Rozdział 17

John znów zaczął krzyczeć. Zanim jego wrzask ucichł, otworzono drzwi wejściowe. Niebo za oknem przeszyła oślepiająca błyskawica i niemal w tej samej chwili w drzwiach stanęli Courtney i pan Cleat.

– Pomocy! Wyciągnijcie mnie stąd! Pomóżcie mi!

Courtney ruszył do przodu, ale pan Vane uniósł dłoń i krzyknął:

– Nie podchodź! Już za późno dla niego!

– To dla ciebie jest za późno, człowieku – odparł Courtney. – Wiemy wszystko o pańskich domach i o panu!

– Powiedziałem: nie podchodź!

Courtney zrobił kolejny krok i w tym samym momencie rzeźba odwróciła się ku niemu – błyskawicznie i płynnie jak bokser. Courtney próbował zrobić unik, ale drewniana postać zamachnęła się i uderzyła go w ramię. Podniósł obronnie ręce, nic to jednak nie dało, rzeźba waliła jak maszyna. W końcu trafiła Courtneya w skroń i chłopak padł bez przytomności na podłogę.

Choć panu Cleatowi oczy niemal wychodziły na wierzch z przerażenia, próbował okrążyć rzeźbę z drugiej strony. Szatański stwór natychmiast zauważył ten manewr i ruszył ku niemu, powoli unosząc prawe ramię.

Panu Cleatowi udało się uchylić, więc rzeźba trafiła w balustradę schodów. Rozległ się trzask jak przy uderzeniu kijem baseballowym i trzy podpórki pękły jak zapałki. Rzeźba odwróciła się błyskawicznie i zaczęła młócić rękami, aż jeden z ciosów trafił pana Cleata dokładnie między łopatki. Padł na podłogę, podpierając się kolanami i dłońmi. Rzeźba natychmiast skoczyła do niego, gotowa wprasować nieszczęśnika w posadzkę.

Courtney spróbował zajść rzeźbę z drugiej strony.

– Nic z tego! – krzyknął pan Vane i złapał go za ramię.

Rzeźba odwróciła głowę, by zobaczyć, co się dzieje. Courtneyowi udało się jednak wyrwać panu Vane’owi, skoczył do przodu niczym futbolista i całym impetem uderzył w rzeźbę, która potknęła się o pana Cleata i upadła na podłogę z ogłuszającym hukiem. Twarz z kości słoniowej oderwała się od drewnianej głowy i odjechała ślizgiem po kafelkach.

Ślepa rzeźba wstała. Zrobiła dwa kroki w prawo, potem trzy w lewo, machając gwałtownie rękami.

– Co ty zrobiłeś?! – wrzasnął pan Vane. – To Aedd Mawr, największy druid wszechczasów! Co ty zrobiłeś?!

Podszedł do rzeźby, wyciągając ręce, by pomóc jej odzyskać orientację. Drewniana postać najpierw wpadła z łomotem na ścianę, a potem na garderobę, tłukąc lustro i zrzucając kilka półek.

Pan Vane chciał złapać oślepionego stwora za rękę, ale rzeźba machnęła ręką i tak mocno walnęła go w skroń, że niemal uniósł się nad podłogę, przeleciał przez hol i z hukiem uderzył w balustradę schodów. Krew zalała mu twarz i opadł na posadzkę z rozrzuconymi bezwładnie rękami i nogami, jak sponiewierana lalka.

– Pomóżcie mi! – wrzeszczał John. Jego ręka zniknęła już w ścianie do łokcia i czuł, że straszne szarpanie niewidzialnych pazurów robi się coraz gwałtowniejsze.

Courtney złapał go za wolną rękę, a pan Cleat ciągnął za nogi.

– Wyciągnijcie mnie! Nie chcę zniknąć w ścianie jak Liam! Wyciągnijcie mnie! – błagał John.

– Liam miał tylko jedną osobę do pomocy – powiedział Courtney. – Dalej, Cleaty, ciągnij!

Courtney i John spletli się ramionami. Courtney zaczął ciągnąć, aż John usłyszał, że coś chrzęści mu w ręce. Z początku stopy Courtney a ślizgały się na posadzce, w końcu jednak znalazł oparcie.

– Teraz! – wydyszał. – Raaaz!

Pan Cleat był znacznie silniejszy, niż John się spodziewał. Ciągnął tak mocno za jego płaszcz, że niemal oderwał poły, ale ściana była silniejsza. Ramię Johna znikało coraz głębiej i nie czuł już dłoni. Tył jego głowy ściana wciągnęła do uszu i czuł się tak, jakby zamarzał mu mózg. Miał coraz większą chęć poddać się i pozwolić się wciągnąć, by mieć już to wszystko za sobą.

Po drugiej stronie holu rzeźba bez twarzy w dalszym ciągu łaziła po omacku, rozbijając okna, niszcząc okładziny drzwi i zrywając zasłony.

– Spróbujmy jeszcze raz… – wystękał Courtney. – Dalej, Cleaty, za wszystkich ludzi, którzy zginęli w ścianach. Za Liama! Raz… dwa… trzy!

Pociągnęli wspólnymi siłami. Pan Cleat tak się natężył, że aż wydał z siebie długi, piskliwy jęk.

John był pewien, że już po nim, i zaczął wspominać ojca, matkę i Ruth. Czuł, jak bezlitosna siła wciąga go w ciemny, lodowaty świat, w którym życie nic nie znaczy – świat mrocznych zabobonów i straszliwych rytuałów, świat szeptów, duchów i przerażających wspomnień.

Czuł, że jest na granicy śmierci.

– Nieee! – krzyczał, choć nie mógł słyszeć własnego krzyku. Ostatnim rozpaczliwym zrywem ściągnął łopatki, szarpnął głowę do przodu i zaczął wyrywać ramię.

W drzwiach pojawiła się Lucy z wujem Robinem. Lucy zamarła w przerażeniu i przyłożyła dłoń do ust, ale wuj Robin szybkim krokiem ruszył przez hol. Idąc, zaczął wyciągać z kieszeni sznur powiązanych ze sobą krucyfiksów – dużych, małych, srebrnych, mosiężnych, drewnianych i plastikowych.

Rzeźba usłyszała jego kroki i odwróciła się w kierunku dźwięku, wmaszerowała jednak prosto w schody. Opadła na drugim stopniu na kolana i tak zamarła, co wyglądało, jakby się modliła.

Wuj Robin podszedł do Johna i umieścił krucyfiksy między nim a ścianą, i John natychmiast poczuł, że ściana jakby zadrżała. Mógłby wręcz przysiąc, że się… wzdrygnęła.

– Teraz ciągnijmy! – krzyknął wuj Robin. – Ciągnijmy wszyscy, to go wydostaniemy!

Courtney ciągnął, pan Cleat ciągnął, wuj Robin ciągnął. Zaciskali zęby z wysiłku. Po dłuższej chwili, z syczącym dźwiękiem, podobnym do tego, jaki powstaje, kiedy zmiata się szorstki beton, John wypadł ze ściany i cała czwórka zwaliła się na podłogę.

Courtney pomógł Johnowi wstać.

– Wszystko w porządku? Myślałem, że już po tobie, naprawdę.

Lucy obejrzała go ze wszystkich stron. Drżał z zimna i przerażenia, a jego plecy pokrywała gruba warstwa tynkowego pyłu. Dłonie miał fioletowawe jak po odmrożeniu.

– Wszystko w porządku… – wydyszał. – Naprawdę… nic mi nie jest.

– Cleaty uznał, że nie powinniśmy ryzykować i pozwalać ci na samotne spotkanie z panem Vane’em, więc przyjechaliśmy.

– Na pewno nic ci nie jest? – spytała Lucy.

– Nic. Dzięki wujowi Robinowi – odparł John. Wuj Robin zebrał krucyfiksy.

– Jedyną rzeczą, jakiej druidzi nie są w stanie przełknąć, to symbole wiary chrześcijańskiej – stwierdził ponuro.

Pan Cleat podszedł do pana Vane’a i uniósł jego podbródek.

– Nokaut – stwierdził. – Może wezwijmy karetkę?

Za oknami kolejny raz błysnęło, a grzmot był tak potężny, że aż zadrżały szyby w oknach. Wuj Robin podniósł głowę ku niebu.

– Przedtem powinniśmy jeszcze czegoś spróbować. Możemy nie mieć więcej okazji.

– Błyskawice! – przypomniał sobie John.

– O czym wy mówicie? – spytał Courtney. – Powinniśmy jak najszybciej zabrać stąd ciebie i pana Vane’a i zawieźć was do lekarza.

– Ale są błyskawice! – powtórzył John, wstając.

– Zgadza się – potwierdził wuj Robin. – Jedyny sposób na zniszczenie druidycznego ducha.

– Nie możecie! – krzyknęła Lucy. – To zbyt niebezpieczne!

– Ale jeśli tego nie zrobimy…

– Czego? Czego? – dopytywał się Courtney. Wuj Robin wyjaśnił mu, w jaki sposób Rzymianie wbijali oszczepy w linie ley i czekali, aż uderzy w nie piorun.

– Trafiał w linię ley i CIACH!

– Ciach? – spytał z niewiarą w głosie pan Cleat.

– Warto spróbować! Popatrzcie na tę burzę. Może takiej nie być przez kilka następnych miesięcy!

– Ale nie mamy oszczepów – stwierdził pan Cleat.

– Nie potrzebujemy żadnych oszczepów – odparł John. – Z boku domu stoją rusztowania. Weźmiemy kilka rur i wbijemy je w środek ogrodu, dokładnie na przebiegu linii ley.

Wyszli na zewnątrz. Wiatr dziko dął, a drzewa jęczały przeraźliwie. Deszcz smagał ich po twarzach i zanim doszli do rusztowań, byli przemoczeni do suchej nitki.

Było zupełnie ciemno, musieli więc poczekać na następną błyskawicę, by zobaczyć leżące w chwastach rury do montowania rusztowań. Courtney, pan Cleat i John wzięli we trzech jedną z nich – miała jakieś sześć metrów długości i ważyła więcej, niż John się spodziewał. Zanieśli ją do ogrodu za domem, zlewani nieustannie deszczem jak prysznicem.

Niebo rozświetliła kolejna błyskawica. Grzmot, który po niej nastąpił, przetoczył się tak nisko nad ich głowami, że Lucy zakryła uszy i skuliła głowę.

– Gdzie ta linia ley? – krzyknął pan Cleat. – Dłużej już nie poniosę!

– Dokładnie na środku ogrodu. Tak przynajmniej powiedział pan Vane! – odkrzyknął John.

Przenieśli rurę jeszcze kilka metrów. Wuj Robin drobił przed nimi.

– Tutaj! To tu! Czuję to! – zawołał nagle. Położyli rurę na trawie i stanęli wokół niej.

– Czuję ją! Postawcie stopę tu, w trawie, to też poczujecie!

John postąpił krok do przodu, ale zanim jeszcze postawił nogę na ziemi, poczuł to samo zimne ciągnienie co w ścianie. Miał wrażenie, że pod trawą znajduje się lodowata ręka, która zaraz złapie go za stopę i wciągnie ją pod powierzchnię.

– Coś mnie dotknęło! – wrzasnęła Lucy. – Coś dotknęło mojego buta!

– Lepiej dajmy sobie spokój z tą rurą i zwiewajmy! – stwierdził Courtney.

– Nie możemy! – odkrzyknął John. – Nikt nam nie uwierzy! Jeśli teraz czegoś nie zrobimy, nikt już nigdy nic nie zrobi. Poza tym burza odchodzi!

Pan Cleat nagle zrobił krok do tyłu i zaczął tupać, jakby chciał zadeptać osę.

– Też to czuję! Jest wszędzie!

– No to wsadzajmy rurę w ziemię jak najszybciej się da!

Wzięli rurę i przenieśli ją do najbliższej rabaty kwiatowej, gdzie ziemia była mokra i bardzo miękka. Przy każdym kroku czuli, jak coś próbuje łapać ich za nogi. Postawili rurę pionowo i wbili ją w ziemię, kręcąc i dobijając, aż stanęła bez podpierania.

Równocześnie przez cały czas tupali w ziemię, by odstraszyć moce próbujące wciągnąć ich w ciemność. Ogród rozświetliła kolejna błyskawica.

– Miejmy nadzieję, że piorun nie uderzy, nim skończymy… – jęknął Courtney.

– Moim zdaniem nie ma szansy, by piorun w ogóle uderzył w tę rurę – oświadczył pan Cleat ścierając rękawem deszcz z twarzy. – Uważam, że najlepiej stąd uciekać.

Cofnęli się. Rura nie stała całkiem pionowo, ale nie miała zamiaru się przewracać. Ruszyli pospiesznie w kierunku domu. Po przejściu kilku metrów z końca grupki rozległo się głośne jęknięcie. Był to pan Cleat, który nagle zapadł się po kolana w ziemię.

Загрузка...