Rozdział 10

– To niemożliwe – stwierdziła Lucy, kiedy pociąg pędził przez Surrey w kierunku przedmieść Londynu. – Wydawało ci się.

– Nie. To była ta sama twarz. Przysięgam.

Lucy pokręciła głową i znów zaczęła wyglądać przez okno. Oboje byli bardzo zmęczeni i spięci. Zdawali sobie sprawę z tego, że nie uda im się długo ukrywać zniknięcia Liama. Jego współmieszkańcy już musieli się zastanawiać, gdzie się podział, a w poniedziałek rano pan Cleat zażąda wyjaśnień. Dochodził do tego samochód, w dalszym ciągu stojący przy Madeira Terrace 93.

– Musimy zajrzeć do pozostałych domów pana Vane’a – oświadczyła Lucy. – Potrzebujemy mapy, na której zaznaczone będą wszystkie nieruchomości z listy specjalnej.

– Zdążymy obejrzeć jedynie dwa, góra trzy domy.

– Jeśli uda nam się znaleźć dowody, to wystarczy. Następnym razem weźmiemy je ze sobą.

– Jak myślisz, o co w tym wszystkim chodzi? Te krzyki, bieganina i wciąganie ludzi w ściany…

– Czytałam mnóstwo powieści grozy, ale na nic podobnego się nie natknęłam. Nieważne, co Liam mówił o panu Vane, na pewno nie mamy tu do czynienia z wampirami. Może to poltergeist? Pamiętasz film, w którym wciągnęło dziewczynkę do telewizora? Podobno poltergeisty robią mnóstwo hałasu i rzucają rzeczami.

– A co z mężczyzną wyglądającym jak rzeźba?

– John, on tylko wyglądał jak tamta rzeźba, ona nie mogła ożyć. Zobaczyłeś mężczyznę o bardzo bladej twarzy, twój umysł podsunął ci obraz rzeźby i PSTRYK – uznałeś, że to ona.

John wzruszył ramionami. Dokładnie wiedział, co zobaczył, był jednak zbyt zmęczony, by się spierać.

Następnego dnia rano Lucy przekazała panu Cleatowi, że Liam dzwonił do niej podczas weekendu i powiedział, że nie przyjdzie do pracy, bo złapał paskudną letnią grypę.

– Chyba nie chciał narażać interesów firmy kichaniem na klientów – mruknął John.

Pan Cleat ściągnął brwi i spojrzał na niego z dezaprobatą.

Przed lunchem John wyszedł z Courtneyem, by pokazać młodemu małżeństwu niewielkie mieszkanko tuż przy linii kolejowej Londyn – Brighton. Kiedy wrócili, Lucy czekała w gotowości, nie mógł jednak od razu wyjść, bo Courtney chciał filiżankę kawy, a pan Cleat – by zszył stertę planów domów.

– Co powinniśmy twoim zdaniem obejrzeć najpierw? – spytał John Lucy, kiedy na chwilę znaleźli się sami w kuchni.

– Najbliżej jest Abingdon Gardens sto dwanaście, w Tooting. Gdyby Cleaty sobie poszedł, wzięlibyśmy klucz…

W tym momencie do kuchenki wszedł pan Cleat.

– John, muszę wyjść na pół godziny. Jeśli ktoś mnie będzie szukał, niech się skontaktuje przez mój telefon komórkowy.

– Oczywiście, panie Cleat.

Lucy ruszyła za szefem do wyjścia, by się upewnić, że sobie poszedł. Po chwili weszli do gabinetu pana Vane’a.

– Co robicie? – spytał Courtney. – Gdyby Cleaty was przyłapał, dostałby ataku.

– Zamierzamy zajrzeć do innych domów pana Vane’a – odparła Lucy. Podeszła do biurka i pociągnęła za uchwyt szuflady, podczas gdy John pilnował drzwi. – Zamknięta – stwierdziła rozczarowana.

– Może pan Cleat się domyślił, co zamierzamy.

– Tak nie wolno – zaprotestował Courtney. – Kiedy nie ma szefa, jestem najstarszym pracownikiem. Nie mogę wam pozwolić dobierać się do biurka pana Vane’a.

– John, daj mi nóż – powiedziała Lucy, jakby tego nie słyszała. – Może uda się wyłamać zamek.

– Nic z tego – upierał się Courtney. – Nawet jeśli pan Vane ma jakieś mroczne tajemnice, nie wolno wam włamywać się do jego biurka. Nie pozwolę na to.

John popatrzył na Lucy. Miał ogromną ochotę powiedzieć Courtneyowi, co się stało z Liamem, zdawał sobie jednak sprawę, że jeszcze na to nie czas.

– Trudno – mruknęła Lucy. – Nie chcesz pomóc, to nie. Mimo to obejrzymy domy.

– Nie wiem, co spodziewacie się tam znaleźć.

– Więcej kości, dalsze szkielety. Więcej dowodów, że pan Vane doskonale wie, co się stanie, kiedy ktoś wprowadzi się do domu z jego listy.

– Nie wierzę w to. Jak mogłoby mu ujść na sucho zabicie tylu ludzi? Nie próbujcie mi wmawiać, że nikt ich nie szukał.

– Szukano ich, jeśli jednak ktoś ginie bez śladu nie wiadomo gdzie, to co na to poradzisz? Nic.

– Mówicie o dziesiątkach ludzi… mężczyznach, kobietach i dzieciach! Popatrzcie na pana Vane’a: jest chudy jak patyk. Nie miałby dość siły, by zadeptać mrówkę.

– Do zabijania nie potrzeba siły fizycznej – wtrącił John. – Potrzeba jedynie sposobu.

– Na przykład jakiego?

Na przykład domu, który wciąga ludzi w ściany, pomyślał John.

– Jeszcze dokładnie nie wiemy – odparła Lucy. – Staramy się dowiedzieć.

– Cóż… bo ja wiem… – zawahał się Courtney. – Niech wam będzie. Jedźcie rzucić okiem na ten dom, skoro macie ochotę. Jeśli Cleaty wróci, powiem, że poszliście na spotkanie z klientem.

– Wierzysz nam?

– Sam nie wiem, ale ponieważ zawsze podejrzewałem, że z panem Vane’em i jego listą specjalną coś jest nie tak, chętnie się dowiem, o co chodzi. Nawet jeśli nie morduje ludzi.


Abingdon Gardens okazała się cichą boczną uliczką, leżącą niedaleko Mitcham Road. Choć okolicę opanowały firmy sprzedające tanie opony i tureccy knajpiarze, a chodniki pełne były stoisk z gazetami, sama Abingdon Gardens zachowała podmiejską elegancję. Dominowały tu duże, ceglane budynki, osłonięte od ulicy krzewami wawrzynu. Niemal wszystkie nosiły romantyczne nazwy w stylu „Wietrzne jezioro”, „Ivanhoe” albo „Wawrzyn”.

Numer 112 znajdował się prawie na samym końcu ulicy i był znacznie bardziej zaniedbany niż inne budynki. Umieszczono przy nim tablicę z napisem NA SPRZEDAŻ, dopisując ręcznie na dole: PROSZĘ KONTAKTOWAĆ SIĘ OSOBIŚCIE Z PANEM VANE’EM. Wawrzynowych krzewów dawno nie strzyżono, a spomiędzy czerwonych i białych kostek, którymi wyłożono ścieżkę, wyrastały chwasty.

– Może powinniśmy jednak dać sobie spokój – powiedział John. Kiedy zbliżył się do domu, poczuł ten sam paraliżujący strach, jakiego doświadczył w poprzednim budynku. Nawet w jasny, letni dzień dom emanował paskudną aurę – jeszcze bardziej nieprzyjemną niż posesja przy Madeira Terrace 93. Lucy wzięła głęboki oddech. John czuł, że dziewczyna boi się nie mniej od niego, ale dla dodania odwagi uścisnęła mu szybko dłoń.

– Chodź – powiedziała. – Musimy to załatwić. Jeśli my tego nie zrobimy, nikt tego nie zrobi.

John wysiadł z samochodu, zaczekał, aż Lucy do niego dołączy, i ruszył przez zdziczałą trawę na teren posesji. Po chwili zaglądał już przez okno garażu. W środku było bardzo ciemno, ale rozpoznał kontur okrytego plandeką dużego samochodu.

– Dziwne… Kto wyprowadzając się zostawia samochód?

– A jeśli się nie wyprowadzili?

– Chcesz powiedzieć, że…

– Może ciągle jeszcze są w środku?

– Masz na myśli ściany? Jak Liam i ludzie w Norbury? – zapytał John.

Odszedł kilka kroków od budynku i spojrzał w górę.

– Może naprawdę powinniśmy dać sobie spokój… – powtórzył, doskonale jednak wiedział, że nie mogą się wycofać.

Zajrzeli przez okna do salonu.

– Wygląda na pusty – oświadczyła Lucy.

– Prędzej czy później będziemy musieli powiedzieć komuś o Liamie.

– Wiem, ale jeszcze na to za wcześnie. Nie możemy tego zrobić, dopóki nie będziemy w stanie udowodnić, co się z nim stało. Wejście tu to jedyny sposób na znalezienie dowodów.

Przeszli przez wysoką trawę i krzewy jeżyn do ogrodu za domem. W jego najbardziej oddalonej od budynku części znajdowało się zarośnięte zielskiem poletko truskawek i kort tenisowy ze zwisającą smętnie siatką. Kamienny kupidyn przewrócił się na bok, ślimak zostawił mu na policzku pasmo srebrzystego śluzu. Wzdłuż prawie całej tylnej ściany domu biegła oszklona weranda i przez brudne szyby można było dostrzec w środku dwa lub trzy lekko nadżarte zębem czasu wiklinowe fotele oraz rząd doniczek z poczerniałymi, wyschniętymi kaktusami.

John próbował otworzyć drzwi, ale były zamknięte. Cofnął się do ogrodu i przyjrzał oknom na pierwszym piętrze.

– Może spróbuję wejść na dach werandy i otworzyć świetlik – powiedział.

– To zbyt niebezpieczne. Jeśli spadniesz i wlecisz przez dach do środka, możesz się zabić.

– To jak mamy wejść?

Ciągle jeszcze się zastanawiali, kiedy Johnowi wydało się, że dostrzegł ruch firanki na piętrze. Potem – przez ułamek sekundy – miał wrażenie, że patrzy na nich mężczyzna o bladej twarzy.

– Ktoś jest w środku! – zawołał, wskazując na górę. – Widziałem! Na sto procent ktoś tu jest! Chodź!

Pobiegli przez zarośla wokół domu. Kiedy dotarli do ogródka od frontu, okazało się, że Lucy zadrapała ramię i krwawi.

– Widziałem twarz… – wy dyszał John. – Strasznie bladą…

– Może to dziki lokator, jakiś włóczęga albo ktoś w tym stylu?

– Nie wiem. Widziałem go za krótko. Lucy przycisnęła chusteczkę do zadrapania.

– I co teraz?

– Dajmy sobie spokój. Wracajmy do biura.

– John, co ty… Jeśli to tylko dziki lokator…

– A jeśli nie?

– Któż inny mógłby to być?

– Nie wiem – odparł John, jednak cały czas miał przed oczami promieniującą niesamowitym spokojem twarz z kości słoniowej i mężczyznę w ciemnym garniturze, który szedł za nimi do stacji w Brighton.

Lucy wyjęła kluczyki i wróciła do samochodu.

– To głupota – stwierdziła. – Dotarliśmy aż tutaj, a poza tym jesteśmy chyba coś winni Liamowi.

– Nie mam ochoty wchodzić do środka.

– Ja też nie, ale możemy chociaż zadzwonić. Może pan Bladolicy zejdzie i nam otworzy?

John nie odpowiedział. Lucy mówiła rozsądnie, czuł jednak taką niechęć do tego domu, że nie był pewien, czy zdoła dojść do frontowych drzwi.

– Chodź! – ponagliła go Lucy i podeszli do ganku.

John nie odwracał wzroku od okien na piętrze, ale cały czas pozostawały puste – niczym oczy kogoś, kto zapomniał, po co je ma.

Kiedy znaleźli się przy drzwiach frontowych, nacisnął guzik i w głębi domu rozległo się dzwonienie. Chwilę zaczekali, a potem John nacisnął drugi i trzeci raz. Nie było żadnej reakcji. Żadnego znaku życia.

– Może to nie była twarz? – spytała Lucy.

– Jestem pewien, że widziałem twarz.

– Wróćmy na tył domu i sprawdźmy jeszcze raz. Nie sądzę, żeby ktoś był w tym domu.

Wrócili do ogrodu i John pokazał, w którym oknie widział twarz.

– Pojawiła się tutaj. Mignęła na sekundę. Lucy wpatrzyła się w szybę.

– Faktycznie… coś tam jest, ale to chyba tylko odbicie światła. Musi tam być lustro albo coś błyszczącego. I ma owalny kształt. Mogłeś to wziąć za twarz.

– Jestem pewien, że firanka też się poruszyła.

– Daj spokój… oboje jesteśmy trochę zdenerwowani, i to wszystko.

John osłonił dłonią oczy i znów popatrzył w górę. Lucy mogła mieć rację, zwłaszcza że naprawdę nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek tu mieszkał.

– W zamku od wewnątrz jest klucz – powiedziała Lucy, wskazując na oszklone drzwi werandy. – Chyba będziemy musieli wybić szybkę.

– To wtargnięcie.

– Nie. To inspekcja agenta handlu nieruchomościami mająca na celu zbadanie posesji. Kiedy przejeżdżaliśmy obok jednej z naszych nieruchomości, wydało się nam, że dostrzegliśmy w środku intruza, ganialiśmy się, by sprawdzić, czy dom nie jest zamieszkiwany przez dzikich lokatorów.

John przypomniał sobie, że Liam miał podobną wymówkę, gdy wchodzili do domu przy Madeira Terrace 93. Aż się wzdrygnął – poczuł się, jakby powtarzali pierwsze linijki sztuki, która zawsze kończy się w ten sam przerażający sposób.

Lucy wyciągnęła z brzegu patio cegłę i podała ją Johnowi. Pod spodem pełzały po niej stonogi i John musiał kilka razy stuknąć nią o ziemię, by je zrzucić.

A jeśli po wybiciu szybki Bladolicy zacznie nas ścigać? – przemknęło mu przez głowę. Jeśli po wejściu do domu zamknie nas w środku? A jeśli…

– Pospiesz się! – syknęła Lucy.

John ostrożnie podszedł do drzwi werandy. Miała sześć szybek, nie będzie więc musiał narobić zbyt wielkich szkód. Szybka rozprysnęła się z przeraźliwie głośnym trzaskiem, który z pewnością słychać było w promieniu pięciu kilometrów, a szkło posypało się na podłogę.

Zamarli, czekając czy ktoś się nie zjawi, ale odgłosy przedmieścia nie zmieniły się nawet na jotę – dzieci nadal wrzeszczały na placu zabaw, kosiarki kosiły trawę, w oddali turkotał pociąg. John włożył rękę do środka, przekręcił klucz i drzwi werandy otworzyły się z lekkim skrzypieniem.

Przeszli przez werandę i John spróbował otworzyć drzwi do salonu.

– Też są zamknięte – stwierdził.

Lucy bez słowa znów podała mu cegłę i tym razem wybił szybę w drzwiach bez wahania.

W salonie stały trzy ogromne, przykryte pokrowcami fotele. Znajdował się tu też wyłożony brązowymi kafelkami kominek z elektryczną imitacją ognia, wysoka stojąca mahoniowa lampa z plastikowym abażurem i regał na czasopisma, pełen pożółkłych egzemplarzy „Radio Times”.

Poduszki na jednym z foteli musiały być spiętrzone, bo wyglądało to, jakby pod pokrowcem siedziała skulona, nieruchoma postać. John podszedł bliżej, uważnie obserwując fotel – czy nie widać poruszania się materiału w rytm ludzkiego oddechu.

Poszedł do jadalni, a Lucy sprawdzała kuchnię. Na środku jadalni królował masywny stół pamiętający najprawdopodobniej lata trzydzieste, pod ścianą stała ogromna, oklejona fornirem z klonu komoda, nad którą wisiało zakurzone ośmiokątne lustro. Na parapecie ktoś postawił – wyblakłą teraz – kompozycję z suchych kwiatów i paproci.

– Masz coś? – zawołał John do Lucy.

– W kuchni nic nie ma, w spiżarni jest trochę puszek groszku z marchewką i bochenek chleba, który przemienił się w kamień.

John otworzył szufladę w górnej części komody i jego oczom ukazały się zmatowiałe srebrne sztućce, przypominające ławicę srebrnych rybek. Bez względu na to, kto tu mieszkał, wyprowadził się, zostawiając niemal wszystko. Wyglądało to tak, jakby lokatorzy wyszli na chwilę i nie wrócili.

Gdy John zamykał szufladę, odniósł wrażenie, że dostrzegł w lustrze odbicie stojącej w korytarzu za jego plecami ciemnej, ale wyraźnie bladolicej postaci. Nie odważył się odwrócić, wyciągnął jedynie drżącą rękę i starł kurz z lustra, by móc lepiej widzieć zjawę.

Kiedy przetarł szkło, postać zniknęła, a do jadalni weszła jakby nigdy nic Lucy.

– Co się stało?

– Znów widziałem rzeźbę.

– Gdzie? – spytała, rozglądając się nerwowo. – Niczego nie widzę.

John minął Lucy i wyszedł na korytarz. Popatrzył na prawo i lewo, potem w górę schodów. Przez wiszące w oknach zasłonki koloru mocnej herbaty przesączało się słabe światło.

– Widziałem ją. Naprawdę. Przysięgam.

– John, ta rzeźba była zrobiona z masywnego drewna i ważyła chyba tonę. Nikt nie mógłby jej ot tak sobie przenosić.

– W tym problem. Nikt jej nie nosił. Ta rzeźba żyje.

– Żyje?!

– Stała tuż za mną. Przysięgam.

– John, dosyć tego! Za bardzo się w to wszystko wciągasz. – Choć miało to zabrzmieć pewnie, John czuł, że Lucy boi się nie mniej od niego.

– Przysięgam ci, że ją widziałem. Stała dokładnie tutaj – wskazał palcem na miejsce w korytarzu tuż za drzwiami.

– Może masz rację. Może naprawdę powinniśmy stąd iść…

– Zaczekaj! – rzucił John, któremu nagle coś przyszło do głowy. Wrócił do salonu i rozejrzał się. Fotele w dalszym ciągu były poprzykrywane, ten z wybrzuszeniem pod pokrowcem wyglądał niby tak samo, ale gdzie indziej mogłaby schować się rzeźba?

Podszedł do fotela. Serce waliło mu jak opętane.

– Uważasz, że jest tutaj? – spytała Lucy. John nic nie odpowiedział, ale pochylił się i złapał za skraj pokrowca. Podciągnął odrobinę, po czym szarpnął zdecydowanym ruchem. Lucy pisnęła z przerażeniem, a John odskoczył do tyłu, wpadając na poręcz kanapy.

Na siedzisku fotela leżały dwie poduchy, zwinięty dywanik i lampa stołowa. Lucy z ulgą przycisnęła dłoń do serca.

– Rozejrzyjmy się szybko na górze i zwiewajmy stąd – zaproponowała.

Instynkt podpowiadał Johnowi, by uciekać bez wchodzenia na piętro, poszedł jednak bez sprzeciwu za Lucy. Kiedy wchodzili po schodach, ich uwagę przykuło siedem niewielkich rysunków, ukazujących puste wrzosowiska i zalewane deszczem góry.

Było w nich coś przygnębiającego. John zauważył, że na każdym znajduje się albo grupa ludzi ubranych w kurty podobne do mnisich habitów, albo wysoka ciemna postać z rogami.

– Można te rysunki znienawidzić – stwierdziła Lucy.

Choć schody ani razu nie skrzypnęły, John zatrzymał się w połowie ich wysokości i zaczął nasłuchiwać.

– Słyszałaś?

– Tylko lecący w oddali samolot.

– Nie, to przypominało wleczony po podłodze koc, na którym leży coś ciężkiego.

Lucy również zaczęła się wsłuchiwać. Oczy miała rozszerzone strachem.

– Nnie… nic nie słyszę…

John jeszcze przez chwilę słuchał, a potem ruszył dalej w górę. Na piętrze znowu stanęli i rozejrzeli się. Drzwi wszystkich sypialni były pozamykane, powietrze wypełniała typowa dla pozamykanych w lecie domów martwa, gorąca stęchlizna.

John otworzył pierwsze drzwi po prawej. Uchyliły się lekko i bezgłośnie, niemal jakby ktoś pociągnął je od środka. Ponieważ zasłony były zaciągnięte, w pokoju panował mrok. Zobaczyli wyklejone tapetą w różowe kwiaty ściany, nogi łóżka przykrytego brązową, grubo tkaną narzutą i proste drewniane krzesło.

– Nic tu nie ma – powiedział John i właśnie zamierzał zamknąć drzwi, kiedy Lucy wyciągnęła palec i szepnęła:

– Patrz…

– Co? Nic nie widzę.

– Przy stoliku pod ścianą. Na dole…

John zmrużył oczy, by lepiej widzieć w półmroku, i dostrzegł to, co wskazywała Lucy. Z początku miał wrażenie, że to jedynie kolejny kwiat na tapecie, kiedy jednak wzrok mu się wyostrzył, dotarło do niego, na co patrzy.

Mieli przed sobą zagłębioną do połowy w ścianie ludzką czaszkę, której oczodoły wypełniała tapeta, czaszkę o szeroko rozwartych ustach – jakby starały się coś wykrzyczeć.

Загрузка...