Przyjechał do domu o szóstej, kiedy ojciec smażył na grillu kotlety wieprzowe na kolację. Matka, ubrana w szlafrok, siedziała przy stole w kuchni nad filiżanką herbaty. Po wylewie posiwiała i wyglądała znacznie starzej niż powinna. Na szczęście mogła mówić, używać prawej ręki i kręcić się po domu.
John widział, że ojciec też się postarzał, choć może wynikało to stąd, że ostatnio szybko dojrzewał i po raz pierwszy zwrócił uwagę na jego wygląd. Był teraz osiem, może nawet dziesięć centymetrów wyższy od ojca, dzięki czemu widział z góry jego zaczynającą się łysinę o średnicy pięćdziesięciopensówki.
– No i jak ma się nasz agent handlu nieruchomościami? – spytał na powitanie ojciec.
John pochylił się nad matką i pocałował ją. Podniosła rękę, dotknęła jego policzka i uśmiechnęła się jedną stroną ust.
– Kiedy wróci Ruth? – spytał John.
– Oj, późno – odparł ojciec. – Znów umówiła się z Peterem Millsem. Sama zrobi sobie kolację.
Obrócił kotlety i zaczął gotować brokuły.
– Jak minął dzień? Podobało ci się tam?
– Hm… nie było źle. Nie musiałem zbyt dużo robić. Trochę grzebałem w aktach, i tyle.
– Nie sprzedałeś żadnego domu za milion?
John pomyślał o panu Rogersie i kluczu, którego nie powinien był dawać. Pokręcił głową.
– Myślisz, że ci się spodoba? – spytał ojciec.
– Jeszcze nie wiem. Ale chyba tak.
– W tym właśnie problem z tobą. Dryfujesz przez życie nie wiedząc, czego chcesz. Nie masz ambicji, nie masz celu. Twoja siostra jest taka sama. Zanim skończy dwadzieścia jeden lat, będzie już pewnie żoną jakiegoś głupiego i beznadziejnego Petera Millsa, z trójką bachorów w trzypokojowym komunalnym mieszkaniu w East Croydon.
– Daj spokój, Reg – wtrąciła matka chrypliwym głosem, wydobywającym się z jednej połowy ust. – To dopiero jego pierwszy dzień.
Usiedli w kuchni i zabrali się do kolacji. Ojciec musiał matce wszystko kroić na kawałeczki jak dziecku, żeby mogła jeść łyżeczką. Po kolacji John pozmywał i poodkładał talerze do szafek. Rodzice siedzieli na kanapie i oglądali Coronation Street.
– Wyjdę na chwilę – powiedział, wycierając ręce.
– Tylko nie wracaj za późno – odparł ojciec. – Pamiętaj, że jutro idziesz do pracy.
Jak mógłby o tym zapomnieć? Stał przed lustrem i czesał się. Właśnie przeżył najgorszy dzień w życiu, a jutro prawdopodobnie będzie jeszcze gorzej. Otworzył szafę. Po wewnętrznej stronie drzwi przypiął zdjęcia nagich dziewczyn z czasopism, gwiazd rocka i dużą fotografię drużyny Crystal Pałace. Wyjął czarną bluzę od Yvesa St Laurenta, którą ojciec kupił za dwanaście funtów od znajomego taksówkarza. Prawdopodobnie była to podróba, ale i tak bardzo ją lubił. Wklepał w policzki trochę wody po goleniu i wyszedł tylnymi drzwiami.
W dole ulicy, przy sklepach, spotkał paru kumpli. Wygłupiali się przy sklepie na rogu, palili papierosy i zaczepiali dziewczyny. Dołączył do nich i na następne dwie godziny zapomniał o firmie Blight, Simpson i Vane, panu Rogersie i Mountjoy Avenue 66.
Następnego dnia zrobił sobie przed wyjściem kilka kanapek i zadbał o to, by zjawić się w pracy za pięć dziewiąta. Pan Cleat już był w biurze i przerzucał stertę umów.
– Dzień dobry – przywitał chłodno Johna, jakby przyjście pięć minut za wcześnie było takim samym grzechem jak spóźnienie.
– Dzień dobry, panie Cleat. Kolejny gorący, co?
– Gorący co?
– No, wie pan… dzień.
Pan Cleat prychnął.
– Zrób mi, z łaski swojej, filiżankę herbaty. I poproszę odrobinę więcej cukru niż wczoraj. Nie jestem cukrzykiem.
John poszedł włączyć czajnik i kiedy czekał, aż woda się zagotuje, zjawił się Liam. John wyraźnie usłyszał, jak mówi:
– Dzień dobry, panie Cleat. Kolejny gorący, co? Pan Cleat nie odpowiedział. Liam chwilę zaczekał, po czym stwierdził:
– Jak pan uważa.
Poranek okazał się niespodziewanie pracowity. Najpierw przyszły trzy małżeństwa, aby obejrzeć dokumenty dotyczące starej szkoły w Tooting Bec, potem jakiś grymaśny mężczyzna kazał sobie podać szczegóły dotyczące wszystkich budynków wokół Valley Road, które dałoby się przerobić na kawalerki. John musiał iść dwa razy do fotografa po wywołane zdjęcia nowych nieruchomości i do delikatesów po serek, kanapkę z ogórkiem i butelkę wody mineralnej dla Lucy.
W biurze było akurat mnóstwo ludzi, kiedy drzwi wejściowe otwarły się nagle. Wszyscy zwrócili głowy w ich kierunku. Stanął w nich, niezbyt wyraźnie widoczny z powodu wpadającego z zewnątrz światła, wysoki, chudy jak szkielet mężczyzna w panamie na głowie i szarym dwurzędowym garniturze, z wetkniętą w kieszonkę na piersi chusteczką z czarnego jedwabiu. Kiedy w końcu wszedł do środka, zdjął kapelusz, ukazując stalowoszare, sczesane gładko do tyłu włosy. Wyglądał na pięćdziesiąt pięć lat, miał szczupłą twarz o ostrych rysach i zapadnięte, niemal bezbarwne oczy, co nadawało mu wygląd jastrzębia.
Pan Cleat wstał natychmiast, tak samo Liam i Lucy (Courtneya nie było, oglądał dom przy Streatham Common). Przybysz przeszedł przez biuro i skrzeczącym, zaflegmionym głosem powiedział:
– Dzień dobry.
Potem poszedł prosto do drzwi z napisem R. VANE i zniknął za nimi.
– Nie spodziewałem się go dziś – mruknął Liam. – We wtorki zwykle grywa w golfa. A przynajmniej tak twierdzi. Jakoś nie mogę go sobie wyobrazić w kraciastych spodniach do golfa.
Pan Cleat był wyraźnie podniecony. Podszedł do drzwi gabinetu pana Vane’a, zaraz jednak wrócił do swego biurka. W końcu zebrał się na odwagę, podszedł znowu i zapukał. Po chwili drzwi się uchyliły i pan Vane kiwnął palcem, zapraszając pana Cleata do środka.
– Na pewno będą rozmawiać o domu przy Mountjoy Avenue – stwierdził Liam. – Ale nie martw się, mimo że Cleat to dziwak, dba o swoich pracowników.
Po kilku minutach drzwi gabinetu znów się otwarły i pan Cleat wyszedł.
– John, pan Vane prosi cię na słówko.
John ze strachem popatrzył na Liama, który uśmiechnął się i podniósł zachęcająco kciuk, ciągle jednak musiał przełykać, a wnętrza dłoni mrowiły, jakby wędrowało tamtędy stado mrówek. Zapukał do drzwi i wszedł do gabinetu.
Tak jak przedtem, panowała tu niemal kompletna ciemność. Pan Vane siedział za biurkiem, prawie niewidoczny za górą broszur, książek i dokumentów.
– Doszło do mnie, że popełniłeś wczoraj poważny błąd – zaczął.
– Przykro mi, sir. To był mój pierwszy dzień. Nie wiedziałem… – wymamrotał John.
– Cóż, właściwie to nie był twój błąd. Pan Cleat powinien był ci uświadomić, że pod żadnym pozorem nie wolno ci zajmować się moimi nieruchomościami, a tym bardziej grzebać w moim biurku. Tym bardziej grzebać w moim biurku! – powtórzył, jakby był to jakiś straszliwy, niewyobrażalny grzech. – Cóż… ponieważ jesteś nowy, a pan Cleat twierdzi, iż zapowiadasz się obiecująco, tym razem mogę zapomnieć o całej sprawie.
– Bardzo dziękuję, sir.
– Zapamiętaj sobie jednak, że masz się trzymać z dala od nieruchomości z mojej listy specjalnej. Tylko ja się nimi zajmuję i nikt więcej. Jeszcze jeden błąd i każę ci odejść.
– Tak jest, sir.
Pan Vane wstał i odsunął fotel. Obszedł biurko, trzymając dłonie na biodrach, podszedł do Johna i wbił wzrok w jego oczy. Był tak blisko, że John widział każdą zmarszczkę wokół jego ust i żółte zęby.
Nie odwracając wzroku, pan Vane położył Johnowi dłoń na ramieniu.
– To wspaniałe być młodym, prawda?
– Hm… to zależy.
– Też byłem kiedyś młody. Wydaje mi się, jakby było to bardzo dawno temu. Nie wolno ci roztrwonić młodości… kiedy minie, więcej nie wróci.
– Tak jest… – mruknął John. Marzył o tym, by stary zdjął rękę z jego ramienia.
– Dam ci dwie rady – powiedział pan Vane. – Pierwsza brzmi: „Nie wsadzaj nosa, gdzie nie proszą”, druga: „Nigdy nie składaj obietnic, których możesz żałować”.
John energicznie pokiwał głową.
– Rozumiesz?
– Tak jest, oczywiście.
– No to wracaj do pracy.
John wyszedł z gabinetu pana Vane’a i wrócił do swojego biurka. Lucy szturchnęła go długopisem.
– Jesteś blady jak płótno. Wszystko w porządku?
– Jasne, pewnie. Nic mi nie jest.
– Kupię ci coś na lunch. Wiem, że wczoraj nic nie jadłeś.
– Nie trzeba, przyniosłem dziś kanapki – odparł i poklepał stojącą na biurku torbę.
Zanim zdążył ją powstrzymać, Lucy otworzyła torbę, zajrzała do środka i rozłożyła jedną z kanapek, by sprawdzić, co jest w środku.
– Dżem malinowy? – spytała marszcząc nos. – Nie możesz pracować cały dzień na dżemie malinowym. Kupię ci w „Lighthouse” rybę z frytkami.
Policzki Johna zrobiły się jaskrawoczerwone. Rozejrzał się bezradnie i zauważył machającego do niego Liama, który mówił bezgłośnie: „Nie wygłupiaj się” – odwrócił się więc do Lucy i powiedział:
– Jasne, dzięki. Znakomity pomysł.
Ryba z frytkami okazała się najlepszą rybą z frytkarni, jaką jadł w życiu, a Lucy okazała się zupełnie inną osobą, niż wydawała się wczoraj. Była zabawna i niesamowicie sarkastyczna wobec wszystkiego, co działo się w firmie Blight, Simpson i Vane i choć poprzedniego dnia John nie uznał jej za szczególnie ładną, teraz ujrzał ją w całkiem innym świetle. Miała szeroko rozstawione błękitne oczy, pełne usta i figlarny uśmiech.
– Wczoraj zdawało mi się, że mnie nie lubisz – powiedział, kiedy skończył jeść.
Lucy wyjęła z torebki lusterko i zaczęła się przeglądać.
– Nie powinnam twoim zdaniem skorygować sobie nosa? Mam zasadę, by pierwszego dnia nikogo nie polubić. Człowiek może okazać się kompletnym palantem i wychodzi się wtedy na głupka. Nie należy się przyjaźnić z palantami.
– Uważasz mnie za palanta?
– Czasem masz przegięcia, ale wyrośniesz z nich. Musisz zdobyć się na trochę więcej zaufania do samego siebie.
Kiedy wracali do biura, John stwierdził:
– Ten pan Vane jest naprawdę dziwny. Dziś rano nieźle mnie nastraszył.
– Na jego temat krążą najróżniejsze plotki. Liam uważa, że jest wampirem, a Courtney dostaje potów, kiedy znajdzie się z nim w jednym pomieszczeniu. Byłby szczęśliwy jak diabli, gdyby Vane dziś nie przyszedł.
– A co ty o nim sądzisz?
– Moim zdaniem ma jakąś okropną, straszliwą tajemnicę. Jest tak potworna, że pragnie ją przed wszystkimi ukryć. W każdym z domów ze swojej specjalnej listy schował po kawałku tej tajemnicy i dlatego nie chce, by ktokolwiek inny miał z nimi do czynienia.
– Co to za tajemnica?
– Skąd mam wiedzieć? Gdybym wiedziała, nie byłaby to już tajemnica, prawda?
Wieczorem, kiedy matka poszła spać, a Ruth zamknęła się w swoim pokoju, by słuchać płyt, John siedział z ojcem w salonie i oglądał razem z nim telewizję. Obaj byli zmęczeni i niewiele się odzywali, ale nie było to konieczne.
Po wiadomościach ojciec wstał i przeciągnął się.
– Chyba czas na mnie. Zaczynam jutro o szóstej.
Właśnie zamierzał wyłączyć telewizor, w którym szło streszczenie lokalnych wiadomości, kiedy na ekranie mignęła jakaś twarz.
– Tato, nie! Chcę to obejrzeć! – zawołał John.
– Co?
Spiker właśnie czytał: „…i zaginął. Policja twierdzi, że wczoraj po południu wybierał się na ważne spotkanie w interesach, wyznaczone na drugą, ale się nie zjawił. Jego samochód znaleziono w bocznej uliczce niedaleko stacji Streatham Common, razem z aktówką i innymi dokumentami. Jak na razie nie wiadomo, dokąd pan Rogers mógł się udać”.
– To pan Rogers! – wykrzyknął z podnieceniem John. – Tato, to pan Rogers!
– A któż to taki? Właściciel sklepu ze zwierzętami?
– Nie, to tylko zbieżność nazwisk. Ten człowiek przyszedł wczoraj do biura i poprosił mnie o klucze do domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. To przez niego miałem kłopoty.
– Nie mówiłeś, że miałeś kłopoty. Od razu pierwszego dnia?
– Nie, posłuchaj! Pan Rogers chciał klucz do domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć, więc mu go dałem, a potem okazało się, że nie powinienem. Na szczęście pan Cleat pojechał na Mountjoy i zabrał mu go. A teraz pan Rogers zaginął…
– Cóż, to chyba nie twoja wina.
– Nie, oczywiście że nie, ale zaginął! Mógł zostać porwany, no nie? Może nawet nie żyje!
Ojciec popatrzył na niego zdziwionym wzrokiem.
– Jeśli tak twierdzisz…