Megan spędziła dzień miotana ponurymi uczuciami, niezdolna zapanować nad myślami. Miała wrażenie, że porwał ją nurt rwącej rzeki, wiry wciągały ją w głąb, gdzie dławiła się wśród biało-zielonej piany, a potem wypychały na powierzchnię, pozwalając na oddech, łyk świeżego powietrza. W pewnej chwili wydawało jej się, że widzi Tommy'ego huśtającego się na oponie wiszącej na wielkim dębie przed domem. Już rzucała się do drzwi, z okrzykiem radości, by chwycić go w ramiona, lecz zatrzymała się jak wryta, uświadamiając sobie, że nikogo tam nie ma. A w następnej sekundzie odwracała się, nastawiając uszu na znajomy, wyraźny odgłos kroków ojca na schodach. Siłą musiała się powstrzymać, żeby nie pobiec do hallu na powitanie zjawy, tłumacząc sobie gorzko, że nie wrócił, że wszystko to dzieje się tylko w jej głowie.
Megan zaczęła myśleć o chodzie ojca. Była w nim przedziwna lekkość. Ludzie starsi nie zawsze mają chód ciężki, jakby byli przygnieceni ciężarem lat. Niektórzy z czasem stąpają coraz lżej, w miarę usuwania się przymusu odpowiedzialności. Dlatego obaj – zarówno Tommy jak i ojciec – zawsze wydawali się płynąć nieco nad powierzchnią ziemi. To my, ludzie w średnim wieku, chodzimy z gruboskórną, przytłaczającą determinacją, pogrążeni w bagnie i rutynie.
Megan zapatrzyła się w szare popołudniowe niebo. Gwałtowny podmuch rozwiał ostatnią kupkę uschniętych liści – przez chwilę wydawały się żywe, podskakując na trawniku i unosząc się w rytmie dyktowanym przez wiatr.
Położyła dłoń płasko na okiennej szybie. Przez szkło czuła nieprzyjemny chłód.
Kiedy umarła matka, było tak ciepło. Babie lato napełniało liście drzew łudząco gorącym wiatrem. Zastanawiała się, czy matka walczyła ze śmiercią, czy też zaakceptowała ją z takim spokojem, z jakim przyjmowała większość spraw w jej życiu. Umarła lekko, we śnie – pewnego poranka kiedy odpoczywała w bujanym fotelu na ganku, jej serce po prostu przestało bić. Znalazł ją tam listonosz, zadzwonił na pogotowie, ale było już za późno. To był młody, brodaty człowiek, który zawsze miał dla Tommy'ego miłe słówko. Mówił, że kiedy ją znalazł, uśmiechała się. Pomyślał, że śpi, ale kiedy zobaczył upuszczoną szklankę lemoniady oraz zwisające bezwładnie ramię, zrozumiał, że się myli.
Szkoda, że zanim wymknęła się w taki sposób, nie miałam możliwości pożegnać się z nią. Ale to właśnie było w jej stylu – cicho i skutecznie.
Chciałabym, żeby była tu teraz, pomyślała Megan nieoczekiwanie, ponieważ ona wiedziałaby, co robić. Nie płakałaby bez przerwy i nie załamywała rąk. Zamiast tego byłaby pełna planów i pomysłów. Zapanowałaby nad swoimi emocjami, wzięłaby się w cugle. A wtedy byłaby w stanie zastanowić się co robić, zamiast czekać bezczynnie, tak jak ja, co okropnego może następnie się zdarzyć.
Ona nigdy nie pozwoliłaby im umrzeć.
Te wszystkie lata, kiedy faktycznie była alter ego sędziego, dały jej siłę i pewność siebie. On zawsze był zawadiacki, łączył w sobie cechy piłkarza, prawnika, komandosa i sędziego. Kiedy o coś walczył, nie zastanawiał się ani sekundy. Podchodził do życia zupełnie tak samo, jak na piaszczystych przyczółkach – gdy rzucał się przed siebie, strzelając na oślep i wybierając najprostszą drogę do celu.
A ona była subtelna.
Dostrzegała najdrobniejsze wątki, najmniejsze efekty działań i oceniała to wszystko w całości. Idąc przez życie, poruszała się ostrożnie, stąpając lekko, tak że omijała wszystkie niebezpieczeństwa nawet nie dotykając ich. Jakże byłam ślepa, kiedy w młodości uważałam, że jej rezygnacja ze studiów prawniczych dla wspierania kariery męża była zdecydowanie zbyt dużym poświęceniem.
Megan odwróciła się od okna i podeszła do ściany, na której wisiały rodzinne fotografie. Popatrzyła na zdjęcie Tommy'ego w rozbitej ramce. Duncan zastanawiał się, czy powiesić je z powrotem. Ostatecznie jednak usunął z ramki tyle odłamków szkła, ile się dało, i umieścił je na ścianie. Odetchnęła wtedy z ulgą; nie byłaby w stanie znieść myśli, że fotografia Tommy'ego – cóż z tego że uszkodzona – nie zajmuje swojego normalnego miejsca na ścianie, obok bliźniaczek i tuż za portretem całej rodziny. Zatrzymała wzrok na zdjęciu sędziego i matki. Zrobiono je kilka lat przed jej śmiercią. Włosy miała już posrebrzone, ale oczy wciąż były pełne życia.
Zrobię się bardziej do ciebie podobna, pomyślała Megan.
Będę silniejsza.
Spojrzała prosto w oczy matki i stwierdziła: Wiem, co powinnam zrobić.
Cóż takiego, kochanie?
Ty walczyłabyś o swoje dziecko.
Oczywiście, że tak. Po to wiośnie są kobiety.
Nie tylko po to, również dla wielu innych rzeczy.
Oczywiście, kochanie. Jesteśmy tu po to, by zostać prawnikami, lekarzami, agentami nieruchomości i czym tam jeszcze chcesz. Ale kiedy już wszystko zostanie powiedziane i zrobione, jesteśmy tu dla naszych dzieci. Możesz uważać, że brzmi to głupio i tradycyjnie, ale to prawda. To my wydajemy je na świat i to my musimy ich strzec.
A Duncan…
Och, Megan. Wiem, jesteś bardzo nowoczesna. Ale on jest mężczyzną i nie wie.
Czego nie wie?
Że ból przy porodzie to tylko początek, potem znosimy różne kolejne cierpienia.
Wiem o tym.
W takim razie musisz wiedzieć o czymś jeszcze, kochanie.
O czym?
Wydajemy na świat dzieci, lecz one nigdy nie przestają być cząstką nas. I dlatego wiośnie walczymy o nie tak zaciekle. Musimy walczyć, by je urodzić, a potem musimy walczyć, by widzieć, jak dorastają. Nigdy z tego nie zrezygnujemy, bez względu na to iloma jeszcze innymi sprawami jesteśmy zajęte. Nigdy.
Masz rację.
Oczywiście. I jeszcze coś.
Co?
Wiośnie to czyni nas najsilniejszymi istotami, o ile jesteśmy w stanie to sobie uświadomić. I właśnie dlatego jesteśmy niedoceniane, zwłaszcza przez mężczyzn. A spójrz w głąb siebie. Jest tam stal i żelazo, jest energia i moc. Zajrzyj głęboko. Znajdziesz je. I kiedy będziesz potrzebowała tej siły, zawsze tam będzie.
Ale tak się boję. Tak się boję o nich obu.
To nic złego lękać się, kochanie, o ile nie przeszkadza to w zrobieniu tego, co należy zrobić.
Co musimy zrobić. Ale skąd ja mam to wiedzieć?
Będziesz wiedzieć.
Jesteś tego pewna?
Całkowicie.
W takim razie ja też jestem tego pewna – głośno powiedziała Megan. Wzięła głęboki oddech.
– Mamo! Czy wszystko w porządku? Czy ktoś tam jest? – odezwały się Karen i Lauren z kuchni.
– Nie – odkrzyknęła. – Po prostu mówię do siebie. Opanowała się i dołączyła do swoich dziewczynek.
Duncan siedział za biurkiem zastanawiając się, jak zdobyć pieniądze dla Olivii.
Przez większą część dnia telefonował do maklera w Nowym Jorku, agenta nieruchomości w Vermont oraz innych osób związanych z jego aktywami. Każdy z nich był zdumiony słysząc: Sprzedawaj. Próbowali mu to wyperswadować, obstawał jednak przy swoim, w sposób żartobliwy z obawy, by w jego głosie nie usłyszeli nutki paniki, by nikt nie domyślił się, co planuje. Tak wiec dowcipkował, opowiadał anegdotki, śmiał się i zachowywał w sposób bardzo swobodny, próbując wywołać wrażenie, że robi coś normalnego – coś zupełnie przeciwnego niż w rzeczywistości: likwiduje zyski z całego życia, żeby zainwestować je w coś innego.
Około południa zaczął obliczać ile, w teorii, udało mu się zebrać. Wiedział, że pilna oferta sprzedaży musi mu przynieść pewne straty. Po upłynnieniu akcji i innych papierów wartościowych powinien od maklera dostać czek w wysokości ponad sześciu tysięcy dolarów, ale zanim go otrzyma, upłynie kilka dni, a zanim zobaczy pieniądze ze sprzedaży ziemi, musi minąć kilka tygodni. Na jego domu ciążył już wprawdzie dług hipoteczny, ale było to parę lat temu, tak że może znów uzyskać kredyt równy ustalonej wcześniej wartości domu. Nie zamierzał natychmiast zwracać pieniędzy – uznał, że kiedy nadejdą, wykorzysta je, by wyrównać straty, które wynikną w rezultacie kradzieży. Takie to właśnie są problemy z gotówką w dzisiejszych czasach: nie ma jej jak zdobyć, o ile nie zdecydujesz się na skok na sklep monopolowy nocą, w zakazanej dzielnicy. Gotówka wyszła z mody. Pieniądze znajdują się głównie na kartkach papieru, na plastikowych kartach kredytowych albo w bankach komputerowych. Jeśli ich potrzebujesz, musisz wypełnić formularz w trzech egzemplarzach, poddać się odpowiedniej procedurze, sprawdzaniu, no i czekać. Duncan w dużym stopniu był świadomy ironii tej sytuacji: tylu ludziom kazałem czekać dokładnie w ten właśnie sposób, pomyślał. Teraz kolej na mnie. Zakładał jednak, że otrzyma czek ze swego biura maklerskiego w ciągu najbliższego tygodnia, co umożliwi mu dokonanie minimalnej wstępnej wpłaty na poczet tego, co będzie winien bankowi.
Powinienem zabrać te pieniądze do Las Vegas lub Atlantic City. Zagrać w blackjacka lub na automatach i spróbować zgarnąć wygraną. Miałbym tam dokładnie taką samą szansę. Ponieważ tutaj robię dokładnie to samo – uprawiam hazard.
Wzdrygnął się. Musi zrobić to, czego ona chce. A potem poniesie konsekwencje swego czynu.
Ale przede wszystkim, powiedział do siebie, muszę odzyskać Tommy'ego.
Wciąż zastanawiał się nad problemem zdobycia pieniędzy. Jednocześnie starał się odgadnąć sposób, w jaki ona będzie chciała je otrzymać. Na pewno bezpośrednio od niego, uznał. Zmuszę ją do tego – wręczę jej pieniądze i zabiorę Tommy'ego. Nie mogę ufać jej ani przez chwilę. Nadal próbował przewidzieć posunięcia Olivii, chociaż nie spodziewał się usłyszeć tego dnia czegoś od niej ani od pozostałych porywaczy.
Chce, żebym wpadł w histerię. Wie, jaki stan napięcia wytworzyła do tej pory, i teraz wycofa się, żeby dalej narastało już samo. A im więcej napięcia uda jej się we mnie wytworzyć, tym bardziej – sądzi – będę skłonny robić dokładnie to, czego ona chce, bez dyskusji. I uważa, że czy będzie się ze mną kontaktować czy nie, jest dla mnie równie przerażające.
Przez moment poczuł zadowolenie z tego, że przejrzał ją na wylot. Znam Olivię, pomyślał, lepiej niż ona myśli. Muszę to wykorzystać. Muszę w jakiś sposób wytrącić ją z równowagi, tylko trochę, nie tak, by wpadła w panikę, ale na tyle, żeby zaczęła uświadamiać sobie, że w tym układzie jest dwóch partnerów, i że musi ze mną współpracować, by jej plan się powiódł. Muszę sprawić, żeby zrozumiała, że posuwa się za daleko – i że w końcu to jest nasza wspólna sprawa.
Będzie musiała zmodyfikować swój plan. Nie za dużo, tyle tylko, by uznała, że to jest rodzaj kontraktu.
A wtedy przewaga będzie po mojej stronie, bo to ja wiem, jak się zawiera kontrakty, a nie ona. Ja wiem, jak naciskać, jak zachwiać jej pewność i w efekcie jak ją wykiwać.
To ja rozumiem, co to są pieniądze – jak się je robi i jak można je ukraść.
Poczuł nagły przypływ wiary we własne siły, który jednak zniknął równie szybko, jak się pojawił. Jasne, pomyślał, ja wiem wszystko o bankach, giełdzie i obligacjach, o tym, jak puszczać w obieg weksle i tych wszystkich sprawach związanych z pieniędzmi. Ale to ona rozumie wartość zemsty.
Otrząsnął się z nagłej trwogi i wrócił do myśli o obrabowaniu własnego banku. Była w tym jakaś ironia – gdyby chciał po prostu przywłaszczyć pieniądze, mógłby wykorzystać bankowe komputery, otworzyć fałszywe rachunki i przelać na nie odpowiednie sumy. Tak się dzisiaj robi: nieco twórczej matematyki, uszczknięcie drobnych odsetek od wielkich sum, przelanie pieniędzy na fikcyjny rachunek, a potem ich ponowny transfer do filii któregoś z banków na Bahamach. Znał kiedyś człowieka z konkurencji, którego przyłapano na podobnej operacji. Złapano go, ponieważ zrobił jeden podstawowy błąd: miał przerost ambicji. Tak jak ze wszystkimi działaniami związanymi z pieniędzmi – sukces jest ojcem zachłanności. Jeśli jesteś umiarkowany w swoich zapędach, jeśli ograniczasz się do tego, by żyć wygodnie, a nie robić od razu wielki majątek, to wcale nie jest trudno uniknąć zdemaskowania.
Przypomniał sobie nagle jak kiedyś, jako dziecko, wybrał się do sklepiku z kolegą z sąsiedztwa. Chłopak działał na wszystkich rówieśników jak magnes; nieco starszy, trochę sprytniejszy, pełen szalonych, młodzieńczych pomysłów. Rozhukany urwis. Piegowaty, rudy, zawzięty – syn miejscowego policjanta, co w oczach całej dzieciarni podnosiło jeszcze jego autorytet; to on zawsze zjeżdżał rowerem z pagórka na łeb na szyję, to on był tym, który pierwszy popalał papierosy. To on pierwszy wchodził na świeży trzęsący jeszcze lód na stawie Fishera. I on pierwszy skakał do zimnej, czarnej wody w kamieniołomach, śmiejąc się z innych, spoglądających niepewnie na wielki napis: UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO – ZAKAZ KĄPIELI, ustawiony tu przez ojców miasta. A ja zawsze byłem drugi, pomyślał Duncan. Zawsze musiałem przez moment wahać się i to przesądzało o tym, że nie byłem pierwszy, ale zaraz potem startowałem do przodu. Było tak, jakbym czekał, by ktoś inny był pierwszy i dopiero wtedy ja ośmielałem się zrobić to samo. Zawsze byłem drugi z kolei, a moja chwilowa zwłoka zamieniała się w poczucie winy, które kazało mi natychmiast sprawdzać samego siebie.
Pamiętał, jak tamten chłopiec kręcił się miedzy stojącymi półkami, to w jednym przejściu, to w drugim, niby szukając czegoś specjalnego, a w rzeczywistości krążył koło półki z lizakami, czekając tylko na dogodny moment. Kiedy już napchał sobie kieszenie, wtedy – z brawurą właściwą tylko jego wiekowi – podszedł do lady i zapytał ekspedientkę, czy mają jakieś ładne pocztówki dla jego siostry, będącej właśnie w szpitalu. Kobieta wskazała na właściwe miejsce, gdzie chłopiec zawahał się przez chwilę, po czym powiedział: "Dziękuję, nie – nie o takie mi chodzi" i wyszedł ze sklepu. A na zewnątrz, na ulicy, pokazał innym to, co ukradł. Potem popatrzył na Duncana: teraz twoja kolej.
I Duncan spróbował.
Widział jak kobieta za ladą patrzyła na niego, kiedy robił to samo co jego przyjaciel, to znaczy kręcił się obok półek. A kiedy odwróciła się, chwycił jednego lizaka i wsunął go do kieszeni.
Potem, dokładnie jak tamten, podszedł do ekspedientki. "Ty też chcesz pocztówkę dla siostry, tak?" – zapytała z sarkazmem, co natychmiast upewniło Duncana, że ona wiedziała o wszystkim, że jego przyjaciel nie wyszedł ze sklepu z czymś, czego ona, z jakichś względów, nie pozwoliłaby mu wziąć. Nie powiedział jednak ani słowa, pogrzebał w kieszeni, wyciągnął ćwierćdolarówkę i położył na ladzie. Po czym zaczął uciekać, chociaż zapłacił za to, o czym myślał, że ukradł, ale kobieta krzyknęła za nim: "Hej, weź resztę". A on odpowiedział: "Nie, nie, tyle właśnie jesteśmy winni", myśląc o cukierkach, które wziął jego kolega, i wybiegł ze sklepu.
Miał wtedy dziewięć lat.
Zawiodły mnie nerwy i to było małe miasteczko, a ojciec ukarałby mnie, gdyby dowiedział się o wszystkim. Po raz pierwszy od wielu lat Duncan pomyślał o swoich rodzicach. Obydwoje byli nauczycielami, choć ojciec niedługo przed śmiercią awansował na dyrektora szkoły średniej w podmiejskiej dzielnicy Nowego Jorku. Oboje zginęli w wypadku samochodowym pewnej jesiennej nocy. Nie byli jeszcze zbyt starzy, a on zaczynał właśnie ostatni rok nauki w college'u.
Stanowy policjant w sposób oficjalny i beznamiętny poinformował go o tym tego samego wieczora dzwoniąc do akademika. Odebrał telefon w hallu, gdzie kręciło się z nudów paru innych studentów, podsłuchując go bez żenady. Byli ciekawi, czy może rozmawia ze swoją dziewczyną, czy jest ładna, czy był już z nią w łóżku – a ich ciekawość jeszcze bardziej się wzmogła, kiedy zorientowali się, że to nie dzwoni ona.
Halo, czy to Duncan Richards?
Tak, a kto mówi?
Patrolowy Mitchell z jednostki konnej w New Paltz. Niestety, mam dla pana złe wiadomości.
Och.
Twoi rodzice zginęli w wypadku samochodowym na autostradzie Nr 9, niedaleko stąd.
Och.
Ciężarówka jadąca z przeciwnego kierunku wpadła na nich wskutek poślizgu na mokrych liściach podczas deszczu. Zginęli na miejscu.
Och.
Przykro mi. Przykro mi, że musiałem zawiadomić cię o tym.
Sierżancie, nie rozumiem. Co mam teraz robić?
Nie umiem odpowiedzieć, synu.
Duncan wspomniał, jak jego wuj zadzwonił do niego godzinę później. Ten niezrównoważony człowiek, którego Duncan prawie nie znał, był bliski histerii. Uspokoił się dopiero, gdy uprzytomnił sobie, że to on musi zająć się kremacją. Wszystko odbyło się w strasznym pośpiechu. Ledwie się tutaj pojawili, a za chwilę już ich nie było. To był jedyny raz w życiu, kiedy naprawdę pragnął mieć brata lub siostrę. Pogrzeb był sztywny i oficjalny. Bez prawdziwych łez, prawdziwych uczuć, jedynie szereg znajomych, którzy pokazali się tutaj z obowiązku. Kierownictwo szkoły. Nauczyciele. Lokalni politycy. Kiedy umarła matka Megan, było zupełnie inaczej. Ludzie kochali ją. Ale tutejsi ludzie nie znali mojej matki i ojca i stąd to obojętne podejście do ich śmierci. Zresztą chyba i ja nie znałem ich lepiej.
To właśnie dlatego postanowiłem, że będę żyć dla moich dzieci. Nie chciałem dopuścić, aby jakieś sprawy oddzieliły mnie od nich. I nawet jeśli ukradłem nieco czasu na dodatkową pracę lub partię tenisa w letni poranek, zwracałem im go, jakby czas był czymś w rodzaju żetonu. Rozumiałem dług, jaki rodzice winni są swoim dzieciom. Jesteśmy jak okienko bankowe, którego nigdy się nie zamyka, które zawsze otwarte jest dla potrzebujących wypłaty. I tak bez końca. I tak powinno być.
Przed oczami Duncana stanął znów Tommy, w swoim pokoiku. Mogłem cię stracić, pomyślał. Przypomniał sobie te wszystkie chwile, kiedy odpowiadał mu ostrym tonem lub odmawiał mu czegoś. Tego nie dało się już naprawić. Tych wszystkich drobnych kradzieży, kiedy pozbawiałem mojego syna odrobiny przyjemności – nawet jeśli robiłem to jakby z obowiązku, żeby go czegoś nauczyć, żeby w rodzinie panował ład.
Tommy. Dawałem mu różne rzeczy i różne rzeczy mu zabierałem; próbowałem go uczyć życia. Przygarniałem go, kiedy był na dnie, i próbowałem stawiać go na nogi. To właśnie znaczy być ojcem. A teraz istnieje możliwość, że nie będę w stanie postawić go na nogi Nie pozwolę, by tak się stało. Nie będę się wahał. Znowu zobaczył siebie samego w dzieciństwie, zawsze powstrzymującego się, choćby na małą chwilkę. Ale nie teraz, powiedział sobie. Tak jakby wydawał swemu sercu precyzyjną, wojskową komendę. Tym razem nie zawaham się. Ani przez tysięczną część sekundy.
Duncan wstał, poszedł do drzwi swojego gabinetu i otworzył je. Rozejrzał się po banku. Zbliżał się koniec dnia pracy i widział, jak personel ze wzmożoną energią wykonuje swoje ostatnie czynności służbowe.
Jutro, w piątek, pomyślał, bank będzie otwarty do późna, aby przyjąć tradycyjny natłok weekendowych klientów. W godzinach popołudniowych, od 17.00 do 19.00.
Wiedział, że tylko przy tej okazji bank bywa otwarty nieco dłużej.
Sędzia Pearson grał na poddaszu z wnukiem w papier, kamień i nożyczki, próbując zabić czas. Razem odliczali: raz, dwa, trzy, już! i wyrzucali przed siebie zaciśniętą pięść, dwa rozczapierzone palce lub płaską dłoń. Papier przykrywa kamień. Kamień strzaskuje nożyczki. Nożyczki tną papier. Raz Tommy wygrywał, raz sędzia. I znowu Tommy. Czas upływał powoli. Jeszcze raz i znowu. Raz, dwa, trzy, już.
Dzień mijał zrywami. Kiedy w porze lunchu pojawił się Bill Lewis, obiecał, że przyniesie im talię kart do gry, ale później wrócił przepraszając, że nie udało mu się ich znaleźć. Przyrzekł, że kupi karty w sklepie, kiedy Olivia znów wyśle go na miasto, ale tylko pod warunkiem, że ona na to się zgodzi. Z wyraźnym zażenowaniem poinformował sędziego, że Olivia nie pozwoliła na dostarczenie im czegoś do czytania ani telewizora. A kiedy Tommy poprosił o ołówek i kartki papieru, żeby mógł porysować sobie albo napisać list, Lewis tylko pokręcił głową. Przykro mu, ale muszą się zająć czymś we własnym zakresie.
Tak więc obaj spędzali czas głównie na grze w słówka. Znów przypomniało się sędziemu, jak przez dłuższy czas zamknięty był w samochodzie. W pewnym momencie poradził Tommy'emu ćwiczenia gimnastyczne, aby rozciągnął trochę mięśnie i stracił nieco energii, która skumulowana, mogła w nim znienacka wybuchnąć. Razem z nim machał rękami, uprzytomniając sobie, że sam też zesztywniał i zdrętwiał.
Nudy nienawidził chyba jeszcze bardziej niż zamknięcia. Był na siebie zły, że pozwolił na to, by znaleźli się w sytuacji takiej banalnej bezczynności. Muszę zacząć myśleć, powtarzał sobie, ale nie mógł wyzwolić się z apatii.
Odczuwał niemal ból fizyczny, jak dręczące rwanie zęba, czy uporczywe ćmienie skręconej kostki. Wiedział, że jest tym maksymalnie wyczerpany, a jednak nie robił nic, tylko patrzył, jak czas wolno wycieka wraz z upływem dnia. Czuł, jakby napięcie sytuacji nie tyle osłabło, co odepchnięte zostało gdzieś na ubocze. Nieznośna mu była myśl, że Olivia lub któryś z towarzyszy może w każdej chwili wejść na poddasze i skończyć z nimi. Te ostatnie gorzkie godziny były wręcz marnowane w monotonnej, otępiającej nudzie. Byłoby okropne nie robić w ostatnich minutach życia niczego poza ziewaniem z nudów.
Popatrzył na Tommy'ego, który wyciągnął gwóźdź, znaleziony podczas pierwszych godzin spędzonych w pokoju, i skrobał nim coś na drewnianych listewkach ściany. Dźwięk przypominał drapanie miotanej wiatrem gałęzi drzewa o szybę. Zobaczył, że chłopiec próbuje napisać na drewnie swoje inicjały, potem inicjały dziadka. Uśmiechnął się.
– Dodaj też datę.
– Dobrze – odparł Tommy. – Coś jeszcze?
– Nie. Chociaż poczekaj. Może coś w rodzaju wiadomości.
– Żeby ktoś przeczytał?
– Tak, na przykład tata albo mama.
– Aha, to jasne.
Wziął się do skrobania, szybko ale starannie, z właściwą małemu chłopcu rzeczowością. Po chwili dziadek zapytał:
– No i co napisałeś?
– Tęsknimy za wami i kochamy was. Czy dobrze?
– Doskonale.
– Oni nie pozwoliliby mi napisać takiego listu.
– Na pewno.
Tommy wręczył gwóźdź dziadkowi, który schował go pod poduszkę. Chciał go zapytać co się teraz stanie, ale zaraz uświadomił sobie, że tego nikt nie wie i wstrzymał się. Patrząc na dziadka zauważył, że jego twarz jest bledsza niż zwykle, włosy jeszcze bardziej białe, a skóra niemal przezroczysta. Zmartwił się, że może źle się czuje. Zmarkotniał i przytulił się do starszego pana.
– Co jest, Tommy?
Tommy pokręcił przecząco głową.
– No, Tommy, co się dzieje?
– Przez chwilę przeląkłem się. Że mógłbym tu być sam.
– Przecież tu jestem.
– Wiem, ale przestraszyłem się, że mogłoby cię tu nie być.
Sędzia Pearson ogarnął dziecko ramieniem. Uśmiechnął się do chłopca.
– Daj spokój, Tommy, nie mam zamiaru zniknąć nagle. Już ci powiedziałem na samym początku – jesteśmy tu razem i będziemy razem aż do końca. Nie denerwuj się, zapewniam cię, że już bardzo niedługo będziesz w domu z mamą i tatą, jedząc pizzę i opowiadając o naszej przygodzie.
– Tak myślisz?
– Jasne. A wyobraź sobie, jak będziecie się cieszyć razem z Lauren i Karen. Założę się, że będą chciały usłyszeć o wszystkim, co się nam przydarzyło.
– O, jestem pewny, że tak.
– A więc nie martw się. Wiem, że trudno jest tak tutaj siedzieć. Ale to już niedługo się skończy i będziemy mieli co opowiadać.
Tommy westchnął i trochę się rozluźnił. Po paru sekundach odezwał się znowu.
– Dziadku, proszę, opowiedz mi coś.
– Dobrze, Tommy. A o czym byś chciał?
– O tobie, jak byłeś młody. Jak dzielnie dawałeś sobie radę, kiedy byłeś w wojsku. Starszy pan uśmiechnął się.
– Jak się raz było żołnierzem, to zawsze już jest się żołnierzem – powiedział. – Czy wiesz, że mottem naszego korpusu było semper fidelis?
– Tak – Tommy uśmiechnął się. – Mówiłeś mi o tym kiedyś. Zawsze wierni.
– Już ci o tym mówiłem? – Starszy pan roześmiał się i dał chłopcu sójkę w bok. – Chcesz powiedzieć, że się powtarzam? – Zaczął go łaskotać, a Tommy zwijał się i wykręcał, aż wreszcie zachichotał.
– Tak, tak, nie, nie, proszę, dziadku. Nie powinniśmy tak się śmiać.
– Dlaczego?
– Mogliby nas usłyszeć i rozgniewać się.
– To ich pech. My nie damy się im zastraszyć. A zresztą, śmiech to zdrowie. Czy opowiadałem ci już, jak śmiech uratował mi życie?
– Nie. Jak to się stało?
– To było na Guadalcanal – wiesz, co to za miejsce, prawda?
– Uhm – skinął Tommy.
– Mój pluton był na szpicy. To znaczy, że byliśmy na przedzie całego batalionu i przedzieraliśmy się przez dżunglę. Nie wiedziałem, gdzie jest nieprzyjaciel; nie byliśmy pewni, czy ma zamiar nas zaatakować, czy to my będziemy atakować jego. Było ciemno, gorąco i niesamowicie, kiedy wreszcie zatrzymaliśmy się na nocleg, ukopaliśmy się, wpatrywaliśmy się w noc, czekając na rozkazy, próbując się zdrzemnąć, niepewni, co może się stać. Czy opowiadałem ci już kiedyś o tym?
– Nie, nie, no i co dalej?
– No cóż, wszyscy byliśmy przekonani, że szykują się kłopoty. Wiedzieliśmy, że wróg jest gdzieś obok, że czeka tylko na właściwy moment, tak więc byliśmy nieźle wystraszeni. Nie różniło się to zbytnio od sytuacji nas obu – my też się denerwujemy, ponieważ nie mamy pojęcia co nas czeka.
– No a co z tym śmiechem?
– Już ci mówię. W plutonie był pewien człowiek, Jerry Larsen z New Jersey – nazywaliśmy go Jersey Jerry – i on, kiedy czuł się niewyraźnie, zawsze opowiadał dowcip. Za każdym razem ten sam dowcip.
– O czym?
Sędziemu przed oczami stanął nagle obraz samego siebie, przykucniętego za workami z piaskiem, młodego, spoconego, umorusanego brudnym piachem po jednej z bitew na wyspie, i słuchającego o Samotnym Rangerze i Tonto oraz bandzie dzikich Indian i Wspaniałym Siwku. Pamiętał główną kwestię w dowcipie: "Powiedziałem ciapa, nie cipa, tępaku". Uśmiechnął się. Ciapa, nie cipa. Spojrzał na wnuka, zastanawiając się, czy zna to słowo. Może tak, a może nie. Zawsze trudno jest wyczuć, co dzieci wiedzą, a tym bardziej co rozumieją.
– No cóż, to jest dowcip dla dorosłych.
– Nieprzyzwoity?
– Tak" a kto nauczył cię tego określenia?
– Karen i Lauren.
– I co ci jeszcze powiedziały?
– Właściwie więcej nic. Powiedziały, że jestem za mały.
– Rzeczywiście, jesteś.
– Och dziadku, proszę.
– Jesteś za mały.
– Opowiesz mi ten dowcip?
– Kiedy będziesz starszy. – Och, dziadku.
– Kiedy będziesz starszy. Taki jak Karen i Lauren.
– No dobrze – zgodził się Tommy niechętnie. – No więc co się stało?
– Słyszeliśmy ten dowcip chyba z milion razy, tyle razy, ile mieliśmy stracha. Ale najdziwniejsze, że zawsze nas rozśmieszał. Mimo że znaliśmy jego sens, znaliśmy go słowo po słowie, zawsze nas rozśmieszał. A przecież nie był to dowcip szczególnie wysokich lotów. Z jakichś jednak powodów, nie wiem z jakich, ale myślę, że miały one coś wspólnego z napięciem, w jakim trwaliśmy, sprawiał, że cały pluton wybuchał głośnym rechotem…
No więc, było około trzeciej nad ranem i większość plutonu próbowała spać, tylko Jerry i ja, i jeszcze kilku chłopaków, którzy byli na warcie, trwaliśmy w stałym napięciu, ponieważ cały czas wydawało się, że dżungla wokół nas wciąż się rusza bez względu na to, która była godzina, i naprawdę trudno było zgadnąć, czy były to odgłosy wydawane przez zwierza czy przez ludzi. Było gorąco, byliśmy zmęczeni i nagle usłyszałem, jak tuż obok Jersey Jerry zaczyna opowiadać swój dowcip. Jestem zły, przerażony, próbuję go uciszyć, ale on nie daje za wygraną i opowiada dalej, i wreszcie zaczynam się śmiać. Nie za głośno, tylko trochę. Ale budzi to człowieka śpiącego obok mnie, który odwraca się i pyta: "Co jest?" – a ja odpowiadam: "Jerry znów opowiada kawał". Ten najpierw jęknął, ale ponieważ znał dowcip na pamięć, jak i pozostali, też zaczął się śmiać. Wtedy obudził się porucznik i paru innych. I w ciągu kilku sekund nikt już nie spał, wszyscy byli wściekli na Jersey Jerry'ego za to, że ich obudził, i wtedy usłyszałem coś z przodu plutonu, jakiś obcy odgłos.
– Co to było?
– Okazało się, że to był oddział nieprzyjaciela, który czaił się tuż przed naszymi pozycjami.
– I co się stało?
– Stoczyliśmy walkę i wygraliśmy.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Była strzelanina i tak dalej?
– Tak. Wezwaliśmy artylerię na pomoc, tak więc dookoła rozlegały się wybuchy. Jakbyśmy znaleźli się w samym środku fajerwerków z okazji 4 lipca: Było przerażająco, ale i pięknie zarazem.
– Czy zastrzeliłeś kogoś?
– I tak, i nie.
– To znaczy?
– Było ciemno, więc niewiele było widać. Strzelałem z karabinu jak wszyscy inni, ale nie wiem, czy kogoś trafiłem. Nie w tym jednak rzecz. Chodzi o to, że gdybyśmy nie obudzili się wszyscy z powodu tego dowcipu, moglibyśmy zostać zaskoczeni i być może nie zwyciężylibyśmy w tej walce.
– No tak. A co się stało potem?
– Rano toczyła się wielka bitwa. Ale to już inna historia. Ale muszę powiedzieć jedno. Po tej nocy wprowadziliśmy pewien zwyczaj: Jerry Jersey zawsze opowiadał swój dowcip, kiedy zaczynało być kiepsko. Był jakby receptą na szczęście, ponieważ tamtej nocy uratował nam wszystkim życie.
– Coś jakby magiczne zaklęcie? – Tak.
– Może i my coś takiego wymyślimy?
– Świetnie, spróbujmy.
Nagle przykre wspomnienie nawiedziło sędziego Pearsona. Magiczne zaklęcie zawiodło. Przypomniał sobie, jak miesiąc później, na innej wyspie, zostawiał za sobą ciało przyjaciela, który został trafiony przez snajpera w czoło. Sędzia pamiętał, jakich uczuć doznawał potem na widok ludzi zabitych pojedynczym strzałem albo odłamkiem szrapnela. W dziwny sposób wolał widzieć ludzi, których ciała były poszarpane, rozdarte potężnymi wybuchami, poszatkowane serią z automatu, porozrywane przez miny. To tak, jakby ich śmierć była mniej przypadkowa, mniej nietypowa. Gdyby Jersey Jerry schował głowę ułamek sekundy wcześniej, pozostałby wśród żywych. W walce, gdy mordercze odłamki metalu śmigają w powietrzu, śmierć jest jakby logiczna i zrozumiała. Jak można oczekiwać, że przetrwa się burzę ogniową! Ale nie mógł znieść myśli, że ktoś powoli kieruje lufę karabinu prosto w czyjeś serce lub głowę i bez skrupułów kradnie mu życie.
Jednakże mimo jego śmierci, nadal opowiadaliśmy sobie ten dowcip. I chyba to nam pomagało, choćby w małym stopniu.
– Dziadku, posłuchaj zgadywanki, której nauczyłem się w szkole. Co to jest: rano chodzi na czterech nogach, w południe na dwóch, a wieczorem na trzech?
Sędzia Pearson znał odpowiedź, chociaż od wielu, wielu lat nie słyszał tej zagadki.
– No nie wiem, może jakiś robak?
– Człowiek! – zawołał chłopiec. – Kiedy jest niemowlakiem, chodzi na czworakach, gdy jest trochę starszy – na dwóch nogach, a jak już jest całkiem stary, bardziej niż ty, dziadku, pomaga sobie laską. I to jest ta trzecia noga.
Sędzia Pearson roześmiał się.
– Świetna zagadka – powiedział.
– Czy moglibyśmy zrobić z niej magiczny dowcip? – zapytał chłopiec.
– Będziemy po prostu mówić: opowiedz zagadkę o chodzeniu i zaraz będziemy wiedzieć, o co chodzi. Co o tym myślisz?
– Zagadka o chodzeniu. Dobrze.
Tommy wyciągnął rękę i ujął dłoń dziadka. W sposób żartobliwie uroczysty wymienili uściski.
– Myślisz, że będzie miała czarodziejską moc? – zapytał.
– Dlaczego nie?
– No właśnie – powiedział Tommy stanowczym głosem – dlaczego, do diabła, nie?
– Tommy! Kto tak…
– Ojej, tata tak mówi, kiedy go trochę ponosi i chce wydawać się taki zdecydowany i niezadowolony, na przykład: "Tommy, dlaczego, do diabla, nie idziesz do łazienki?", albo coś w tym rodzaju.
Sędzia wybuchnął śmiechem, słysząc jak świetnie chłopiec naśladuje głos ojca. Zapominamy czasami, że w domu wychowujemy małe lusterka, w których wszystko jest dokładnie widoczne.
Tommy podniósł się i uśmiechnął do dziadka.
– Wiesz, cały dzień myślę o czymś. Pierwszy raz w życiu przez cały czas, to znaczy w ciągu całego dnia, nie udało mi się ani przez chwilę popatrzeć na niebo. I zupełnie nie wiem, jak jest na dworze. Nawet wtedy, kiedy byłem chory w domu, było tam okno. I nawet jak poszedłem do szpitala na badania, też coś wiedziałem. Mogłem popatrzeć przez szybę i już wiedziałem jaki jest dzień i w co bym się bawił na podwórku. A tutaj nie mam pojęcia, czy pada deszcz, czy śnieg, czy jest wiatr, czy świeci słońce, a może zrobiło się cieplej i mógłbym wyjść na boisko szkolne w samym swetrze. Nie wiemy kompletnie nic i nie daje mi to spokoju. Zupełnie jakbyśmy byli w więzieniu.
Sędzia wstał i stanął obok chłopca. Więzienie, pomyślał. Dziwna myśl zaczęła w nim kiełkować.
– No cóż, spróbujmy to odgadnąć, dobrze? – odpowiedział, chociaż cały czas przeżuwał to, co usłyszał od wnuka.
– Dobrze, ale jak?
– Gdyby padało, to słychać byłoby jak krople deszczu uderzają w dach i spływają rynnami. Rynny muszą być tuż przy strychu, gdzieś tu obok, więc chyba deszcz możemy wykluczyć.
– No tak. Nie pada. A śnieg?
– Dobre pytanie. Gdyby padał śnieg moglibyśmy sprawdzić, czy leży na dachu. Chodź, podniosę cię, dotkniesz dachu i powiesz, czy jest bardzo zimny.
W tym przypadku sędzia nie był pewny, czy ma rację, ale podsadził wnuka, żeby ten mógł ręką dotknąć sufitu.
– Jest zimny – stwierdził Tommy – ale nie za bardzo.
– A więc?
– Nie ma śniegu – zdecydował chłopiec.
Sędzia postawił dziecko na podłodze i Tommy podszedł do miejsca po oknie w ścianie. Przystawił ucho i nasłuchiwał przez kilka sekund. Potem wzdrygnął się.
– Dosyć zimno. I słyszę wiatr.
– Pewnie temperatura nadal spada.
– A niebo? Czyste czy zachmurzone?
– Tu mi zabiłeś klina – odparł sędzia Pearson. – Czasami wiatr rozwiewa chmury, a czasami wieje tak silnie, że spędza chmury do siebie.
Tommy znowu się wzdrygnął.
– Myślę, że niebo jest zachmurzone, że nad głową zebrały się ciężkie, szare chmury, i że wszyscy włożyli do szkoły i do pracy zimowe buty, bo obawiają się, że może spaść śnieg. W zimnym powietrzu czuje się wilgoć, tak jak wtedy, gdy przeniknęła ciebie, zanim jeszcze zaczęło się to wszystko.
– W ubiegłym roku piętnaście centymetrów śniegu spadło już dwa tygodnie przed Świętem Dziękczynienia, pamiętasz?
– A na Boże Narodzenie zjeżdżaliśmy na sankach koło farmy Jonesa.
– Tak więc zanosi się na prawdziwą zimę.
– Mam nadzieję – odrzekł Tommy. – W tym roku na gimnastyce mam zamiar grać w hokeja na lodzie.
Sędzia odwrócił się. W tym roku, pomyślał. Owładnęło nim pragnienie, by ukryć się przed rzeczywistością, ale usiadł i patrzył, jak Tommy podchodzi do słabszej części ściany. Chłopiec dotknął ostrożnie drewna, przyciskając dłoń do desek.
– Dziadku – powiedział Tommy – myślę, że powinniśmy zacząć myśleć, jak się stąd wydostać. Może bym tak spróbował poskrobać gwoździem wokół nich, jak sam mówiłeś. Miałbym coś do roboty.
Sędzia Pearson napotkał pytający wzrok chłopca i pomyślał nagle: Dlaczego, do diabła, nie? Wstał i powiedział:
– Cholera, Tommy, siedzimy tak już za długo. Spróbujmy. – Podszedł do ściany, ukląkł, żeby przyjrzeć się dokładnie temu miejscu. – Dobra – dodał. – Zaczynamy. Tylko cichutko.
Kiedy jednak odwrócił się, by wyjąć gwoźdź z kryjówki, usłyszał w korytarzu na zewnątrz zbliżające się kroki.
– Tommy, na łóżko! – wyszeptał pośpiesznie. Ale w głowie kłębiła mu się już inna myśl: Zamknęła nas w tym więzieniu z pełną premedytacją. Powiedziała nam też, bez zastanawiania się, jak mamy postępować. A co zrobiła ona? Już pierwszego dnia zabiła strażnika. Uknuła w najdrobniejszych szczegółach, co ma zamiar zrobić. Natomiast nie zrobiła tego, co ja: siedziałem i użalałem się nad sobą.
Tommy rzucił się na swoje miejsce i sędzia zrobił to samo, zanim otworzyły się drzwi i weszła Olivia Barrow. W ręku miała mały magnetofon.
– Halo, panowie – odezwała się dziarsko. – Widzę, że się nie nudzicie. Sędzia tylko na nią popatrzył. Zauważył, że Tommy zmarszczył brwi zamiast okazać strach.
– Podczas osiemnastu lat moich wakacji opłacanych przez rząd spędziłam dokładnie sześćset trzydzieści sześć dni w miejscu, nazywanym administracyjnym odosobnieniem, co jest biurokratyczną nazwą czegoś, co każdy amator filmów z Jimmym Cagneyem zna jako "Dziurę". Nie było ono w najmniejszym stopniu, sędzio, tak miłe jak to, ale myślę, że orientujesz się, co mam na myśli.
– I cóż z tego? – zapytał sędzia z gniewem.
– Muszę tylko ukraść mały kawałek ciebie, sędzio. No i kawałeczek chłopca…
– Nie ma mowy – przerwał sędzia.
Zamilkła i pozwoliła, by cisza narastała przez chwilę.
– Pamiętasz, sędzio, porwanie Getty'ego? Wnuka miliardera? To było niedawno, prawda? W każdym razie, zaczęto się zastanawiać, czy kidnaperzy mówią prawdę. Spotkali się ze zdecydowaną odmową ze strony tych starych skner, którym zrobiło się żal szmalu. Bardzo złe posunięcie. Kiepski interes, od początku do końca. Tak więc porywacze musieli zademonstrować w sposób dość dosadny szczerość swoich słów. Pamiętasz?
Pearson odniósł wrażenie, jakby ktoś go uderzył w splot słoneczny. Przed oczami ujrzał obrazy z wieczornych wiadomości i z gazet, wszystkie o tej samej potwornej wiadomości: Kidnaperzy ucięli chłopcu ucho i przesłali je hardemu miliarderowi.
Sędzia poczuł, jak wszystkie mięśnie napinają się i ogarnia go fala gniewu. Dosyć już, pomyślał. Nie pozwolę, żeby nam tak groziła. Już nie.
Uświadomił sobie, że stoi przed nią starając się zasłonić Tommy'ego.
– Nie dotkniesz nas – wycedził głosem zimnym, spokojnym. Olivia odchyliła się nieco do tyłu.
– Nie wydawaj mi rozkazów – powiedziała.
– Nie dotkniesz go.
– Kim ty jesteś, że mówisz mi, co mam robić?
Gwałtownym ruchem przystawiła rewolwer do twarzy sędziego. Nie poruszył się. Wydawał się nie zauważać broni.
– Nie dotkniesz go – powtórzył.
Przez moment oboje stali nieruchomo. Sędzia zdawał sobie sprawę z tego, że lufa dotyka jego twarzy, a Olivia trzyma palec na spuście. Po chwili opuściła broń.
– No, sędzio, jesteś nieugięty, i to bardzo. Dobre przedstawienie. – Cofnęła się dwa kroki. A następnie kpiąco klasnęła w dłonie. – Świetne przedstawienie jak na kogoś na straconych pozycjach. Podziwiam wolę i determinację, sędzio. To chyba zresztą jedyne, co podziwiam. – I dodała z dziwnym uśmieszkiem: – Może mamy więcej wspólnego, niż myślisz.
Sędzia poczuł nagle, że napięcie go opuszcza, jednak nadal wpatrywał się w nią przymrużonymi oczami. – Tak – powiedział. – Teraz chyba poznaliśmy się trochę lepiej, nieprawdaż?
Wstrzymała się od komentarza, tylko powoli pokiwała głową.
– Niemniej jednak – podjęła – potrzebuję czegoś od ciebie. I tym razem mi nie odmówisz. Nawet cię grzecznie poproszę… Proszę. Ślicznie proszę.
Próbowała go zmylić sarkastycznym tonem, ale po raz pierwszy nie udało się jej to. Sędziemu przez chwilę wydawało się, że w jej oczach dostrzegł błysk złości zabarwiony zwątpieniem. Jednak cień ten zniknął równie szybko, jak się pojawił i zastąpiła go determinacja, czego mógł się w końcu spodziewać.
Sędzia spojrzał na magnetofon w jej ręku i wrócił mu młodzieńczy wigor, sprzed czterdziestu lat, kiedy wraz z przyjaciółmi czekał w dżungli na nadejście świtu i zwodniczego poczucia bezpieczeństwa. Ciapa, nie cipa, tępaku. Powtórzył sobie w myślach dowcip i od razu poczuł się silniejszy i bardziej czujny, tak jak owej strasznej, lepkiej nocy przed laty.
Megan zawołała Karen i Lauren:
– Dziewczynki, chodźcie tu!
W ciągu sekundy znalazły się przy niej, wyrzucając z siebie z niepokojem:
– Coś się stało? O co chodzi? Megan pokręciła przecząco głową.
– Nie, tylko mam ochotę na łyk świeżego powietrza. Wy chyba też. Zdejmę słuchawkę z widełek i wyjdziemy razem na zewnątrz na parę minut. Weźcie płaszcze.
Bliźniaczki zgodnie pokiwały głowami i zaczęły narzucać zimowe okrycia. Megan spojrzała na nie i przez chwilę uderzyło ją, jak odmienna jest jej miłość do nich, chociaż zawsze w jej myślach występują razem. Karen ma w sobie tak wiele ze stanowczości ojca, ma jego zimne, oceniające wszystko oczy. A Lauren jest bardziej uczuciowa, bardziej skłonna do fantazjowania i przygód. Trochę jak ja. Skinęła na dziewczęta.
– Chodźcie, musimy coś zobaczyć. Ruszyły za nią, zaciekawione.
Ostatnie blaski dnia znikały z ciemnoszarego nieba. Chłód nocy przeniknął Megan na wskroś. Odsunęła od siebie to nieprzyjemne uczucie i zobaczyła, że bliźniaczki szczelniej otulają się płaszczami. Przeszła parę kroków ścieżką, przystanęła na chodniku, odwróciła się i spojrzała na dom.
– Jak długo już tu mieszkamy? – zapytała.
– Mamo! Daj spokój, przecież wiesz sama – rzuciła bez namysłu Lauren.
– Osiem lat. Zaraz potem, jak urodził się Tommy, pamiętasz? – odparła Karen. – Pamiętam jak na początku wszystko było tu nie tak, a dom wydawał się nam za duży.
– A pierwszej zimy wysiadło ogrzewanie i pewnej nocy omal nie zamarzliśmy na śmierć. Brrr, nigdy tego nie zapomnę – dodała Lauren szybko – bo Karen wyglądała jak Marsjanka ze skarpetkami na rękach i w tym idiotycznym czerwonym kapeluszu. W schowku na dole było za mało miejsca by zmieściły się wszystkie nasze zimowe okrycia, a odbiór telewizji był tak nędzny, że nie mogliśmy oglądać naszych ulubionych programów. Teraz wszystko jest w porządku dzięki telewizji kablowej, ale wtedy, kiedy się tu wprowadziliśmy, można było zwariować.
– Czy wiecie dlaczego tak ten dom kocham? – zapytała Megan.
– Z powodu okolicy? – spróbowała zgadnąć Lauren.
– Są tu dobre szkoły – próbowała odgadnąć Karen.
– Nie – odparła Megan. – Ponieważ to jest pierwszy dom naprawdę mój. Kiedy przyszłyście na świat, mieszkaliśmy z dziadkiem i babcią. Potem wynajmowaliśmy dom w Belchertown, a jeszcze później kupiliśmy wiejski dom w South Deerfield, zresztą tylko dlatego, że Duncan mógł go nabyć na dogodnych warunkach. Ale ja nienawidziłam tych miejsc, ponieważ wcale mi się nie podobały. A ten dom tak. Wiem, że z początku nie wszystko tu było jak trzeba, ale zawsze czułam, że to jest nasz dom, bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce. I właśnie tutaj wy dorastałyście. Tu rósł Tommy, i tu toczył swoje walki. Bo w tym właśnie miejscu Duncan i ja stanowiliśmy prawdziwy dom. Pamiętacie pierwsze Boże Narodzenie po śmierci babci? Kiedy zamiast my do dziadka, on przyjechał do nas? Obie dziewczynki skinęły głowami.
– Bardzo chciało mi się wtedy płakać. Nawet nie dlatego, że moja mama odeszła, co oczywiście było smutne i okropne, przez co czułam się taka samotna, i tak bardzo za nią tęskniłam, ale dlatego, że wtedy właśnie przestałam być czyimś dzieckiem i zaczęłam być sobą. Ona by to zrozumiała. Wy może jeszcze teraz tego nie rozumiecie, ale na pewno przyjdzie taki moment. To nie jest nic złego mieć swoje własne życie, polegać na sobie samym. Ale czasami bardzo trudno jest dojść do tego.
– Chodzi o to, co przydarzyło się tobie i tacie? – zapytała Karen. – Wtedy, w latach sześćdziesiątych?
– Tak jakby. Szukaliśmy czegoś. Jak wszyscy. Ale musiało upłynąć dużo czasu, zanim to zrozumiałam.
Megan pomyślała o napisach o pokoju, o długich włosach, paleniu amerykańskich flag, dżinsowych dzwonach i postrzępionych skórzanych kamizelkach. Rewolucyjne melodie dźwięczały w jej głowie razem z dudnieniem i brzękiem gitar. Columbia. Berkeley. Haight. Lato miłości. Generacja Woodstocku, potem Altamontu i Kent State. Zwalić mur. Czuła przyspieszone bicie serca.
– To, co robiliśmy, nie było złe – powiedziała. – Teraz może wydawać się takie, ale wtedy nie było złe. Nie… – Przerwała, lecz po chwili mówiła dalej. – Oczywiście, rabowanie zawsze jest złe, ale wtedy nie patrzyliśmy na to w ten sposób. Zresztą wydawało się to mniejszym złem w porównaniu z tym wszystkim, co działo się na świecie każdego dnia.
– A czy wy zmieniliście się? – zapytała Lauren.
– Cóż, i tak, i nie. Świat się zmienił. I my razem z nim. To tak jakby cały świat chciał zapomnieć o tym wszystkim, co działo się wtedy, a i nam chyba zależało, żeby o tym zapomniano. Może to zresztą było błędem. Może powinno się pamiętać o tym, czym wtedy się tak przejmowaliśmy. Ale tamte czasy były pełne napięcia, świat nie mógłby wytrzymać tego zbyt długo. Wszystko powoli wyciszyło się, ustatkowało.
– A Olivia, ona przecież nie zmieniła się? – zapytała Lauren.
– No tak.
– Czy mogłaby? – zastanawiała się Karen. – Była w więzieniu. Mogła tylko widzieć, jak zmienia się samo więzienie. Ale nie ona.
– Tak, to prawda – odparła Megan łagodnie.
– I pewnie dlatego tak nas nienawidzi – podsumowała Lauren.
Megan pokiwała głową jakby chciała coś powiedzieć, lecz zamilkła ze wzrokiem utkwionym w niebo. Patrzyła na księżyc wiszący nad drzewami, rzucający blade światło przez nagie gałęzie.
– W roku, w którym urodziłyście się, w 1969, pierwszy człowiek wylądował na Księżycu. Dla was to pewnie nie jest takie istotne, wyrastałyście razem z promami kosmicznymi itd. Ale dla Duncana i dla mnie było to chyba coś więcej, niż można by się spodziewać. Wyrastaliśmy razem z bombami atomowymi i nowoczesna technologia była czymś, do czego przywykliśmy. Ale pamiętam, jak siedzieliśmy razem z babcią i dziadkiem, kołysząc was obie na rękach, i oglądaliśmy telewizję. Najbardziej niezwykłe było nie to, że człowiek wylądował na księżycu, ale wyraz twarzy waszych dziadków, wpatrujących się w ekran w osłupieniu. Mówili później, że to dlatego, że wtedy, kiedy się urodzili, w latach dwudziestych, nowoczesna technologia to było coś nowego. Oni byli dziećmi czasów kryzysu. Dopiero niedawno wynaleziono samolot. Wychowywali się na Bucku Rogersie i nie sądzili, że mogą kiedykolwiek zobaczyć, jak człowiek zdobywa inny świat. To była domena fantastyki naukowej. – Spojrzała znowu na dom. – W tym mieście wyrastałam. Tak jak wy i Tommy. To jest nasze miejsce, na zawsze. Nawet jeśli wy obie i Tommy dorośniecie, wyprowadzicie się stąd, zawsze będziecie mogli tu wrócić i czuć się jak w domu. Normalnie. Bez względu na to, jak bardzo by się tu zmieniło i jak zmienilibyście się wy.
– Mamo – zaczęła Lauren tonem trochę spłoszonym – mówisz jak Scarlett O'Hara.
Karen stłumiła chichot i dodała:
– Albo Judy Garland w Czarodzieju z Oz. Nie ma takiego miejsca jak…
Megan popatrzyła na dziewczęta, zobaczyła jak wymieniają krótkie spojrzenie i też uśmiechnęła się do siebie. Widocznie pomyślały, że jestem niespełna rozumu. To napięcie tak na mnie działa, że jestem już niemal u kresu wytrzymałości. A może mają rację.
Wzdrygnęła się i odsunęła od siebie głupie myśli. Lodowate powietrze wypełniło jej płuca i przeniknęło całe ciało.
Przypomniała sobie, jak ojciec, kiedy miała dziesięć lat, wziął ją na biwak wśród lasów w Maine. W pewnym momencie razem z matką oddaliły się od kempingu, zbierając jagody. Kiedy przedzierały się przez jeżyny, zauważyły nagle w odległości dwudziestu paru metrów czarną niedźwiedzicę z dwojgiem małych. Zwierzę zastygło w bezruchu patrząc prosto na nią i na matkę. I tak dwie rodziny wpatrywały się przez chwilę w siebie… A potem niedźwiedzie oddaliły się, bez pośpiechu i przestrachu. Przypomniała sobie, jak ojciec ostrzegał je później, żeby nigdy nie zbliżały się do niedźwiedzicy z małymi, ponieważ może nagle zaatakować i zrobić się niebezpieczna. I jak matka odparła łagodnie i rzeczowo: "I ja również".
Megan spojrzała na bliźniaczki i rzekła:
– Muszę wam coś powiedzieć. Nie stracimy go. I nie stracimy naszej rodziny. Nie pozwolę na to.
– Ależ mamo! – wykrzyknęła Lauren. – Oczywiście, że nie.
– Nie martw się, mamo – zawtórowała Karen. – Na pewno tak się nie stanie. Nikt z nas na to nie pozwoli.
– Wiesz co, mamo – odezwała się Lauren – nasze życie jest całkiem fajne. Wszystko w nim jest jak trzeba. A wy oboje robicie wszystko, żeby tak było. Naprawdę staracie się.
– Dlaczego mielibyśmy czuć się winni? – dodała Karen.
– No właśnie – powiedziała Megan. I nagle mocno objęła dziewczynki ramionami. Zauważyła, że po raz pierwszy oczy Lauren zaszkliły się lekko, a Karen zacisnęła zęby. Dostrzegła jak starsza córka ścisnęła siostrę za ramię, jakby chciała jej powiedzieć, żeby dała spokój i wzięła się w garść. Moja córka – sierżant. I moja córka – poetka. Zobaczyła, że Lauren usztywniła się i kiwnęła głową, ale w tej króciutkiej chwili żar płynący od dziewczynek odegnał chłód wieczoru.
Jej serce wypełniła niewypowiedziana duma. Objęła córki i tak we trzy, splecione, skierowały się do domu, połączone kiełkującym uczuciem buntu.
Duncan siedział przy biurku wpatrzony w listę spraw do załatwienia. Jestem człowiekiem dobrze zorganizowanym, pomyślał. Nawet kiedy przychodzi mi działać w desperacji, zawsze przygotowuję sobie listę spraw, bardzo szczegółowo. Być przygotowanym. Uśmiechnął się. Byłem dobrym skautem, dowódcą patrolu. Zdobyłem Gwiazdę. A ile odznak? Niemało. Za węzły i wiosłowanie, i sygnalizację, i za sprawność leśnika. Pokręcił głową na to wspomnienie. To były jedyne medale, na jakie kiedykolwiek zasłużyłem. Znowu spojrzał na listę. Czy za napad na bank też dostałbym odznakę? Uśmiechnął się. Może tym razem. Bo z pewnością nie wtedy.
Lista była napisana na żółtej kartce z bloczku i zaczynała się nagłówkiem: WEWNĄTRZ BANKU, pod którym widniały podtytuły: SYSTEM ALARMOWY, SKARBIEC, AUTOMATYCZNY KASJER oraz DEZINFORMACJA. Pod spodem nabazgrał ostrzeżenie: Zniszczyć kartkę. Zniszczyć sześć następnych kartek. Pamiętał, że FBI ma specjalne spektrografy, które potrafią odczytać ślady po długopisie na czystych kartkach pod jego listą. Potrafię sporządzić dobrą listę, ocenił.
Tak było wtedy, kiedy rodzina wybierała się na wakacje. Zawsze do jego obowiązków należało przypilnować, by torba z butami, skarpetami i dodatkowymi swetrami była przygotowana, a sok i krakersy dla dzieci znajdowały się pod ręką. On był odpowiedzialny za opłacenie rachunków w terminie, a w sobotnie przedpołudnia on wyruszał na zakupy, żeby uzupełnić domowe zapasy. Zastanawiał się, dlaczego te przygotowania sprawiają mu tyle satysfakcji. Zawsze wiedział, jaka jest prognoza pogody, czy jakieś zaproszenie wymaga włożenia marynarki i krawatu, czy dżinsów i sportowej koszuli. A jeśli spadł deszcz a on nie miał spakowanych płaszczy przeciwdeszczowych, zawsze wywoływało to u żony i dzieci ogromne zdumienie.
Znów spojrzał na papier. Przez głowę przemknęła mu gorzka myśl: powinienem zaplanować także tę pieprzoną robotę w Lodi. Powinienem przewidzieć reakcję konwojentów. Zaplanować różne warianty i przez parę tygodni prowadzić obserwację banku. W końcu udałoby się i nikt z nas nie wpakowałby się w to bagno.
Duncan wstrzymał tok myśli, kiedy uświadomił sobie, w jakim kierunku zmierzają: otóż on przygotowałby ten cholerny skok lepiej niż Olivia.
Wstał, podszedł do drzwi i wyjrzał z gabinetu. Główna hala była pełna świateł i ruchu. Pracownicy wykonywali ostatnie czynności przed wyjściem. Kasjerzy liczyli wpływy, sortowali przekazy i czeki. Wszystko szło swoim torem, tak jak lubią bankierzy, pomyślał.
Zobaczył, że jeden z wicedyrektorów udał się w stronę automatycznych okienek. Dobrze wiedział po co. Otworzy każde z tylnych drzwiczek i sprawdzi, czy jest wystarczająca na całą noc ilość gotówki. Ten sam człowiek zrobi dokładnie to samo następnego dnia, tym razem, żeby upewnić się, że automaty są pełne. W hallu było ich cztery. Każdy zawierał dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w banknotach dziesiecio- i dwudziestodolarowych. Podczas niektórych weekendów, na przykład w wolne dni w którymś z college'ów, w Święto Pracy, albo Columbus Day połowę tej sumy stanowiły transakcje od dwudziestu do dwustu dolarów.
Ale nie w ten weekend, pomyślał.
Zaobserwował, że wicedyrektor wrócił z korytarza i wszedł do gabinetu prezesa. Znajdowała się tam szuflada, w której trzymano klucze. Prawie każdy w banku wiedział, że w biurze są zapasowe klucze, i to była perełka w planach Duncana. Tak jak i każdy w banku wiedział, jak się nimi posługiwać, gdzie jest wyłącznik systemu alarmowego, gdzie trzymane są główne klucze. Stanowimy wąski krąg towarzyski. Dlatego tak łatwo nas wykorzystać.
Tutejszy system bezpieczeństwa ma za zadanie zapobiec trzem rzeczom: włamaniu się do systemu komputerowego z zewnątrz i od środka; włamaniu się do banku przez osobę obcą po wyjściu pracowników; wtargnięciu napastnika – szaleńca z bronią w ręku przez frontowe drzwi.
Pamiętał jak wyżsi urzędnicy banku omawiali te sprawy ze specjalistami od zabezpieczeń, którzy mieli instalować alarmy i zaprogramować komputery tak, by rozpoznawały najpospolitsze rodzaje oszustw. Było to wielkie ustępstwo wobec instynktów złodziejskich istniejących u każdego, z dyrektorami banku włącznie. Tego, że ktoś, kto dobrze zna bank, może go obrabować, jak na przykład Jesse James albo Willie Sutton, nie brano w ogóle pod uwagę.
Wrócił do swojej listy i dokładnie ją przejrzał. Dodał kolejny punkt: UBRANIE. A pod spodem napisał: Rękawiczki. Tenisówki. Dżinsy. Bluza dresowa. Kupić w hali targowej.
Do drzwi zapukała sekretarka, po czym weszła do środka. Nawet nie próbował ukryć listy. Zamiast tego wziął ją w rękę, stuknął w nią ołówkiem, oparł się wygodnie w fotelu, tak że nie mogła widzieć, co napisał na kartce.
– Panie Richards, już skończyłam. Czy mogę coś dla pana zrobić przed wyjściem?
– Dzięki, Doris, ja też za minutę wychodzę.
– Czy czuje się pan lepiej?
– Nie, nie bardzo. To przypływa i odchodzi. Pewnie jakiś wirus. Przez cały dzień miałem trochę gorączki.
– Powinien pan zostać w domu.
– Jutro jest piątek, może wyjdę wcześniej i spędzę weekend w łóżku.
– Nie brzmi to zbyt wesoło.
– Wiesz, Doris, kiedy już będziesz w moim wieku, nie będziesz traktować weekendów wyłącznie jako czasu na rozrywkę, ale także jako okazję do zregenerowania sił.
– Och, panie Richards, nie jest pan jeszcze stary…
– Dziękuję, Doris. Pochlebstwa zawsze pomagają piąć się w górę w tej organizacji.
Roześmiała się, pokiwała ręką i wyszła.
Czy naprawdę jestem stary, zastanowił się Duncan. Bliżej mi do końca, czy do początku? Pomyślał o własnych rodzicach; kiedy się urodził, byli już starzy, i jeszcze starsi, kiedy wychowywał się samotnie w tym cichym, jakby uśpionym domu. Oni zawsze byli znużeni i spowolnieni przez życie. Spróbował przypomnieć sobie jakąś chwilę niepohamowanego szczęścia, dziecięcą radość i żywiołowość podczas Gwiazdki albo beztroskie przebudzenie w dzień urodzin, ale nie zdołał. Był to dom, w którym wszystko zawsze stało na swoim miejscu, każda czynność była dokładnie zaplanowana. I to wyniosłem stamtąd. Stałem się człowiekiem cyferek. Czy nienawidziłem tego?, zapytał sam siebie. Czy to właśnie dlatego pociągnęła mnie spontaniczność rewolucji? Olivia zawsze wibrowała życiem. Chwytała idee i czyny, ugniatała je razem w dłoniach w rodzaj łatwo palnej masy. Retoryka, entuzjazm, walka; pamiętał jak upajające były te czasy. Wtedy czuł, że żyje.
Zawahał się i pomyślał: Ale byłem też przerażony.
Wyjrzał przez okno na zewnątrz i zobaczył, że kilka pracownic banku idzie chodnikiem w kierunku parkingu. Z czegoś się śmiały, ale szły szybko, otulając się płaszczami. Zastanawiał się, co je tak rozbawiło. Minęły pierwszy szereg samochodów, stojących na miejscach zarezerwowanych dla wyższych urzędników banku, w tym i dla niego. Poczuł skurcz w żołądku, gdy zdał sobie sprawę z pewnego przeoczenia. Natychmiast chwycił kartkę i dopisał: SAMOCHÓD.
Kiedy wyjrzał ponownie, grupki już nie było. Fioletowoniebieskie światło lampy ulicznej rozpraszało ciemność.
Nagle uświadomił sobie, jak wiele zawdzięcza własnej młodości. Mógłbym stać się tak samo drętwy, stateczny i nudny jak moi rodzice, a jednak tak się nie stało, i były po temu powody. Po prostu zamieniłem rewolucję idei na rewolucję odpowiedzialności.
A teraz, czy jestem już stary? Czy wciąż pamiętam, jak się walczy?
Nie znał odpowiedzi na to pytanie, ale był zupełnie pewien, że pozna ją podczas najbliższych dni.
Megan, Karen i Lauren zdjęły płaszcze i udały się do kuchni. Dziewczęta narzekały, że jest zimno, zastanawiały się, czy wkrótce spadnie śnieg. Postanowiły napić się gorącej czekolady. Megan poczuła ukłucie w serce, kiedy pomyślała, że Tommy tak lubi ten napój. Przystanęła by sprawdzić, że słuchawka leży na miejscu, na wypadek gdyby Duncan zechciał zadzwonić. Zerknęła na zegarek i zorientowała się, że wkrótce będzie w domu. Próbowała odprężyć się, ale nie mogła.
Tommy powinien być tutaj, pomyślała. Już od tylu godzin nie mogę go przytulić.
– Mamo! Chcesz filiżankę? – zawołała Lauren.
– Jest pyszna – dodała Karen.
Megan nie była pewna, jak zabrzmi jej głos, ale przełknęła ślinę i odparła:
– Jasne. Czemu nie?
W momencie kiedy Karen podawała matce czekoladę, zabrzęczał telefon.
– To nasza linia – uprzedziła Karen. – Ja odbiorę.
Podeszła do aparatu ściennego, przycisnęła guzik i podniosła słuchawkę.
– Halo – odezwała się. – Tu Lauren.
– A gdzie jest twoja równie piękna siostra? – zapytała Olivia Barrow bez żadnego wstępu.
Przez moment Lauren nie mogła złapać oddechu. Wiedziała, kto to jest, ale zmusiła się, żeby odpowiedzieć.
– Jest tu obok. Przepraszam, kto mówi?
Megan zobaczyła, że twarz córki nagle pobladła i upuściła filiżankę. Brzęk szkła/jednak zginął w nagłym zamęcie uczuć. Czekolada rozlała się na podłodze, nikt jednak nie zwrócił na to uwagi.
Karen wahała się przez chwilę, ręka z filiżanką zastygła w połowie drogi między stolikiem a ustami, po chwili szepnęła do Lauren: – Idę! – i rzuciła się do korytarza, chwytając słuchawkę z widełek.
– Kto mówi? – rzuciła ostro.
– Ach – odezwała Olivia. – Jakbym słyszała głos twojego ojca. Jego ton, jego modulację. Czy i pod innymi względami też jesteś do niego podobna?
Karen nie odpowiedziała, pokiwała tylko głową.
– Czego pani od nas chce? – zapytała Lauren. Ze wszystkich sił próbowała opanować drżenie głosu. Błędnym wzrokiem popatrzyła na matkę, potem na siostrę.
– Chciałam tylko usłyszeć wasze głosy – odparła Olivia. – Musiałam wiedzieć, jak brzmią.
Karen nie była w stanie dłużej kontrolować się.
– Masz ich oddać! – Była bliska krzyku. Jej głos był o oktawę wyższy niż zazwyczaj. – Chcemy, żeby tu byli. Chcemy, żeby tu byli.
Olivia roześmiała się.
– Wszystko w swoim czasie, dziecinko. W swoim czasie. Czyż nie tak powinna powiedzieć zła czarownica?
Słysząc siłę w donośnym żądaniu córki Megan poczuła, że ogarnia ją wściekłość. Odebrała słuchawkę z rąk Lauren.
– Jestem tutaj, do cholery.
– O, Megan, jak miło cię znowu słyszeć.
– O co chodzi, Olivio?
– No wiesz, minęło tyle czasu i tyle o tobie myślałam. Podobno zrobiła się z ciebie doskonała, podmiejska gospocha. Zawsze miałaś wypisane to na czole.
– O co ci chodzi, Olivio?
– Sporo czasu spędziłam na pogawędkach z twoim kochasiem, mogłaś pomyśleć, że cię ignoruję. Ale to taki sympatyczny facet. Wszystko, co robi, jest takie sympatyczne.
– Proszę, Olivio. Dlaczego robisz to wszystko?
– A ja myślałam, że macie w tej sprawie całkowitą jasność. Megan zamilkła na chwilę.
– Sądzisz, że mszcząc się poczujesz się lepiej? Że dręcząc nas odzyskasz te wszystkie lata? Naprawdę myślisz, że przywróci ci to spokój?
Słowa, które wyrwały jej się z gardła, zdumiały ją samą. Lauren cofnęła się nieco patrząc na matkę dziwnym wzrokiem. Krzyknęła cicho, zaciśniętą pięścią pogroziła w powietrzu, po czym rzuciła się do biblioteki na parterze, żeby podnieść słuchawkę stojącego tam telefonu. Pytania Megan zbiły Olivię z tropu, tak że odparła dopiero po chwili wahania:
– Może masz rację. Może zemsta jest głupim i nieadekwatnym sposobem na to… – nagle zachichotała -…ale z pewnością bije na głowę wszystkie pozostałe.
Zaśmiała się głośniej, a Megan tylko z trudem przełknęła ślinę. Przez długą chwilę narastała cisza, wreszcie przerwała ją Olivia.
– Wyszłaś z tego bez szwanku, co? Twoje życie nie zostało naruszone. Bez kłopotów, bez zadrapań. Twoje życie nie zostało złamane, zwichnięte, rozbite czy okaleczone, prawda? Uciekłaś i wszystko uszło ci płazem, jak w dziecinnej zabawie. Tyle że to nie była zabawa, mam rację?
– Masz.
– A ja jestem jedyną osobą, która pozostała prawdziwa – ciągnęła Olivia. – Jedyną, która nigdy się nie zachwiała. A zobacz, co dzisiaj mamy. Rząd, który nie przestrzega praw. Naród, który pozwala ludziom obłąkanym i głodnym wałęsać się po ulicach. Zdobywanie pieniędzy stało się religią. A getta są tak samo straszne jak dwadzieścia lat temu. Zrobiliście kawał piekielnej roboty doprowadzając do takich zmian społecznych. Piekielnej roboty, Megan. A ty stałaś się jedną z tych zadowolonych z siebie, jak ja to nazywam, podmiejskich dziwek.
Megan chciała zaprotestować, ale się powstrzymała.
– Myślisz, że we mnie tkwi zło i występek – mówiła Olivia. – Ale to nieprawda. Nic się nie zmieniło, Megan, i nie zmieni. To co dla jednych jest zaangażowaniem, dla innych może być przestępstwem.
– Proszę – odezwała się Megan. – Zwróć ich nam.
– Więc wywalczcie ich sobie – odpowiedziała Olivia. – Jeśli macie dość odwagi. – A potem dodała: – Albo wykupcie ich. Ludzie teraz myślą w takich kategoriach, nieprawdaż? Wszystko ma swoją cenę. Zapłaćcie za nich. Na ile was stać?
– Tyle, ile trzeba.
Olivia nie odpowiedziała.
– Czego ty właściwie chcesz? – zapytała po chwili Megan.
– Już ci powiedziałam. Chciałam usłyszeć twój głos. I głosy bliźniaczek.
– Już usłyszałaś. Czego chcesz jeszcze?
– Przekazać krótką wiadomość.
– Więc przekaż ją mnie. Już pokazałaś, że potrafisz straszyć starców i dzieci. A moje córki zostaw w spokoju!
Zdumiała ją własna porywczość. Także Olivia wydała się zaskoczona.
Pozwoliła, by cisza w słuchawce trwała przez chwilę, po czym spokojnie i dobitnie odpowiedziała:
– Terror jest najsłuszniejszym przejawem gniewu. Potwierdza się to wciąż na nowo.
– Wobec starców i dzieci – powtórzyła Megan.
– A dlaczegóż nie miałoby ich to dotyczyć? – gwałtownie stwierdziła Olivia. – Czy rzeczywiście są tacy niewinni?
Megan milczała, lecz w próżnię tę wdarła się Karen.
– Są! Oni nigdy nie skrzywdzili nikogo!
– Karen! – krzyknęła Megan, która zdążyła zapomnieć, że słuchają ich obie dziewczynki. – Natychmiast wyłącz się! Ja…
– Nie, nie! Pozwól im zostać – zaprotestowała Olivia. – One też powinny to słyszeć. Czy Lauren też jest tutaj?
– Tak – odezwał się głos młodszej córki. Wydawał się nieco słabszy niż głos siostry. – Jestem tutaj.
Megan już miała się wtrącić, ale pohamowała się. Olivia głęboko zaczerpnęła powietrza i zadała pytanie:
– A jak Duncanowi idą sprawy?
– Zgodnie z planem – odparła Megan szybko.
– Świetnie. Zawsze najmądrzej jest trzymać się harmonogramu – powiedziała Olivia. – Nie ma wtedy miejsca na wpadki.
– Zrobi to, co do niego należy.
– Wiem. Przynajmniej sądzę, że zrobi. Ale musisz przyznać, że po moich doświadczeniach z Duncanem nie mogę mieć z góry co do tego pewności. – Roześmiała się gorzko. – Zwłaszcza jeśli w grę wchodzą banki.
– To znaczy?
– Wiesz dobrze, co mam na myśli. Już wcześniej nawalił. I zginęli ludzie. Znowu skrewił. I znowu zginęli ludzie. To przecież takie proste.
Megan usłyszała, że jedna z córek gwałtownie chwyta powietrze, ale nie bardzo wiedziała która. Zamknęła oczy i pokiwała głową.
– Rozumiemy to.
– Doskonale. Myślę, że dobrze by było, gdyby i bliźniaczki to zrozumiały. Dziewczynki?
– Słyszymy ciebie – odpowiedziała spokojnie Karen.
– Ja rozumiem – dodała Lauren.
– To dobrze – stwierdziła Olivia.
– Ty nigdy nie będziesz szczęśliwa, prawda? – wyszeptała Lauren.
– Co? – ostro zapytała Olivia.
Dziewczęta milczały. Olivia już miała je przycisnąć, ale postanowiła dać sobie z nimi spokój i skoncentrować się na wykonaniu zadania.
W lewym ręku trzymała małe czarne pudełeczko. W budce telefonicznej na zewnątrz sklepu spożywczego, skąd dzwoniła, było zimno. Popatrzyła, jak jakiś samochód ostro zahamował przy krawężniku, człowiek, wyglądający młodo lecz ze znękaną twarzą, wysiadł z niego i wszedł do środka. Pewnie po mleko dla dziecka albo po pieluchy. Poczuła, że dość ma już tej rozmowy.
– No dobrze – oznajmiła. – Posłuchajcie uważnie.
Do słuchawki przytknęła mały magnetofon i nacisnęła przycisk odgrywania. Jakby z jakiegoś ogromnego oddalenia Megan usłyszała głos sędziego.
…Halo Megan, Duncan i dziewczynki, słyszycie mnie? Obaj mamy się dobrze. Traktują nas odpowiednio. Z Tommym wszystko w porządku, tyle ze tęskni za wami. Ja zresztą też. Miał co prawda ten swój atak, ale minął i teraz jest już dobrze. Chcielibyśmy wrócić do domu. Ona nie powiedziała nam, co chce, byście zrobili, ale mamy nadzieję, że zrobicie wszystko, żebyśmy mogli wrócić do domu…
Nastąpiła krótka pauza, po czym Megan usłyszała krótkie słowa ojca: …o to chodziło? I odpowiedź Olivii:
– Wystarczy. Tommy?
Po kolejnej krótkiej przerwie w słuchawce zabrzmiał głos jej synka.
Halo Mamo i Tato, i Karen, i Lauren. Bardzo za wami tęsknię i tak chcę być już w domu. Proszę was, ja chcę do domu, bo tak mi was brak. Dziadek ma się dobrze i ja też. Trochę sobie gramy w różne gry, ale tu na górze nie jest jak w domu, a ja chcę do domu…
Usłyszała, że głos jej syna lekko zadrżał i poczuła się tak, jakby ktoś zacisnął jej wokół serca czarną linę.
…to na razie pa, kocham was i mam nadzieje, że zobaczę was wkrótce, bo tak bardzo tęsknię…
Usłyszała jeszcze na taśmie jak Olivia mówi:
– W porządku, Tommy. Wystarczy. Dziękuję.
A potem kliknięcie i chwila ciszy, zanim Olivia odezwała się znów do słuchawki.
– No jak, Megan, bolało? Nie odpowiedziała.
– Dziewczynki?
Karen i Lauren miały dość rozumu, by trzymać język za zębami.
– Myślę, że musiało – stwierdziła Olivia. Megan wzięła głęboki oddech.
– Punkt dla ciebie – powiedziała. – Co dalej?
– Opowiedz Duncanowi – wyszeptała Olivia. – Tak żeby dobrze zrozumiał.
– Kiedy zadzwonisz?
– Kiedy będzie miał pieniądze.
– A skąd to będziesz wiedziała? – Będę.
– Ale…
– Do widzenia, Megan. Do widzenia, dziewczęta. A przy okazji pomyślcie: oni są uwięzieni zaledwie od czterdziestu ośmiu godzin. A ja byłam w takiej sytuacji przez osiemnaście lat.
Olivia odwiesiła telefon, słuchawka aż trzasnęła na widełkach.
Cholera! zaklęła w duchu. Niech to szlag! Miała paskudne wrażenie, że zrobiła coś złego, ale nie mogła uświadomić sobie co. Powoli podeszła do swego samochodu, przez ciemność i ziąb wieczoru, odgrywając wszystko ponownie w swojej głowie i myśląc: Muszę panować nad sobą.
Megan jeszcze przez chwilę trwała w bezruchu, wsłuchując się w szum w słuchawce. Głos syna przenikał ją wciąż zwielokrotnionym echem. Zaciśniętą pięścią uderzyła gniewnie w blat stolika. Wyobraziła sobie Tommy'ego, samego w ciasnym pomieszczeniu, i rozpaczliwie zapragnęła wyciągnąć ku niemu ręce. Zupełnie nieoczekiwanie naszło ją dziwne wspomnienie chwili, w której dowiedziała się od lekarza, że istotnie, tak jak podejrzewała, jest w ciąży. Ta wiadomość wywołała w niej podniecenie i konsternację zarazem; jej życie z Duncanem i dziewczynkami było tak uporządkowane i bliskie ideału, że aż przestraszyła się, iż nowe dziecko zniweczy tę cudowną symetrię w rodzinie. Teraz chciało jej się śmiać na myśl, jaka była naiwna. Wtedy nie byłaby w stanie nawet wyobrazić sobie, do jakiego stopnia Tommy miał to wszystko zniweczyć. Ale dziewczynki, pomyślała, patrząc jak wracają do kuchni, były dziećmi mojej młodości. Tommy zaś to dziecko mojej dojrzałości. To on, a nikt inny, zasygnalizował moje prawdziwe początki. Był produktem ustatkowanej, solidnej, dorosłej miłości, a nie gwałtownej, szalonej namiętności naelektryzowanych młodych kochanków. Gdybym go utraciła, utraciłabym wszystko, co dotąd zbudowałam.
Podeszła do dziewcząt, były blade, lecz nieugięte. Popatrzyła na nie znacząco, po czym objęła je ramionami.
Poczuła, jakby coś w niej pękło i rozbiło się, jak skorupka jajka, z której wyłoniło się coś zupełnie nowego.
Mocno przytuliła córki i pozwoliła, aby rozgorzały w niej czarne, mordercze myśli.