Rozdział 5

Następnego dnia, zaraz po przyjeździe Lucy, John niecierpliwymi gestami nakłonił ją do wejścia do kuchni. Miała na sobie czarną bluzkę z krótkimi rękawami, krótką białą lnianą spódnicę i upięła wysoko włosy.

– Widziałaś wieczorem wiadomości? – spytał.

– Nie, byłam w klubie.

– Mówili o panu Rogersie. To ten człowiek, któremu dałem klucz do Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. Zaginął.

– O czym ty mówisz?

– Dałem mu klucz, tak? A potem pan Cleat za nim pojechał i przywiózł klucz. Pan Rogers miał się zjawić o drugiej na jakimś ważnym spotkaniu, ale nie przyszedł. Znaleziono jego samochód niedaleko stacji Streatham Common, z aktówką w środku i tak dalej. Słuchałem rano wiadomości i mówili, że jeszcze się nie odnalazł.

– No i co?

– To, że pan Cleat był prawdopodobnie jedną z ostatnich osób, która go widziała.

Lucy zmarszczyła czoło.

– To możliwe. Ale po co pan Cleat miałby kogoś porywać?

– Nie wiem, ale sama powiedziałaś, że pan Vane ma jakąś okropną, straszliwą tajemnicę i każdy z domów z jego listy kryje jej część. A jeśli pan Rogers odkrył pod Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć część tej tajemnicy i pan Cleat dostał polecenie uciszenia go?

– Oglądasz za dużo telewizji – mruknęła Lucy. – Co powiesz na zrobienie mi filiżanki kawy? Od tego tu przecież jesteś, nie?

– Jeśli pana Rogersa nie ma w domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć, to gdzie jest?

– Co? – Lucy zmarszczyła nos. – Uważasz, że ciągle tam jest?

– To możliwe, nie sądzisz? No wiesz, związany albo martwy.

– Słucham…? Chyba nie sądzisz, że Cleaty byłby w stanie kogoś zabić! Kiedy do jego gabinetu wleci osa, wyrzuca ją owiniętą w chusteczkę!

– Ale jeśli ta tajemnica jest naprawdę tak okropna…

– Wygłupiałam się. Pan Vane jest prawdopodobnie tak samo normalny jak ty i ja.

– A jeśli miałaś rację? Jeśli to prawda i pan Rogers odkrył tę tajemnicę?

– John, za bardzo puszczasz wodze fantazji.

– Cóż, możliwe, ale jest też faktem, że dałem klucz panu Rogersowi, a pan Cleat pojechał mu go odebrać. Musiał go złapać przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć, bo przecież nie wiedział, dokąd ten facet zamierza się później udać. A potem pan Rogers nie pojawił się na popołudniowym spotkaniu, które miał o drugiej, i więcej go nie widziano.

– A co z samochodem? Nie stał na Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć.

– Oczywiście, że nie. Pan Cleat zostawił go kawałek dalej, po czym wrócił do niego na piechotę.

– Daj spokój, John. To dziecinada.

– Wcale nie. Uważam, że powinniśmy pojechać na Mountjoy Avenue i rozejrzeć się tam.

– Nie mogę. Jestem o jedenastej umówiona z klientem.

– Więc mamy mnóstwo czasu. Dopiero wpół do dziesiątej.

Lucy wahała się, wiedziała jednak, że John nie żartuje. Nie spał przez większą część nocy, zastanawiając się nad panem Rogersem i panem Cleatem i coraz bardziej dochodził do przekonania, że pan Cleat musi mieć coś wspólnego ze zniknięciem pana Rogersa. Wynikało to jednoznacznie z jego zdenerwowania, kiedy dowiedział się o wydaniu klucza, i jego ponurej miny po powrocie z Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. Podejrzane było też jego zachowanie, gdy krążył przed gabinetem pana Vane’a – nerwowe i służalcze.

Lucy podjęła decyzję i podeszła do pana Cleata.

– Mogę wziąć Johna do Rookery? – zapytała.

Pan Cleat podniósł głowę.

– Z jakiegoś konkretnego powodu?

– Uważam, że powinien zobaczyć, jak szacujemy budynki z apartamentami do wynajęcia. Jak wyglądają opłaty dzierżawne, koszta prądu, gazu i innych usług.

– Oczywiście, to świetny pomysł. Nie mam nic przeciwko temu.

– Dziękuję, panie Cleat – powiedział John z szerokim uśmiechem. Wystarczył jeden rzut oka na pana Cleata, by domyślić się, że ich szef nie wie, czy ma być zadowolony, czy podejrzliwy.


– Moim zdaniem to kompletne szaleństwo – oświadczyła Lucy, kiedy jechali Streatham Avenue jej jaskrawoczerwonym mini metro. – Jeśli spóźnię się na spotkanie, zamorduję cię.

Na łąkach było pełno ludzi. Jeździli na rowerach i rolkach, spacerowali z psami i puszczali latawce.

– Zastanów się nad tym – powiedział John. – Nikt inny poza nami nie mógł wiedzieć, że pan Rogers jedzie na Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. Inaczej policja już by u nas była.

– Nie wiem… W dalszym ciągu uważam, że to jakaś paranoja.

Wreszcie skręcili w Mountjoy Avenue. Była to długa, obsadzona drzewami ulica z ogromnymi ceglanymi budynkami w stylu edwardiańskim po obu stronach. Większość z nich stała za wysokimi murami albo żywopłotami z krzewów wawrzynu. Kilka przerobiono na prywatne domy pogodnej starości, w jednym (o czym świadczyła wielka, błyszcząca mosiężna tablica przy drzwiach) znajdował się gabinet lekarski, ale większość ciągle jeszcze była w rękach zasiedziałych tu od dawna rodzin. Lucy pojechała w głąb ulicy i zatrzymała się przy numerze 60.

– Sześćdziesiąt sześć jest dalej – powiedział John.

– Wiem, ale prawdziwi detektywi nie stają tuż pod domem podejrzanego, no nie?

Wysiedli i ostrożnie podeszli do numeru 66. Otaczający posiadłość mur był na szczycie naszpikowany kutymi stalowymi kolcami, a wejścia na teren broniła potężna brama z czarnego kutego żelaza – ale jej zawiasy dawno temu zardzewiały i brama się nie domykała. Przez nią było widać wijący się zakolami, pokryty grubym żwirem podjazd i zapuszczony ogród pełen chwastów i zdziczałych krzewów. Do frontowego wejścia prowadziło pięć schodków, a drzwi pilnowały dwa kamienne lwy, z których jeden miał na łbie zgniłozieloną czapkę z wyschniętego mchu.

Sam dom był ogromny, pełen wieżyczek, balkonów i opadających pod różnymi kątami daszków. Z boku budynku stało rusztowanie, nie kręcił się tam jednak ani jeden robotnik. Wszystkie okna były ciemne i ślepe. Umieszczony na pokrytym łupkiem dachu wiatrowskaz był skierowany na północny wschód – wskazując, w jakim kierunku wieją w tej okolicy najmocniejsze wiatry.

John i Lucy weszli na podjazd. Każdemu ich krokowi towarzyszył głośny chrzęst żwiru. W połowie drogi do frontowych drzwi zatrzymali się. Choć nie więcej jak sto metrów od domu biegła ruchliwa ulica, a na końcu Mountjoy Avenue znajdował się plac zabaw dla dzieci, na posiadłości panowała cisza.

– Masz klucze? – spytał John.

Lucy podniosła rękę, pokazując mu pęczek kluczy zwisający z kółka, które założyła na palec.

– Miejmy nadzieję, że pan Cleat nie zauważył ich zniknięcia – mruknęła.

– Na pewno nie zauważy. Nie będzie przecież grzebał w biurku pana Vane’a.

Podeszli do schodków i weszli na nie ostrożnie. Drzwi pomalowano czarną farbą, która już dawno zaczęła się łuszczyć. Pośrodku nich wisiała wielka kołatka z brązu w kształcie otwartej zwierzęcej paszczy.

– Zapraszające – stwierdziła Lucy.

John zajrzał przez ozdobioną kwasorytem szybkę w drzwiach, ale zobaczył tylko zamazane, oblane krwistoczerwoną poświatą kontury.

– Wchodzimy? – spytała Lucy. – Pamiętaj, że nie mam zbyt wiele czasu.

John skinął głową.

– No to bierzmy się do roboty – oświadczyła. Wsunęła klucz w zamek, przekręciła go i pchnęła otwarte drzwi. Nie zaskrzypiały, jak to bywa w filmach grozy. Otworzyły się bezgłośnie, co było znacznie bardziej przerażające.

Weszli do wielkiego holu – wysokiego, ciemnego, wyłożonego na podłodze terakotą, a na ścianach ciemną dębową boazerią. Z lewej strony znajdowała się wielka rzeźbiona garderoba z wieszakami na ubrania, lustrami i stojakiem do parasoli. Schody na piętro znajdowały się na prawo od wejścia. Były szerokie i jak wszystko tutaj – również dębowe. Dolną belkę podporową balustrady schodów wieńczyła rzeźba z brązu, przedstawiająca kobietę z zawiązanymi oczami, unoszącą zapaloną pochodnię.

– Może się rozdzielmy – zaproponował John. – Ty weź piętro, a ja obejrzę parter.

– Mowy nie ma. Tu jest zbyt upiornie.

– Jak chcesz. Ale w takim razie musimy się pospieszyć.

Weszli do salonu. Był ogromny – trzy szerokie okna wychodziły na ulicę, a dwa na ogród. Pod jedną ze ścian znajdował się wielki jak jaskinia kominek, z sufitu zwieszał się pokryty plątaniną pajęczyn kandelabr. Na środku leżał pomięty, poprzecierany dywan, z mebli pozostał jedynie rozpadający się szezlong i mały stolik karciany.

Kiedy szli przez salon, ich kroki odbijały się głośnym echem od ścian. Podeszli do podwójnych drzwi i kiedy je otworzyli, zobaczyli, że prowadzą do jadalni. Pod ścianą naprzeciwko stał kredens, nad którym wisiało lustro. Zbliżyli się do niego i spojrzeli na swoje odbicia.

– Nie wyglądam na tak przestraszoną, jak jestem – stwierdziła Lucy.

Właśnie zamierzali iść dalej, kiedy John dostrzegł w lustrze mignięcie jakiegoś cienia. Odwrócił się, czując, jak ze strachu stają mu dęba włosy na głowie.

– Co się stało? – spytała Lucy. – John, co się stało?!

– Zdawało mi się, że kogoś widziałem.

– Nie wygłupiaj się!

– Nie wygłupiam się. Przysięgam, że kiedy popatrzyłem w lustro, zobaczyłem przechodzącego przez salon człowieka.

Загрузка...