Rozdział 19

– Mam po dziurki w nosie takich spraw jak te… – jęknął inspektor detektyw Carter.

John nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć. Od ponad pół godziny odpowiadał na pytania inspektora, starając się jak najbardziej przybliżyć go do prawdy. Nie mógł jednak nic powiedzieć o druidach i liniach ley. Tak się umówił z przyjaciółmi, z którymi uczestniczył w wydarzeniach przy Mountjoy Avenue. Dla wszystkich było jasne, że policja w nic takiego nie uwierzy, poza tym musieli jeszcze odwiedzić pozostałe domy pana Vane’a i pozamykać bramy do podziemnego świata.

Policja mogła nie wierzyć w duchy druidów z epoki żelaza, ale gdyby odkryła, że domy są jakoś ze sobą powiązane, John i jego towarzysze nie mieliby szansy dostania się do któregokolwiek z nich i zrealizowania swoich planów.

Inspektor detektyw Carter pociągnął z plastikowego kubeczka duży łyk zimnej kawy i skrzywił się.

– Takie sprawy jak te zaczynają się zdumiewająco. Rozumiesz, co mam na myśli? „Policja jest zdumiona zagadką zamurowanych kości”. Zdumienie jednak, zamiast się zmniejszać, rośnie i w końcu jest tak wielkie, że człowiek zapomina, co go na początku tak zdumiewało.

– Opowiedziałem o wszystkim – odparł John.

– Wiem, ale te wydarzenia są bez sensu. Mam wysadzony w powietrze dom i trupa w ogrodzie i im więcej mi wyjaśniasz, tym mniej rozumiem. – Przyciągnął sobie krzesło i usiadł. – Powtórzmy całą historię jeszcze raz. Pan Vane kazał ci przyjść wczoraj po południu do domu pod Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć, tak?

– Powiedział, że zamierza oprowadzić po domu paru ewentualnych klientów i chciałby, żebym zobaczył, jak prowadzi sprzedaż doświadczony agent.

– Ale kiedy przyszedłeś na miejsce, nie było żadnych klientów, tylko on sam?

– Zgadza się.

– Potem zjawili się twoi przyjaciele z biura, ponieważ się o ciebie martwili, tak?

– Tak.

– Czym się martwili? Chyba nie mieli powodu podejrzewać, że pan Vane zrobi ci jakąkolwiek krzywdę? A może mieli?

– Po prostu się martwili. Pan Rogers zniknął, kiedy zamierzał iść do tego domu, i podejrzewam, że nie chcieli, by ze mną zdarzyło się to samo.

– Co było dalej? Wyszedłeś z przyjaciółmi do ogrodu, wzięliście rurę do montowania rusztowań i wetknęliście ją w rabatę kwiatową.

– Zgadza się.

– Miał to być odgromnik, tak?

– Nie chcieliśmy, by w dom uderzył piorun.

Inspektor Carter wydął w rozpaczy policzki.

– Twoi przyjaciele mówią to samo, ale właśnie tu się gubię, John. Na jakiej podstawie uznaliście, że w dom może uderzyć piorun? Jaka była na to szansa? Poza tym dlaczego tak bardzo się tym martwiliście?

– Dom był prowadzony przez naszą firmę i naszym obowiązkiem było go chronić.

– Czy podczas każdej burzy biegacie do wszystkich sprzedawanych przez waszą firmę domów i wsadzacie w ogrodzie w ziemię rury do rusztowań?

– Jasne, że nie. To zajęłoby zbyt wiele czasu.

Carter zakrył oczy dłońmi. Bardzo, naprawdę bardzo usilnie starał się zrozumieć.

– Nie chcieliście, by w dom uderzył piorun, ale w wyniku wsadzenia w ziemię rury zginął wasz kolega David Cleat, a dom został zniszczony.

– Nie wiedzieliśmy, że coś takiego się stanie.

– Oczywiście. Nasz specjalista od zabezpieczania śladów też nie ma pojęcia, jak to się stało. Normalnie uderzająca w ziemię błyskawica wnika w głąb i nie powoduje nic poza drobnymi pożarami, w tym jednak przypadku wszystko wskazuje na to, że piorun przesunął się tuż pod ziemią po linii prostej… pięć do siedmiu kilometrów na północ i tyle samo na południe. Poza zabiciem pana Cleata i zniszczeniem domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć straty wynoszą ponad sto pięćdziesiąt tysięcy funtów szterlingów. Głównie w popalonych szopach, werandach itepe.

– Wiem. Bardzo nam z tego powodu przykro.

– Przykro? Mnie też, ale chyba nie mogę was oskarżyć o wbicie w ziemię rury rusztowaniowej.

– Nie wiem. Nie znam się na prawie.

Inspektor Carter przyjrzał się podejrzliwie Johnowi, zastanawiając się, czy chłopak nie stroi sobie z niego żartów.

– Nie potrafię także wyobrazić sobie, co się stało z panem Vane’em. Jego samochód stoi w dalszym ciągu na ulicy, czyli nie odjechał nim. Nie sądzę jednak, żeby podczas takiej burzy poszedł do domu na piechotę. O ile wiemy, nie było go w chwili wybuchu w domu… przynajmniej jak na razie nie znaleźliśmy szczątków.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i wszedł sierżant Bynoe.

– Mogę na słówko, szefie?

Pochylił się nad inspektorem i zaczął mu coś szeptać do ucha. John widział, jak Carterowi rozszerzają się oczy. Inspektor zaczekał, aż Bynoe wyjdzie, po czym wstał i obszedł stół.

– Tak się składa, że odkryliśmy czyjeś szczątki. Strażacy zburzyli ścianę na tyłach domu i natknęli się na pomieszczenie pełne ludzkich szkieletów. Na oko jest tam jakieś siedemdziesiąt do osiemdziesięciu sztuk. Pomieszczenie było całkowicie zamurowane i niedostępne z zewnątrz, ale przynajmniej jeden ze szkieletów wygląda, jakby miał dopiero kilka dni. – Pochylił się nad Johnem, dysząc na niego miętowym odświeżaczem do ust. – Nie wiesz przypadkiem nic o tym, hę?

John energicznie pokręcił głową. Inspektor Carter obserwował go niemal przez minutę, a potem wyprostował się i wrócił do swojego krzesła.

– Mam nadzieję, że niczego przede mną nie ukrywasz, John. Bo jeśli tak, możesz mieć spore kłopoty.

John nie odpowiedział. Doskonale sobie wyobrażał, co powiedziałby Carter, gdyby usłyszał prawdę. Poza tym coraz bardziej się niecierpliwił, chciał zobaczyć się z Lucy i pozostałymi.

Mieli do załatwienia parę spraw.


Spotkali się w „Pod Piórami” i zamówili na lunch bułki z serem i chrupki. Wszyscy wyglądali na mocno zmęczonych i byli nieco posiniaczeni, co ściągnęło na nich kilka zaciekawionych spojrzeń.

– Mieliśmy dość trudny poranek, więc może załatwmy dziś tylko dwa domy. Co powiecie na Abingdon Gardens i Greyhound Road? Zacznijmy od Abingdon Gardens, jest bliżej. Jutro możemy ułożyć plan, w jakiej kolejności zająć się pozostałymi. – Lucy wyjęła z torebki pęk z kopiami kluczy. – Jeden załatwiony, zostało dwadzieścia sześć.

– Włożyłem do samochodu młot i oskard – powiedział Courtney. – Mam nadzieję, że policja nie zatrzyma mnie za posiadanie narzędzi do włamania.

Wyszli z pubu i pojechali BMW Courtneya na Abingdon Gardens. Po burzy poprzedniego dnia niebo się przeczyściło, świeciło słońce. John siedział z tyłu z Lucy, która po chwili wzięła go za rękę.

– Dotarło już do ciebie, że teraz, kiedy nie ma pana Vane’a, straciliśmy pracę? – spytała.

– Jeszcze nie znaleziono ciała.

– Prawdopodobnie spaliło się na popiół. Widziałeś, jaki to był straszliwy ogień.

– Nawet jeśli udało mu się jakimś sposobem wyjść z tego cało, na pewno nas nie zatrzyma w agencji.

– Bardzo mi żal Cleaty’ego.

– Mnie też, ale wiedział, co robi pan Vane, i odwracał głowę.

Dojechali do domu na końcu Abingdon Gardens. Kiedy Lucy wysiadła z samochodu, aż się wzdrygnęła.

– Na widok tego miejsca od razu dostaję dreszczy.

Choć słońce świeciło, dom robił wrażenie, jakby był wilgotny i nieco wyblakły oraz od dawna nie zamieszkany. Okna wyglądały jak puste oczodoły. Trójka przyjaciół podeszła do budynku i weszła na frontowe schody. Lucy szła pierwsza, ona też otworzyła drzwi. Courtney szedł tuż za nią z młotem i oskardem.

W środku panował chłód. Zatrzymali się na chwilę i zaczęli słuchać, ale usłyszeli jedynie gruchanie siedzącego na którymś z kominów gołębia.

– Chodźcie – powiedziała Lucy i poprowadziła ich do salonu.

Kominek – nie tak wielki jak w domu przy Mountjoy Avenue 66 – był obłożony zmatowiałymi zielonymi kafelkami i tak samo jak tam, pośrodku górnego obramowania paleniska, wmurowano grubo ociosany kamień wielkości standardowej cegły. Wyryto na nim pięć rozgałęziających się znaków runicznych.

– Bierzmy się do roboty – mruknął John. – Im szybciej wyrwiemy ten kamień, tym lepiej.

Courtney zdjął elegancki żółty płaszcz i podniósł w górę oskard.

– Odsuńcie się.

Trafił w kamień pierwszym uderzeniem, odłupując kawałek. Uderzył ponownie i tym razem udało mu się trafić w trzymającą kamień zaprawę. Po trzecim uderzeniu kamień na tyle się obluzował, że wypadł z konstrukcji i uderzył o podłogę.

– Teraz spokojnie… – powiedział John. – Musimy jeszcze rozbić go na kawałki.

– Jest dość miękki, jak wapień z Bath.

Courtney znów uniósł oskard i uderzył, a kamień rozpękł się na pół. Właśnie zamierzał wziąć kolejny zamach, kiedy bezgłośnie otworzyły się drzwi do jadalni. Lucy aż podskoczyła, a Courtney opuścił narzędzie.

– Nie bójcie się – uspokoił ich John. – To tylko wia…

Drzwi otworzyły się szerzej i do pokoju wkuśtykał pan Vane. Miał szeroko otwarte oczy i widać było w nich szaleństwo, bok jego twarzy pokrywała warstwa zakrzepłej krwi. Obie dłonie były grubo obandażowane podartym na pasy prześcieradłem. Pan Vane stanął, wpatrując się w nich w milczeniu. Na jego twarzy malowała się gorycz i nienawiść.

– Myśleliśmy, że pan nie żyje… – przerwała w końcu ciszę Lucy. – Potrzebuje pan lekarza?

Pan Vane pokuśtykał na środek pokoju i spojrzał na pęknięty kamień, a potem popatrzył po kolei na każdego z trójki swoich byłych pracowników.

– Zdajecie sobie sprawę z tego, co zrobiliście?

– Mam nadzieję, że udało nam się przeszkodzić panu w dalszym składaniu ofiar z ludzi – odparła Lucy.

– Ludzie! – wyrzucił z siebie pan Vane tak, jakby spluwał. – Nie macie pojęcia, na czym ten świat polega! Nawet się tego nie domyślacie! Mówisz mi o ludziach? Ja mówię o bogach! Mówię o istotach, które posiadły tak wielką moc, że mogły przesuwać góry! Mówię o ich duszach, które przetrwały i mogą pewnego dnia sprawić, że te istoty się odrodzą i zaczną czynić takie czary, iż ludzie – tacy jak wy – będą oddawać im boską cześć!

– Bez względu na to, co pan myśli, nie miał pan prawa zabijać – oświadczył John.

Pan Vane zignorował te słowa i zaczął powoli okrążać pokój, wyraźnie pociągając nogą.

– Udało mi się wyjść z domu, zanim posłaliście piorun wzdłuż linii ley. – Poruszał ustami z wyraźnym trudem i był tak wściekły, że ledwie mógł mówić. – Ta błyskawica zniszczyła setki dusz druidów, wśród nich także najwspanialsze duchy w druidycznej historii. Krzyk ich cierpienia niósł się liniami ley do najdalszych krańców kraju. Stracone zostało magiczne dziedzictwo. Przepadła wielka cywilizacja. W dniu wczorajszym zginęła historia.

– Historię tworzą ludzie, nie duchy – powiedziała Lucy.

Pan Vane dotknął stopą pękniętego druidycznego kamienia.

– Co jeszcze zaplanowaliście? Zamknąć wszystkie bramy między światem realnym i magicznym? Cóż z was za pragmatyczne, pozbawione wyobraźni istoty! Nie chcecie, by w waszym życiu istniało cokolwiek niebezpiecznego, tak? Zamierzacie pozbyć się wszystkiego, czego nie da się wyjaśnić… – Wziął głęboki, ale nierówny wdech. – Mam dla was przykrą wiadomość: nic z tego. Bramy pozostaną otwarte. Zostało jeszcze wiele druidycznych dusz, a kiedy umrą żyjący dziś druidzi, ich dusze przetrwają. Zmęczyło mnie składanie ofiar i nie udało mi się, John, namówić cię, byś przejął ode mnie pałeczkę, ale znajdę kogoś, kto podejmie się tego zadania. Na pewno kogoś skusi obietnica nieśmiertelności. Druidzi będą żyć w tym kraju – należącym przecież do nich – jeszcze długo po tym, jak świat o tobie zapomni, John.

– Nie sądzę – odparł Courtney.

– Nie sądzisz?

– Właśnie, ponieważ zamierzamy pana powstrzymać.

Pan Vane uśmiechnął się, a potem roześmiał się głośno.

– Co pana tak śmieszy? – spytał John.

– Wy. Naprawdę nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo bawi mnie wasza bezpodstawna pyszałkowatość. – Odwrócił głowę i zawołał: – Aedd!! Aedd Mawr!!

Usłyszeli cichy poszum, jakby coś sunęło po podłodze. Coś uderzyło w drzwi, które otworzyły się z takim impetem, że huknęły w ścianę, i do pokoju weszła dębowa rzeźba. Nie wyglądała jednak tak jak w chwili, kiedy John ją po raz pierwszy zobaczył: była czarna, ponadpalana i brakowało jej części jednego ramienia, zamiast którego sterczał groteskowy kikut. Twarz z kości słoniowej została topornie przymocowana gwoździami do głowy, ale była z jednej strony tak paskudnie przypalona, że nie wyglądała już spokojnie i łagodnie. Szczerzyła się tak straszliwie, że na ten widok trójka przyjaciół aż się cofnęła.

– Udało mi się wyciągnąć Aedda z płomieni, niestety popaliłem sobie przy tym ręce. Patrzcie! – Złapał jeden z bandaży na ręku zębami i odwinął go. Zamiast dłoni miał spalony kikut bez palców. Kiedy pomachał nim Lucy pod nosem, dziewczyna odskoczyła z przerażeniem. – Ale uratowałem Aedda Mawra i zostanę za to wynagrodzony! Wy też dostaniecie nagrodę… odpowiednią do tego, co zrobiliście.

Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia rzeźba wyciągnęła nie uszkodzoną rękę i złapała Lucy za ramię. Courtney zamachnął się młotem, jednak drewniana postać błyskawicznie pchnęła go kikutem drugiej ręki i Courtney poleciał na ścianę, waląc w nią plecami.

John spróbował wyrwać Lucy rzeźbie, ale jej uchwyt był zbyt silny. Ściskając swoją ofiarę za gardło, drewniany stwór przycisnął ją sobie do zwęglonego torsu. Lucy zaczęła charczeć i kopać w powietrzu.

Courtney wstał i machnął kilka razy młotem. Pan Vane schował się za plecami rzeźby.

– To nic nie da – oświadczył. – Nie trafisz żadnego z nas nie uderzając Lucy, a jeśli natychmiast nie odłożysz tej zabawki, powiem mojemu przyjacielowi, by złamał jej kark.

– Zostaw ją – wydyszał John. – Ostrzegam cię… zostaw ją w spokoju!

Schylił się i wziął oskard.

– Co zamierzasz tym zrobić? – szydził pan Vane. – Ledwie możesz to unieść.

Courtney próbował obejść rzeźbę, ale ona – nie puszczając Lucy – przesuwała się tak, by zasłaniać siebie i niemal przyklejonego do niej z tyłu pana Vane’a z dziewczyną.

– Daj spokój, Courtney – powiedział John. – Będziemy musieli zgodzić się na jego warunki.

– Co?! Pozbyliśmy się większości jego przyjaciół… Jak długo, twoim zdaniem, jeszcze wytrzyma?

– To nie ma sensu, Courtney. Widzisz, jaki on jest. Każe rzeźbie zabić Lucy i nie powstrzymamy go.

John zrobił dwa kroki do przodu i stanął pół metra przed rzeźbą. Wpatrywała się w niego wściekle wykrzywiona.

– Nie wiem, jakie duchy w tobie mieszkają – zaczął – ale proszę, żebyś nie krzywdził tej dziewczyny i puścił ją.

– Musisz przyrzec, że nie będziesz niszczył kamieni z runami – oznajmił pan Vane.

John skinął głową.

– Dobrze. Obiecuję. Wszyscy obiecujemy.

– Wspaniale – odparł z uśmiechem pan Vane. – A żeby zagwarantować, że dotrzymasz obietnicy, za chwilę każę Aeddowi Mawrowi udusić Lucy na twoich oczach. Żadna druidyczna obietnica nie ma mocy, jeśli nie złoży się ofiary.

– Nie! – krzyknął John i znów pociągnął Lucy za rękę, rzeźba zaczęła jednak wymachiwać w jego kierunku kikutem i tak mocno ścisnęła gardło Lucy, że dziewczyna wydała z siebie piskliwy, zduszony charkot. John był przerażony, ale także zrozpaczony i wściekły.

– Obiecałeś ją uwolnić!

– I tak zrobię. Uwolnię ją od materialnego ciała. Będzie mogła swobodnie poruszać się wraz z innymi duszami wzdłuż linii ley.

– Jeśli zrobisz jej choć jeden siniak, połamię ci wszystkie kości! – wrzasnął Courtney.

Pan Vane odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się jeszcze głośniej.

– Po tylu latach i setkach ofiar ile waszym zdaniem jest dla mnie warte jeszcze jedno życie?

John jeszcze się wahał, ale kiedy rzeźba mocniej zacisnęła rękę na gardle Lucy i dziewczyna zaczęła sinieć, zdecydował się. Pochylił nisko głowę i nie wypuszczając z dłoni oskarda, skoczył przewrotem na podłogę – w sposób, jaki zaobserwował w telewizji u amerykańskich gliniarzy. Zakończył koziołek tuż za plecami pana Vane’a i błyskawicznie wstał.

Dalszy ciąg odbył się jakby w zwolnionym tempie. John nigdy przedtem by nie uwierzył, że jest do czegoś takiego zdolny, i także teraz nie był pewny swego. Zobaczył odwracającą się ku niemu głowę pana Vane’a i wyszczerzone w wyrazie zdumienia żółte zęby. Znowu usłyszał charkot Lucy. Uniósł oskard i zamachnął się niczym golfista.

– Nieee!! – wrzasnął pan Vane, ale nim skończył, czubek oskarda już wbijał mu się w plecy. Stal przeszła na wylot przez jego ciało i wbiła się głęboko w rzeźbę, powodując głośny trzask, przypominający łamanie grubej deski. Pan Vane, głośno charcząc, próbował sięgnąć obandażowaną ręką za plecy, by wyciągnąć stal.

Rzeźba wyrzuciła ramiona w górę i wydała z siebie ryk bólu i wściekłości, tak donośny, jakby wydobywał się z tysiąca gardeł. Gdy zatoczyła się do tyłu, Courtney złapał Lucy, a drewniana postać z przyszpilonym do niej panem Vane’em zaczęła miotać się po salonie, bezradnie drapiąc stopami o podłogę.

Jej ruchy stawały się jednak coraz powolniejsze i w końcu przewróciła się na bok, pociągając za sobą pana Vane’a. Upadli na podłogę z łoskotem. Pan Vane leżał, trzymając jedną rękę na zwęglonym barku rzeźby, z kącika jego ust ciekła cienka strużka krwi.

Courtney ukląkł obok.

– Niech się pan nie rusza – powiedział. – Wyciągnę oskard.

– Nie… nie rób tego. Już za późno i nie chcę więcej bólu. – Jego oczy powoli zaciągały się mgłą. – Cieszę się, że to już koniec…

Lucy odwróciła się i John mocno ją objął. Courtney wstał.

– Wysadzenie domu jakoś nam uszło na sucho, ale jak wyjaśnimy to, co się tutaj stało? – spytał.

Jednak po chwili rzeźba zaczęła się zapadać w podłogę, pociągając za sobą pana Vane’a. Najpierw zniknął kikut, potem bark. Po kilku minutach nad podłogą pozostały już tylko dwa ramiona – jedno drewniane i jedno ludzkie.

Jeszcze kilkanaście sekund i także one zniknęły bezgłośnie.

– Przecież rozbiliśmy kamień – powiedział John. – Jak mogli zostać mimo to wciągnięci w podłogę?

– Popatrz… – odparł Courtney. – Kamień jest pęknięty, ale runy są całe. To nauczka na przyszłość, jak niszczyć pozostałe kamienie.

– Teraz nie marzę o niczym innym, jak tylko o pójściu do domu – oznajmiła Lucy.


Zakończyli swoje zadanie dwa tygodnie później, wyrywając kamień runiczny w dużym domu z widokiem na Derbyshire Dales. Courtney dał go Lucy ze słowami:

– Rozbij go na jak najmniejsze kawałki.

Lucy wzięła kamień do ogrodu, podczas gdy John i Courtney rozglądali się ostatni raz po domu.

– Cieszę się, że to już koniec – mruknął John, nieświadomie powtarzając ostatnie słowa pana Vane’a.

Courtney klepnął przyjaciela w plecy.

– Chodźmy stąd. Przyda nam się lunch.

Było ciepłe popołudnie i wiał przyjemny wietrzyk. Zamknęli za sobą furtkę i poszli do samochodu Courtneya. Lucy już na nich czekała.

– I co teraz? – spytał Courtney. – Uratowaliśmy świat i jesteśmy trzema bezrobotnymi agentami handlu nieruchomościami.

– Może powinniśmy założyć własną agencję? – zaproponowała Lucy. – Moglibyśmy połączyć nasze zasoby i wynająć własne biuro.

– Już to nawet widzę… – rozmarzył się Courtney. – „Tulloch, Mears i French”. Najlepsi agenci w historii. Broszury na kredowym papierze, cotygodniowe reklamy w „Country Life”…

– Nie – przerwał mu John. – Mam lepszy pomysł. „PLECIUGI – agenci handlu nieruchomościami, zdradzający przed sprzedażą wszystkie minusy nieruchomości. Głośni sąsiedzi… osuwanie się gruntu… murszejące drewno… nie ukrywamy niczego”.

– A co ze szkieletami w ścianach? – zapytała Lucy.

Nagle wielka chmura zasłoniła słońce i zrobiło się chłodno. Wsiedli do samochodu i zanim zaczęło się rozjaśniać, zdążyli przejechać parę kilometrów.


Następnego popołudnia Lucy poszła do wuja Robina. Siedział w ogródku, sypiąc orzechy i rodzynki na tacę dla ptaków. Na wietrze kręcił się mały, biało-czerwony wiatraczek.

– Zdobyłaś go dla mnie?

Podała mu miękko wymoszczoną torbę pocztową. Wziął ją do ręki, by wyczuć wagę.

– Wspaniała robota, Lucy. Jesteś dobrą dziewczynką. Zawsze taka byłaś. Wiesz co? Druidzi byli okrutni i bezlitośni, ale byli także największymi magami, jakich stworzył i stworzy ten kraj.

Kiedy weszli do kuchni, sięgnął do torby i wyjął kamień z runicznymi napisami. Zaczął go oglądać ze wszystkich stron i dopiero po dłuższym czasie odłożył.

– Nie spowoduje to żadnych problemów, prawda? – spytała Lucy. – Potrzebujesz go tylko do celów badawczych? Nie będzie już ofiar z ludzi ani nic w tym rodzaju?

– Oczywiście, że nie. – Oczy wuja jarzyły się radością. – Teraz będę mógł badać dusze druidów bezpośrednio… z pierwszej ręki. To tak, jakby znaleźć sposób komunikowania się ze starożytnymi Grekami albo ludźmi z Atlantydy. Bezpowrotne stracenie takiej cywilizacji byłoby katastrofą.

– Muszę już iść – powiedziała Lucy. – Umówiłam się z Johnem. Zabiera mnie do klubu.

– Miły chłopak. Nie zamierzasz mu chyba powiedzieć o…

Lucy pokręciła głową.

– To dobrze. Niech to zostanie naszą małą tajemnicą.

Загрузка...