Niezły tekst – mruknął Reacher. – Ciekawa propozycja.
– Jak brzmi twoja odpowiedź? – spytała Froelich.
– Nie – odparł. – W tej chwili sądzę, że taka jest najbezpieczniejsza.
Ponownie uśmiechnęła się nieśmiało i uniosła torebkę.
– Pozwól, że pokażę ci dokumenty. Pokręcił głową.
– Nie musisz – rzekł. – Pracujesz w Secret Service.
Spojrzała na niego.
– Szybki jesteś.
– To przecież jasne.
– Tak?
Przytaknął. Dotknął swego prawego łokcia, stłuczony.
– Joe dla nich pracował – wyjaśnił. – Dobrze go znałem i wiem, że zapewne pracował bardzo ciężko. Był też trochę nieśmiały, więc jeśli się z kimś umawiał, to najpewniej poznał go w pracy, w przeciwnym razie nigdy by się nie spotkali. Poza tym kto inny prócz pracowników rządowych tak skrupulatnie myje dwuletni samochód i parkuje obok hydrantu? I kto inny prócz służb specjalnych zdołał by wyśledzić mnie tak skutecznie dzięki przelewom bankowym?
– Szybki jesteś – powtórzyła.
– Dziękuję – mruknął. – Ale Joe nie miał nic wspólnego z wiceprezydentami. Pracował w dziale przestępstw finansowych, nie ochrony Białego Domu.
Przytaknęła.
– Wszyscy zaczynamy w dziale przestępstw finansowych. Odwalamy praktykę, walcząc z fałszerzami, a on kierował tą walką. I masz rację, poznaliśmy się w pracy.
Tyle że wówczas nie chciał się ze mną umówić. Twierdził, że to niestosowne. I tak jednak planowałam przenieść się do działu ochrony. Gdy tylko to zrobiłam, zaczęliśmy się spotykać.
Znów umilkła. Spuściła wzrok, wpatrując się w torebkę. – I? – rzucił Reacher.
Uniosła wzrok.
– Pewnej nocy coś powiedział. Byłam wtedy pełna zapału i ambitna. No wiesz, zaczynałam nową pracę. Zawsze się zastanawiałam, czy robimy wszystko, co się da. Wygłupialiśmy się z Joem i wtedy powiedział, że istnieje tylko jeden sposób sprawdzenia naszych umiejętności: zatrudnić kogoś z zewnątrz, by spróbował namierzyć nasz cel. Sprawdzić, czy to w ogóle możliwe. Nazwał to audytem ochrony. Spytałam go, kogo moglibyśmy zatrudnić.
A on na to: „Świetnie nadawałby się mój młodszy brat.
Jeśli ktokolwiek zdołałby to zrobić, to właśnie on”. Za brzmiało to bardzo groźnie.
Reacher się uśmiechnął.
– Typowy Joe. Jeszcze jeden kretyński plan.
– Tak sądzisz?
– Jak na tak mądrego faceta, Joe potrafił być czasem bardzo głupi.
– Czemu to głupie?
– Bo jeśli zatrudnisz kogoś z zewnątrz, wystarczy, żebyś czekała, aż przyjedzie. To zbyt łatwe.
– Nie. On uważał, że ta osoba musi zjawić się anonimowo, niezapowiedziana. Oprócz mnie nikt nie wie o twoim istnieniu.
Reacher skinął głową.
– No dobra, może nie był taki głupi.
– Uważał, że to jedyny sposób. No wiesz, nieważne, jak bardzo się staramy, myślimy według pewnych schematów. Joe uznał, że powinniśmy się sprawdzić w zetknięciu z wyzwaniem z zewnątrz.
– I wskazał mnie?
– Twierdził, że byłbyś idealny.
– To czemu czekałaś tak długo? Tę rozmowę musieliście prowadzić co najmniej sześć lat temu. Odnalezienie mnie nie zabrało ci sześciu lat.
– Osiem lat temu – poprawiła Froelich. – Na samym początku naszego związku, tuż po tym, jak zostałam przeniesiona. A znalazłam cię w jeden dzień.
– Czyli też jesteś szybka – zauważył Reacher. – Ale czemu czekałaś osiem lat?
– Bo teraz ja wszystkim kieruję. Cztery miesiące temu awansowałam na szefa ochrony wiceprezydenta. I wciąż jestem pełna zapału i ambitna. Nadal chcę wiedzieć, czy wszystko robimy jak należy. Postanowiłam zatem posłuchać rady Joego, bo teraz to moja decyzja. Uznałam, że przeprowadzimy audyt ochrony, a ty miałeś rekomendację. Sprzed wielu lat, od kogoś, komu bardzo ufałam. No i jestem tutaj, i pytam, czy to zrobisz.
– Napijesz się kawy?
Spojrzała na niego zdumiona, jakby w ogóle nie myślała o kawie.
– To bardzo pilne – rzekła.
– Nic nie jest zbyt pilne w porównaniu z kawą – powiedział. – Wiem to z doświadczenia. Podrzuć mnie do motelu, a ja zabiorę cię do knajpki. Dają tam niezłą kawę i jest bardzo ciemno. Idealne miejsce na poważne rozmowy.
Rządowy suburban był wyposażony we wbudowany w deskę rozdzielczą system nawigacyjny, oparty na DVD. Reacher patrzył, jak Froelich uruchamia go i wybiera adres motelu z długiej listy hoteli w Atlantic City.
– Sam mogłem ci powiedzieć, gdzie to jest – zauważył.
– Przywykłam już do tego – rzekła. – Rozmawia ze mną.
– Nie zamierzałem mówić na migi.
Uśmiechnęła się ponownie i włączyła się w ruch. Nie był specjalnie intensywny. Zapadał już zmierzch, wciąż wiał wiatr. Kasyna zarabiały nieźle, lecz molo, przystań i plaże przez następnych sześć miesięcy nie będą miały zbyt wielu gości. Reacher siedział w ciepłym wozie. Przez chwilę myślał o Froelich i swym nieżyjącym bracie. Potem skoncentrował się na tym, jak prowadziła. Była niezła. Zaparkowała przed drzwiami motelu, a on zaprowadził ją schodami do restauracji. W powietrzu unosiła się lekka woń stęchlizny, było jednak ciepło, a na ekspresie za barem stał dzbanek świeżej kawy. Reacher wskazał go ręką, potem siebie i Froelich, i barman wziął się do roboty. Reacher pierwszy ruszył w stronę stolika w rogu i wsunął się głęboko na pokryte winylem siedzenie, plecami do ściany, tak żeby widzieć całą salę. Stare nawyki. Froelich wyraźnie miała te same nawyki, bo postąpiła podobnie. Toteż usiedli obok siebie, niemal dotykając się ramionami.
– Jesteś bardzo do niego podobny – zauważyła.
– Pod pewnymi względami, pod innymi nie. Na przykład wciąż żyję.
– Nie byłeś na pogrzebie.
– Wypadł w nieodpowiednim czasie.
– Mówisz zupełnie jak on.
– Braciom często się to zdarza.
Barman przyniósł im kawę na poplamionej korkowej tacy. Dwa czarne kubki, małe plastikowe dzbanuszki ze sztuczną śmietanką, małe papierowe opakowania cukru, dwie tanie łyżeczki ze stalowej blachy.
– Ludzie go lubili – powiedziała Froelich.
– Chyba był w porządku.
– To wszystko?
– W ustach brata to komplement.
Uniósł kubek, zsuwając z talerzyka – mleko, cukier i łyżeczkę.
– Pijesz czarną – zauważyła Froelich. – Zupełnie jak Joe.
Reacher przytaknął.
– Nie mogę oswoić się z myślą, że zawsze byłem młodszym bratem, a teraz jestem o trzy lata starszy, niż on będzie kiedykolwiek.
Froelich odwróciła wzrok.
– Wiem. Po prostu przestał istnieć, ale świat trwał dalej.
Powinien był się zmienić, choćby odrobinę.
Pociągnęła łyk kawy. Czarnej, bez cukru. Zupełnie jak Joe.
– Nikt nigdy o tym nie myślał? To znaczy prócz niego?
– spytał Reacher. – Nikt nie chciał wykorzystać kogoś z zewnątrz do audytu ochrony?
– Nikt.
– Secret Service to dość stara organizacja.
– I co z tego?
– To, że mam zamiar zadać ci oczywiste pytanie.
Przytaknęła.
– Prezydent Lincoln powołał was do życia tuż po lunchu 15 kwietnia 1865 roku. Tego samego wieczoru poszedł do teatru i został zamordowany.
– Ironia losu.
– Z naszego punktu widzenia owszem. Wówczas jednak mieliśmy jedynie pilnować waluty. A potem w 1901 zabito McKinleya i rząd uznał, że ktoś powinien na stałe opiekować się prezydentami. Dostaliśmy tę robotę.
– Bo aż do lat trzydziestych nie istniało FBI.
Pokręciła głową.
– Prawdę mówiąc, w 1908 powstało pierwsze wcielenie Biura. Wtedy nazywano je Office Of The Chief Examiner. W 1935 przekształciło się w FBI.
– Zupełnie jakbym słyszał Joego. Zawsze znał wszystkie duperelowate szczegóły.
– To chyba on mi o tym powiedział.
– No tak, uwielbiał historię.
Reacher zauważył, że Froelich z wysiłkiem zmusza się do mówienia.
– Jak zatem brzmi twoje oczywiste pytanie? – spytała.
– Po raz pierwszy od stu jeden lat chcesz skorzystać z pomocy kogoś z zewnątrz. Musisz mieć jakiś powód, ważniejszy niż własny perfekcjonizm.
Froelich zaczęła coś mówić, umilkła, zawahała się chwilę. Zobaczył, że decyduje się skłamać, zdradził mu to kąt nachylenia ramion.
– Jestem pod mocnym ostrzałem – rzekła. – No wiesz, zawodowo. Mnóstwo ludzi czeka, żebym coś schrzaniła.
Muszę mieć pewność.
Milczał. Czekał na dalsze szczegóły. Kłamcy zawsze podają mnóstwo szczegółów.
– Nie byłam oczywistą kandydatką – ciągnęła. – Wciąż rzadko się zdarza, by kobieta kierowała całą grupą. To kwestia seksizmu, tak jak wszędzie. Niektórzy z moich kolegów przypominają nieco neandertalczyków.
Przytaknął. Wciąż milczał.
– Cały czas mnie to prześladuje. Muszę sprawdzić. To wszystko.
– O którego wiceprezydenta chodzi? – zapytał. – Nowego czy starego?
– Nowego. Brooka Armstronga, ściśle mówiąc, wiceprezydenta elekta. Wyznaczono mnie do jego ochrony, gdy zapowiedział start w wyborach. Zwykle staramy się zachować ciągłość, toteż wybory dotyczą też nas samych. Jeśli nasz klient wygrywa, nadal mamy pracę. Jeśli przegrywa, wracamy do szeregu.
Reacher się uśmiechnął.
– Czyli na niego głosowałaś?
Nie odpowiedziała.
– Co mówił o mnie Joe?
– Mówił, że spodoba ci się wyzwanie, że dołożysz wszelkich starań, by to zrobić. Twierdził, że jesteś bardzo pomysłowy. Z pewnością znajdziesz trzy bądź cztery metody i wiele się od ciebie nauczymy.
– A ty co powiedziałaś?
– Nie zapominaj, to było osiem lat temu. Byłam wtedy strasznie pewna siebie. Odparłam, że w żaden sposób nie zdołasz się zbliżyć. A on odparł, że mnóstwo ludzi popełniło ten błąd.
Reacher wzruszył ramionami.
– Osiem lat temu byłem w wojsku. Prawdopodobnie stacjonowałem piętnaście tysięcy kilometrów stąd i tkwiłem po uszy w wojskowych bzdurach.
Froelich przytaknęła.
– Joe o tym wiedział. Wszystko to było czysto teoretyczne.
Spojrzał na nią.
– Ale najwyraźniej teraz nie jest już teoretyczne. Osiem lat później zamierzasz to zrobić. I wciąż zastanawiam się czemu.
– Jak już mówiłam. Teraz decyzja należy do mnie. Jestem pod wielką presją, by dobrze się spisać.
Milczał.
– Zastanowisz się nad tym? – spytała Froelich.
– Niewiele wiem o Armstrongu. Praktycznie o nim nie słyszałem.
Przytaknęła.
– Nikt nie słyszał. To dość zdumiewający wybór. Młodszy senator z Dakoty Północnej. Typowy ojciec rodziny, żona, dorosła córka, opiekuje się na odległość chorą matką. Nigdy niczym się nie wyróżnił. Ale gość jest w po rządku jak na polityka. Lepszy niż większość. Jak dotąd, bardzo go lubię.
Reacher skinął głową. Nadal milczał.
– Oczywiście zapłacilibyśmy ci – powiedziała Froelich.
– To nie problem. No wiesz, rozsądne honorarium.
– Niespecjalnie interesują mnie pieniądze. Nie potrzebuję pracy.
– Mógłbyś zgłosić się na ochotnika.
– Byłem żołnierzem. Żołnierze nigdy nie zgłaszają się na ochotnika.
– Joe mówił co innego. Twierdził, że robiłeś najróżniejsze rzeczy.
– Nie lubię dla nikogo pracować.
– No jeśli chcesz to zrobić za darmo, nie będziemy protestować.
Na moment umilkł.
– Pewnie wiązałoby się to z wydatkami. Gdyby ktoś miał to zrobić jak należy.
– Oczywiście pokrylibyśmy wszystkie wydatki. Czegokolwiek potrzebowałby ów ktoś. Wszystko jak najbardziej oficjalnie, po fakcie.
Reacher przebiegł wzrokiem po blacie.
– Czego dokładnie chciałabyś od owego ktosia?
– Chcę ciebie, nie jakiegoś ktosia. Żebyś odegrał rolę zabójcy. Przyjrzał się wszystkiemu z zewnątrz, znalazł luki w ochronie i dowiódł ich istnienia, podając daty, godziny, miejsca. Jeśli chcesz, mogę ci przekazać plan jego zajęć.
– Proponujesz to każdemu zabójcy? Jeżeli zamierzasz to zrobić, to powinnaś grać jak należy, nie sądzisz?
– Dobra – mruknęła.
– Nadal uważasz, że nikt nie może się zbliżyć?
Starannie rozważyła swoją odpowiedź; zabrało to jakieś dziesięć sekund.
– Szczerze mówiąc, tak. Bardzo ciężko pracujemy. Myślę, że uwzględniliśmy wszystko.
– Zatem uważasz, że Joe się mylił?
Nie odpowiedziała.
– Czemu zerwaliście? – spytał.
Na sekundę odwróciła wzrok. Pokręciła głową.
– To sprawa prywatna.
– Ile masz lat?
– Trzydzieści pięć.
– Zatem osiem lat temu miałaś dwadzieścia siedem. Uśmiechnęła się.
– A Joe prawie trzydzieści sześć. Był starszy. Obchodziłam z nim jego urodziny. Trzydzieste siódme też.
Reacher odsunął się odrobinę i ponownie zmierzył ją wzrokiem. Joe miał dobry gust. Z bliska wyglądała dobrze, dobrze pachniała. Idealna cera, świetne oczy, długie rzęsy. Ładne kości policzkowe, mały prosty nos. Sprawiała wrażenie gibkiej i silnej. Atrakcyjna, bez dwóch zdań. Zastanawiał się, jakby to było obejmować ją, całować, iść z nią do łóżka. Wyobraził sobie Joego, jak zastanawia się nad tym samym, gdy pierwszy raz weszła do jego biura. I w końcu się dowiedział. Brawo, Joe.
– Chyba zapomniałem mu wysłać kartkę na urodziny -rzekł. – Jedne i drugie.
– Nie sądzę, by się tym przejął.
– Nie byliśmy zbyt blisko. W sumie nie rozumiem dlaczego.
– Lubił cię – powiedziała. – Często to podkreślał. Od czasu do czasu o tobie mówił. Myślę, że na swój sposób był z ciebie dumny.
Reacher nie odpowiedział.
– To co, pomożesz mi? – spytała.
– Jaki był jako szef?
– Świetny. W naszym zawodzie był supergwiazdą.
– A jako narzeczony?
– W tym też był całkiem niezły.
Zapadła długa cisza.
– Gdzie się podziewałeś, odkąd odszedłeś ze służby? – spytała Froelich. – Nie zostawiłeś zbyt wielu śladów.
– Taki miałem plan – stwierdził Reacher. – Nie lubię niczego ujawniać.
Spojrzała na niego pytająco.
– Nie martw się – dodał – nie jestem radioaktywny.
– Wiem – odparła – bo sprawdziłam. Ale teraz, kiedy cię poznałam, zrobiłam się ciekawa. Wcześniej byłeś tylko nazwiskiem.
Ponownie spuścił wzrok, starając się spojrzeć na siebie obiektywnie, z zewnątrz, opisanego z drugiej ręki przez brata. Ciekawa perspektywa.
– Pomożesz mi? – powtórzyła.
W sali było ciepło, więc rozpięła płaszcz. Pod spodem miała śnieżnobiałą bluzkę. Przesunęła się nieco bliżej i na wpół odwróciła, tak by patrzeć mu prosto w twarz. Byli równie blisko, jak kochankowie w leniwe popołudnie.
– Nie wiem – rzucił.
– To będzie niebezpieczne. Muszę cię ostrzec, nikt poza mną nie będzie wiedział, że tam jesteś. Na tym polega największy problem. Jeśli ktoś cię zauważy… Może to zły pomysł, może nie powinnam prosić.
– Nikt mnie nie zauważy – wtrącił Reacher.
Uśmiechnęła się.
– Dokładnie to samo powiedział Joe osiem lat temu.
Reacher milczał.
– To bardzo ważne – dodała. – I pilne.
– Chcesz mi powiedzieć, dlaczego to ważne?
– Już mówiłam.
– Chcesz mi powiedzieć, czemu to pilne?
Nie odpowiedziała.
– Nie sądzę, by była to kwestia teoretyczna – rzekł.
Milczała.
– Myślę, że masz poważny problem.
Brak odpowiedzi.
– Myślę, że wiesz, że ktoś tam jest. Prawdziwe zagrożenie.
Odwróciła wzrok.
– Nie mogę tego skomentować.
– Byłem w wojsku – rzucił. – Często słyszałem podobne odpowiedzi.
– To tylko audyt ochrony – upierała się. – Zrobisz to dla mnie?
Przez długą chwilę Reacher milczał.
– Pod dwoma warunkami.
Odwróciła się z powrotem i spojrzała na niego.
– Jakimi?
– Po pierwsze, będę pracował w chłodnym klimacie.
– Czemu?
– Bo właśnie wydałem sto osiemdziesiąt dziewięć dolarów na ciepłe ciuchy.
Uśmiechnęła się lekko.
– Wszystkie miejsca jego listopadowych spotkań są dość chłodne.
– Dobra. – Reacher sięgnął do kieszeni, podsunął jej pudełko zapałek i wskazał wydrukowaną na nim nazwę i adres. – Jest pewna para staruszków, pracujących tydzień w tym klubie. Martwią się, że kierownik oszuka ich z wypłatą. Muzycy. Wszystko powinno być dobrze, ale muszę mieć pewność. Chcę, żebyś pogadała z miejscowymi glinami.
– Twoi przyjaciele?
– Od niedawna.
– Kiedy mają dostać wypłatę?
– W piątek wieczorem po ostatnim występie, koło północy. Muszą odebrać pieniądze, spakować rzeczy do wozu. Potem wyjadą do Nowego Jorku.
– Poproszę, by jeden z agentów co dzień sprawdzał, co się u nich dzieje. To chyba lepsze niż gliniarze. Mamy tu swoje biuro. W kasynach w Atlantic City piorą pieniądze na wielką skalę. Zatem zrobisz to?
Reacher znów umilkł. Pomyślał o swoim bracie. Wrócił i znów mnie nawiedził. Wiedziałem, że pewnego dnia to się stanie. Filiżankę miał pustą, lecz wciąż ciepłą. Uniósł ją ze spodeczka i przechylił, obserwując spływającą ku niemu resztkę kawy, powolną i brązową, niczym muł rzeczny.
– Kiedy trzeba to zrobić?
Dokładnie w tym momencie około dwustu kilometrów dalej w magazynie na tyłach portu w Baltimore odbywała się wymiana: gotówka za dwie sztuki broni i odpowiednią amunicję. Mnóstwo gotówki. Świetna broń, specjalna amunicja. Planowanie drugiej próby rozpoczęli od obiektywnej analizy swego pierwszego fiaska. Jako rozsądni zawodowcy nie chcieli przypisywać całej winy nieodpowiedniemu sprzętowi, uznali jednak, że lepsza broń zawsze się przyda. Sprawdzili zatem, czego potrzebują, i zlokalizowali sprzedawcę. Miał to, czego chcieli, cena im odpowiadała. Wynegocjowali gwarancję w typowy dla siebie sposób: poinformowali sprzedawcę, że jeśli będą mieli problemy z jego towarem, wrócą i przestrzelą mu kręgosłup, nisko, tak by do końca życia siedział w fotelu na kółkach.
Zdobycie broni stanowiło ostatni etap przygotowań. Teraz byli gotowi podjąć działania.
Wiceprezydent elekt Brook Armstrong miał sześć zadań, które musiał wypełnić w ciągu dziesięciu tygodni pomiędzy wyborami i inauguracją. Szóste i najmniej ważne stanowiło kontynuację pracy młodszego senatora z Dakoty Północnej aż do oficjalnego wygaśnięcia mandatu. W stanie mieszkało niemal 650 tysięcy ludzi; ktoś z nich w każdej chwili mógł pragnąć rozmowy. Armstrong jednak zakładał, iż wszyscy rozumieją, że w tej chwili nastał okres przejściowy, do czasu przejęcia obowiązków przez jego następcę, a że Kongres praktycznie nic nie robił aż do stycznia, obowiązki senatorskie nie zajmowały mu zbyt wiele czasu.
Piątym zadaniem było bezbolesne przekazanie stanowiska następcy. Zaplanował w stanie dwa wiece, tak by móc pokazać nowicjusza swym oswojonym dziennikarzom. Wiedział, że musi przemówić im do wyobraźni. Staną ramię w ramię, będą ściskać się przed kamerami. Armstrong w przenośni odsunie się o krok, nowicjusz wystąpi krok naprzód. Pierwszy wiec zaplanowano na 20 listopada, następny cztery dni później. Uciążliwe, lecz wymagała tego lojalność partyjna.
Czwartym zadaniem było nauczenie się pewnych rzeczy. Na przykład już niedługo miał zostać członkiem Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Powinien wiedzieć rzeczy, których nie wymaga się od młodszego senatora z Dakoty Północnej. Wyznaczono mu nauczyciela z CIA. Wkrótce mieli się też pojawić ludzie z Pentagonu i z Departamentu Spraw Zagranicznych. Wszystko idealnie zaplanowano, wymagało jednak sporo pracy i czasu.
A kolejne zadania stawały się coraz pilniejsze. Chociażby trzecie. Istniały dziesiątki tysięcy darczyńców, którzy w całym kraju wspierali kampanię finansowo. Największym z nich podziękują w inny sposób, lecz ci drobniejsi, wpłacający po tysiąc dolarów i więcej, też musieli uczestniczyć w sukcesie. Partia zatem zaplanowała całą serię wielkich przyjęć w Waszyngtonie. Tam goście będą mogli spotkać się z innymi i poczuć się naprawdę ważni. Miejscowe komitety zaproszą ich, by mogli otrzeć się o wielki świat, i poinformują, że oficjalnie nie wiadomo, czy podejmie ich nowy prezydent, czy też nowy wiceprezydent.
W praktyce trzy czwarte przyjęć miało przypaść Armstrongowi.
Drugie zadanie było naprawdę poważne. Chodziło o ugłaskanie Wall Street. Zmiana administracji to w świecie finansów ważna sprawa. W sumie nie było powodów, by cokolwiek zakłóciło rynek, lecz tymczasowe zdenerwowanie i niepokój często narastają, a zachwiania na giełdzie zaszkodziłyby nowemu prezydentowi. Wkładano zatem wiele wysiłków w uspokojenie inwestorów. Większością spotkań zajmował się osobiście prezydent elekt. Najwięksi gracze spotykali się z nim twarzą w twarz. Armstrongowi natomiast przypadli ci z drugiego szeregu, z Nowego Jorku. W ciągu dziesięciu tygodni miał zaplanowanych pięć takich wyjazdów.
Lecz pierwszym i najważniejszym zadaniem Armstronga było kierowanie zespołem przejściowym. Nowa administracja wymagała zatrudnienia niemal ośmiu tysięcy ludzi. Około ośmiuset z nich musiało zostać zatwierdzonych przez Senat. Osiemdziesięciu należało do pierwszej ligi. Armstrong musiał uczestniczyć w ich wyborze, a potem wykorzystać swe kontakty w Senacie, by ułatwić im zatwierdzenie. Centrum operacyjne mieściło się oficjalnie w biurach przy G Street. Armstrong jednak wolał kierować wszystkim po cichu ze swego starego biura senackiego. W sumie nie było to wcale przyjemne. Mnóstwo ciężkiej roboty, ale na tym polega różnica między byciem szefem i wice.
Zatem trzeci tydzień po wyborach wyglądał następująco: Armstrong spędził wtorek, środę i czwartek w Waszyngtonie, pracując z zespołem przejściowym. Jego żona odpoczywała na zasłużonych powyborczych wakacjach w domu w Dakocie Północnej. On sam mieszkał tymczasowo w willi w Georgetown. Froelich przydzieliła do jego ochrony swych najlepszych agentów i kazała im uważać na wszystko.
Czterech agentów mieszkało wraz z nim. Czterech policjantów cały czas czuwało na zewnątrz w radiowozach -dwóch na ulicy, a dwóch w alejce na tyłach. Limuzyna Secret Service odbierała go co rano i przewoziła do biur senackich. Za nią podążał drugi samochód, nazywano go artylerią. Transfer z wozu i do wozu odbywał się szybko i sprawnie. Przez cały dzień towarzyszyli mu trzej agenci, jego osobista ochrona: trzech wysokich mężczyzn w ciemnych garniturach, białych koszulach, stonowanych krawatach i ciemnych okularach, nawet w listopadzie. Cały czas otaczali go dyskretnie, tworząc ochronny trójkąt. Poważne miny, czujne oczy, subtelna kontrola. Czasami słyszał ciche szmery dobiegające ze słuchawek. Na przegubach nosili mikrofony, pod marynarkami ukrywali broń automatyczną. Armstrong uważał, że to imponujące, wiedział jednak, iż wewnątrz nic mu nie grozi. Budynek otaczała policja miejska, a Kapitol miał własną ochronę, nie wspominając już o wykrywaczach metalu we wszystkich wejściach. Ludzie, których widywał, albo należeli do zespołu, albo też zostali już wcześniej wielokrotnie dokładnie sprawdzeni.
Lecz Froelich nie była tak spokojna. Cały czas szukała Reachera, w Georgetown i na Kapitolu. Nie dostrzegła go jednak. Nie było go. Nie było też nikogo innego, kim mogłaby się martwić. Powinna poczuć się lepiej – ale nie.
Pierwsze przyjęcie dla darczyńców zaplanowano na czwartkowy wieczór w sali balowej wielkiego hotelu. Po południu cały budynek sprawdziła policja z psami. Policjanci zajęli też kluczowe pozycje. Mieli tam pozostać aż do odjazdu Armstronga, wiele godzin później. Froelich postawiła przy drzwiach dwóch agentów Secret Service, sześciu w holu, ośmiu w samej sali. Kolejna czwórka zabezpieczała rampę towarową, którą miał wejść Armstrong. Dyskretnie rozmieszczone kamery wideo kontrolowały cały hol i salę. Każdą z nich podłączono do osobnego magnetowidu, te z kolei do jednego głównego zegara, tak by całe przyjęcie zostało starannie zarejestrowane.
Lista gości obejmowała tysiąc osób. Ponieważ był listopad, nie mogli ustawić ich na chodniku, a charakter spotkania wykluczał zbyt ostrą i nachalną kontrolę. Zastosowano zatem standardowy protokół zimowy: goście zostali wpuszczeni do holu przez wykrywającą metal bramkę. Tam jakiś czas czekali, w końcu docierali do drzwi sali balowej. Wewnątrz agenci sprawdzali drukowane zaproszenia i prosili o dokument ze zdjęciem. Zaproszenia na moment kładziono na szklanym blacie, następnie oddawano gościom na pamiątkę. Pod blatem tkwiła kamera, podłączona do tego samego zegara co pozostałe. Dzięki niej Froelich dysponowała portretem każdego gościa wraz z nazwiskiem. Następnie goście przechodzili przez drugi wykrywacz metalu. Ludzie Froelich poważnie traktowali swą pracę, zachowywali się jednak przyjaźnie, dzięki czemu goście mieli wrażenie, że to ich chroni się przed jakimś niezwykłym, podniecającym niebezpieczeństwem, nie zaś Armstronga przed nimi.
Froelich cały czas obserwowała monitory wideo, szukając niepasujących twarzy. Nikogo nie dostrzegła, ale i tak się martwiła. Ani śladu Reachera. Nie była pewna, czy czuć ulgę, czy irytację. Robi to czy nie? Przez moment zastanawiała się, czy nie oszukać i nie przekazać agentom jego opisu. Potem jednak wrócił jej rozsądek. Tak czy inaczej, musiała wiedzieć.
Niewielki konwój, wiozący Armstronga, zatrzymał się przed rampą pół godziny później. Goście tymczasem zdążyli już wypić parę kieliszków taniego wina musującego i nasycić się lekko rozmoczonymi kanapkami. Osobista trzyosobowa ochrona przeprowadziła go tylnym wejściem, cały czas trzymając się w odległości trzech metrów. Na przyjęcie zaplanowano dwie godziny, co dawało mu nieco ponad siedem sekund na gościa. Na trapezie siedem sekund to wieczność, lecz tu wszystko wyglądało inaczej. Głównie sprowadzało się do metody ściskania dłoni. Polityk uczestniczący w kampanii bardzo szybko uczy się ściskać tył dłoni, nie ją samą. Taki uścisk mówi: mam tu tak wielkie poparcie, że muszę działać szybko, a do tego, co jeszcze ważniejsze, sprawia, że to polityk decyduje, kiedy puścić, nie jego rozmówca. Lecz podczas takiej uroczystości Armstrong nie mógł skorzystać z owej taktyki. Musiał zatem ściskać dłonie jak należy i uwijać się szybko, by nie przekroczyć siedmiu sekund na osobę. Niektórym gościom to odpowiadało, inni starali się przytrzymać go nieco dłużej, wylewnie gratulując mu wyboru, jakby nigdy wcześniej tego nie słyszał. Część mężczyzn preferowała dwuręczny uścisk przedramienia, niektórzy obejmowali go, pozując do prywatnych zdjęć. Część była zawiedziona, że nie towarzyszy mu żona, część nie, zwłaszcza pewna kobieta, która mocno uścisnęła mu dłoń i przytrzymała dziesięć czy nawet dwanaście sekund, przyciągając go do siebie i szepcząc coś do ucha. Była zdumiewająco silna, o mało nie pozbawiła go równowagi. Tak naprawdę nie usłyszał, co szepnęła – może numer swego pokoju? Była jednak szczupła i ładna, miała ciemne włosy i czarujący uśmiech, toteż niespecjalnie mu to przeszkadzało. Po prostu uśmiechnął się z wdzięcznością i zapomniał o tym.
Agenci Secret Service nie mrugnęli nawet okiem.
Do końca okrążył salę, nic nie jedząc, nic nie pijąc, i opuścił ją tylnymi drzwiami po dwóch godzinach i jedenastu minutach. Trzech agentów odprowadziło go do samochodu i zawiozło do domu. Przejście przez chodnik poszło gładko, po kolejnych ośmiu minutach dom został zamknięty na noc i zabezpieczony. W hotelu reszta ochrony wycofała się niepostrzeżenie, a tysiąc gości bawiło się jeszcze godzinę.
Froelich pojechała wprost do biura i tuż przed północą zadzwoniła do domu do Stuyvesanta. Odpowiedział natychmiast, zupełnie jakby wstrzymywał oddech, czekając na dzwonek telefonu.
– Bezpieczny – oznajmiła.
– Dobra – odparł. – Jakieś problemy?
– Niczego nie zauważyłam.
– I tak powinnaś przejrzeć kasety. Szukaj twarzy.
– Taki mam zamiar.
– Zadowolona z jutrzejszych ustaleń?
– Z niczego nie jestem zadowolona.
– Twój gość z zewnątrz już pracuje?
– Strata czasu. Minęły trzy dni i nigdzie go nie widziałam.
– A nie mówiłem? To nie było konieczne.
W piątek rano w Waszyngtonie Armstrong nie miał nic do załatwienia, został zatem w domu i przez dwie godziny wysłuchiwał wykładów pracownika CIA. Następnie jego ochrona przećwiczyła zjazd w pełnym szyku z autostrady. Posłużyli się opancerzonym cadillakiem, dwoma suburbanami eskorty, dwoma radiowozami i motocyklami policyjnymi. Kawalkada wkrótce dotarła do bazy lotniczej Andrews, z której w południe Armstrong miał lecieć do Nowego Jorku. W ramach uprzejmości pokonani kontrkandydaci pozwolili mu korzystać z Air Force Two, choć formalnie rzecz biorąc, samolot nie mógł posługiwać się tym znakiem rozpoznawczym aż do chwili oficjalnej inauguracji wiceprezydenta. Chwilowo był zatem jedynie wygodnym prywatnym odrzutowcem. Gdy wylądował na lotnisku La Guardia, trzy samochody z nowojorskiego biura Secret Service odebrały gości i zawiozły ich na południe, na Wall Street, w towarzystwie policyjnych motocykli.
Froelich zajęła już pozycję wewnątrz budynku giełdy. Biuro nowojorskie od dawna współpracowało z policją, toteż nie wątpiła, że budynek został stosownie zabezpieczony. Spotkania Armstronga odbywały się w gabinecie na tyłach i trwały dwie godziny, mogła się więc odprężyć aż do sesji fotograficznej. Spece od mediów z zespołu politycznego chcieli zrobić zdjęcia do gazet tuż po zamknięciu giełdy, na chodniku przed kolumnadą budynku. Nie miała wyboru – nigdy nie zdołałaby ich przekonać, by z tego zrezygnowali. Rozpaczliwie potrzebowali pozytywnej reklamy. Froelich była jednak głęboko nieszczęśliwa, gdy musiała pozwolić swemu podopiecznemu stanąć na dworze bez osłony. Poleciła agentom filmować wszystkich fotografów, dwukrotnie sprawdzić legitymacje prasowe i przeszukać każdą torbę na aparat, każdą kieszeń każdej kamizelki. Połączyła się przez radio z porucznikiem policji i potwierdziła, że kordon nadal jest zabezpieczony, trzysta metrów na ziemi, sto pięćdziesiąt w górę. W końcu pozwoliła Armstrongowi wyjść na dwór z grupą bankierów i maklerów. Przez pięć niewiarygodnie długich minut pozowali wspólnie. Fotografowie kucali na chodniku tuż u stóp Armstronga, tak by móc uchwycić twarze i ramiona swych „modeli” wraz z widniejącym u góry na frontonie napisem Giełda Nowojorska. Wszyscy są za blisko, pomyślała Froelich. Armstrong i finansiści z optymizmem i radością patrzyli w dal. Wreszcie sesja dobiegła szczęśliwie końca. Armstrong jak zawsze pomachał w geście oznaczającym: z radością zostałbym dłużej, i wycofał się do budynku. Finansiści podążyli za nim, fotografowie rozeszli się szybko. Froelich ponownie mogła odetchnąć. Teraz czekał ich rutynowy powrót do Air Force Two i lot do Dakoty Północnej na pierwszy z wieców Armstronga. Czternaście godzin odpoczynku.
Jej komórka zadzwoniła w samochodzie, gdy zbliżali się do lotniska La Guardia. Dzwonił starszy kolega z Departamentu Skarbu.
– Konto bankowe, które obserwujemy – rzekł. – Klient znów się odezwał. Przesyła dwadzieścia tysięcy do Western Union w Chicago.
– Gotówką?
– Nie. Czekiem na okaziciela.
– Czek na okaziciela Western Union? Na dwadzieścia tysięcy? Musi komuś za coś płacić, towar albo usługi. Musi.
Kolega nie odpowiedział. Froelich wyłączyła telefon i przez sekundę przytrzymała go w dłoni. Chicago? Armstrong nie planował nawet najkrótszej wizyty w tym mieście.
Air Force Two wylądował w Bismarck i Armstrong pojechał na spotkanie z żoną i nocleg we własnym łóżku, w domu rodzinnym wśród jezior na południe od miasta. Był to stary, wygodny dom. Secret Service zajęła mieszkanie służbowe nad garażem. Froelich odwołała osobistą ochronę pani Armstrong, by dać wiceprezydenckiej parze nieco spokoju. Dała wolne członkom ochrony osobistej i wysłała czterech agentów do pilnowania domu: dwóch z przodu, dwóch z tyłu. Do tego policja stanowa w samochodach zaparkowanych w promieniu trzystu metrów od budynku. Na koniec osobiście wszystko sprawdziła. Gdy znalazła się na podjeździe, zadzwoniła komórka.
– Froelich? – spytał Reacher.
– Skąd masz ten numer?
– Byłem żandarmem wojskowym. Potrafię zdobywać numery.
– Gdzie jesteś?
– Nie zapomnij o tych muzykach, dobrze? W Atlantic City, dziś wieczór.
Rozłączył się. Froelich wróciła do mieszkania nad garażem. Jakiś czas siedziała bez ruchu, w końcu o pierwszej w nocy zadzwoniła do biura w Atlantic City i usłyszała, iż staruszkowie dostali obiecaną kwotę, zostali odeskortowani do samochodu i wyjechali na autostradę 1-95, na której skręcili na północ. Froelich wyłączyła telefon. Przez dłuższą chwilę siedziała przy oknie, zatopiona w myślach. Była cicha, bardzo ciemna noc. Bardzo samotna, zimna. Od czasu do czasu z daleka dobiegało szczekanie psów. Na ciemnym niebie nie świecił księżyc ani gwiazdy. Froelich nienawidziła podobnych nocy. Pobyty w domu rodzinnym zawsze należały do najtrudniejszych. Każdego w końcu zaczyna męczyć ochrona i choć Armstronga wciąż bawiła nowość całej sytuacji, Froelich wiedziała, że jej podopieczny pragnie trochę odpocząć. Z całą pewnością chciała też tego jego żona. Froelich wycofała zatem agentów ze środka budynku, polegając wyłącznie na posterunkach zewnętrznych.
Wiedziała, że powinna zrobić więcej, ale nie miała wyjścia, przynajmniej póki nie wyjaśni Armstrongowi rozmiarów aktualnego zagrożenia. Tego zaś nie zrobiła, ponieważ Secret Service nigdy tego nie robi.
Sobotni ranek w Dakocie Północnej był słoneczny i chłodny. Tuż po śniadaniu rozpoczęto przygotowania. Wiec miał się odbyć o pierwszej na dziedzińcu kościoła w południowej dzielnicy. Froelich zaskoczyła wiadomość, iż ma to być impreza na świeżym powietrzu, ale Armstrong poinformował ją, że takie panują tu zwyczaje. Mieszkańcy Dakoty zwykle zaczynali spotykać się pod dachem dopiero po Święcie Dziękczynienia. W tym momencie Froelich poczuła przemożne pragnienie odwołania całego spotkania. Wiedziała jednak, że politycy stawią opór, i nie chciała tak wcześnie toczyć z góry przegranej bitwy. Nic zatem nie powiedziała. Później o mało nie zaproponowała, by Armstrong włożył pod gruby płaszcz kamizelkę z kevlaru. W końcu zrezygnowała. Biedaka czekają całe cztery lata, może osiem, pomyślała. Jeszcze nawet nie przeszedł inauguracji, jest za wcześnie. Później pożałowała, że nie posłuchała głosu instynktu.
Teren kościelny miał rozmiar boiska piłkarskiego. Od północnej strony zamykał go kościół, piękna drewniana budowla, pod każdym względem tradycyjna. Pozostałe trzy boki prostokąta zabezpieczało solidne ogrodzenie. Dwa z nich wychodziły na domy mieszkalne, trzeci na ulicę. Duża brama prowadziła na niewielki parking. Froelich na ten dzień zakazała parkowania, umieściła przy bramie dwóch agentów i miejscowego policjanta. Kolejnych dwunastu pieszych policjantów czekało na trawnikach tuż za ogrodzeniem. Na każdej z sąsiednich ulic rozmieściła dwa radiowozy. Kościół kazała przeszukać miejscowym policjantom z psami, po czym dokładnie zamknąć na klucz. Podwoiła ochronę osobistą do sześciu agentów, bo Armstrongowi towarzyszyła żona. Poleciła, by cały czas trzymali się bardzo blisko. Armstrong nie protestował. Pojawienie się w otoczeniu sześciu twardzieli wyglądało bardzo poważnie. Jego następcy też z pewnością się spodoba. Może i na niego spadnie odrobina waszyngtońskiego splendoru władzy.
Armstrongowie przestrzegali zasady, by nigdy nie jeść publicznie. Zbyt łatwo zrobić z siebie idiotę mówiącego z pełnymi ustami, gestykulującego zatłuszczonymi dłońmi. Zjedli zatem wczesny lunch w domu, przyjechali otoczeni niewielkim konwojem i natychmiast wzięli się do roboty. Nie było to zbyt trudne, wręcz relaksujące. Armstrong nie musiał się już przejmować miejscową polityką; szczerze mówiąc – podobnie jego następca. Miał za sobą sporą, świeżo zdobytą przewagę i brylował w blasku odbitym od pary wiceprezydenckiej. W sumie popołudnie okazało się jedynie miłą przechadzką w uroczym otoczeniu. Żona Armstronga była piękna, następca cały czas trzymał się u jego boku, prasa nie zadawała żadnych niewygodnych pytań. Na miejscu zjawili się przedstawiciele wszystkich czterech sieci telewizyjnych oraz CNN. Miejscowe gazety przysłały fotografów, pojawili się także wolni strzelcy z Washington Post i New York Timesa. W sumie wszystko poszło tak gładko, iż Armstrong zaczął żałować, że zaplanowali jeszcze jeden wiec. Nie był wcale potrzebny.
Froelich obserwowała twarze, lustrowała też kordon bezpieczeństwa i tłum, starając się wyczuć jakiekolwiek zmiany w stadnym zachowaniu, wskazujące na napięcie, niepokój, nagłą panikę. Niczego nie dostrzegła. Nie zauważyła też ani śladu Reachera.
Armstrong przedłużył imprezę o pół godziny, bo słabe jesienne słońce grzało przyjemnie, nie wiał nawet najsłabszy wiatr, on sam świetnie się bawił i nie miał żadnych planów na wieczór, prócz cichego obiadu z najważniejszymi członkami władz stanowych. Agenci odwieźli jego żonę do domu. Osobista ochrona odprowadziła go do samochodu i zawiozła na północ, do centrum Bismarck. Obok restauracji mieścił się hotel; Froelich zarezerwowała im pokoje, by mogli odpocząć przed posiłkiem. Armstrong zdrzemnął się godzinę, wziął prysznic i ubrał się. Obiad przebiegał w świetnej atmosferze, gdy nagle zjawił się szef jego personelu z wiadomością. Obecny prezydent i wiceprezydent oficjalnie wezwali prezydenta elekta i wiceprezydenta elekta na jednodniową konferencję w sprawie przekazania władzy w Bazie Wsparcia Marynarki Wojennej w Thurmont. Konferencja miała się zacząć następnego dnia wczesnym rankiem. Zaproszenie nie stanowiło niespodzianki – bez wątpienia mieli wiele spraw do omówienia -zostało też przekazane w tradycyjny sposób, w ostatniej chwili i z wielką pompą, ponieważ przegrana para chciała jeszcze raz trochę się porządzić. Froelich jednak była zachwycona, gdyż nieoficjalna nazwa Bazy Wsparcia Marynarki Wojennej w Thurmont brzmi Camp David. Na całym świecie nie istnieje bezpieczniejsze miejsce niż ta zadrzewiona działka w górach stanu Maryland. Postanowiła, że natychmiast polecą do Andrews, a stamtąd helikopterami piechoty morskiej do obozu. Jeśli spędzą tam całą noc i dzień, będzie mogła odpocząć przez pełną dobę.
Lecz późnym niedzielnym rankiem steward z marynarki znalazł ją, gdy jadła śniadanie w mesie, i podłączył do gniazdka obok krzesła telefon. W Camp David nikt nie używa telefonów bezprzewodowych ani komórek; zbyt łatwo je podsłuchać.
– Rozmowa przekierowana z pani głównego biura – oznajmił.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, potem odezwał się głos.
– Powinniśmy się spotkać – oznajmił Reacher.
– Czemu?
– Nie mogę powiedzieć przez telefon.
– Gdzie się podziewałeś?
– Tu i tam.
– Gdzie jesteś teraz?
– W pokoju w hotelu, w którym odbyło się czwartkowe przyjęcie.
– Masz dla mnie coś pilnego?
– Wnioski.
– Już? Minęło zaledwie pięć dni, mówiłeś o dziesięciu.
– Pięć wystarczyło.
Froelich osłoniła słuchawkę dłonią.
– Jakie są wnioski?
Odkryła, że wstrzymuje oddech.
– To niemożliwe – oznajmił Reacher.
Wypuściła powietrze z płuc i uśmiechnęła się.
– Mówiłam.
– Nie, twoje zadanie jest niemożliwe do wykonania. Musimy porozmawiać, pilnie. Przyjeżdżaj tu natychmiast.