Sędzia Pearson siedział na pryczy, chłopiec opierał głowę na jego kolanach. Gładził czoło wnuka wolno, rytmicznie. Tommy spał, od czasu do czasu cicho jęczał, jakby dręczyły go koszmarne sny. Oddychał jednakże równo i głęboko, w odróżnieniu od stanu wcześniejszego, kiedy Olivia znowu wzięła ich pod klucz i oddech dziecka był płytki i świszczący, co bardzo niepokoiło dziadka.
Sędzia zerknął na zegarek. Był późny ranek, upłynęły godziny odkąd na chwilę przymknęły mu się powieki. Nie chciał, by Tommy się obudził, był przekonany, że podczas snu wnuk lepiej zregeneruje swoje siły. Nabieraj sił, myślał. Odpoczywaj i wracaj do formy. Leciutko musnął ramię dziecka, siniec zaczął przybierać już fioletowo-granatową barwę. Delikatnie dotknął zadrapania na czole chłopca, żałując, że to nie on cierpi.
Z drugiej strony, pomyślał, mamy szczęście. Nic mu nie złamali, nie doznał wstrząsu mózgu ani wewnętrznych obrażeń. Kula z pistoletu nie zraniła go. Nie był pewien, czy stało się tak dlatego, że Olivia była słabym strzelcem, czy dlatego, że celowała gdzie indziej.
– Wszystko będzie dobrze – szepnął do wnuka. – Wyzdrowiejesz, nie martw się.
Powieki Tommy'ego zadrgały, chłopiec obudził się.
W jego oczach malowało się przerażenie, więc dziadek przygarnął go mocno do siebie. Chłopiec uspokoił się, usiadł, rozglądając się dookoła z zaciekawieniem, co natchnęło starszego pana otuchą. Sędzia Pearson uśmiechnął się do niego czując, że jemu również udziela się witalność chłopca. Ostatniej nocy myślałem, że go zabili. Dzieci są jednak silniejsze, niż sądzą dorośli. Więcej wiedzą i widzą, niż przypuszczamy. Postanowił o tym nie zapominać.
– Jak długo mnie nie było? – zapytał Tommy.
– Prawie szesnaście godzin. To była długa noc.
Tommy spróbował się przeciągnąć, ale w tej samej chwili znieruchomiał.
– Och, dziadku, boli!
– Wiem, Tommy. Ale to przejdzie, wierz mi. Pobili cię, mnie zresztą też… – Dotknął palcami guza na czole. – To nic poważnego. Musisz tylko ostrożnie się poruszać. Powiedz mi jednak, jeśli będzie cię coś tak naprawdę bolało.
Tommy roztarł ręce i stopy. Podniósł się powoli i wstrząsnął rękami i nogami, jak małe zwierzątko po długiej drzemce. Rozejrzał się po poddaszu.
– Nic mi nie jest – powiedział i dodał po chwili: – A wiec jesteśmy tu znowu.
– To prawda – odparł dziadek z coraz większą nadzieją w głosie. – Jesteśmy tu znowu. A teraz muszę coś wiedzieć, czy boli cię coś w brzuchu? A w głowie?
Tommy zastanowił się, jakby miał stawiać diagnozę:
– Nie, nic mi nie jest.
– Tak sądziłem – stwierdził dziadek. Uśmiechnął się. – Chłopcze, jak dobrze cię mieć tu ze sobą.
– Już myślałem, że mnie zabiją.
Dziadek chciał powiedzieć, że on też się tego obawiał, ale uznał, że lepiej się do tego nie przyznawać.
– Nie, wiedziałem, że nie. Byli rzeczywiście wściekli i chcieli ci dać nauczkę, ale za bardzo cię potrzebują. Nic ci nie zrobią, nie martw się.
– Kiedy pistolet wystrzelił…
– Taak, to było straszne, prawda?
– A już prawie mi się udało. Przez minutę widziałem nawet zarys lasu i drzewa. Gdyby udało mi się wyskoczyć przez okno, nigdy by mnie nie złapali.
– Myślę, że zdawali sobie z tego sprawę.
– Widać było, że na dworze jest naprawdę zimno i ponuro. Wcale nie miałbym ochoty wyjść na zewnątrz, żeby się pobawić, bez względu na to co mówiliby rodzice. A ja tak strasznie chciałem wydostać się tam. Chyba wtedy w ogóle nie myślałem.
– Nie masz racji, postępowałeś słusznie.
– Wiem, dziadku, to wszystko było tak, jakby przytrafiło się komuś innemu. Tak jakbym to nie ja rzucił się do ucieczki, lecz ktoś inny – szybszy, silniejszy i sprytniejszy.
– Nie mogę sobie wyobrazić, żeby był ktoś taki. Ktoś odważniejszy od ciebie.
– Naprawdę? – Tommy skrzywił się – coś go zabolało, ale uśmiechnął się.
– Nie, nie ma nikogo takiego.
– W każdym razie, dziadku, przepraszam.
– Za co?
– Za to, że chciałem cię zostawić. Sędzia Pearson zmusił się do śmiechu.
– Postąpiłeś wspaniale. Działałeś przez zaskoczenie. To był najwspanialszy nieoczekiwany atak, jaki kiedykolwiek widziałem. Jesteś naprawdę kimś.
Pokazałeś im z jakiej jesteś gliny. Jesteś, Tommy, o niebo silniejszy niż oni, i nie zapominaj o tym. Byłem z ciebie dumny. Twoi rodzice i siostry też będą z ciebie bardzo dumni, kiedy im opowiem, co zrobiłeś.
– Naprawdę? – Naprawdę.
Tommy przytulił głowę do piersi dziadka i zapytał:
– Jak długo jeszcze?
– Już niedługo.
– Mam nadzieję.
Przez chwilę obaj milczeli. Wzrok Tommy'ego spoczął na sznurze od bielizny, który leżał zwinięty w kącie. Spojrzał pytająco na dziadka.
– Związali cię.
– A jak?
– Rozwiązałem cię, kiedy stąd wyszli. Zabronili mi, więc będą prawdopodobnie wściekli, kiedy wrócą zobaczyć co z nami. Dziwię się, że i mnie nie związali. Byli chyba tak samo zaskoczeni i wystraszeni jak my. A może chcieli, bym sam cię rozwiązał. Przekonamy się.
Tommy skinął głową. Uzmysłowił sobie, że teraz to już nie ma znaczenia.
– Dlaczego oni nas tak nienawidzą?
– Cóż, może Bill wyrzucił z siebie coś, co go dręczyło…
– Założę się, że tak – uśmiechnął się Tommy.
– A ten niski wyglądał tak, jakby cały czas był wściekły i… To on najbardziej cię bił, nawet wtedy, gdy zasłaniałeś głowę ramionami. A Bill odciągnął go od ciebie.
Tommy znów pokiwał głową.
– On pewnie nienawidzi każdego, kto żyje lepiej niż on. Sędzia umilkł zaskoczony, lecz zaraz ciągnął dalej.
– A Olivia? Jej rozgoryczenie nie ma końca, prawda?
– Dlaczego ona stała się taka, dziadku?
– Nie wiem, Tommy. A chciałbym. – Kilkanaście najrozmaitszych pod względem psychologicznym osobowości przewinęło się przez umysł sędziego, ale wszystkie je wykluczył. – Wydaje mi się, że w toku dorastania w każdym człowieku rozwija się miłość, nienawiść i wszystkie inne uczucia. Ale ona, gdzieś po drodze, zagubiła pozytywne emocje i pozostały w niej same złe.
– Jak u Grincha.
Sędzia roześmiał się głośno.
– Dokładnie. Zupełnie tak samo, jak u Grincha. Tommy uśmiechnął się:
– Który urodził się z sercem za małym o dwa numery.
Sędzia przytulił dziecko. Po chwili Tommy uwolnił się z jego objęć.
– Myślę, że powinniśmy wrócić do pracy przy ścianie – powiedział tonem, jakby to była tajemnica wojskowa.
– Jeśli masz chęć – zgodził się sędzia.
Chłopiec potarł ramię, na którym coraz wyraźniej widać było sińce.
– I siłę – dodał. Podszedł do miejsca, które obdrapywał poprzedniego dnia, po czym odwrócił się i uśmiechnął do dziadka.
– Naprawdę czuję, jak dmucha zimne powietrze. Zobaczysz, dziadku, wydostaniemy się stąd. Jestem pewny.
Starszy pan pokiwał głową, patrząc jak Tommy próbuje obluzować kolejną deskę. Sędzia Pearson osunął się na podłogę obok wnuka i oparł się o ścianę. Przymknął oczy i odczuł nagle ogromne wyczerpanie. Odporność chłopca dodała mu sił i otuchy. Chciało mu się spać, ale wiedział, że to niemożliwe, że nie może spuścić wzroku z Tommy'ego, aby przyjść mu z pomocą, gdyby znów chcieli go związać. Z trudem trzymał oczy otwarte, walcząc ze zmęczeniem. Tommy popatrzył na niego.
– Dlaczego nie odpoczniesz trochę, dziadku. Nic mi się nie stanie. Starszy pan potrząsnął głową, ale nieco odprężył się. Przymknął oczy i pomyślał o swojej własnej młodości. Przypomniał mu się moment, kiedy walczył z pewnym łobuzem z sąsiedztwa. Ile miał wtedy lat? Dokładnie nie pamiętał. Ale widział siebie samego, chudego, żylastego, stale umorusanego, w porozdzieranym ubraniu – co zawsze martwiło matkę. Uśmiechnął się. Jak ten chłopak się nazywał? Nazwisko dobrze do niego pasowało, coś jakby Bull czy Biff. Bill się na boisku po lekcjach. Był wiosenny, ciepły dzień, lekki wietrzyk poruszał zielonymi gałązkami. Na języku poczuł smak krwi i piachu. Ten Butch czy Biff solidnie go sprał, kilka razy powalił go na ziemię, rozkrwawiając mu nos, wybijając ząb. Otrzymał tyle razów, że w końcu starszemu i większemu chłopakowi zrobiło się głupio. Pamiętał, że łzy płynęły mu po twarzy, kiedy podnosił się i znowu próbował walczyć, aż wreszcie Butch czy Bill przewrócił go na ziemię i odszedł.
Otworzył oczy i zobaczył swojego wnuka.
Miał ochotę roześmiać się głośno. To chyba muszą być geny, pomyślał.
Wspomniał setki spraw kryminalnych, jakie rozpatrywał. Problem polegał na tym, że rzadko zwycięstwo lub porażka na sali sądowej oznaczało to samo w prawdziwym życiu. Miałem do czynienia z różnymi postaciami winy i niewinności, różnymi poziomami sukcesu bądź kieski. Człowiek oskarżony o przestępstwo pierwszego stopnia skazywany był za przestępstwo drugiego stopnia dzięki porywającej mowie obrońcy: dla niego był to sukces, dla rodziny ofiary – porażka. Podobnie rzecz się przedstawiała z pijanym kierowcą, uniewinnionym od zarzutu spowodowania śmiertelnego wypadku, ponieważ policjant z drogówki zapomniał zaznajomić go z jego prawami, zanim przeprowadził badanie trzeźwości; tu prawo zostało podane na tacy winnemu, okradzeni zaś zostali z niego przez czyjeś zaniedbanie ci, którzy przeżyli. Rabuś, oskarżony o włamanie z bronią w ręku, ponieważ broń została odnaleziona podczas przeprowadzonej nielegalnie rewizji; jedna rzeczywistość zmienia się w inną pod wpływem sztywnego przestrzegania przepisów. To właśnie było powszedniością w sądzie kryminalnym. Wszystko to był teatr, gdzie każda ze stron próbuje przeforsować własną wersję prawdy. Było to miejsce zimne, bezduszne, wypełnione setkami drobnych kłamstw próbujących stworzyć jedną, jedyną prawdę.
Rozejrzał się dokoła, wzrokiem powiódł po poddaszu: To właśnie jest prawda, pomyślał. Pomieszczenie w niczym nie przypominało odległej, majestatycznej sali sądowej. Potrząsnął głową. Przez całe te lata słyszałem, jak ludzie mówią o tych okropieństwach, a nie wiedziałem, jak to jest naprawdę. Przypomniał sobie falę strachu, jaka zalała go, gdy Olivia podniosła pistolet i wystrzeliła w stronę Tommy'ego. Ogarnęło go poczucie winy, ścisnęło go w żołądku. Powinienem był skoczyć na nią, zanim zdążyła strzelić. Powinienem zasłonić Tommy'ego własnym ciałem. Myśl o tym, jak blisko był klęski, spowodowała głośne bicie serca. Zaraz jednak uzbroił się w odwagę.
Następnym razem będę gotowy.
Uśpili moją czujność, uznał. Zacząłem już nawet przyzwyczajać się do tego ciasnego więzienia, do myśli, że zjawi się ktoś, kto uwolni nas dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Co się ze mną stało? Tommy miał rację od samego początku. Jesteśmy żołnierzami, a oni są naszymi wrogami.
Popatrzył na chłopca. Masz całkowitą rację. Musimy ratować się sami.
Sędzia podniósł raptownie głowę. Do drzwi strychu zbliżały się czyjeś kroki. Zwrócił się do Tommy'ego, ale dziecko już było w trakcie zacierania śladów swojej działalności.
Wrócili obaj na prycze czekając na wejście "gościa".
Megan jechała z dużą szybkością ulicami przedmieścia, ogarnięta falą gniewu: Zrobiliśmy to. A teraz gdzie, do diabła, oni są. Dlaczego nie dzwonią?
Zaciskając mocniej dłonie na kierownicy weszła w podwójny zakręt, wciskając gaz przy wyjeździe na prostą, tak jakby swój niepokój wlewała wprost do silnika samochodu, dodając szybkości, nie była przyzwyczajona do takiej jazdy. Zacisnęła szczęki, wsłuchując się w pisk opon na kolejnym ostrym zakręcie. Przypomniała sobie bladą twarz Duncana, kiedy wrócił zeszłej nocy do domu, swój strach, że nie udało mu się, a po chwili lęk, że mu się udało. Położył neseser z pieniędzmi na stole w kuchni i powoli poduczył zysk z rabunku.
– Zrobione – powiedział.
– Nie – powiedziała – nie. Nic nie jest zrobione, póki nie odzyskamy Tommych.
Skinął głową i odparł:
– Cóż, przynajmniej zrobiliśmy początek.
Potem opowiedziała mu o włamaniu i dewastacji pokoju bliźniaczek. Większą część poprzedniego wieczora spędziły na porządkowaniu, czekając na powrót Duncana.
Przytulił dziewczynki, które zdołały już otrząsnąć się z szoku, i powiedział:
– Wszystko będzie dobrze.
Megan była tego samego zdania. Trudno jej było wierzyć, że to wszystko zdarzyło się naprawdę.
Myślała wyłącznie o Olivii, o jej wyobraźni. Miotały nią sprzeczne emocje. Wiedziała, że Olivia nasłała swojego człowieka, żeby zdemolował pokój bliźniaczek. To było częścią jej planu: zniszczyć i zburzyć nasze normalne życie, a następnie zrujnować nasz spokój, zmusić do uległości. Akcja na bank w Lodi była akcją polityczną. Wyobraziła sobie Olivię stojącą w progu tuż przed wyruszeniem na akcję – arogancko i w zadufaniu pouczającą swój oddział.
Megan uśmiechnęła się szyderczo: zbyt często, suko, słyszałam twoje gadanie. Rano, w południe i wieczorem, na każdym tajnym zgromadzeniu i publicznym zebraniu. Nawet nie przyszło by ci do głowy zmienić ton.
Omal nie przeoczyła wjazdu na miejskie śmietnisko. Musiała ostro skręcić, omal nie straciła kontroli nad kierownicą, kiedy zarzuciło ją w sypkim żwirze podjazdu. Opanowała samochód i pojechała w kierunku wysypiska. Przy wjeździe stał mały domek. W środku siedział starszy człowiek, paląc papierosa i czytając National Enguirer. Machnął Megan, żeby przejechała, widząc odpowiednią plakietkę na oknie samochodu. Nie zwrócił na nią większej uwagi, co miało swoje plusy. Podjechała do hałdy śmieci jak było można najbliżej. Odór unosił się w zimnym powietrzu. Zatrzymała samochód i wyszła na zewnątrz, starając się oddychać ustami.
W bagażniku mała trzy zielone, plastikowe worki. W jednym znajdowało się przebranie Duncana i przybory, których używał podczas rabunku. Drugi zawierał ubranie, które bliźniaczki znalazły na podłodze w swoim pokoju. Megan natychmiast zgodziła się z nimi, żeby wyrzucić wszystko, czego dotykał włamywacz. W trzecim worku były zwykłe śmieci. Przejrzała je wcześniej dokładnie, by upewnić się, że nic, koperta czy jakieś opakowanie pocztowe, nie powiąże go z pozostałymi workami.
Wyjęła je, sprawdziła, czy są dobrze pozaklejane, i każdy po kolei ciskała na śmietnisko, tak daleko jak tylko zdołała. Dyszała z wysiłku, ale była zadowolona, że udało jej się rzucić worki aż tak daleko. Wydawało się, że zostały połknięte przez setki podobnych, cuchnących opakowań.
Teraz wszystko w porządku, powiedziała do siebie. Otarła ręce o płaszcz. Wrócę do domu i będę czekać na Olivię.
Megan nie powiedziała Duncanowi ani bliźniaczkom o swoich poszukiwaniach. Nie była pewna; wiedziała tylko, że po godzinach ślęczenia nad listą domów wynajętych w ciągu ostatnich paru miesięcy i stwierdzania, które z nich wciąż są zajęte, ustaliła kilkanaście ewentualnych adresów. Następnie naniosła je na szczegółową mapę okolicy, nie bardzo jednak wiedziała co ma teraz z tym wszystkim zrobić. Po kolei odrzucała różne pomysły. Trudno jej było uwierzyć, że Olivia poda im sposób przekazania pieniędzy, że odda im zakładników, że tak właśnie się stanie. Ale im bardziej uparcie wmawiała to sobie, tym bardziej słabło jej przekonanie, że będzie właśnie tak.
Duncan czekał na nią w drzwiach frontowych. Odezwał się, zanim zdążyła zadać pytanie.
– Nie, jak dotąd nic. Ani słowa.
– Cholera – zaklęła Megan. – Jak myślisz, na co czekają? – Spojrzała na zegarek. – Jest już prawie czwarta. Niedługo zacznie się ściemniać. Myślisz, że chcą dokonać zamiany w nocy?
– Nie wiem. Może ona chce jeszcze trochę podrażnić się z nami. Jest sadystką. Pewnie uważa, że nasze oczekiwanie jest zabawne.
– Niech ją szlag.
– Wiem.
Megan przyszła do głowy niefortunna myśl:
– Myślisz, że ona wie? To znaczy, skąd ona może wiedzieć, że mamy pieniądze? Że jesteśmy gotowi?
– Powiedziała, że będzie wiedziała. Może obserwowała bank i widziała, jak wychodzę ostatniej nocy. A może będzie zgadywać. Zresztą nie ma różnicy – dzisiaj mija jej termin. My go dotrzymaliśmy.
Duncan chodził nerwowo. Megan patrzyła na niego.
– Myślisz… – zaczęła.
– Nie wiem.
– …że ona…
– Co? – przerwał Duncan. – Kto wie co jej chodzi po głowie? Wiem tylko tyle, że ona zaaranżuje w jakiś sposób odebranie pieniędzy, a ja zażądam, żeby oddała nam jednocześnie obu Tommych. Tylko tyle. Dalej nie jestem w stanie planować. Obrabowanie własnego banku wyczerpało już moje możliwości myślenia – dodał sarkastycznie. – A skoro już to zrobiłem, co mogę więcej? Musimy czekać!
Duncan powlókł się do kuchni, gdzie rozejrzał się bezradnie. Megan udała się za nim.
– Przepraszam – powiedziała.
Zacisnął pięści, po chwili rozluźnił je nieco.
– To nic. Niczyja wina. To ja przepraszam. Skinęła głową.
– Co my zrobiliśmy? – zapytała raptownie. Duncan na nią spojrzał zdziwiony.
– Co masz na myśli?
– Co zrobiliśmy? Czy straciliśmy wszystko? Pokiwał twierdząco głową.
– Nic. – Spojrzał na nią i roześmiał się. – To tylko pieniądze.
– Co ty…
– Właśnie. Tylko pieniądze. Spłacimy je, chociaż może pójdę do więzienia, ale to tylko pieniądze. W tym jednym Olivia od samego początku nie ma racji; myśli, że one wciąż są dla nas najważniejsze.
Duncan uśmiechnął się kwaśno i kontynuował:
– …Ale pozwólmy jej tak myśleć. Że to, co się dla nas liczy, to tylko pieniądze, samochody, posiadłości, giełda i tak dalej. Wtedy wszystko będzie wyglądać prościej, naprawdę. Niech tylko oni wrócą. Wyniesiemy się stąd.
Megan przytaknęła.
– I tak wszystko się zmieni – skonstatował Duncan. – Uświadomiłem to sobie wychodząc z banku. Nie jesteśmy tacy sami, jak w sześćdziesiątym ósmym ani w osiemdziesiątym szóstym. Jesteśmy innymi ludźmi. Jeśli tylko uda nam się odzyskać rodzinę, to myślę, że wszystko się dobrze ułoży.
Megan spojrzała na niego.
– Nie wierzysz mi? – zapytał. Pokręciła głową. Uśmiechnął się.
– Cóż, ja też sobie nie wierzę. Usiedli oboje przy kuchennym stole.
– Czy to nie zabawne wygadywać kompletne niedorzeczności i czuć się dzięki temu i lepiej, i gorzej zarazem? – Przez chwilę Duncan ukrył twarz w dłoniach, jakby chowając się przed czymś, i Megan przypomniała sobie, jak zakrywał oczy bawiąc się w chowanego najpierw z bliźniaczkami, potem z Tommym, cierpliwie, całymi godzinami. Do jej oczu napłynęły łzy.
Duncan podniósł głowę.
– Ostatniej nocy, w banku, czułem się jak we śnie. Byłem sam. I to wpychanie pieniędzy do teczki… – Odchylił się na krześle spoglądając w górę. – Czułem się tak, jakby coś pękło we mnie. Pękło na pół. – Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad swoimi słowami, po czym dodał: – Pewnie powinienem wygłosić teraz mowę o poświęceniu, zmienności, obowiązku, miłości i innych bzdurach. Ale nie jestem w stanie. Chcę tylko, żeby zadzwonił telefon.
Megan nie odezwała się. Siedzieli oboje w milczeniu, wpatrzeni w telefon, spoglądając od czasu do czasu w okno, w gasnące szybko światło dnia. Razem z nim w mrok zapadały ich nadzieje.
Olivia Barrow spojrzała na sędziego Pearsona i jego wnuka.
– Powinnam przeprosić was i powiedzieć, że żałuję, że musiałam to zrobić – odezwała się – ale wiem, że mi nie uwierzycie, więc nie powiem tego.
Sędzia patrzył na nią bez słowa. Ręce związane miał sznurem, który oplatał także jego kostki. Czuł, jak jego mięśnie i stawy stają się z każdą minutą coraz bardziej zesztywniałe. Tommy siedział obok skrępowany w podobny sposób.
Olivia wyciągnęła rolkę białej klejącej taśmy.
– To na pana usta, sędzio.
– Całkiem niepotrzebnie – powiedział szybko, chyba trochę za szybko. Natychmiast zapragnął cofnąć swoje słowa.
Olivia odcięła z rolki dwudziestocentymetrowy pasek plastra. Ujęła go w palce i przybliżyła do własnych ust. Skrzywiła się.
– Cuchnie – stwierdziła. – I nieprzyjemnie się lepi.
– Jest całkiem zbędny. Będziemy spokojnie czekać. Olivia wyszczerzyła zęby.
– Tak? Daje pan słowo? Skinął głową.
– A ty, Tommy? Słowo honoru?
Tommy pokiwał głową, ale cofnął się przywierając mocno do dziadka.
– No dobrze – zgodziła się. – Widzicie? Wcale nie jestem takim potworem. – Zmięła taśmę w kulkę i rzuciła ją w róg pokoju. – Nie chciałabym, żebyście się udusili. Żebym po powrocie znalazła was tu nieżywych. W końcu jesteśmy prawie na finiszu. Wstyd byłoby zajść tak daleko i spieprzyć interes, prawda, sędzio?
Chrząknął coś ugodowo.
– Mówię zwłaszcza do ciebie, Tommy. Nie myśl, że zapomniałam o tych twoich szybkich nóżkach. W więzieniu zawsze było paru takich ludzi, w środku których tkwił taki króliczek. To dobre porównanie. To ktoś, w kim tkwi przemożna chęć ucieczki. Spojrzała na Tommy'ego. – Koniec z króliczkiem, dobrze?
– Dobrze – rzekł chłopiec. – Obiecuję. Uśmiechnęła się.
– A ja ci nie wierzę ani trochę. – I dalej uśmiechała się. – No cóż, nie spieprzcie tego. Pomyślcie tylko. Już prawie jesteście w domu.
– Chce pani powiedzieć, że jedzie pani po te cholerne pieniądze, i że możemy wrócić do domu?
– Mniej więcej, sędzio. Jeszcze tylko mamy dla Duncana parę poprzeczek i kończymy nasze przedstawienie. Jak tam Tommy? Trochę lepiej?
– Ja chcę do domu – odpowiedział tylko. Jej fałszywy uśmieszek nagle zniknął.
– Ty mały skunksie, okazałeś to wystarczająco jasno.
Chłopca przeszył dreszcz, jednak Olivia szybko przywdziała znowu swoją maskę i zerkając na zegarek oznajmiła:
– Cóż, czas ruszać. A wy, chłopcy, macie tu siedzieć grzecznie i cicho, póki nie wrócimy, żeby się z wami pożegnać, dobra?
Sędzia nie odezwał się. Tommy tylko na nią spojrzał. Ona wcale tak nie myśli, przemknęło mu przez głowę. Szeroko otwarte oczy utkwił w Olivii i zauważył, że ona, jakby przygwożdżona siłą jego wzroku, zamarła na moment zaskoczona.
Odwróciła się, zeszła na dół po schodkach i trzasnęła drzwiami. Przekręciła klucz w zamku i dwukrotnie sprawdziła, czy dobrze zamknęła drzwi. Przez krótką chwilę pozwoliła, żeby wypełniła ją niepokojąca złość. Pomyślała o iskierce nadziei, jaka przemknęła przez twarz sędziego. On jest mój, niemal od samego początku. Zawsze wiem, co on powie, co zrobi. Ale chłopak… Ten potrafi przejrzeć każde moje kłamstwo. Ta cała niewinność to największe niebezpieczeństwo.
Podniosła z podłogi małą, podręczną torbę i zajrzała do środka: rewolwer, lornetka z noktowizorem, kompas. Wrzuciła jeszcze rolkę białej taśmy. Olivia spojrzała na obu mężczyzn.
– Uzbrojeni i niebezpieczni – podkreśliła.
Uśmiechnęli się, po czym wyprowadziła ich na nasilające się zimno.
– Czas na przedstawienie – stwierdziła. Z ociąganiem ruszyli za nią.
Kiedy zadzwonił telefon, oboje poczuli, jakby przeszył ich prąd elektryczny. Jednocześnie sięgnęli po słuchawkę, lecz Megan natychmiast cofnęła rękę pozwalając odezwać się Duncanowi.
Przyłożył słuchawkę do ucha i powiedział:
– Słucham?
– Halo, Duncan – odezwała się Olivia.
– Halo, Olivia – odpowiedział.
– Masz pieniądze?
– Tak.
– Czy ktoś wie o tym?
– Nie.
– Chyba nie byłeś idiotą i nie zawiadomiłeś glin, co?
– Dobrze znasz odpowiedź na to pytanie.
– W porządku. Dobrze się spisałeś, Duncan. A więc jesteśmy gotowi do następnego kroku. Do przejścia na wyższy poziom, że tak powiem. – Wydała z siebie urywany śmieszek.
– Słuchaj, Olivio, do cholery. Mam pieniądze. Dużo pieniędzy. Teraz masz mi oddać mojego chłopca. I sędziego. Dam ci pieniądze dopiero wtedy, gdy oni będą bezpieczni.
Przez chwilę Olivia milczała. Stała w restauracji Burger Kinga, na skraju tego samego supermarketu, który poprzedniego dnia odwiedził Duncan. Ramon i Bill siedzieli przy stoliku obok nad filiżankami kawy. Przed Billem leżała resztka hamburgera.
– Nie próbuj mi rozkazywać, Duncan. Zrobisz, co ci powiem, to ich odzyskasz. Zakładając, że masz wystarczająco dużo zielonych.
– Słuchaj, jest tego więcej niż…
– Niech to będzie niespodzianką – przerwała mu Olivia.
– Jestem już zmęczony tą zabawą, Olivio.
– Naprawdę? Popatrz, a ja nie, a to właśnie ja jestem jedyną osobą, której zdanie się tu Uczy.
– Ostrzegam cię. Posuwasz się trochę za daleko. – Kiedy tylko to powiedział, uświadomił sobie jak puste i nic nie znaczące są jego słowa. Poczuł się bezsilnie i głupio. Olivia zareagowała krótkim śmiechem.
– Ostre słowa. Ale ja tak nie uważam. W każdym razie w tej grze ja mam asy.
Na chwilę oboje zamilkli. Wreszcie Duncan przerwał tę ciszę. Irytacja przyćmiewała jego umysł, słychać było rozdrażnienie w jego w głosie:
– No więc, co teraz?
– O właśnie, to już brzmi lepiej. Spójrz na swój zegarek, Duncan.
– Jest tuż przed czwartą.
– Lepiej jest być bardziej dokładnym. Spojrzał znowu.
– Za trzy minuty czwarta.
– Dobrze – powiedziała. – A teraz przejdźmy do najważniejszego. Znasz budkę telefoniczną na East Pleasant Street, przed Simth's Drugs? Powinieneś, przecież tam realizowałeś swoje recepty.
Po chwili zastanowienia Duncan odparł:
– Tak, chyba tak.
– Świetnie. Będzie tak, jak to pokazują w telewizji. Trzecia kabina od muru. Masz tam być pięć po czwartej. I zupełnie sam, pamiętaj. Cześć.
– Co!
– Lepiej pospiesz się, sukinsynu. I rób, co ci powiedziano. Dokładnie to, co ci powiedziano, Duncan, bo w przeciwnym wypadku ze wszystkim koniec. Przedwczesny. Czy mam wyłuszczyć ci sprawę jeszcze jaśniej?
– Nie.
– Grzeczny Duncan. Straciłeś już trzydzieści sekund.
Olivia odwiesiła telefon. Odwróciła się do dwóch mężczyzn przy stoliku.
– Idziemy – powiedziała. – On już jest w drodze.
Duncan rzucił telefon i chwycił neseser z pieniędzmi. Megan patrzyła przerażona:
– I co?
– Mam pięć minut, żeby dostać się do budki telefonicznej w mieście. Karen i Lauren weszły do pokoju, kiedy telefon zadzwonił.
– Jedziemy z tobą – oświadczyła Karen. Stała w drzwiach, lecz Duncan przemknął obok niej sprzeciwiając się:
– Nie ma mowy.
Chwycił płaszcz z wieszaka w korytarzu.
– Ktoś powinien jechać z tobą – zaczęła Megan, ale przerwał jej, walcząc z rękawami płaszcza.
– Nie, nie. Jadę sam – zrobię to sam.
– Pojedziemy za tobą – upierała się Lauren. – Naszym autem.
– Nie! – krzyknął Duncan. – Jadę sam! Kazała, żebym był sam.
– A co z nami? – krzyczała Megan.
– Nie wiem. Po prostu czekajcie tu. Błagam, na Boga, zejdźcie mi z drogi. – Wypadł przez drzwi. Trzy kobiety stały i patrzyły, jak wskoczył do samochodu i wyrwał do przodu.
– O Boże – powiedziała Megan patrząc, jak z piskiem opon śmignął ulicą. – Co myśmy zrobili?
– Co teraz będzie, mamo? – zapytała Karen.
– Nie wiem. Po prostu nie wiem.
Obróciła się do bliźniaczek z niewyraźnym półuśmiechem otuchy, chociaż wiedziała, że nie uwierzą jej. Weszły z powrotem do domu. Megan cisnęły się na usta różne słowa, ale nie wypowiedziała żadnego z nich, zdając sobie sprawę, że każde będzie brzmiało jeszcze głupiej niż następne. Przez jedną, straszliwą sekundę przemknęła jej myśl, że nie zobaczy więcej żadnego ze swych mężczyzn, ale odepchnęła ją, zanim zaczęło jej się robić niedobrze. Z wdzięcznością przyjęła z rąk Lauren filiżankę gorącej herbaty, licząc, że jej ciepło rozgrzeje ją od środka i usunie chłód, który zaczynał panoszyć się w niej nieustępliwie.
Duncan nie patrzył na zegarek, wiedział jednak, że jego czas chyba upłynął. Samochód skierował na tyły przystanku autobusowego, modląc się, by żaden z lokalnych policjantów nie nakrył go na przejeżdżaniu przez chodnik. Kiedy był już blisko budki, usłyszał dźwięk telefonu i rzucił się do przodu sięgając po słuchawkę.
– Tak…
– Hej, Duncan! Dobrze się spisałeś – odezwała się Olivia. – Nie sądziłam, że ci się uda.
Razem z obydwoma mężczyznami udała się do środka supermarketu. Telefony były tam porozmieszczane w kilku różnych miejscach.
– Co teraz, do diabła? – zapytał Duncan.
– Niecierpliwy, co?
– Oddaj mi mojego chłopca.
– W porządku. Na innym końcu miasta, przed Stop and Shop. To tam, gdzie Megan robi zakupy. Masz osiem minut. Ale, Duncan…
– Tak!
– Najpierw sięgnij pod telefon, na dół kabiny, i weź co tam znajdziesz. Odwiesiła słuchawkę i sprawdziła godzinę.
Nisko, pod telefonem, był przyklejony jakiś przedmiot. Duncan rozerwał opakowanie. Był to kompas. Wsunął go do kieszeni i rzucił się do samochodu.
Nie myślał o niczym poza synem i szybkością. Przejechał na żółtym świetle, omal nie zderzył się z samochodem nadjeżdżającym z boku, głośno zatrąbił. Kiedy wjeżdżał na parking koło sklepu, czuł że krople potu występują mu na czoło. Zobaczył kabinę telefoniczną i wcisnął hamulce. Pobiegł do budki. Nad wejściem do sklepu wisiała lampa rzucająca mdłe światło. Okolica wydawała się szara i wyludniona.
Telefon milczał.
Duncan spojrzał na zegarek. Siedem minut, stwierdził. Z pewnością dojazd tu zajął mi nie więcej niż siedem minut. Czekał. Patrzył, jak wskazówka osiąga ósmą minutę i chwycił słuchawkę.
Telefon milczał nadal.
Trzęsącą się ręką odwiesił słuchawkę na miejsce.
Zadzwoń, cholera, myślał.
Żadnego dźwięku.
Zaczęła go ogarniać panika. Serce zaczęło mu się kurczyć. Jak oszalały rozglądał się dokoła, przypuszczając, że może pomylił kabiny. Nie widział jednak żadnej innej w pobliżu. Spojrzał na zegarek.
Dziewięć minut.
O mój Boże, myślał, co się stało?
Zdawał sobie sprawę z tego, że jest zimno i że zapadają ciemności. Było tak, jakby został pochwycony w ostatnim świetle dnia, podczas gdy Olivia kryła się w cieniu. Popatrzył dookoła błędnym wzrokiem. Otaczające go miasto wydawało mu się zniekształcone, patrzył na setki znanych mu miejsc, jakby widział je po raz pierwszy.
Dziesięć minut.
– Tommy! – wołał w duchu z rozpaczą.
Wreszcie telefon zadzwonił. Przytknął słuchawkę do ucha.
– Hej, chciałam ci dać trochę luzu, na ruch uliczny itepe – powiedziała Olivia uprzejmie.
Duncan zagryzł wargi.
– Wiesz, że cię obserwujemy, Duncan? Że mamy cię cały czas na oku? Na tym polega ten mały pokaz tresury. Sprawdzać, czy wykonujesz polecenia. A wiem, że nie zawsze. Inaczej było osiemnaście łat temu.
– Gdzie teraz?
– Hurtownia Harris Farm przy autostradzie 9. To ponad dziewięć kilometrów stąd, Duncan. Wiem, że znasz to miejsce. Lubisz tam kupować sadzonki i choinki na Boże Narodzenie. Nawóz pod krzewy. Lubisz pracować w ogrodzie, prawda? Dobrze wiesz, gdzie teraz pojedziesz. A tak, rzeczywiście, cóż, co powiesz na sześć minut? Telefon jest na wprost wejścia, zresztą sam wiesz.
Pobiegł do samochodu.
Kiedy zobaczył hurtownię, przeciął szosę i wjechał pełnym gazem na parking. Sześć minut, myślał. Sześć minut minęło. Gwałtownie wcisnął hamulec, wyskoczył zza kierownicy i zatrzymał się jak wryty: automat był zajęty przez jakąś kobietę.
Kiedy podbiegł do kabiny, spojrzała i poinformowała go:
– Już kończę.
– To pilna sprawa – poprosił Duncan.
Była to kobieta w średnim wieku. Miała na sobie ciepłą parkę.
– Słuchaj mamo, mam pewien problem. Jak tylko skończymy rozmawiać zrobię zakupy w spożywczym i wpadnę po dzieci.
– Proszę – nalegał Duncan. Popatrzył na zegarek. Kobieta rzuciła mu piorunujące spojrzenie.
– Ktoś tu koniecznie musi zadzwonić. Będę u ciebie tak szybko, jak się da. Duncan wyciągnął rękę do słuchawki.
– Odwieś ją! – krzyknął.
– Będę pamiętać o brokułach – powiedziała.
Duncan wyrwał jej z ręki słuchawkę i trzasnął na widełki. Kobieta cofnęła się o krok.
– Powinnam zadzwonić na policję! – oburzała się. – Ty chamski draniu! Duncan odwrócił się do niej plecami. Słysząc jej kroki na żwirowanym podjeździe wpatrywał się w telefon. Kiedy zadzwonił, z ulgą podniósł słuchawkę.
– Olivia? To nie moja wina, ktoś rozmawiał przez telefon i… Przepraszam – powiedział.
Roześmiała się.
– Już blisko, matematyk. Całkiem blisko. Rzeczywiście, nie spodziewałam się usłyszeć, że numer jest zajęty. Komu by się chciało rozmawiać przez telefon na takim zimnie! No cóż, wzloty i upadki. A teraz powiedz, ile czasu jedzie się do Leverett?
– Dwadzieścia minut.
– Dobrze. Przy drodze prowadzącej do centrum miasta, na prawo obok stacji benzynowej znajduje się sklep 7 – 11. Telefon jest tuż przed wejściem. Dwadzieścia minut.
Duncan wdepnął gaz. W ciągu paru sekund wyjechał z Greenfield. Nagie pnie drzew wznoszące się ku niebu po obu stronach drogi rzucały paski cienia na jezdnię. Włączył reflektory, co rozproszyło nieco zapadające ciemności, czuł się jak samotny żeglarz. Do Leverett prowadziła kręta, dwupasmowa szosa. Jeździł tędy wiele razy, ale teraz wydała mu się ona dziwnie nie znana. Przez chwilę miał trudności z utrzymaniem się na swoim pasie; zaciskał ręce na kierownicy, lecz samochód wydawał się dryfować. Opuścił nieco szybę, zimne powietrze napełniło wnętrze auta. Wciąż jednak było mu gorąco, na karku, tam gdzie stykał się z kołnierzykiem kurtki, czuł wilgoć. Spojrzał na dłonie – były białe jak u ducha.
Stację benzynową i sklep tuż obok zauważył minutę przed czasem. Minął dystrybutory i podjechał pod budkę telefoniczną. Wyskoczył z auta i rzucił się do aparatu. Czekał zastanawiając się, co teraz będzie. Dotknął kompasu w kieszeni, wyobrażając sobie jednocześnie, że obserwuje go Olivia.
Ale telefon nie zadzwonił.
Jestem tu, mówił w duchu. Jestem tu.
Jazda uspokoiła trochę jego rozstrojone nerwy. Spojrzał na zegarek. Wszystko jak trzeba, cholera. Jestem tutaj.
Telefon milczał nadal.
Czekał, tak samo jak przedtem. Z początku myślał, że Olivia znowu się z nim bawi, więc nie przejmował się za bardzo. Jednak z upływem kolejnych minut jego niepokój wzrastał, przemieniał się w lęk, potem w lepki strach, w końcu osiągając stan paniki.
Telefon nadal milczał.
Nie miał pojęcia, co robić.
Tak jak poprzednio zaczął się zastanawiać, czy może pomylił lokalizację.
Wzrokiem powędrował po terenie stacji benzynowej. Spostrzegł inną budkę telefoniczną, usytuowaną przy drodze, między parkingiem przed sklepem a wjazdem na stację.
Ponownie popatrzył na telefon przed którym stał, który wciąż pozostawał przeraźliwie niemy.
Nie, uznał, powiedziała, że to ten.
Spojrzał na zegarek. Pięć minut po terminie.
Nie chciał myśleć o konsekwencjach. Wiedział, że Olivia coś szykuje, ale nie wiedział co. Próbował odgadnąć, ale w głowie miał pustkę.
Otaczała go szarość zmierzchu. Niebo ciemniało. Widział swój oddech, zmieniony w obłokach pary, jak dymek z papierosa.
Dziesięć minut po terminie.
Znowu popatrzył w kierunku drugiego telefonu.
Mówiła wyraźnie – stacja benzynowa.
Duncan obiegł ją wzrokiem. Było tam pusto, nie przejeżdżały żadne samochody ani ciężarówki, w powietrzu narastał spokój.
Czuł zimno. Wytężył słuch.
Dzwoni, pomyślał. W głowie zakręciło mu się ze strachu.
Zrobił parę kroków w kierunku stojącej samotnie budki telefonicznej. Przejeżdżający samochód zagłuszył tamten dźwięk, ale po chwili Duncan dał najpierw jeden, potem drugi krok do przodu i wtedy wyraźnie usłyszał ostry dźwięk dzwonka. Obejrzał się przez ramię na telefon obok sklepu. Walczył ze sobą, nie mógł się zdecydować.
Ruszył w kierunku budki.
Dzwonek telefonu brzmiał rozgłośnie w jego uszach.
Przyspieszył kroku. Zaczął biec.
Wtem zobaczył pracownika stacji, jak zmierza do aparatu. Nie! krzyknął w duchu. Nie!
Rzucił się sprintem przez parking.
Pracownik otworzył drzwi i podniósł słuchawkę, po czym zaczął dziwnym wzrokiem w nią się wpatrywać.
– Nie! – krzyknął Duncan. – To do mnie! Nie odwieszaj! Widział, jak mężczyzna ze zdziwieniem patrzy na telefon.
– Tutaj! Tutaj! Cholera, to do mnie! – wrzeszczał, pędząc ze wszystkich sił, dziko wymachując rękami.
Mężczyzna wychylił się z kabiny, patrząc na niego.
– Ty jesteś Duncan?
– Tak!
– Aha, niech mnie szlag. To do pana. Duncan chwycił słuchawkę.
– Tak. Tak! Już jestem! – Zatrzasnął drzwi tuż przed nosem zaskoczonego nieco pracownika stacji, który wzruszył ramionami i odszedł.
– Dobrze się spisałeś, Duncan. Nie sądziłam, że i tym razem ci się uda. Naprawdę… – powiedziała Olivia z udawanym uznaniem.
– Powiedziałaś przed 7 – 11!
– Hej, należy być trochę elastycznym.
– Powiedziałaś to i ja tam byłem.
– Duncan, Duncan, wycisz się. Chciałam tylko wiedzieć, czy jesteś tu, czy nie. – Zaśmiała się nieprzyjemnie. – Zadzwoniłabym za parę minut i na tamten numer. Ciekawa byłam, czy się domyślisz. – Zachichotała.
Duncan głęboko zaczerpnął powietrza. Próbował uspokoić się, ale nie był w stanie. Udało mu się tylko opanować drżenie w głosie.
– Co teraz? – spytał.
– Kierunek. Uważaj, powiem tylko raz. Gotowy?
– Nie… tak… podawaj.
– Gotowy?
Duncan znów głęboko wciągnął powietrze.
– Tak.
– Wyjmij kompas. Masz jechać sześć kilometrów sto pięćdziesiąt metrów na pomoc, potem cztery kilometry osiemset metrów na wschód. Na rozwidleniu jedź dwa kilometry trzydzieści metrów na północny wschód. Zatrzymaj samochód. Zobaczysz pole ciągnące się na zachód. Na polu znajdziesz pewien znak. Tam czekaj na dalsze instrukcje. Zapamiętałeś?
– Proszę, powtórz, Olivio.
– Duncan, Duncan, próbuję być wobec ciebie uczciwa, ale widzę, że nie doceniasz moich wysiłków. – Roześmiała się fałszywie. – No dobrze, powtórzę: sześć kilometrów sto pięćdziesiąt metrów na północ, cztery kilometry osiemset metrów na wschód, dwa kilometry trzydzieści metrów na pomocny wschód. Ruszaj, Duncan. W drogę.
Odwiesiła słuchawkę i zwróciła się do Billa Lewisa i Ramoną Gutierreza.
– Jak leming idący prosto do morza. Zdezorientowany, przerażony i ugodowy. Można by nawet powiedzieć, że już dojrzał. – Uśmiechnęła się. – Misja zakończona. Jedziemy.
Obaj byli tak zdenerwowani, że w odpowiedzi zdołali się tylko krzywo uśmiechnąć. Są słabi, uznała Olivia, z trudem opanowując niechęć. Czują, że pieniądze są blisko i o to im głównie chodzi. Źle. Nadal ich będę potrzebować. Niezbyt długo, ale jeszcze trochę. Szybko wyszła z supermarketu, a obaj mężczyźni przyspieszyli, by dotrzymać jej kroku.
Duncan wskoczył za kierownicę i wyzerował licznik na desce rozdzielczej. Dłońmi ścisnął skronie, próbując się uspokoić. Zupełnie jakby mnie wessał wir wodny. Czuł łomotanie serca. Spróbuj się pozbierać, powtarzał w myśli te słowa, jak magiczne zaklęcie. Sięgnął do kieszeni po kompas. Przez chwilę igła podskakiwała niezdecydowanie, po czym przyjęła właściwą pozycję, wskazując na boczną drogę. Wrzucił bieg i zaciskając wargi ruszył w drogę.
Przejechawszy kilometr znalazł się ponownie wśród gospodarstw rolnych. Jechał powoli, spoglądając na rozciągające się wzdłuż drogi staroświeckie farmy Nowej Anglii. Budynki mieszkalne zbudowane były z desek, pomalowanych na biało, wyszlifowanych przez czas i zimne wiatry; stajnie uginały się pod ciężarem lat i obowiązków. Ziemia miała kolor brunatny, a pnie drzew czarny. W zmierzchu widać było ich sterczące gałęzie. Świat wydał mu się nagle pierwotny i przerażający. Szosa wkrótce zmieniła się śliską żwirowaną drogę. Auto zaczęło tańczyć na wybojach. Samotnie przecinał pola i wzniesienia, jedynie od czasu do czasu spotykał jakiś ciągnik.
Pierwszy skręt zidentyfikował bez trudu. Jechał dalej, spoglądając cały czas na licznik. Kiedy dotarł do rozwidlenia, sprawdził kompas i udał się na północny wschód. Ogarnęło go podniecenie – przez głowę przemknęła mu myśl, że już niedługo zobaczy swego syna. Szybko jednak zwalczył złudną nadzieję i spojrzał znów na licznik. Półtora kilometra, tysiąc osiemset metrów, dwa kilometry trzydzieści metrów.
Zatrzymał się.
Dzień gasł. Niebo ciemniało, mrok gęstniał z każdą sekundą.
Wyszedł z samochodu i badawczo popatrzył na rozciągające się przed nim pole. Było ogrodzone kamiennym murkiem, sięgającym mu do pasa. Dalej, w odległości mniej więcej dziewięciuset metrów, rósł las. Pole rozciągało się w stronę drzew. Wdrapał się na murek i zeskoczył na drugą stronę.
Myślał teraz tylko o pieniądzach w teczce oraz o swym synu. Ruszył polem i od razu zapadł się po kostki w błocie. Z trudem wyciągnął stopę i ruszył dalej, walcząc z grząskim, śliskim gruntem. Czuł, jak wilgoć przesiąka mu do butów i skarpetek, ziębiąc stopy. Ziemię pokrywała cienka warstewka lodu, trzeszczącego pod jego stopami.
Potknął się upuścił teczkę, po czym wstał, by iść dalej przed siebie.
Czego właściwie szukam? myślał. Oczy miał szeroko otwarte, rozglądał się uważnie na wszystkie strony, usiłując dostrzec jakiś znak. Było już niemal całkiem ciemno, Duncana ogarniała rozpacz.
Wytężał siły. Obejrzał się do tyłu. Był już prawie w połowie drogi do lasu.
To musi być gdzieś tutaj.
Czuł, jak ziąb nocy przenika go do szpiku kości.
– Gdzie to jest? – krzyknął głośno. – Gdzie?
Brnął jeszcze jakieś dwadzieścia metrów i wtem zobaczył drewniany słupek wbity w ziemię. Wokół czubka namalowany był farbą fluorescencyjną pomarańczowy pasek.
– To tu – pomyślał i rzucił się do przodu, prawie padając na ziemię, by wreszcie dopaść znaku.
Wtedy zatrzymał się.
Stał w osłupieniu. Nie było żadnego znaku, żadnej informacji, żadnej wskazówki, że może to być coś więcej niż słupek na środku pola. Przez chwilę poczuł konsternację i ból niemal fizyczny.
Zaczerpnął powietrza. Przemoczone stopy zmarzły. Dygotał. Wydawało mu się, że ciepło mijającego dnia uchodzi w górę, gdzieś w pochmurne niebo.
– Kazała czekać na instrukcje – mówił sobie. – A więc dobrze, Olivio, poinstruuj mnie.
Cisza dzwoniła mu w uszach.
Pochylił się przy słupku i odetchnął powoli. Łzy, których już nie powstrzymywał, zaczęły mu płynąć po twarzy. Co się ze mną dzieje? zadawał sobie pytanie, ale nie był w stanie opanować się. Przecież jestem silny, przygotowany na wszystko – powtarzał sobie, ale na nic to się zdało. Morze ciemności pogłębiało tylko jego rozpacz, a wszelkie nadzieje się rozwiewały. Przycisnął teczkę do piersi, jakby była jego dzieckiem, zaczął kiwać się, w przód i w tył, próbując się rozgrzać, próbując wyobrazić sobie co zrobił źle, co ma robić dalej. Obraz syna wypełnił jego myśli, co jeszcze bardziej druzgotało mu serce. Z jego gardła wydobył się krótki szloch, stał tak nadal przy słupku, uświadamiając sobie, że nie jest w stanie nic wymyślić, ani zdecydować, co teraz robić.
Sto pięćdziesiąt metrów dalej, ukryta za drzewami, Olivia przyglądała mu się przez lornetkę. Przepełniała ją satysfakcja, drżała cała, ale bynajmniej nie z powodu zimna.
– Jak długo będziesz tu czekał? Jak długo będziesz tak stał w samym środku pustki? Całą noc będziesz tu czekał na syna? A może tylko parę minut? Na ile starczy ci cierpliwości? Czy wytrzymasz na tym zimnie? Czy wytrzymasz ból? Całkiem sam? Jak długo, Duncan? Osiemnaście lat! – wyszeptała. – Osiemnaście lat.
Patrzyła i czekała.
Po godzinie Duncan zrozumiał, że Olivia nie przyjdzie. Nie miał jednak siły odejść. Odczekał jeszcze godzinę, stracił czucie w nogach i przestraszył się, że nie będzie w stanie wydostać się z tego lodowego pola.
W końcu wyprostował się.
Przez chwilę kręciło mu się w głowie i chwiał się jak pijany.
Łzy na policzkach wyschły.
W sercu czuł pustkę.
Przepełniała go rozpacz.
Ruszył przez pole jak automat tam, gdzie pozostawił samochód. Chwile, kiedy pędził przez miasto, kiedy odnalazł to dziwne, puste miejsce, wydawały mu się teraz odległe o setki lat.
W pewnym momencie poślizgnął się i upadł na twarz. Przez chwilę leżał tak na wilgotnych grudach ziemi. Na wargach czuł krew. Potem podniósł się i starł z ubrania błoto. Wreszcie potykając się dotarł do muru, który z oddali wyglądał jak czarna fala pędząca mu naprzeciw. Przyciskając teczkę do piersi przedostał się na drugą stronę. Samochód stał jakieś trzydzieści metrów dalej, więc powłócząc nogami poszedł w jego kierunku.
Nie wiedział, co zrobi, gdy wróci do domu.
Kiedy otwierał drzwi samochodu i zapinał pasy, pomyślał: to cała Olivia. Musiała przecież sprawdzić, przekonać się, co zrobię. Czuł wielką pustkę w sercu.
Zapalił silnik i włączył bieg. Nie wiedział, co powie Megan i bliźniaczkom. Zakręcił niemal w miejscu, myśląc: muszę się stąd wydostać. Powoli ruszył w drogę powrotną.
Wątpię, czy zadzwoni dzisiaj. Albo jutro. Próbował wyobrazić sobie, co wymyśli Olivia, żeby odebrać pieniądze, ale nie przychodził mu do głowy żaden scenariusz. Tym razem to ja będę nalegał, ja zażądam, żeby wreszcie zrobić wymianę; Tommy za pieniądze. Może, mimo wszystko, ona zmierzała do tego, lecz teraz w to wątpił.
Zbliżając się do rozwidlenia dróg zwolnił. Pomyślał o tym, jaki zawód przeżyje Megan i próbował coś wymyślić, by złagodzić jej rozpacz. Nie wiedział, co pomyślą Karen i Lauren. Będą się czuły jak przepuszczone przez wyżymaczkę. Muszę coś dla nich zrobić. Westchnął i zaczął skręcać w lewo, starając się nie pomylić kierunku, wyrwać się ze stanu odrętwienia.
I wtedy głośno krzyknął. Reflektory oślepiły go raptownie. Ostro skręcił kierownicą, by uniknąć zderzenia z samochodem, który wyłonił się z ciemności jak widmo i sunął prosto na niego. Usłyszał dźwięk silnika i szurgotanie opon na sypkim żwirze, gdy auto runęło na niego. Gwałtownie wcisnął pedał gazu. Zarzuciło go, zakręciło, wreszcie zdołał się zatrzymać.
Uniósł ręce, próbując osłonić się przed światłem, które zalało mu przednią szybę. I wtedy ktoś otworzył gwałtownie drzwi.
Obrócił się na siedzeniu i zobaczył Olivię.
Dźgnęła go rewolwerem w twarz i odciągnęła kurek z przyprawiającym o mdłości trzaskiem, który sprawił że go zemdliło.
– Forsa, Duncan. Dawaj forsę.
Z trudem wydobył z siebie dwa słowa:
– Mój chłopiec…
– Dawaj pieniądze albo zabiję cię na miejscu.
– Oddaj mojego chłopca – powtarzał drżącym głosem.
– Zabij go! – krzyknął ktoś w ciemnościach. – Zabij tę Świnię! Duncan chwycił teczkę.
Głos Olivii był całkowicie spokojny.
– Pomyśl, Duncan. Weź się w garść. Chcesz tu zginąć, chcesz, żeby wszystko się skończyło i żeby oni nigdy nie wrócili do domu? Możesz walczyć ze mną, stawiać opór i zginąć, a wtedy wszystko będzie na nic, prawda? Daj mi pieniądze, po prostu daj mi je, a uratujesz życie. To jest twoja jedyna szansa. I to jest jedyna szansa chłopca.
Inny głos dobiegł nagle z ciemności:
– No dalej, Olivia, pospiesz się!
Duncan rozpoznał go – to był Bill Lewis. Wbijał wzrok w ciemność, usiłując go wypatrzyć.
– Rozwal skurwiela! – nalegał ten pierwszy.
– Duncan, rusz mózgiem – mówiła Olivia spokojnie. Nie starała się wyrwać mu teczki, wskazywała tylko na nią z premedytacją. – Po prostu mi ją podaj. Nie widzisz, że gdybym chciała, sama bym ją wzięła?
Podał jej teczkę, a ona rzuciła ją za siebie, trzymając go cały czas na muszce.
– Dobrze – wyszeptała. – Mądrze, Duncan.
Sięgnęła mu przed twarzą i wyciągnęła kluczyki ze stacyjki.
– Zostawię je na drodze, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, tam gdzie zobaczysz światła hamowania. Będą na samym środku drogi i na pewno je znajdziesz, jeśli się postarasz.
– A Tommy… – jęczał Duncan.
– Przeliczę pieniądze i skontaktuję się. Zachowaj spokój, Duncan. To już prawie koniec. Jak dotąd nikt nie zginął. I wcale nie musi tak się stać. Pomyśl o tym. Pomyśl usilnie. Nikt nie musi zginąć… – Wyraźnie zaakcentowała to słowo "musi". I szepnęła po chwili wahania: – A może…
Cofnęła się i podniosła teczkę. Duncan omal nie wypadł z samochodu próbując dosięgnąć jej. Obróciła się i przyłożyła mu pistolet do piersi.
– Takie są reguły gry, Duncan – rzekła.
Został tak, z wyciągniętymi ramionami, geście ni to błagania, ni to rozpaczy. Oli via szybko, z pogardliwym prychnięciem, odwróciła się i wróciła do samochodu. Reflektory, które oślepiły go, raptownie zgasły, ale silnik zawarczał i Duncan ledwo zdążył uskoczyć przed przejeżdżającym tuż obok samochodem. Odwrócił się i zobaczył, że auto zatrzymało się pięćdziesiąt metrów dalej. Tak jak go uprzedziła, mrugnęła światłami hamulców. Reflektory włączyła dopiero w miejscu, gdzie nie mógł odczytać numeru na tablicy rejestracyjnej, ani też zidentyfikować marki samochodu. Pełnym gazem odjechała w ciemność. Duncan rzucił się naprzód oddychając z trudem, ale samochód zniknął za rogiem i światła zniknęły. Stanął na moment, wpatrując się w bezkresną noc.
I wtedy, nie mając absolutnie nic innego do roboty, opadł na kolana i zaczął szukać swoich kluczyków.