Rozdział 12

John chwycił Lucy za rękaw i bez słowa zaczęli zbiegać. Schody okazały się jednak zbyt strome jak na możliwości Lucy i w połowie straciła rytm. Wpadła na Johna i sturlali się z ostatnich kilku stopni, lądując splątani na dole.

– Wstawaj! – wrzasnął John, próbując postawić Lucy na nogi.

Popatrzył w górę schodów – rzeźba płynęła ku nim, jakby unosiła się kilka centymetrów nad stopniami. Opierała dłoń o poręcz i John pomyślał, że nigdy nie zapomni niesamowitego dźwięku, jaki powstawał, kiedy ta dłoń sunęła po drewnie.

Udało mu się podnieść Lucy, natychmiast jednak krzyknęła i opadła z powrotem na podłogę.

– Moja kostka! Skręciłam sobie kostkę!

– Złap się mnie! – odkrzyknął John i zarzucił sobie jej lewą rękę wokół ramion.

Zataczając się, ruszyli do drzwi. Niemal w tym samym momencie rzeźba dotarła na dół schodów.

Lucy otworzyła drzwi i pokuśtykali na zewnątrz, w kierunku samochodu.

– Nie będę mogła prowadzić! Za bardzo boli mnie kostka!

– Daj mi kluczyki! – krzyknął John. Otworzył samochód i posadził Lucy na fotelu pasażera, a potem pobiegł na drugą stronę samochodu i wskoczył za kierownicę. Rzeźba jednak zdążyła już ich dogonić i kiedy zapalał silnik, tak głośno załomotała pięściami o dach, że Lucy pisnęła i zakryła dłońmi uszy.

Odjechali od krawężnika zygzakiem, a kiedy John wrzucił dwójkę, rozległ się dźwięk, jakby przepiłowywano skrzynię biegów na pół.

– Masz prawo jazdy? – spytała Lucy.

– Jeszcze nie. Zdam egzamin, jak wezmę kilka lekcji.

– Co? Nie byłeś na kursie? John wrzucił gładko trójkę.

– Nie martw się. Umiem jeździć, tata nauczył mnie na wakacjach.

Wiatr gwizdał, wpadając przez rozbitą przednią szybę, a dach był tak wgnieciony od uderzeń rzeźby, że niemal dotykali go głowami. Maska wyglądała jak indiański blaszany bęben i działał tylko jeden reflektor.

– No to wspaniale… – jęknęła Lucy. – Ale w końcu kilka zadrapań więcej to już naprawdę bez różnicy…

John popatrzył we wsteczne lusterko.

– Chyba ją zgubiliśmy.

– Jeśli wiedziała, gdzie mieszkam, musiał ją przysłać pan Vane.

– Zastanawiam się, w jaki sposób przenosi się tak szybko z miejsca na miejsce. Oczywiście zakładając, że jest tylko jedna – powiedział John. – Poza tym drzwi od twojego domu były zamknięte, jak więc udało jej się wejść do środka?

Każda próba Lucy, by ułożyć wygodniej stopę, kończyła się jękiem bólu.

– Nie wiem, John, ale wygląda na to, że ona nie spocznie, póki nas nie dorwie.

Kiedy dotarli do Streatham High Road, John zatrzymał samochód.

– Gdzie jedziemy?

– Do wuja Robina. Mieszka przy Mitcham Common.

– Co to za wuj?

– Starszy brat ojca. Znacznie starszy. Był jedynym dzieckiem z pierwszego małżeństwa dziadka.

Kierowca stojącego za nimi samochodu niecierpliwie zatrąbił.

– Jedź! – rzuciła Lucy. – Skręć w lewo i kieruj się na Mitcham. Popilotuję cię.

Prowadzenie samochodu okazało się trudniejsze, niż John sądził. Jak inni potrafili być tak rozluźnieni, jeśli musieli równocześnie pilnować, by ich pojazd trzymał się właściwej strony ulicy, zmieniać biegi, dawać znaki i rozglądać się, dokąd jadą? Kiedy skręcił w Greyhound Lane, podjechał do krawężnika, niemal uderzając w słupek. Zaciskał zęby, próbując się skoncentrować, w oczy kłuł go słony pot.

– Mam nadzieję, że to coś nas nie goni… – powiedziała Lucy.

Ku wielkiej uldze Johna wreszcie dotarli do stojącego na końcu stromej uliczki niewielkiego domku, zwróconego frontem w stronę porośniętych zielskiem wrzosowisk Mitcham Common. Pomógł Lucy wysiąść z samochodu i ruszyli ścieżką. Teren przed domkiem był wybetonowany i zastawiony figurkami gipsowych krasnali i królików, poustawianych tak, jakby prowadziły konwersację.

Lucy wcisnęła guzik przy drzwiach i w środku rozległy się pierwsze dźwięki „Białych klifów Dover”. Drzwi otworzył niewysoki mężczyzna w okularach, o łysej głowie otoczonej wianuszkiem rzadkich siwych włosów. Miał wyłupiaste niebieskie oczy i nos, który wyglądał jak kupiony w sklepie „Śmieszne rzeczy”.

– Niech mnie, jeśli to nie Lucy! – zawołał. – Co ty tu robisz?

– Niespodzianka! – odparła Lucy, próbując zabrzmieć wesoło.

– Dlaczego nie zadzwoniłaś, że chcesz przyjechać? Kupiłbym trochę ciasta u Battenberga.

– Wujku, nie jadam ciasta od Battenberga od szóstego roku życia.

W końcu jakoś udało im się wejść do holu. Dom był naprawdę nieduży i pachniało w nim tytoniem fajkowym oraz mięsem zapiekanym w cieście.

– Co zrobiłaś z kostką, młoda damo? – zapytał wuj.

– Miałam mały wypadek samochodowy. To jest John, mój kolega z pracy. Był tak uprzejmy i mnie przywiózł.

– Usiądź i połóż nogę na pufie. Czy nic więcej ci się nie stało? Nie uraziłaś sobie szyi? – spytał wujek, po czym pomógł Lucy wygodnie się usadowić. – Co powiesz na filiżankę herbaty? Po niemiłych przejściach nie ma nic lepszego od herbaty. A ty, John?

– Nie, dziękuję – odparł John.

Rozejrzał się po salonie. Obramowanie kominka było zastawione częściowo rozebranymi zegarkami, rodzinnymi fotografiami i wszelkiego rodzaju rupieciami. Na ścianie wisiało siedem oprawionych w ramki dyplomów, informujących, że wuj Robin jest doktorem antropologii, laureatem nagrody historycznej imienia Blackwella i wielu innych nagród.

– Może chcesz zadzwonić do rodziców i powiedzieć im, gdzie jesteś? – spytał Lucy wuj.

– Nie, wujku. Wolę ich nie martwić.

– Na pewno by chcieli, żebyś spędziła trochę czasu w domu. Przez kilka dni i tak nie będziesz mogła chodzić.

– Tak naprawdę to chciałam spytać, czy moglibyśmy z Johnem zostać parę dni u ciebie.

Wuj Robin popatrzył ze zmarszczonym czołem najpierw na Lucy, a potem na Johna.

– Dlaczego mielibyście tu mieszkać? To znaczy, serdecznie zapraszam, ale czy nie narobiliście sobie jakichś kłopotów?

– Prawdę mówiąc, tak – wtrącił się John. – Mamy pewne problemy w pracy, ktoś nas szuka i nie chcielibyśmy, żeby ktokolwiek się dowiedział, gdzie jesteśmy.

Wuj Robin wziął głęboki wdech.

– I jeśli się nie mylę, nie chcecie także, żebym się dowiedział, co to za problemy?

– To bardzo skomplikowana sprawa – odparła Lucy. – Związana z handlem nieruchomościami.

– Brzmi to, jakbyście się dowiedzieli czegoś, czego nie powinniście się dowiedzieć.

– Hm… tttak. Można to tak określić.

– Choć nie znam szczegółów, uważam, że najlepiej będzie, jeśli udacie się na policję. W okolicy kręci się paru nieprzyjemnych drabów.

– Jeszcze nie możemy – wyjaśnił John. – Nie mamy dość dowodów. Kiedy je zdobędziemy…

– Czy poza miejscem do zamieszkania potrzebujecie innej pomocy?

– Nie, dziękujemy. Jak na razie niczego innego nam nie trzeba.

– I naprawdę nie chcecie mi zdradzić, co to za „problemy”?

– Jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu… i nie uważa pan, że to niegrzeczne…

– W porządku – powiedział wuj Robin, unosząc ręce, jakby się poddawał. – Jeśli naprawdę nie możecie, nie mam do was żalu.

Zaczął nalewać herbatę, a John poszedł zadzwonić do ojca.

– Nie, wszystko w porządku, tato – mówił do słuchawki. – Zanocuję u kolegi. Zobaczymy się jutro.

– Mogłeś zadzwonić, zanim wsadziłem kurczaka do piecyka. Z tobą zawsze jest tak samo… nigdy się nie zastanowisz – odparł ojciec.

– Tak, tato, przepraszam.

– Matka pyta, skąd weźmiesz czyste majtki.


John leżał w maleńkim pokoiku pod samym dachem. Pościel była zimna, a ponieważ w oknach nie zawieszono zasłon, księżyc świecił prosto na deskę do prasowania i krzesło, na którym siedziała wielka brudna lalka, której emaliowana twarz została z jednej strony zaatakowana przez coś, co z daleka wyglądało jak trąd.

Słyszał, jak Lucy kuśtyka do łazienki i wraca do swojego pokoju. Prawdopodobnie poszła wziąć kolejny paracetamol, żeby przytłumić ból w kostce. Słyszał, jak wuj Robin wchodzi po skrzypiących schodach i po chwili spuszcza wodę w toalecie. Potem dom ucichł, ale John nadal leżał, nie mogąc zasnąć, żałując, że wmieszał się w sprawy pana Vane’a i mając takie poczucie winy z powodu tego, co przytrafiło się Liamowi, że aż bolał go żołądek.


Następnego dnia zadzwonili do biura do Courtneya i opowiedzieli, co się stało.

– Mam tego dość. Idę na policję – stwierdził na koniec rozmowy ich starszy kolega.

– Courtney… jeszcze nie teraz – poprosił John. – Nie uwierzą w to.

– Daj spokój, człowieku. Ile jeszcze potrzebujecie dowodów?

– Potrzebujemy dowodu na to, że pan Vane wiedział, co jego domy zrobią z mieszkańcami, zanim wystawił je na sprzedaż, i mimo to je sprzedawał. Gdyby tak było, można by sądzić, że „karmi” swoje domy… rozumiesz, co mam na myśli?

– A co z tą postacią przypominającą rzeźbę, która was ścigała? Co będzie, jeśli was złapie i pozabija?

– Przypuszczamy, że to pan Vane ją za nami wysyła – odparł John. – Albo on, albo Cleaty, ale wątpię, by Cleaty miał z tym cokolwiek wspólnego. Jeśli nie zdobędziemy wystarczającej ilości dowodów, by można było aresztować pana Vane’a, rzeźba ciągle będzie nas ścigać.

Zapadła długa cisza.

– Niech wam będzie – odezwał się w końcu Courtney. – Nie będę jeszcze zawiadamiał policji. Czy można wam jakoś w czymś pomóc?

Słuchawkę przejęła Lucy.

– Tak, ale nie wiem, czy ci się uda. Spróbuj otworzyć biurko pana Vane’a i porób odciski kluczy. W ten sposób będziemy mogli przeszukać także jego inne domy… jeśli będzie trzeba, może nawet wszystkie. Potrzebujemy jednego przekonującego dowodu.

– Trudna sprawa… – odparł Courtney. – A jeśli mnie złapią? Nie chcę wyjść na tchórza, ale nie chcę też, by rzeźba i mnie zaczęła ścigać.

– Więc uwierzyłeś nam?

– Chyba nie mam wyboru. Albo oboje oszaleliście, albo mówicie prawdę.

– Czy Cleaty coś mówił w związku z tym, że nie zjawiliśmy się w pracy?

– Powiedziałem mu, że oboje złapaliście tę samą grypę co Liam. Chyba nie uwierzył, ale niezbyt się waszą nieobecnością przejął. W ogóle zachowuje się bardzo dziwnie. Wychodzi na wiele godzin i wraca w ponurym nastroju. Wygląda, jakby coś go trapiło.

– A pan Vane?

– Nie pokazał się wcale w biurze.

– Dzięki, Courtney. Zadzwonimy później. I spróbuj dostać się do tych kluczy.

John spędził poranek na studiowaniu mapy Wysp Brytyjskich, którą rozłożył na stole w jadalni wuja Robina i przykrył arkuszem kalki kreślarskiej. Używając sporządzonej przez siebie kopii „listy specjalnej” pana Vane’a, zaznaczył położenie wszystkich nieruchomości – razem dwadzieścia siedem domów. Potem zaczął się wpatrywać w narysowane przez siebie krzyżyki i zastanawiać.

– Może nie ma w tym żadnej logiki – mruknął po jakimś czasie, popijając herbatę. – Może niektóre domy są nawiedzone, a inne nie?

Do jadalni wszedł wuj Robin – ssąc wciąż gasnącą fajkę. Pochylił się nad mapą i bez słowa długo ją oglądał.

– Co przedstawiają te krzyżyki? – spytał w końcu.

– Domy. Próbuję odkryć łączący je związek, ale problem polega na tym, że najwyraźniej nic ich nie łączy. Niektóre są stare, inne nowe, a wszystkie są chaotycznie porozrzucane po całych Wyspach.

Wuj Robin przeciągnął palcem przez kilka krzyżyków na północnym zachodzie, aż dotarł do Derbyshire.

– Nie powiedziałbym, że są chaotycznie porozrzucane – oświadczył.

– Co pan ma na myśli? – spytał John. Wstał i stanął za wujem.

– Popatrz… Jeśli połączy się dom w Salisbury z domem w Bromsgrove pod Birmingham, a potem z domem w Congleton, to co powstanie?

John nic nie rozumiał, ale wuj Robin wziął gazetę i użył jej skraju jako linijki.

– No jasne… linia prosta – mruknął John.

– Właśnie. Już samo to jest dość niezwykłe. W dodatku nie jest to byle jaka prosta linia, prawda? Popatrz, dokąd prowadzi… – Czubkiem zażółconego od nikotyny palca wuj przedłużył linię łączącą domy pana Vane’a.

– Przechodzi przez Stonehenge… – stwierdził John.

– Załapałeś. Nie tylko przez Stonehenge… patrz… także przez fort z epoki żelaza w Old Sarum, starą katedrę w Salisbury, obóz z epoki żelaza przy Clearbury Ring i wzgórze z epoki żelaza przy Frankenbury Camp. Wszystkie domy stoją w jednej linii z mającymi po trzy tysiące lat pomnikami historii.

Do pokoju przy kuśtykała Lucy i również wbiła wzrok w mapę.

– I co? – spytała.

– Istnieje tylko jedno wyjaśnienie – oświadczył wuj. – Ta linia to Old Sarum Ley.

– Co to takiego? – zdziwił się John.

– Jedna z głównych brytyjskich linii ley.

John popatrzył na Lucy, ale ona tylko wzruszyła ramionami.

– Linie ley to idealnie proste podziemne linie, łączące różne starożytne miejsca – zaczął wyjaśniać wuj. – Są proste nie tylko praktycznie, ale i geometrycznie. Z punktu widzenia nauki akademickiej stanowią tajemnicę, bo postawienie jakichkolwiek budowli na takich liniach wymaga znajomości wyższej geometrii i wiedzy astronomicznej, jakiej ówcześni ludzie nie posiadali. Mówimy o dziesiątym wieku przed Chrystusem, a nawet wcześniej. – Znowu spojrzał na mapę. – Podaj mi ekierkę – poprosił Johna i zaczął rysować na kalce krzyżujące się linie. – Proszę – powiedział po dłuższej chwili. – Nie wiem, w co się wpakowaliście, ale tu macie odpowiedź.

– Na co, wujku?

– Posłuchajcie… Każdy z tych domów leży na jednej z wielu starożytnych linii ley. Nie wiem, jakie macie kłopoty, i obiecałem o nic nie pytać, ale jestem przekonany, że te domy nie zostały zbudowane w tych miejscach przez przypadek.

– Jest pan pewien?

– Oczywiście, młodzieńcze, ponieważ napisałem na ten temat książkę. „Nauka druidów”, Awen Press, rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty drugi. Jeśli chcesz na nią rzucić okiem, to mam gdzieś egzemplarz…

– Co to za linie ley, o których mówisz? – spytała Lucy.

– Uważa się, że mają niezwykłą magiczną moc, a biegną pod ziemią, w skorupie ziemskiej. To jakby prymitywny Internet, bo linie ley mogą przenosić wiadomości i ostrzeżenia. Niektórzy badacze sądzą, że mogą nawet przenosić przedmioty materialne: kamienie, sztylety, amulety… Legenda mówi, że głazy, z których zbudowano Stonehenge, transportowano wzdłuż linii ley.

– Ale przecież niektóre z nich ważyły po kilkaset ton!

– Zgadza się. Reprezentujący tę teorię badacze właśnie ten fakt przedstawiają jako dowód mocy linii ley. Uważa się, że istnieją od stworzenia Ziemi, ale jako pierwsi odkryli je około jedenastego wieku przed naszą erą druidzi.

– No jasne… druidzi. Mówiono nam o nich w szkole. Czcili jemiołę, prawda?

– Druidzi byli w starożytnej Brytanii kastą kapłanów, ale masz rację: czcili jemiołę oraz wszystko, co pochodzi od dębu. Uważali, że dęby umieją mówić, mają bowiem duszę.

Lucy popatrzyła na Johna, a jej rozszerzone oczy jednoznacznie świadczyły o tym, że właśnie pomyślała o rzeźbie.

Wuj Robin dostrzegł jej minę, ale ją błędnie zinterpretował.

– Masz prawo mieć wątpliwości, jednak powinnaś wiedzieć, że kiedy Juliusz Cezar najechał na Brytanię i zetknął się z druidami, był pełen podziwu dla ich wiedzy o Ziemi i gwiazdach, a także „o istocie rzeczy, o mocy i przywilejach nieśmiertelnych bogów”, jak sam to ujął. Druidzi praktykowali medycynę oraz magię i uważali, że po śmierci ciał ich dusze będą żyć wiecznie. Zabijali ludzi, by czerpać energię psychiczną umierających, i wierzyli, że po ich własnej fizycznej śmierci, kiedy ciała zgniją, ich dusze będą dalej żyć w drzewach i w ziemi i nadal będą mogły wykorzystywać ludzi, wciągając ich do zaświatów.

– To przerażające… – mruknęła Lucy.

– Z pewnością. Druidzi wierzyli także w to, że jeśli człowiek będzie pozostawał w bliskim kontakcie z Awenem, Boskim Imieniem i Okiem Światła, czyli słońcem świecącym przez specjalnie ustawione kamienie – jak na przykład w Stonehenge – może dokonać wszystkiego.

John siedział i wpatrywał się w mapę.

– Ale nawet jeśli wszystkie te domy zostały rzeczywiście zbudowane na liniach ley, co to oznacza? I czego dowodzi? – zapytał.

– Nie potrafię ci na to odpowiedzieć, bo nie znam całego pytania.

– Pytanie brzmi: dlaczego pańskim zdaniem te domy zbudowano na liniach ley?

Wuj Robin zaczął po raz kolejny – oczywiście znów bez efektu – zapalać fajkę.

– Jedną sprawę możemy uznać z góry za pewną: nie zbudowano ich z myślą o korzyści przyszłych mieszkańców. Mieszkanie na linii ley to tak, jak mieszkanie w Ameryce na uskoku San Andreas, tyle że znacznie bardziej przerażające. Trzęsienie ziemi to tylko zjawisko fizyczne: można dostać w głowę spadającym kawałkiem muru, można stracić dom, ale trzęsienie ziemi nie próbuje zabrać człowiekowi duszy.

– Słucham…? Co pan powiedział? Duszy?!

– Chyba powiedziałem już zbyt wiele – stwierdził wuj Robin.

– Niech pan nie przerywa – poprosił John.

– Dobrze, ale pod warunkiem, że obiecacie zachować otwarte umysły. W odróżnieniu od wielu innych ludzi wierzę w moc linii ley, trudno się jednak dziwić ogólnemu sceptycyzmowi, gdyż wiele związanych z nimi opowieści to tylko legendy, fantazje przekazywane z pokolenia na pokolenie przez setki lat. Druidzi powoli wymierali, ale kazali grzebać swe ciała wzdłuż linii ley, by po śmierci ciał ich dusze mogły podróżować.

– Dlaczego mieliby chcieć podróżować? – spytała Lucy.

– Ponieważ uważają, że choć poumierali dwa tysiące lat temu, w dalszym ciągu są wszechwładni i ten kraj do nich należy. Wciąż przenoszą się wzdłuż linii ley niczym pająki po nitkach sieci, krążą z północy na południe i ze wschodu na zachód. I Bóg z tym, kto młody i łatwy do zranienia, a przypadkiem stanął na linii ley, kiedy wzdłuż niej, pod ziemią, przesuwa się druid. Na pewno słyszeliście, jak matki ostrzegają dzieci, by nie stawały na pęknięciach w asfalcie, bo wyskoczy stamtąd niedźwiedź i je porwie. Ale nie niedźwiedzia powinno się bać dziecko, a druidów. Wierzcie mi… oni nadal istnieją.

– Czyli przebywają pod ziemią? – spytała Lucy.

Wuj Robin pokręcił głową.

– Nie dosłownie. Ponieważ nie są materialni, istnieją we wszystkim co stałe: w ścianach, sufitach, drzwiach, krzesłach, szafach. Gdybym odkrył, że mieszkam niedaleko linii ley, natychmiast wyrzuciłbym szafę. Może się w niej zagnieździć jedenastu druidów z białymi ofiarnymi bykami, złotymi sierpami i tak dalej.

– W dalszym ciągu nie rozumiem, jakie zadanie mają spełniać te domy – powiedział John.

– Nie mam co do tego stuprocentowej pewności, ale podejrzewam, że poruszanie się wzdłuż linii ley to trochę jak pływanie akwalungiem. Od czasu do czasu trzeba wypłynąć na powierzchnię, rozprostować nogi i uzupełnić zapasy. Podejrzewam, że te domy zbudowano, aby duchy druidów mogły w nich odpocząć i odzyskać siły.

– I nakarmić się? – spytała Lucy drżącym głosem.

– Oczywiście.

Skręcona kostka Lucy nagle odmówiła jej posłuszeństwa i dziewczyna musiała usiąść. John ukląkł obok i wziął ją za rękę. Wuj Robin pochylił się nad nimi z bardzo poważnym wyrazem twarzy.

– Co odkryliście? Chyba powinniście mi to wreszcie powiedzieć.

Загрузка...