Rozdział 11

John pchnął mocniej drzwi i wszedł do pokoju. Pochylił się w pełnej szacunku odległości przed czaszką i uważnie jej się przyglądał.

– Nie jest duża. Musiała należeć do kobiety albo dziecka.

– Pokój wygląda na dziecięcą sypialnię – stwierdziła Lucy. – Małej dziewczynki. Sądzisz, że to może ona…

– Mamy wreszcie dowód. Założę się, że wszystkie nieruchomości pana Vane’a są takie same. Wciągają w ściany ludzi, którzy się do nich sprowadzają.

– Ale przecież przy czymś takim w ścianie nikt nowy się nie sprowadzi.

– Nie ma obaw – odparł ponurym tonem John. – Podejrzewam, że pan Vane przed oprowadzeniem każdego nowego chętnego sprawdza wszystkie swoje domy. Ciekawi mnie tylko, dlaczego ta czaszka tak wystaje?

– Biedna dziewczynka… mam nadzieję, że nie cierpiała.

Lucy uklękła tuż przy czaszce i przyjrzała jej się dokładnie.

– Popatrz! – powiedziała nagle. – Zobacz, co ma na szyi.

Kiedy John się zbliżył, dostrzegł owinięty wokół miejsca, gdzie kiedyś była szyja, cienki srebrny łańcuszek z małym, też srebrnym krzyżykiem. Ściana wciągnęła dziewczynkę tylko do łańcuszka.

Usłyszeli ciche skrzypnięcie, a potem odgłos przypominający ostrożne zatrzaśnięcie drzwi.

– Lepiej już idźmy – oświadczyła Lucy. – Musimy się zastanowić, co robić dalej.

– Zadzwonić na policję, i to jak najszybciej. Tym razem jednak musimy zaczekać na ich przyjazd. Nie możemy pozwolić na zniszczenie dowodów.

Wyszli z sypialni, Lucy zamknęła drzwi na klucz i wrzuciła go Johnowi do kieszeni. Doszli do schodów i zamierzali zacząć schodzić, kiedy John znów usłyszał dźwięk, jakby coś wleczono po podłodze. Stanął i ujął Lucy za ramię.

– Słyszysz? Teraz musiałaś usłyszeć.

– Bo ja wiem… to brzmiało jak…

Nagle zamarła z otwartymi ustami. Zza rogu wyszła wysoka, ciemna postać o bladej jak kość słoniowa twarzy. Choć w dalszym ciągu emanowała przerażającym spokojem, nie była to już martwa, drewniana rzeźba, którą John znalazł na łóżku. Sunęła w ich kierunku płynnie i z gracją, raczej płynąc niż idąc. Jej powieki ani razu nie zamrugały, a twarz była naprawdę ładna i bardzo poważna. Ruchowi postaci towarzyszył cichy dźwięk, przypominający przesuwanie obciążonego koca: powodował go ciągnący się po podłodze skraj szaty.

Na długą, bardzo długą sekundę ciało Johna zapomniało, jak porusza się rękami i nogami, kiedy jednak Lucy wydała z siebie przerażone, zduszone skomlenie – pognali ile sił w nogach w dół schodów. Zza ich pleców dobiegały miękkie plaśnięcia stóp, w takich odstępach, jakby rzeźba przeskakiwała cztery albo nawet pięć stopni naraz.

– Otwieraj drzwi! Otwieraj drzwi! – zapiszczała Lucy, kiedy John mocował się z nietypowym zamkiem. W końcu udało mu się go otworzyć, na drzwi był jednak założony łańcuch i żeby go zdjąć, musiał je ponownie zamknąć. Zanim zdążył przeprowadzić całą operację, rzeźba złapała go od tyłu i rzuciła nim o drzwi. John – kompletnie zaskoczony – padł bez tchu na podłogę.

Lucy udało się otworzyć drzwi, ale rzeźba pchnęła je i zatrzasnęła z hukiem. Lucy wrzasnęła i skoczyła w bok, rzeźbie udało się jednak złapać ją za nadgarstek i przytrzymać. Oczy zjawy patrzyły z przerażającą obojętnością. Kaszlącemu jak gruźlik i ciągle walczącemu o oddech Johnowi jakoś udało się wstać i sięgnąć po tkwiącą w stojaku na parasole ciężką laskę. Ujął ją w obie dłonie jak pałkę i z całej siły uderzył rzeźbę w bok głowy. Laska pękła na pół, ale rzeźba puściła nadgarstek Lucy i odwróciła się do Johna.

– Uciekaj! – krzyknął i Lucy zrobiła, co kazał. Kilkoma susami przebiegła przez salon i wpadła na oszkloną werandę. John próbował robić uniki i obejść rzeźbę, ale była zbyt szybka jak na jego możliwości. Ani razu nie zamrugała i zdawała się przewidywać każdy ruch swej ofiary.

Przysuwała się coraz bliżej, unosząc jedną rękę, jakby chciała złapać Johna za gardło. Cofając się w kierunku rogu pokoju, John potknął się o stojak na parasole i upadł.

– John! – krzyknęła piskliwie Luty i zanim zdążył się zorientować, o co jej chodzi, z werandy niczym armatnia kula nadleciała duża doniczka z zasuszonym kaktusem, trafiając rzeźbę w tył głowy i rozpryskując się na drobne kawałki. Rzeźba odwróciła głowę do tyłu, co dało Johnowi czas na od toczenie się po podłodze na bok. Poderwał się i pobiegł za Lucy, jakby gonił go tłum szatanów.

Pognali oboje przez krzewy w kierunku furtki. Kolce jeżyn wbijały się w rękawy koszuli Johna, jakby próbowały go złapać. Na szczęście udało się im wybiec na ulicę, wskoczyć do samochodu i ruszyć. Zanim bladolica postać wychynęła zza węgła domu i zatrzymała się, przejechali prawie sto metrów.

– A… nie… mó… wiłem… – wydyszał John. Miał na lewej kości policzkowej duży, ciemnoczerwony ślad po uderzeniu. – Mówiłem… że… jest w środku…

– Chyba nie spodziewałeś się, że ci uwierzę. Rzeźby nie ożywają.

– Ale ta ożyła. I w dodatku czekała na nas. Zarówno w Brighton, jak i tutaj.

– To niemożliwe. Nikt poza nami nie wiedział, że się tu wybieramy.

– Nie sądzę, żeby to był przypadek.

– – Cała ta sprawa śmiertelnie mnie przeraża. – Lucy była tak zdenerwowana, że z trudem utrzymywała samochód prosto. Kiedy dojechali do skrzyżowania z Mitcham Road, zmieniła bieg ze straszliwym chrzęstem.

– Może pan Vane się domyślił, co zamierzamy – mruknął John.

– Nie wiem, w jaki sposób miałby to zrobić. Mógł się tego dowiedzieć jedynie od Courtneya, ale on na pewno nic mu nie powiedział.

– Cóż… wiem, że brzmi to idiotycznie, ale jeśli rzeźba mogła ożyć, mogła także powiedzieć o wszystkim panu Vane’owi.

– Co takiego?!

– Znaleźliśmy tę rzeźbę w domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć, prawda? Wyglądała na drewnianą, ale może mimo to widziała nas i słyszała?

– Jeśli pan Vane wiedział, co planujemy, dlaczego nas nie ostrzegł albo nie wywalił z roboty?

– Tyle się dowiedzieliśmy, że być może chciał się nas pozbyć bardziej skutecznie. No wiesz… – John nie dokończył, zamiast tego przeciągnął sobie palcem po grdyce.

– Gdyby to miała być prawda, najwyższy czas zawiadomić policję.

– Tak sądzisz? Przestałem być już czegokolwiek pewny. Jeśli pan Vane wie, co robimy, zadba o usunięcie wszelkich dowodów, a co twoim zdaniem pomyślą o nas policjanci, kiedy powiemy, że prześladuje nas drewniana rzeźba? Oczywiście, wierzymy wam, ale wiemy, że jesteście świrusy.

– No to co mamy robić? Nie możemy wrócić do pracy.

– Oczywiście, że możemy. Przecież Vane nie zamorduje nas w biały dzień. A jeśli zakaże nam zbliżania się do domów z jego listy, przyzna w ten sposób, że wie o naszych poczynaniach. – John jeszcze raz spojrzał w głąb Abingdon Gardens. – Nie, wcale nie musimy się bać powrotu do biura. Musimy jedynie dobrze się rozglądać i strzec rzeźby. Ale ciągle nie mogę pojąć, jak ona mogła ożyć i jak udało jej się przewidzieć, że tu będziemy. To takie przerażające, że nawet nie mam ochoty się nad tym zastanawiać.


Kiedy wrócili do biura, okazało się, że pan Cleat jest w dziwacznym nastroju. Na ich widok wydał z siebie głośne ni to westchnienie, ni to jęknięcie i gestem przywołał oboje do swego biurka.

– Stało się coś złego? – spytała Lucy.

– Nie do końca, choć pan Vane… wyraził niepokój na temat przedłużania się czasu przebywania niektórych z was poza biurem bez odbicia tego we wzroście sprzedaży.

– Nie da się zmusić nikogo do zakupu nieruchomości.

– Oczywiście, pan Vane chciałby jednak mieć gwarancję, że naprawdę koncentrujecie się na pracy.

John popatrzył na Lucy. Jeśli nie było to ukryte ostrzeżenie, by trzymali się z dala od domów z listy specjalnej, to co?

Musieli zostać do późna, by dokończyć dokonywanej raz w tygodniu zmiany ofert wywieszanych na tablicy w oknie. Kiedy się z tym uporali, Lucy spytała Johna, czy nie miałby ochoty wpaść do znajdującego się po drugiej stronie ulicy pubu „Pod Piórami”, gdzie już czekał Courtney. Gdy przechodzili przez ulicę, wzięła go za rękę, a on mocniej ujął jej dłoń, by bezpiecznie przeprowadzić ją między samochodami. Wiedział, że nie znosi mężczyzn o wilgotnych lub miękkich dłoniach, bo mówiła mu, że podanie ręki panu Cleatowi kojarzy jej się z macaniem rybiego filetu.

Courtney siedział przy barze i rozmawiał z dwoma pracownikami konkurencyjnych agencji – mężczyzną z krótko przyciętymi wąsami, który mówił, jakby przez cały czas miał zaciśnięte zęby, i bez przerwy palącą kobietą w agresywnie czerwonej sukience, wokół której unosiła się chmura tak intensywnego zapachu, jakby wylała na siebie flakon perfum.

Courtney przeprosił ich, po czym zaprowadził Lucy i Johna do stolika w rogu. Było dość wcześnie, pub nie pękał w szwach jak w godzinach wieczornych i wokół nikt nie siedział, mogli więc swobodnie rozmawiać.

– No i co się działo w Abingdon Gardens? – odezwał się Courtney. – Tam się tak urządziłeś? – spytał, wskazując siniaki na twarzy Johna.

John potwierdził skinieniem głowy.

– Wiem, że to, co powiemy, zabrzmi, jakbyśmy sfiksowali, ale przysięgam, że to prawda. – Opowiedział o wydarzeniach na Mountjoy Avenue i Abingdon Gardens. Courtney zaczął się śmiać, kiedy John mówił o rzeźbie, jednak Lucy dotknęła jego dłoni i popatrzyła mu w oczy, przekazując mu bezgłośnie: „To wszystko działo się naprawdę”.

– Cóż, dość trudno uwierzyć w wasze opowiadanie – stwierdził na koniec Courtney. – Nic dziwnego, że nie zawiadomiliście policji.

– Ale to wszystko prawda – zapewniła go Lucy. – Przysięgam na moje życie, że wszystko to wydarzyło się dokładnie tak, jak mówił John.

– Nie boicie się o swoje bezpieczeństwo? Jeśli pan Vane kazał tej rzeźbie was ścigać…

– Nie mamy żadnego dowodu, że pan Vane ją za nami posłał. Jak na razie pojawiała się tylko wtedy, gdy zamierzaliśmy wejść do któregoś z domów z listy specjalnej. Może ona jest czymś w rodzaju strażnika budynków? Psem wartowniczym… istotą, która ma za zadanie trzymanie z dala niepożądanych gości – zasugerował John.

– Daj spokój – żachnął się Courtney. – To musiałby być ktoś modnie ubrany.

Lucy pokręciła głową.

– Nie żartowałbyś tak sobie, gdybyś widział tego stwora.

– Przepraszam. Ale skąd wiedział, gdzie was szukać? I jak przenosi się z jednego domu do drugiego? A może tych istot jest więcej?

Lucy wzruszyła ramionami.

– Nie mam pojęcia i wcale nie jestem pewna, czy chcę się tego dowiedzieć. Niestety chyba nie mamy innego wyjścia.

– Jak to? – Courtney pokręcił głową. – Możecie przecież omijać te domy. Policja prowadzi śledztwo w sprawie starych kości z domu w Norbury i pewnie sama odkryje ich związek z panem Vane’em.

– Tu chodzi nie tylko o stare kości – oświadczyła Lucy. – John, powiedz mu!

Wbijając wzrok w stół i nerwowo obracając w palcach podstawkę pod kufel, John opowiedział o Liamie. Kiedy skończył, był bliski łez.

– Muszę się nad tym zastanowić – stwierdził Courtney. – To dość wstrząsające.

– Nie mam zielonego pojęcia, co robić – mruknął John.

– Trzeba było mi wcześniej o wszystkim opowiedzieć – odparł Courtney. – Gdybyśmy poszli na policję całą trójką, musieliby nam uwierzyć. A przynajmniej musieliby się całej tej sprawie bliżej przyjrzeć.

– A jeśli nic nie znajdą?

– Uspokój się, John. To nie sprawa dla amatorów. Prześpijmy się z tym do jutra, porozmawiamy rano w biurze i ustalimy, co powiedzieć wydziałowi kryminalnemu.

– Dobrze – zgodził się John i uścisnął dłoń Lucy. Tak jak poprzednio, nie był to uścisk ani wilgotny, ani sflaczały.

Kiedy wychodzili z pubu, było ciemno.

– Chodź, John, podwiozę cię – zaproponowała Lucy. – Powrót autobusem zajmie ci wieki. – Gdy ruszyli na południe zatłoczonymi w wieczornym szczycie ulicami, zapytała: – Jesteś zadowolony, że powiedzieliśmy o wszystkim Courtneyowi?

– Tak, ale w dalszym ciągu się obawiam, że panu Vane’owi się upiecze. Tyle osób zaginęło przez lata… wessanych w ściany… a on chodzi sobie wolno.

Skręcili w ulicę, przy której mieszkał. Stary morris ojca Johna stał pod latarnią niedaleko domu.

– Zatrzymaj się za nim – poprosił John i zaczął odpinać pas. Zamierzał właśnie wysiąść, ale Lucy dotknęła jego dłoni.

– Zaczekaj chwilę – powiedziała i zgasiła silnik. – Ktoś stoi przed domem.

John podniósł wzrok i zmarszczył ze zdziwienia czoło. Dopiero kiedy Lucy zwróciła jego uwagę, dostrzegł stojącą w cieniu ligustrowego żywopłotu wysoką, mroczną postać.

– Nikogo się nie spodziewam… – zaczął, kiedy jednak postać zrobiła krok w ich kierunku, natychmiast pojął, kogo mają przed sobą. Albo raczej „co”.

– Ruszaj! – wrzasnął John, zatrzaskując drzwi. – Ruszaj! To rzeźba! Czeka na nas!

Lucy przekręciła kluczyk, starter zajęczał i po chwili silnik zaskoczył. Wrzuciła wsteczny i ruszyli do tyłu, ale rzeźba była już bardzo blisko.

– Szybciej! – krzyknął John i metro popędziło dziką, wężową linią, czemu towarzyszyło przeraźliwe wycie skrzyni biegów.

Lucy spróbowała odwrócić samochód o sto osiemdziesiąt stopni, by nie jechać tyłem, jednak zakończyło się to zderzeniem ze stojącą przy krawężniku furgonetką. Uderzenie było na tyle mocne, że John poleciał jak pocisk do przodu, a jego głowa uderzyła o przednią szybę. Lucy nerwowo wrzuciła jedynkę, ale kiedy wcisnęła gaz, opony zabuksowały, w powietrzu rozszedł się przenikliwy smród spalonej gumy, jednak samochód stał w miejscu jak przymurowany. John odwrócił się do tyłu.

– Zderzak się zaklinował!

Rzeźba wciąż biegła do nich, unosząc w górę jedną rękę i była coraz bliżej.

John otworzył drzwi i skoczył na tył samochodu. Końcówka tylnego zderzaka metro wsunęła się pod przedni błotnik furgonetki, więc kopnął dwa razy, ale nic to nie dało. Podniósł głowę – rzeźba była prawie przy nich.

– Kiedy powiem „teraz!”, wciśnij pedał do dechy! – zawołał.

Rzeźba wskoczyła na samochód i wyciągnęła zza pazuchy kurty długą, zakończoną gałką laskę. Zamachnęła się i jednym uderzeniem rozbiła reflektor. Następny cios spadł na przednią szybę, a był tak potężny, że ją roztrzaskał, obsypując Lucy okruchami szkła. John rozpostarł dłonie na dachu, podskoczył i krzyknął:

– Teraz!

Lucy wcisnęła gaz i puściła sprzęgło niemal w tym samym momencie, gdy John wylądował na tylnym zderzaku. Metro ruszyło do przodu z przyklejonym jak cyrkowiec z tyłu Johnem. Rzeźba, która spadła z maski, zaatakowała z furią po raz ostatni, trafiając Johna w ramię tak mocno, że o mało nie spadł na ulicę. Po kilkudziesięciu metrach Lucy zahamowała i John błyskawicznie wskoczył do środka.

– I co teraz? – wydyszał, kiedy ruszyli z piskiem opon.

– Możemy pojechać do mojego wuja Robina. Pan Vane nie wie, gdzie on mieszka. Muszę tylko wpaść do domu po zmianę ubrania.

John odwrócił się do tyłu, rzeźby jednak nie było widać.

– Skąd ona się dowiedziała, gdzie mieszkam? I jak się tu dostała?

– Nie wiem, ale pomyśl: pan Vane wie, gdzie mieszkasz, prawda? Moim zdaniem dowodzi to, że wie o rzeźbie, a jeśli wie o rzeźbie, najprawdopodobniej wie także o szkieletach.

– Mam nadzieję, że ten stwór nie zrobi nic moim rodzicom.

– Zadzwonimy do nich ode mnie z domu.

– Dobrze – odparł John. Kiedy jechali przez Streatham, zaczęło mu boleśnie pulsować ramię. Dopiero teraz poczuł, jak mocno został uderzony.

Dojechali do szeregu sklepików, znajdujących się naprzeciwko Tooting Graveney Common, i zaparkowali pod warzywniakiem.

– Mieszkam na pierwszym piętrze – powiedziała Lucy. – Chodź, to zajmie chwilę, będziesz mógł w tym czasie zadzwonić. Ale musimy się spieszyć, bo pan Vane wie, gdzie mieszkam.

Otworzyła drzwi wejściowe, zebrała leżącą za drzwiami pocztę i zapaliła światło na korytarzu. John zobaczył absurdalnie strome schody, prowadzące jednym ciągiem na pierwsze piętro. Kiedy Lucy weszła na nie, ruszył za nią, masując sobie ramię.

Byli w połowie schodów, gdy światło nagle zgasło i otoczyły ich kompletne ciemności.

– Głupi wyłącznik – mruknęła Lucy. – Dasz radę iść po ciemku?

– Tak… chyba tak.

Ruszyli dalej, trzymając się poręczy.

– Gospodyni jest tak skąpa, że daje ludziom tylko parę sekund na dojście do mieszkania. Szczęście, że dotychczas nikt się nie zabił, spadając ze schodów.

Wreszcie Lucy dotarła na górę.

– Gdzieś tu jest przycisk… – powiedziała, macając po ścianie. – Gdzieś obok tego obrazka…

Kiedy zapaliło się światło, John ujrzał wąski korytarz, z którego sufitu zwisała pojedyncza słaba żarówka. Światło nie wystarczało do oświetlenia drzwi w głębi korytarza, było jednak na tyle jasne, by ukazać mrożącą krew w żyłach bladą twarz czekającej w cieniu postaci.

Загрузка...