to chyba wie, ale się zadręcza. Boli ją świadomość, że musi się zadowolić dziewięćdziesięcioma pięcioma procentami zamiast stu.

– Zgadzam się.

– Co to za Joe, o którym mówiła?

– Dawny narzeczony.

– Znałeś go?

– To mój brat. Spotykała się z nim.

– Kiedy?

– Zerwali sześć lat temu.

– Jaki on jest?

Reacher spuścił wzrok. Nie poprawił „jest” na „był”.

– Ucywilizowana wersja mnie.

– Może więc zechce też spotkać się z tobą. Ucywilizowanie jest przereklamowane, a większość dziewczyn bawi zaliczenie całego kompletu.

Reacher nie odpowiedział. W pokoju zapadła cisza.

– No to chyba ruszę do domu, z powrotem do Chicago. Do prawdziwego świata. Ale muszę przyznać, że ponowna praca z tobą to prawdziwa przyjemność.

– Kłamczucha.

– Nie, mówię serio.

– No to zostań. Zakład dziesięć do jednego, że w ciągu godziny tu wróci.

Neagley się uśmiechnęła.

– Żeby się z tobą umówić?

Reacher pokręcił głową.

– Nie, żeby nam powiedzieć, na czym polega jej prawdziwy problem.

Загрузка...