Część szósta. ŚRODA PO POŁUDNIU

Po wyjściu Olivii Duncan siedział za swoim biurkiem jak przyrośnięty. Nie miał pojęcia, jak długo tkwił nieruchomo – pięć minut, piętnaście, pół godziny. Czas nagle przestał płynąć. Czuł się, jakby zapadł na jakąś tropikalną gorączkę – twarz go paliła, pot lał się z czoła, ręce dygotały mu jak w febrze.

Obrabować bank!

Stan oszołomienia, w jakim się znajdował, przerwał dźwięk telefonu. Patrzył przed siebie nierozumiejącym wzrokiem, jakby aparat przywoływał go do rzeczywistości. Wyciągnął rękę, ale zatrzymał się, pozwalając, żeby zabrzęczał jeszcze raz, jak rozzłoszczony komar. Wreszcie zmusił się, by podnieść słuchawkę.

– Słucham – powiedział bezosobowo.

– To ty, Duncan?!

– Tak – odpowiedział, jakby się budząc ze snu. – Megan? Co się stało?

– On tu był, Duncanie!

– Kto? O kim mówisz? Kto był u ciebie?

Podniósł się nagle zza biurka, poruszony niepokojem w głosie żony.

– Bill Lewis! Myślałam, że on nie żyje. On jej pomaga, Duncanie! Razem porwali Tommy'ego!

– Bill Lewis? – Duncan poczuł, że traci do reszty panowanie.

– Groził, że zabije Tommy'ego. Że zabije dziewczęta i ciebie, jeśli nie spełnimy ich żądań. Oni działają razem. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Prawie się nie zmienił, może tylko…

– Jesteś pewna, że to Lewis? Przecież wtedy zniknął.

– To był on. Przeraził mnie. Zachowywał się zupełnie inaczej niż wtedy…

– Jest razem z Olivia?

– Tak. Oni to razem wymyślili.

– Wielki Boże, i kto jeszcze?

– Nie wiem – zaszlochała.

– Bill Lewis to dzikus. – Duncan przypomniał go sobie siedzącego w kuchni w Lodi, celującego z nie naładowanej czterdziestkipiątki i pociągającego raz za razem za spust. Pamiętał szczęk zamka i kpiący śmiech, gdy przestraszony Duncan poderwał się na nogi i nawrzucał mu. – To psychopata i tchórz – powiedział bez zastanowienia. – Zastrzeliłby każdego, kto odwróciłby się do niego plecami.

– Nie, to niemożliwe, Duncanie. Był wtedy po prostu spięty, wszyscy byliśmy, ale nie był złym człowiekiem…

– Przecież powiedziałaś, że cię przeraził…

– Rzeczywiście. Przepraszam. Boże, sama już nie wiem co mówię.

– Czego chciał?

– Rozbił zdjęcie Tommy'ego. Powiedział, że go zabije.

– Nie przy Olivii. Przynajmniej tego nie musimy się obawiać. Zawsze trzymała go pod pantoflem. Robił tylko to, co chciała.

– Myślałam, że nie potrafię bać się jeszcze bardziej, ale myliłam się. Już nie wiem, co robić.

– Megan, weź się w garść. Gdzie są dziewczęta?

– Pojechały po mleko.

– Co takiego?!

– Koniecznie chciały wyjść, nie przypuszczałam, że… To było zanim on przyszedł.

Duncan odetchnął głęboko, żeby uspokoić łomotanie serca.

– Dobrze. Kiedy przyjadą, nie pozwalaj im nigdzie wychodzić, póki nie wrócę. Nie otwieraj drzwi nikomu, kogo nie znasz osobiście…

Urwał na myśl o własnej głupocie. W tym sęk, przecież znali swoich prześladowców osobiście.

– Czy wracasz już do domu? – zapytała Megan.

– Niedługo. Mam jeszcze coś do roboty…

– Co?!

Podniósł kopertę, którą zostawiła mu Olivia.

– Dostałem od niej pewną wiadomość. Muszę ją jeszcze rozgryźć. Zażądała tego. Nie wiem, o co chodzi i ile czasu mi to zajmie.

– Czy powiedziała ci, ile mamy zapłacić za powrót Tommy'ego do domu? Zamilkł na chwilę, usłyszawszy w głosie żony przerażenie.

– Coś w tym rodzaju. – Wyjaśnię ci, kiedy wrócę do domu. Pilnuj dziewcząt i trzymajcie się. Niedługo będę.

– Błagam cię, pospiesz się.

– Będę się spieszył.

Rozłączył się i wziął do ręki kopertę. Megan jest na granicy histerii, pomyślał. Nie miał pojęcia, co pocznie, jeśli żona załamie się nerwowo. Potrząsnął głową, niepewny, co będzie, jeśli i on straci głowę. Westchnął głęboko.

– No dobra, Olivio – powiedział głośno. – Zagram w tę twoją pieprzoną grę.

Ten akt odwagi przyszedł mu znacznie łatwiej teraz, kiedy jej już nie było i nie patrzyła mu prosto w oczy. Szkoda, że takie riposty zawsze przychodzą do głowy poniewczasie.

Otworzył kopertę i wysypał zawartość na biurko. Natychmiast zauważył fotografię Tommy'ego i sędziego Pearsona. Spojrzał w przerażone oczy syna, doznał uczucia, jakby ktoś przeszywał mu serce szpikulcem do lodu. Trzymał zdjęcie w drżących dłoniach, zmuszając się do uważnego studiowania. Zostało zrobione polaroidem. Sędzia trzymał przed sobą poranną gazetę. Zdjęcie nie różniło się wiele od innych, oglądanych tyle razy w dziennikach telewizyjnych. Próbował rozpoznać pomieszczenie, w którym byli przetrzymywani – wyglądało na strych, można było rozróżnić ciemne belki zbiegające się u szczytu.

Przynajmniej mają tam dość czysto ł sucho, pomyślał.

Zauważył koce i to nieco poprawiło mu nastrój. Doszukiwał się w twarzy sędziego oznak stresu i z ulgą dostrzegł jedynie grymas niechęci. Pozwolił sobie na chwilę buntu:

– Ty stary wymagający sukinsynu, daj im popalić.

Byłby szczęśliwy, gdyby sędzia pogonił im kota, oczywiście tylko słownie, z drugiej jednakże strony wiedział, jak może to być niebezpieczne, zważywszy na niestabilność emocjonalną Billa Lewisa. Bill zawsze śmiał się w nieodpowiednich momentach, czasem w kinie zalewał się łzami oglądając idiotycznie ckliwe sceny. Jego psychika falowała w rytm przypływów i odpływów.

Potarł dłonią czoło, jakby wygładzając zmarszczki. Przyjrzał się jeszcze raz Tommy'emu i spostrzegł, że chłopiec wygląda dość zdrowo i ma baczne spojrzenie. To podniosło go na duchu. Nie chciał widzieć smutku i wyrazu zagubienia na twarzy syna. Odetchnął głęboko, próbując przekazać swoje uczucia do pomieszczenia, gdzie trzymano zakładników – "Trzymaj się, Tommy, próbuję wam pomóc, zrobię, co tylko będę mógł. Wyciągnę was z tego".

Odłożył zdjęcie zastanawiając się, czy powinien pokazać je żonie. Następnie podniósł skrawek papieru, który wypadł z koperty. Był to wycinek z gazety, bez daty – nekrolog. Czytał go dwa razy, z rosnącą konsternacją:


ROBERT EDGAR MILLER, lat 39, zmarł 5 września, 1986 roku. Kochający mąż Marty, z domu Matthews, i ojciec dwóch synów, Frederica i Howarda. Pozostawił w głębokim żalu rodziców, pana i panią Miller z Lodi, swego wuja, R.L. Millera z Sacramento, brata Wallace'a z Chicago, dwie siostry oraz wielu krewnych. Uroczystości pogrzebowe odbędą się w kościele Our Mother of the Sacred Redemption w piątek, 8 września o godzinie pierwszej po południu. W południe trumna ze zwłokami zostanie wystawiona na widok publiczny w kościele. Rodzina zwraca się z prośbą o nieskładanie kwiatów lecz o datki na Centrum Weteranów Wietnamu Hrabstwa Orange. Obsługę zapewnia Dom Pogrzebowy Johnsona w Lodi, ulica Baker 1120.


Duncan nie miał pojęcia, kim był Robert Miller, ani co mogło łączyć go z Olivia, a już tym bardziej z nim samym. Zwrócił uwagę na fakt, że mężczyzna zmarł co najmniej dwa miesiące temu i że byli prawie rówieśnikami. Pochodził z Lodi, miasta, w którym mieszkał Duncan przed napadem na bank, ale niewiele mu to wyjaśniło. Domyślał się, że mężczyzna był weteranem z Wietnamu, ale poza tym nic nie wskazywało na jakieś konkretne powiązania z obecną sytuacją. Próbował skojarzyć to nazwisko ze znanymi sobie osobami. Wpatrywał się w wycinek zadając sobie pytania, kim on był i co miał z nim wspólnego? Jak umarł? I co był powodem jego śmierci? Z początku nie wiedział, jak rozpocząć poszukiwania. Następnie wziął słuchawkę, wybrał numer informacji w Kalifornii i otrzymał telefon domu pogrzebowego. Przez chwilę namyślał się, próbując wymyślić jakąś wiarygodną historyjkę, która usprawiedliwiałaby jego zainteresowanie. Czekając na połączenie, zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od osiemnastu lat dzwoni poza obręb stanu. Poczuł obawę, jakby ktoś z tonu jego głosu mógł odgadnąć, co stało się wtedy, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku, i jaki on miał w tym udział. Po drugim sygnale odezwał się kobiecy głos.

– Dom Pogrzebowy Johnsona, czym możemy służyć?

– Dzień dobry – powiedział Duncan – Nazywam się… Roger White i właśnie dowiedziałem się o pogrzebie, który państwo urządzaliście we wrześniu. Nie jestem pewien, czy to chodzi o mojego przyjaciela… Byłem dość długo za granicą i od dawna nie miałem z nim kontaktu – to naprawdę straszne…

– Jak brzmi nazwisko zmarłego? – przerwała mu kobieta.

– Robert Miller, to było…

– We wrześniu, teraz sobie przypominam. Mówi pan, że skąd się znacie?

– Z Wietnamu… – zaryzykował Duncan.

– Oczywiście, kolejny weteran. Chwileczkę, sprawdzę w aktach. Wydaje mi się, że nikogo nie aresztowano w tej sprawie.

– Policja?

– Owszem. Czyżby pan nie wiedział, że pan Miller został zamordowany?

– Skądże, pierwsze słyszę.

– Niezbyt dokładnie to sobie przypominam. Chodziło o rabunek. Proszę skontaktować się z Tedem Reece'em z miejscowej gazety. On o tym pisał.

Duncan zapisywał pospiesznie nazwisko, słysząc w słuchawce szelest kartek.

– Wiemy, że był w Wietnamie w Sto Pierwszej Dywizji Spadochronowej w latach sześćdziesiąt sześć do sześćdziesiąt siedem. Zdobył dwie Purpurowe Gwiazdy i jedną Brązową za męstwo w walce. Działał aktywnie w miejscowym "Klubie Łosi" a także w lokalnych drużynach futbolowych. Na pogrzebie było mnóstwo policjantów i wojskowych.

– Pogrzeb był taki okazały?

– Oczywiście, był bardzo popularną postacią. Miał wielu przyjaciół. Ten dziennikarz więcej panu opowie. Więc poznał pan pana Millera w Wietnamie?

– Tak – zełgał Duncan – rzeczywiście.

– Bardzo mi przykro – odpowiedziała kobieta.

Duncan odwiesił słuchawkę przerywając połączenie. Następnie wybrał numer redakcji i poprosił dziennikarza. Ciągle nie mógł zrozumieć, co w ten sposób usiłowała mu przekazać Olivia, nie widział też żadnego związku miedzy swoją sytuacją i zamordowanym mężczyzną.

– Słucham, tu Reece.

– Przepraszam pana – zaczął Duncan – nazywam się White, właśnie wróciłem do kraju po dłuższej nieobecności i dowiedziałem się, że zamordowano mojego starego przyjaciela. Personel w domu pogrzebowym poradził, żeby zwrócić się do pana po informacje w sprawie śmierci Roberta Millera.

– Chodzi o tego ochroniarza? – Tak.

– Więc się znaliście?

– Z wojny. Sto Pierwsza Spadochronowa.

– Rozumiem. Przykro mi, że tak się to skończyło…

– Co się stało?

– Miał chłop pecha. Dobrze, że nie było z nim żony i dzieciaków. Wyjechały na tydzień z miasta, by odpocząć przed szkołą, a on został sam w domu. Gliniarze uważają, że ktoś zapukał do jego drzwi, a on otworzył i wpuścił do środka napastników. Zmusili go do otwarcia sejfu i opróżnili go. Potem przeczesali dom. Facet miał piękną kolekcję broni, łącznie z automatyczną. O dziwo, miał na wszystko pozwolenie. Gliniarze twierdzą, że za każdą sztukę sprzedaną na czarnym rynku można dostać tysiące. Wygląda na to, że po dokonaniu rabunku skosili go serią z automatu we własnym domu. Cholerna jatka… Przepraszam.

– To nic – powiedział szybko Duncan – proszę mówić dalej.

– Niewiele mam do powiedzenia. Usiłował dostać się do biurka, gdzie miał schowany pistolet. Nie był typem faceta, który poddaje się bez walki, wszyscy mogą to potwierdzić. Napastnicy uciekli wkrótce po zabójstwie. Poza bronią ukradli jeszcze kilka inych przedmiotów, w tym rudą perukę jego żony. Wpadło im w ręce jakieś siedem tysięcy. Miller zawsze trzymał w domu grubszą gotówkę, co nie było zbyt mądre. Był jednym z szefów w firmie ochroniarskiej – doszedł do tego szczebel po szczeblu, od prostego dozorcy. Jego dom miał wymyślny system alarmowy. Ale elektronika nie jest warta funta kłaków, jeśli sam otwierasz drzwi mordercy. Właśnie to nie dawało spokoju policji. Czemu w ogóle otworzył drzwi.

– Może znał zabójcę?

– Tak sądzono, ale wszyscy podejrzani mają alibi. Facet był zresztą z tych, którzy są więcej warci dla rodziny żywi niż martwi. Nie miał też wykupionego jakieś szczególnie dużego ubezpieczenia.

– Więc nikt nic nie widział ani nie słyszał?

– Mieszkał w dzielnicy willowej, a tam domy są od siebie oddalone. Pewien policjant mówił mi, że broń, z której go zabili, prawie nie robi hałasu i dlatego nikt nic nie słyszał. Najwyżej cichy odgłos przypominający rozdzieranie płachty papieru. Była zresztą noc.

Duncan nie wiedział już, o co pytać. Wyobraźnia podsuwała mu obraz Olivii stojącej w drzwiach domu tego człowieka, czekającej cierpliwie na otwarcie i wpuszczenie do środka. Wiedział, że udałoby się jej to. Kto zresztą odmówiłby pomocy przystojnej, dobrze ubranej kobiecie w średnim wieku, nawet obcej. Wystarczyłby rzut oka przez wizjer i drzwi stawały otworem. Mieszkaniec mógłby jedynie zastanawiać się przez chwilę, co ją tu sprowadziło, i nie zaprzątać sobie tym więcej głowy.

Pozostawała jeszcze kwestia przyczyny tak późnej wizyty. Głos reportera sączył się ze słuchawki telefonicznej.

– …cholerna sprawa. Ma pan pojecie? Przez parę lat uchodzić z życiem spod ostrzału w Wietnamie, po powrocie do kraju oberwać podczas strzelaniny w banku, w końcu urządzić się na dobrej posadzie tylko po to, by jakiś pętak wyniuchał pieniądze i załatwił faceta na dobre. Ludzie w miasteczku poczuli się cholernie nieswojo, gdy sprzątnięto Millera. – Przekonali się, że może dotyczyć to każdego z nich.

– Przepraszam – wtrącił Duncan – co pan powiedział?

– Że to cholerna sprawa.

– A potem?

– Że facet wywija się śmierci w Wietnamie, a po powrocie do kraju obrywa w strzelaninie podczas napadu na bank…

– Ktoś napadł na bank?

– Przecież mówię, gdzieś w sześćdziesiątym ósmym. Dużo się wtedy o tym pisało. Banda zwariowanych hippisów dokonała napadu – zginęło dwóch strażników, a Miller otrzymał postrzał w nogę. Tamci też zresztą nieźle oberwali. Miller otrzymał od gubernatora medal za odwagę.

– Już sobie przypominam – powiedział Duncan.

– Pewnie. Reportaż na co najmniej dziesięć minut. W tych czasach nie brakowało tematów, jeden mocniejszy od drugiego.

– Pamiętam – rzekł Duncan.

Skulił się czując mdłości. Przez chwilę bał się, że nie zdoła pohamować wymiotów.

– Wiem – powtarzał sobie w duchu – teraz wiem już wszystko. – Z trudem przełknął ślinę i spytał: – Czy policja ma podejrzanych?

– Jedynie teorie. Uważają, że to gang działający poza granicami San Francisco. Podobno doszło do kilku napaści na domostwa w ciągu paru ostatnich miesięcy. Ale ten Miller zajmował się ochroniarstwem i licho wie, na kogo mógł się napatoczyć, wykonując swoją pracę. Trzeba też pamiętać, że tu jest Kalifornia – tu wszystko może się zdarzyć.

– Dziękuję panu – wykrztusił Duncan słabym głosem.

– Czy wie pan coś, co mogłoby pomóc policji? Firma zamordowanego wyznaczyła dwadzieścia tysięcy dolarów nagrody.

Ale Duncan już nie słuchał.

Usiadł w fotelu. Kim był Robert Miller – człowiekiem, który zabił Emily Lewis przed bankiem na ulicy w Lodi w 1968 roku.

Teraz już wiedział, czemu Miller zginał. Dosięgła go zemsta.


Sędzia Thomas Pearson uważnie obserwował wnuka.

Chłopiec stawał się mniej nerwowy, w miarę jak oswajał się z otoczeniem. Jednak na najmniejszy odgłos z dołu, który przedostawał się do ich ciemnego pomieszczenia, wzdrygał się. Widać było wyraźnie jak rosła jego frustracja, połączona z lękiem i reakcją na przymusową bezczynność. Czasem chłopiec chodził w kółko, po chwili zwijał się w kłębek na łóżku zastygając w pozycji embriona, to znów zrywał się i chodził. Wysiłki dziadka, by odwrócić jego uwagę, spełzały na niczym. Cały ranek spędzili samotnie, skazani na swoje towarzystwo, myśląc co się stanie. Gdy później Olivia zrobiła im zdjęcia, ożywili się, ale przez całe popołudnie trwali w martwej ciszy. Sędzia zastanawiał się wielokrotnie, czy są w domu sami, ale nawet gdyby tak było, nie wiedział, co robić.

Rozejrzał się po strychu – diabelska pułapka – otoczony ścianami i przytłoczony odpowiedzialnością. Gdybym stracił Tommy'ego, nie mógłbym spojrzeć w twarz Duncanowi i Megan. To by mnie zabiło.

Spojrzał na zegarek i stwierdził, że kolacja się spóźnia. Pewnie już zapadła noc, pomyślał. Nasza druga noc. Na zewnątrz gęstnieją ciemności, niebo się zachmurzyło. Robi się coraz zimniej, dzień gaśnie szybko, wszystko kryje się w cieniach.

Skinął na Tommy'ego, by podszedł i usiadł przy nim, a następnie objął go ramieniem.

– Tak tu cicho, dziadku – powiedział chłopiec, jakby chcąc się upewnić. – Czasem zdaje mi się, że nikogo tu w ogóle nie ma.

– Wiem – odpowiedział sędzia – ale gdybyśmy spróbowali wywalić łóżkiem drzwi, przekonałbyś się, że oni są i pilnują nas.

– Jak długo będziemy musieli tu siedzieć?

– Już o to pytałeś. Nie wiem.

– Zgadnij.

– To do niczego nie prowadzi, Tommy.

– Proszę.

Czuł napięcie w głosie chłopca i nie mógł się zdecydować, czy powiedzieć prawdę, czy skłamać. To główny kłopot w wychowaniu dzieci, pomyślał. Nigdy nie można być do końca pewnym, czy prawda, prawda dorosłych uwolni je, czy przytłoczy. Mignęło mu wspomnienie wycieczki samochodowej, którą odbył wspólnie z żoną i dziećmi wiele lat temu. Megan miała wtedy tyle lat co Tommy. "Jak długo jeszcze?" – wypytywała w nieskończoność. – "Aż dojedziemy" – odpowiadał. – "Ale jak długo" – upierała się. – Długo. – Ale jak długo? W końcu po dwudziestu minutach postanowił: Powiem jej prawdę. – "Megan, zostały jeszcze dwie godziny, więc zajmij się czymś, popatrz przez okno, albo zagraj w coś z mamą, ale przestań wreszcie pytać – jak długo". Dziewczynka zaczęła krzyczeć: "Dwie godziny! Chcę do domu!" A on aż zgrzytnął zębami.

Ale to była jedynie maleńka prawda. A co z poważnymi sprawami? Na przykład, czy mamy jakieś szansę. Czy w ogóle przeżyjemy?

– Myślę, Tommy, że posiedzimy tu co najmniej jeszcze jeden dzień. Widział jak wargi chłopcu zadrżały.

Czemu? Chłopiec drżał.

– Myślę, że zażądali od twego taty pieniędzy, a on musi je zebrać, więc to potrwa trochę. Już ci tłumaczyłem.

Tommy pokiwał głową, ale trząsł się w dalszym ciągu.

– Chcę stąd iść – powiedział. Sędzia spostrzegł napływające do oczu łzy. – Chcę iść do domu – powtarzał coraz wyższym głosem, przerywanym łkaniem. – Chcę iść do domu, do domu, do domu…

Dziadek mocno objął go ramionami.

Lecz chłopiec, zamiast się uspokoić w ciepłym mocnym uścisku, nagle wybuchnął, odpychając sędziego.

– Chcę stąd iść! Chcę stąd iść! – wrzeszczał, tupiąc z wściekłości. Nagle zerwał się i podbiegł do drzwi strychu waląc w nie gołą dłonią jak w ogromny rezonujący bęben. – Chcę stąd iść!! – krzyczał przeraźliwie.

Sędzia podbiegł i schwycił go za ramiona. Próbował go odciągnąć, ale chłopiec był silniejszy.

Nie, tylko nie to, pomyślał sędzia. Tylko nie teraz, Tommy, nie teraz, błagam.

Chłopiec po raz drugi wyrwał się z objęć dziadka i rzucił się całym ciężarem na drzwi, które skrzypnęły pod naporem ciała dziecka.

– Wyjść, wyjść, wyjść!! Do domu!! – krzyczał Tommy.

Gdy sędzia próbował powstrzymać go po raz trzeci, Tommy rzucił się na niego z pięściami.

– Nie, nie, nie!! Do domu!!

Sędzia przewrócił się do tyłu zaskoczony nagłością ataku.

Boże, on już nie panuje nad sobą, pomyślał. A ja nie dam rady. Gdy następował jeden z tych jego ataków, trzeba było całej siły Duncana i Megan, żeby go powstrzymać. Nie poradzę sobie sam.

Tommy znów grzmocił pięściami w drzwi. Hałas zdawał się rozsadzać cały dom, wibrujący jak od ciosów olbrzyma.

Sędzia usłyszał tupot nóg po schodach. Boże, idą tu!

– Tommy, przestań, błagam cię, przestań – prosił, starając się bez rezultatu odciągnąć chłopca od drzwi.

– Puść mnie! Puszczaj! – wrzeszczało histerycznie dziecko.

– Tommy, to ja, twój dziadek… – Sędzia bezskutecznie próbował oderwać chłopca od drzwi. Zobaczył krew na jego dłoniach i ten widok przeraził go jeszcze bardziej. – Tommy – krzyczał – Tommy.

– Nie, nieeee!! – krzyczał Tommy czując na ramionach ręce dziadka.

Sędzia usłyszał dźwięk odsuwania rygla, chwycił chłopca i szarpnął go do tyłu z całej mocy.

Tommy wydał długi przeraźliwy krzyk, który rozbrzmiał echem w maleńkim pokoju i rozszedł się po całym domu.

Olivia Barrow i Bill Lewis wpadli do środka trzymając w pogotowiu broń – na ich twarzach malowało się zmieszanie a nawet ślad niepokoju. Stanęli wpatrując się w miotające się dziecko, w ramionach dziadka.

– Nie chcę, nie chcę! – krzyczał Tommy. – Puśćcie mnie, idźcie stąd!!

– Zamknij się! – wrzasnął Bill Lewis.

– Spokój! – zawtórowała Olivia.

Ale na Tommym nie robiło to żadnego wrażenia – oczy miał zamknięte, a ciało jakby wstrząsane prądem elektrycznym.

– Nie utrzymam go – krzyknął nagle sędzia, czując, że chłopiec wyślizguje mu się z rąk.

Bojąc się, że złamie ramię wnuka, wypuścił go z objęć. Tommy runął do drzwi, niepomny na dorosłych zagradzających mu drogę bronią.

– Jezu – wykrzyknął Bill Lewis, który aż cofnął się pod naporem wściekłego ataku dziecka.

Chłopiec ciągle wydawał z siebie przeciągły krzyk, unieruchomiony przez nową parę ramion. Walczył dziko rozdając ciosy i kopiąc z niesamowitą siłą.

– Zaraz go zastrzelę! – rozdarł się Bill Lewis do sędziego.

– To na nic – trzeba go tylko mocno trzymać!

– Nie ruszaj się – krzyknęła Olivia, kierując broń na sędziego.

– Rany, pomóżcie mi! – zawył Lewis. Runął na podłogę, bezskutecznie próbując powstrzymać Tommy'ego. Upuścił pistolet, gdy chłopiec rzucił się na niego z zębami. Broń zagrzechotała na podłodze. – Olivio, do cholery!

– Nie ruszać się – krzyknęła ponownie.

– Pieprzę cię! – ryknął sędzia, rzucając się na skłębioną parę na podłodze, pomagając Lewisowi okiełznać chłopca. Obaj chwycili mocno Tommy'ego za ręce i nogi, przygnietli go wspólnie do podłogi.

– Nie ruszać się – powtórzyła Olivia, ale tym razem rozkaz był nie na miejscu, bo wszyscy zastygli nieruchomo wytężając mięśnie.

Sędzia rozejrzał się i zauważył broń Billa Lewisa w zasięgu ręki. Boże, przemknęło mu przez myśl, pistolet.

Zawahał się. Po chwili jego ręka powoli zaczęła posuwać się do przodu. Wtedy usłyszał spokojny, równy, pewny głos Olivii, który po panującym hałasie zabrzmiał jak szept:

– Umrzesz, stary człowieku. Tylko spróbuj, a umrzesz. Sędzia przymknął oczy, myśląc ile jeszcze okazji zaprzepaści.

– Ale – powiedział głośno – o czym, do diabła, mówisz?

Bill Lewis, nieświadom tego, co zaszło między sędzią a Olivia, spojrzał na nich i wyszeptał:

– Sam bym go nie utrzymał. – Zagryzł wargi, gdy Tommy znów się szarpnął.

I nagle, ciało chłopca stało się bezwładne i zwiotczałe. – Rany! – wykrzyknął Bill. – Co, do diabła?! Zrobiłem mu krzywdę?

– Nie – odpowiedział sędzia, powoli się uspokajając. – To tylko coś w rodzaju omdlenia. Końcowe stadium ataku. Pomóżcie mi przenieść go na łóżko.

Oczy Tommy'ego były szeroko otwarte, oddech powolny i płytki.

– Rusz się – sędzia spojrzał na Olivię. – Nie stój na drodze. Zawahała się, potem pospiesznie przygotowała posłanie na jednej z prycz.

Czy nic mu nie będzie? – spytał Bill Lewis. – Dał nam nieźle popalić.

– Poczuje się lepiej, gdy wreszcie stąd wyjdzie. – Sędzia Pearson spojrzał na Olivię wskazując ją palcem. – Przynieś betadin i plastry – ma całe dłonie pokaleczone. Wiedziałaś o tym, prawda? Wszystko sobie zaplanowałaś, łącznie z możliwością wystąpienia u niego ataku.

– Wiedziałam, że jest dzieckiem specjalnej troski, ale to nie było zaplanowane… – zaczęła. Rzuciła mu złe spojrzenie. – Przykro mi, po prostu cholerny pech. Odtąd trzymanie go w ryzach to twoja działka.

– Zrobię, co będę mógł – warknął sędzia.

– Czy potrzeba mu jakichś lekarstw albo co? – spytał Lewis. – Możemy dostarczyć mu wszystko, co potrzebne… – Stał przy łóżku gapiąc się na chłopca.

– Może okryć go kocem? – zaproponował.

Dobrze – odparł sędzia, nie spuszczając wzroku z Olivii.

– Przyniosę – powiedział Lewis. – Rany, jeszcze czegoś takiego nie widziałem.

Olivia obrzuciła go wściekłym spojrzeniem.

– Przynieś apteczkę – powiedziała. – Opatrz dzieciaka.

Obróciła się na pięcie i wyszła, zostawiając przy łóżku chłopca sędziego, czekającego na powrót Billa Lewisa.

Ramon Gutierrez zaparkował przy trzeciej przecznicy licząc od domu Megan i Duncana i wyszedł w chłód nocy. Obciągnął kurtkę czując pierwszy zimowy powiew na skórze. Pomyślał o zimowych nocach Południowego Bronxu w czasach swojej młodości, gdy towarzyszyły mu zimno i nędza. To były znacznie gorsze czasy niż obecne, bo brakowało nadziei. Próbował przypomnieć sobie Puerto Rico i wyobrazić tropikalny żar, w jakim kąpała się wyspa, ale nie potrafił. Przybył do Stanów jako małe dziecko i wrócił na wyspę tylko jeden raz, już jako nastolatek, by odwiedzić wuja. Ruch niepodległościowy rozwijał się wtedy dość bujnie w gettach Nowego Jorku – przyłączył się do niego, najpierw z ciekawości, potem dopiero zdał sobie sprawę, że grając jakąś rolę polityczną, może zostać zaakceptowany przez grupę. Od dawna czuł się odrzucany – w dzieciństwie przez rodzinę, a później przez dalsze otoczenie – teraz został przyjemnie zaskoczony. Przyswoił w pełni polityczną retorykę ruchu nie przejmując się ani odrobinę jego ideami.

Szedł raźno w kierunku domu Megan i Duncana, mijając ciemne drzewa i jasno oświetlone domy, przypominały mu się obrazy z dawnego miejsca zamieszkania. Zawsze było tam zbyt gorąco lub zbyt zimno. Pamiętał pewnego młodego włóczęgę, który znalazł sobie legowisko w jednym z opuszczonych budynków na końcu ulicy. Pewnej nocy, gdy temperatura spadła gwałtownie a wiatr gwizdał w dziurach i szczelinach, zamarzł na śmierć. Ramon i paru innych chłopców znalazło go zesztywniałego, zwiniętego wokół rozbitej umywalki. Ciemna twarz lumpa zbielała, przypominając ziemię pokrytą szronem. Wyglądała jak maska na święto Halloween.

Potrząsnął głową.

Już nigdy tam nie wrócę.

Nigdy nie będę musiał, gdy to wszystko się wreszcie skończy.

Zatrzymał się, by przyjrzeć się wspaniałemu cadillacowi, następnie ruszył dalej, pomny ostrzeżenia Olivii, by zajął się jedynie ustaleniem, czy rodzina jest w domu i czy w pobliżu nie kręci się policja.

– To tylko przechadzka – powiedziała. – Masz zaparkować, wysiąść z wozu i zdecydowanie pójść do przodu, zrobić obchód, wrócić do samochodu, zrobić jeszcze jedną rundę i jechać do bazy na farmie.

Postanowił myśleć o forsie, jakby to mogło sprawić, że przestanie marznąć. Żałował, że Olivia nie pozwoliła mu zabrać ze sobą broni, rozumiał jednak jej zastrzeżenia. Szkoda, że nie mam przy sobie gnata, pomyślał.

Zastanawiał się, czy którakolwiek z osób, których sylwetki ukazywały się w oświetlonych oknach domów, była kiedykolwiek w więzieniu. Ale życie to również więzienie, pomyślał. Pobyt w Attice nie różnił się zbytnio od Południowego Bronxu. Tylko że w więzieniu zamki w celach były sprawne, a w domu nie.

Gdyby zamki w domu działały, być może nie trafiłbym do więzienia.

Wspomnienie tej chwili sprawiło, że omal nie stanął. Mówiła, że ma trzynaście lat. Skąd miał wiedzieć, że w rzeczywistości nie skończyła dziesięciu. Przez moment poczuł pod palcami drżenie gładkiej oliwkowej skóry. Nie wiedziałem, że jest opóźniona w rozwoju, myślał gniewnie, zresztą, jaka to różnica. Odegnał wspomnienie z pamięci, wymazując obraz matki wyrzucającej z siebie po hiszpańsku potok inwektyw i ojca odpinającego wojskowy pas i złowróżbnie owijającego go wokół pięści.

Wciągnął powietrze, chłód przeszył mu płuca jak nożem. Zatrzymał się na chwilę przed domem Megan i Duncana i spostrzegł sylwetki bliźniaczek na tle okna salonu. Nadpłynęła znajoma fala ciepła, serce biło mu szybciej – wyobraził sobie, że zaskoczył je w domu same. Olivia chce, żeby zapłacili, przypomniał sobie, a czy może być lepsza zapłata? Zadrżał, ale nie z zimna, i zacisnął palce. Popatrzył na oświetlony dom i pomyślał: A może umówię się z nią na randkę? Zanim to wszystko się skończy.

Omal nie roześmiał się na głos. Przecież wcale nie nienawidzę cię, rzekł do siebie. Chcę cię kochać za to, co od ciebie dostanę. Nienawidzę tylko tego, czym jesteś.

Bogaci twierdzą, że pieniądze to szczęście, ale się mylą. Przysparzają tylko strapienia. Oni myślą, że kupują sobie bezpieczeństwo, podczas gdy w rzeczywistości pieniądze sprowadzają na nich zagrożenie.

Jego myśli wypełniła postać Olivii. Gdy jeszcze byli w Kalifornii, dziesięć tygodni temu, siedziała na przednim fotelu samochodu, sprawdzając cierpliwie mechanizm pistoletu maszynowego, zanim zwróciła się do niego i Billa Lewisa.

– Uważajcie. Świnia otworzy drzwi. Zapukam, a on wyjrzy przez wizjer i otworzy. Będzie uprzejmy, chętny do pomocy i przyjazny i zaprosi mnie do środka. Dam wam znać, kiedy go załatwię. Nie wychodźcie wcześniej.

Był pełen podziwu i strachu zarazem, rozumiał, czemu chciała zabić tego mężczyznę, tylko wolał, by odbyło się to bez jego udziału. Ale Olivia nalegała – w ten sposób zawrzemy braterstwo krwi. Odtąd już na zawsze będziemy ze sobą związani. Ramon pamiętał, że zdecydowanie podeszła do wozu i podniosła dach, sugerując, że samochód uległ awarii. Następnie pomaszerowała prosto do domu ofiary i zadzwoniła do drzwi. Przemknęło mu przez myśl, czy mężczyzna, który pojawił się na chwilę w oświetlonym hallu, zdawał sobie sprawę, że na zewnątrz czeka na niego śmierć.

Wszystko wydarzyło się dokładnie tak, jak przepowiedziała.

Ramon znów spostrzegł sylwetki dziewcząt i jego marzenia raptownie przybrały inną postać.

– Zabawimy się – zamruczał. – Nigdy tego nie zapomnicie. Będzie to coś, czego w przyszłości nigdy nie zdradzicie swoim mężom. – Uśmiechnął się pod nosem. – Szkoda, że nie mam przy sobie noża.

Reflektory parkującego samochodu oświetliły nagle miejsce, w którym stał, i na moment ogarnęła go panika. Skoczył w głęboki cień i obserwował mijający go wóz.

Ma rację, pomyślał Ramon, we wszystkim. Choć to miasto nie zna uczucia trwogi – jest zdane na naszą łaskę.

Zaczął się oddalać od domu. Bliźniaczki zniknęły.

– Dobrej nocy, panienki – powiedział na głos. – Wkrótce się poznamy. Odszedł w noc, myśląc o pieniądzach, o tym jak dużo ich będzie. Dość, by pojechać przed siebie i zacząć od początku. Był ciekaw, czy Bill Lewis pojechałby razem z nim. Wątpił w to i zrobiło mu się na chwilę smutno. Będę włóczył się za Olivia, a ona nigdy nie pokocha mnie tak, jak ja mógłbym ją kochać. Ona będzie mnie jedynie wykorzystywać i wciąż na nowo łamać mi serce. Ta dziwka go otumaniła i nigdy nie wypuści ze swoich pazurów, a w końcu go zniszczy. Lepiej byłoby mu ze mną, powiedzmy w Meksyku, gdzie mógłbym uchodzić za krajowca i gdzie ze względu na powszechną nędzę bylibyśmy bogaczami. Żylibyśmy sobie jak królowie, nad brzegiem oceanu, gdzie zawsze jest ciepło i nawet noce są jasne. Ale on tego nie zrozumie – zdał sobie sprawę Ramon. To czysta przyjemność. U niego zaś jest wszystko splątane – przyjemność z winą – i to powoduje, że stał się ponury i porywczy. Ze mną tak nie jest, stwierdził dumnie. Ja jestem wolny.

Wsunął dłonie w kieszenie kurtki i przycisnął je do krocza. Poszedł w noc, pełen różnych, powikłanych marzeń, których temperatura i barwa broniły go przed otaczającą ciemnością.


Tommy czuł dłoń dziadka ocierającą mu czoło, ale było to uczucie dochodzące z oddali, jakby nierealne. Wpatrzył się w sufit strychu i wyobraził sobie, że zniknął chowając się za wielką czarną przestrzenią, upstrzoną diamentowymi gwiazdami i obmytą miękkim światłem księżyca. Oczy miał otwarte i nieruchome, a w głowie kręciło mu się pod wpływem wizji – miał uczucie, że unosi się w przestwór nocnego nieba i lata swobodnie. Czuł na policzkach ciepły, przyjazny wiatr – było to tak, jakby zatonął we własnej pościeli. Unosząc się w niezmierzonych ciemnościach, słyszał wołanie matki i ojca, widział siostry przyzywające go do siebie. Wybuchnął śmiechem i pomachał im także, a potem popłynął pustką w ich kierunku. Lecz gdy tak do nich żeglował, poczuł, że wiatr się zmienia i nagle walczy z huraganem dmącym mu prosto w twarz, rwącym na nim ubranie, odrzucającym go od rodziny. Wyciągnął rękę, lecz ich postacie zaczęły się oddalać, zmniejszać, głosy słabły, aż zniknęli mu z oczu.

Wzdrygnął się i gwałtownie zaczerpnął powietrza.

I wtedy z oddali usłyszał głos dziadka.

– Tommy, Tommy, jestem tu, jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze, nie bój się, jestem tu.

Zadrżał i obrócił się do niego twarzą.

Ujrzał twarz Billa Lewisa, wychylającą się zza ramienia dziadka, ale tym razem nie przeraził się.

– Wraca do siebie – powiedział Lewis. – Rany, ale miałem stracha. Tommy wyciągnął rękę i ujął dłoń dziadka. Twarz Lewisa wykrzywiła się w uśmiechu.

– Jak tam, mały? Czujemy się lepiej? Tommy skinął głową.

– Potrzeba ci czegoś? Jesteś głodny? Może chcesz pić? Tommy ponownie skinął głową.

– Przygotowałem kolację. Zaraz podam.

Lewis zniknął z pola widzenia. Tommy spojrzał na dziadka.

– Już mi lepiej – powiedział. – Przepraszam, dziadku. Coś na mnie naszło.

– Nie przejmuj się tym – odparł sędzia.

– Bolą mnie dłonie.

– Pokaleczyłeś je, gdy waliłeś w drzwi.

– Naprawdę waliłem? Sędzia przytaknął.

Tommy uniósł ręce, by się im lepiej przyjrzeć.

– Nie jest tak źle – powiedział. – Są tylko trochę podrapane. Bill Lewis wszedł trzymając przed sobą tacę.

– Zrobiłem potrawkę. Wprawdzie z puszki, ale smakuje całkiem nieźle. Niestety, chłopcze, kiepski ze mnie kucharz. Ale przyniosłem też wodę mineralną. I aspirynę, na wypadek gdyby dłonie cię bolały.

– Dziękuję – odpowiedział Tommy. – Jestem już głodny.

– Pan też, sędzio, powinien podjeść. Zostanę i pomogę chłopcu, gdyby miał jakieś trudności.

Lewis usiadł na krawędzi łóżka, zajmując miejsce Pearsona. Sędzia patrzył chwilę, jak Tommy zmiata potrawkę i sam zabrał się do jedzenia. Zdał sobie nagle sprawę, że jest wściekle głodny i także zaczął pałaszować.

– Spokojnie, Tommy – odezwał się Lewis. – Jest jeszcze pieczywo i masło. I mam coś dla ciebie na deser. Masz ochotę na chrupki czekoladowe?

– Tak, dziękuję.

Tommy zastanawiał się przez chwilę.

– Nie wiem, jak się nazywasz – rzekł w końcu.

– Mów na mnie Bill.

– Dziękuję, Bill.

– Nie ma sprawy.

– Bill?

– Tak?

– Czy wiesz, kiedy wrócimy do domu? Sędzia zesztywniał, myśląc: Nie teraz! Ale Bill Lewis tylko się uśmiechnął.

– Masz już dosyć, co? Tommy przytaknął.

– Nie dziwię się. Kiedyś, wiele lat temu, musiałem spędzić w zamknięciu cały miesiąc. Bałem się wyjść, nawet poruszyć. To naprawdę było okropne.

– Czemu?

– Widzisz… – Lewis zawahał się, potem pomyślał: A co mi tam… – Byłem pewny, że gliny depczą mi po piętach – musiałem czekać, aż mi pomogą pewni ludzie. Byłem w podziemiu. Kapujesz, co to znaczy?

– Jak kret?

Lewis wybuchnął śmiechem.

– Niezupełnie. Po prostu ukrywałem się.

– Rozumiem – odparł Tommy – czy my też jesteśmy teraz w podziemiu?

– Coś w tym stylu.

– I złapali cię? – spytał Tommy. Lewis uśmiechnął się błyskając zębami.

– Nic z tego, zawsze ich wyprzedzałem o krok. Pewnie po jakimś czasie dali za wygraną. Tak przynajmniej sądziłem. Po paru latach przestałem się tym przejmować.

– Kiedy to było? – zapytał sędzia.

– W latach sześćdziesiątych – odpowiedział Lewis machinalnie.

– Może wszystko mu opowiesz? – zabrzmiał szorstki głos Olivii.

Jej głos rozbił powietrze jak taflę szkła, niszcząc chwilę spokoju, przywracając atmosferę napięcia. Stała w drzwiach, wpatrując się w Billa Lewisa, obracając w dłoni rewolwer.

Lewis zerwał się na nogi.

– Niczego nie wygadałem. Niczego, czego sami nie mogliby się domyślić.

– Jasne – odwarknęła. Lewis spojrzał na Tommy'ego.

– Głupio wyszło, mały.

– Nie szkodzi – odparł Tommy. – Dziękuję za kolację.

– Schowaj sobie chrupki na później.

– Dzięki.

Lewis zebrał nakrycia na tacę i przemknął obok Olivii, która obdarzyła go przenikliwym spojrzeniem. Sama pozostała w miejscu, wpatrując się w sędziego.

– To człowiek miotany emocjami – powiedziała po chwili. – Bardzo zmienny. Zdolny do niezwykłej delikatności w jednej chwili – przerwała – albo brutalnego gwałtu w drugiej. Proszę mieć na uwadze jego chwiejność psychiczną, kiedy będziecie z nim przebywać – nie chciałabym, żeby wydarzyło się coś nieprzyjemnego.

Sędzia Pearson skinął głową.

– Może powinnam następnym razem wysłać z jedzeniem Ramona. On bardzo lubi małe dzieci, sędzio. Wprawdzie nie w taki sposób, do jakiego jest pan przyzwyczajony.

Sędzia nie odezwał się słowem.

Olivia przeszła przez pokój i stanęła nad Tommym.

– Chłopcy w tym wieku są niezwykle rozbrajający – powiedziała. – Ubóstwia się ich albo dostaje szału ze złości.

– Czy ma pani dzieci? – spytał łagodnie sędzia. Gdybyś miała, rzekł do siebie w myśli, nigdy byś tak nie postąpiła z moim wnukiem.

Olivia roześmiała się.

– Ależ skąd. Więzienie nie jest najlepszym miejscem na rodzenie dzieci. Tam rodzą się jedynie plany ucieczek, nienawiść i żądza zemsty. To właśnie są moje dzieci.

– Jest pani bardzo zgorzkniała – powiedział sędzia.

– Oczywiście, że jestem. – Ponownie się roześmiała. – Mam ku temu doskonałe powody.

– Jakie?

– Teraz mnie pan wypytuje? – Uśmiechnęła się. Sędzia nie odpowiedział.

Olivia wzruszyła ramionami.

– Zresztą, czemu nie? – stwierdziła. – Czy nie zastanawiało pana, czemu nie próbowaliśmy się zamaskować?

– Rzeczywiście, od początku nie dawało mi to spokoju.

– Na pewno prowadził pan sprawy porwań czy wymuszeń, kiedy był pan czynny zawodowo.

– Owszem, chociaż takiej sprawy – nie.

– No właśnie, tego się spodziewałam. Widzi pan, tu właśnie tkwi sedno, jeden drobny szczegół, który umożliwia mi działanie.

– Nie rozumiem.

– Chodzi o pana córkę i zięcia. – Wahała się przez moment.

– Co pan wie o nich?

– Jak to co? Są moimi…

– Czy pan wie, co robili osiemnaście lat temu?

Sędzia Pearson zastanowił się – był wtedy rok 1968. Wtedy byłem młodszy i sprawniejszy. Moja żona żyła, martwiliśmy się o oboje. Nie mieliśmy pojęcia, czym się zajmują, jakie mają plany. Zresztą, nie zwierzyliby się nam. Byłem zbyt surowy i zasadniczy – mogliśmy tylko czekać. Na co? Trwała wojna, znienawidzona przez nas wszystkich. Wybuchały zamieszki, młodzi nosili długie włosy, buntowali się przeciw wszystkiemu, to była część ich życia. Ja prowadziłem sprawy sądowe, byłem częścią systemu, który chcieli obalić. Pamiętał liczne potyczki z Duncanem – argumenty, które niemal wywietrzały mu już z pamięci, wyblakły w ciągu miesięcy spokoju, gdy przenieśli się na Wybrzeże. Potem nastąpiła odmiana i wszystko się zmieniło. Pamiętał nieoczekiwany nocny powrót Megan i Duncana do Greenfield. Córka była wtedy w ciąży z bliźniaczkami. To było jak cud. Straciliśmy ich, a potem nagle powrócili do domu – wszystkie nasze troski rozwiały się w ciągu jednej nocy. Potrzebowali naszej pomocy, by zacząć nowe życie, właśnie tu, w Greenfield. Skończyły się szalone tyrady polityczne, oskarżenia systemu i zgniłego społeczeństwa. Nigdy nie zadawaliśmy pytań – cieszyliśmy się, że wrócili. A potem, gdy przyszły na świat bliźniaczki, wszystko jakby zaczęło się od nowa, znów byliśmy rodziną, wolną od gniewu i wyrzutów.

– Czy wie pan, co robili w 1968 roku? – powtórnie spytała Olivia, tym razem z większym naciskiem.

– Nie wiem, o co pani chodzi. Megan ukończyła szkołę plastyczną i pojechała do Kalifornii do Duncana, który robił magisterium w Berkeley. Po prostu mieszkali razem… pamiętam tylko tyle.

Olivia prychnęła.

– I nie zajmowali się polityką? – spytała sarkastycznie.

– Duncan był aktywistą w ruchu antywojennym, protestował przeciw poborowi do wojska. Działał w ruchu studenckim na uniwersytecie Kolumbia i pewnie brał udział w demonstracjach. O ile sobie przypominam, był luźno związany z grupą Weathermana. Ale wkrótce ich opuścił. Wyłączył się po powrocie na wschód.

Olivia przerwała mu gwałtowanie.

– Port Huron i Weatherman byli później.

– Nie wiedziałem. Zresztą, dla mnie to były tylko nazwy.

– Niech pan nie udaje głupiego.

– Nie wiedziałem, do licha. Co pani sugeruje?

– To było coś znacznie więcej niż luźne zaangażowanie – odparła Olivia, w której głosie zabrzmiał gniew. – Wszyscy byliśmy zaangażowani. A on nie opuścił ruchu, tak jak pan to przedstawia, nic podobnego.

– Więc co z tego?

– Udaje pan idiotę?

– Wcale nie! Nie zadawaliśmy pytań. Cieszyliśmy się z ich powrotu do domu.

– A oni biegali wtedy po górach Marin County z bronią, przygotowując się do wybuchu rewolucji. Uczyli się robić bomby i agitować. Tym właśnie się zajmowali.

Sędzia Pearson nie wiedział, co odpowiedzieć. Nagle poczuł, że wcale nie ma ochoty słuchać dalszego ciągu opowiadania Olivii.

– Tam się poznaliśmy. I sprawy toczyły się coraz szybciej. Byliśmy oddziałem rewolucjonistów. Pełni poświęcenia. I uzbrojeni. Odłączyliśmy od innych grup, co okazało się słuszne, jako że reszta była skorumpowana donosicielami i agentami FBI. Ale nie my! Trzymaliśmy się razem i byliśmy gotowi!

Olivia przemierzała małą przestrzeń strychu wymachując rewolwerem. Sędzia czuł wprost namacalnie, jak pasja z niej bucha.

– Zamierzaliśmy wyrwać serce temu spróchniałemu krajowi i rozpocząć od nowa. A oni byli tak samo częścią tej idei jak ja, Bill Lewis, Emily i pozostali. Tylko że oni zdradzili, zdradzili nas, sędzio, i uciekli. Parszywi tchórze! W wojsku na polu bitwy za tchórzostwo w obliczu wroga dostaje się kulkę w łeb. A oni właśnie tak postąpili. Uciekli, by schronić się pod skrzydłami zidiociałego burżuazyjnego społeczeństwa. Znaleźli sobie świetne przebranie – stali się zwykłymi obywatelami. Wtopili się w masę. Znaleźli sobie odpowiednie zainteresowania – hipoteką, samochodami, spotkaniami z nauczycielami, działalnością dobroczynną, karierą i robieniem pieniędzy, chcieli mieć coraz więcej pieprzonych pieniędzy. A pan pomógł im stać się niewidzialnymi, anonimowymi członkami społeczeństwa, takimi jak inni zdrajcy naszego pokolenia, może nawet gorszymi. Ja poszłam do więzienia, Bill się ukrywał, Emily umarła. Czas mijał. Spodobała im się ta anonimowość. Spaśli się, zbogacili, stali się zwykli, sędzio, tacy cholernie zwykli! Parszywi zdrajcy! – wypluła z siebie.

Zatrzymała się, ściskając broń tak mocno, że pobielały jej knykcie.

– Ze mną tak nie było. Nie stałam się tłustą burżujką. Schudłam i stwardniałam, czekając osiemnaście lat, aż przyjdzie mój czas, kiedy będę mogła odpłacić im za zdradę. Odsiedziałam ciężkie osiemnaście lat, bez taryfy ulgowej, bez przepustek. A potem wypuścili mnie warunkowo. Tak funkcjonuje ten system, ale o tym dobrze pan wie, prawda? Dają ci nazwisko kuratora, nowe ubranie i sto dolarów na drogę. I tak oto się tu zjawiłam. Wiedziałam, że oni tu będą, sędzio. Dla mnie ich czapka-niewidka niewiele znaczy. – Spojrzała na sędziego Pearsona. – Są mi winni osiemnaście lat. I nic tego nie może zmienić. Winni są tej samej zbrodni co ja.

Siadła gwałtownie na pryczy i ujęła jego twarz w swoje dłonie.

– Myślisz, że zgodzą się pójść do więzienia na osiemnaście lat? Potrząsnął głową.

– To nie tak.

– Nie?

– Oni się zmienili. Wszystko się zmieniło. Nikt nie wniósłby oskarżenia… Olivia odchyliła się do tyłu.

– Nie? Tak uważasz? Powiedz mi, sędzio, czy istnieje przedawnienie w sprawie zbrodni z premedytacją?

Przełknął z trudnością ślinę.

Tylko nie to. To niemożliwe. Nie popełniliby…

– W takiej sprawie nie ma przedawnienia – odparł. Potrząsnęła włosami odchylając się do tyłu i obwieściła:

– Doprawdy, cóż za ścisły prawniczy umysł. – Zmieniła pozycję i zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. – Wreszcie dowiedział się pan czegoś nowego o swoich dzieciaczkach. Może i podejrzewał pan coś, ale z reguły rzeczywistość przerasta podejrzenia. A ty, przyjemniaczku, też wreszcie wiesz już coś o swojej mamusi i tatusiu. – Zawiesiła na chwilę głos. Wstała gwałtownie i szybko przeszła przez pokój do wyjścia.

– Są zabójcami. Takimi samymi jak ja. Wyszła trzaskając drzwiami.


Duncan podniósł zdjęcie Tommy'ego, w ramce wciąż tkwiły kawałki szkła. Nie myśląc, co robi, dotknął ostrej krawędzi pęknięcia biegnącego przez twarz syna, rozcinając sobie skórę palca. Nie zaklął, jakby zrobił to automatycznie przy innej okazji. Włożył palec do ust i poczuł słodkawo-słony smak krwi.

– Może chcesz plaster? – spytała Megan.

Potrząsnął głową. Tu plaster nie wystarczy, pomyślał. Spojrzał na Karen i Lauren, które cichutko przycupnęły w kąciku.

– Gdyby wam się coś stało… – zaczął, ale natychmiast mu przerwały.

– Nic nam nie będzie – powiedziała Karen.

– Nie pozwolimy, żeby groził nam jakiś obcy – podchwyciła Lauren.

– Nic nie rozumiecie, dziewczęta – powiedziała Megan. – Jesteście zbyt młode, by zrozumieć, co wam może grozić.

Dyskusja na ten temat trwała od czasu powrotu Duncana do domu. Megan opowiedziała reszcie rodziny o wizycie Billa Lewisa. Jedyną reakcją dziewcząt był bunt i upór – cecha, którą, jak sądziła Megan, przejęły bez reszty od swego ojca. W gruncie rzeczy, choć była na nie zła, że nie odczuwały tego samego strachu i paniki, co ona, czuła się dumna. To wieczna młodość, która teraz płynie w ich żyłach. Pamiętała, gdy ona sama i Duncan, niewiele młodsi od jej córek, mieli podobne podejście – brak poczucia, że broń, z którą ćwiczyli w górach, może wyrządzić komuś krzywdę, pobawić kogoś życia. Nie odczuwali zagrożenia, jedynie wrażenie zbliżania się do jakiejś niewidocznej granicy.

Megan spojrzała na Duncana i dziewczęta, które tymczasem przycichły, Ł zdała sobie sprawę, że wygrały tę potyczkę. Było to typowe w ich rodzinie – każdy określił swoją pozycję i będąc przekonany o swojej słuszności, sadził, że reszta podziela ten właśnie pogląd, co oczywiście było całkowicie błędne. Wszystkie rodziny żyją w podobnym złudzeniu, pomyślała. Każdy tworzy związki możliwe do zaakceptowania dla innych. Nawet Tommy o tym wiedział.

Usłyszała Duncana, mówiącego:

– Bądźmy ostrożni. Chociaż nie sądzę, żeby Bill Lewis stanowił dla nas największe zagrożenie. Co innego Olivia.

– Czego ona od nas chce? – spytała Megan.

– W tym sęk – odparł Duncan. – Nie mówi, ile chce pieniędzy. Myślę, że nie tyle zależy jej na ilości, co na sposobie ich zdobycia.

– To znaczy?

– Chce, żebym obrabował własny bank.

W salonie zapadła cisza. Megan poczuła zawrót głowy, próbowała uczepić się jakiejś myśli, oblec ją w słowa, powiedzieć coś, ale nie mogła. Głosy dziewcząt dochodziły do niej jakby z wielkiej odległości.

– Co takiego?!

– Jak to możliwe?

– To jest możliwe – powiedział Duncan. – Oczywiście, nie jest to takie proste, ale mogę to zrobić.

– Ale jeśli cię złapią, tatusiu…

– Wsadzą cię do więzienia. Co z tego, że odzyskamy Tommy'ego i dziadka, jeśli zabraknie ciebie? Czemu ona miałaby w ogóle…

– Z jej punktu widzenia to bardzo logiczne. Uważa, że w przeszłości zawiodłem podczas napadu na bank. Teraz chce, żebym dokończył dzieła. Tak właśnie powiedziała. To całkiem zrozumiałe.

– Duncanie!

– Oczywiście, że tak. Olivia nie jest głupia.

– Przypuśćmy jednak…

– Co takiego? Przypuśćmy – co? Mamy inne wyjście?

– Uważam, że jednak powinniśmy iść na policję. Niech oni dadzą pieniądze na okup.

– Nie możemy, po prostu nie możemy tego zrobić. Rozpatrzmy sytuację raz jeszcze. Po pierwsze, jeśli wezwiemy gliny, a Olivia się o tym dowie, może wpaść we wściekłość i zabić zakładników. Wierzcie mi – jest do tego całkowicie zdolna. Nie łudźcie się. Teraz, gdy ma poczucie bezpieczeństwa i panuje nad sytuacją, nie wolno nam zrobić niczego, co by ją zaniepokoiło, właśnie dlatego, że jest nieobliczalna. – Duncan pamiętał o kopercie w kieszeni i o tym, czego się dowiedział po południu. – Ona jest morderczynią, musicie o tym pamiętać. – Zrobił pauzę, czekając na reakcję rodziny. Zauważył, jakie wrażenie wywarło to słowo na trzech kobietach. Zaczął mówić dalej: – Po drugie, jeśli zawiadomimy policję, waszej matce i mnie grozi oskarżenie w sprawie napadu. Po trzecie, nawet jeśli przekażemy inicjatywę policji, nie ma wcale gwarancji, że lepiej sobie poradzą z uwolnieniem Tommy'ego i dziadka niż my sami. Zastanówcie się nad tym.

– Co masz na myśli? – spytała Megan.

– Dziewczęta tego nie pamiętają, ale my – tak. Pomyślcie o znanych wypadkach porwań. Na przykład, sprawa porwania dziecka Lindbergha – zawiadomiono policję i dziecko znaleziono martwe. A Patty Hearst? Szukało jej całe FBI, ba, cały kraj – bez rezultatu, dopiero gdy stała się członkinią komanda marszałka polnego Cinque i obrobiła bank tatusia, dopadli ją. Nawet podała im swój pseudonim – Tania.

– Pamiętam – powiedziała w zamyśleniu Megan. – Takie imię nosiła Olivia na długo przed Patty Hearst.

Duncan uśmiechnął się.

– I prawdopodobnie zmieniła swój pseudonim, gdy trafiła do więzienia. Zresztą, wydaje mi się, że policja niewiele tu pomoże. Jak sądzisz?

Megan pokręciła przecząco głową.

– A wy, Karen i Lauren? Czy pamiętacie może jakiś artykuł w prasie, z którego by wynikało, że do policji w Greenfield można mieć zaufanie?

Nie było to postawienie sprawy fair, ale uznał, że może sobie na to pozwolić.

W salonie zapadła cisza.

– Same widzicie. Może później, gdy odzyskamy porwanych, powiadomimy policję. Ale nie wcześniej.

– Ale jeśli obrabujesz bank – Megan mówiła dziwnym, obcym głosem – zaroi się tam od policji. Jak sobie z tym poradzimy?

– Wcale nie będziemy musieli. – Nie rozumiem.

– Posłuchajcie – zaczął wyjaśniać Duncan. – Potrzeba nam tylko pieniędzy i trochę czasu. Jeśli zrobię to, powiedzmy, w piątek wieczorem, nikt nie dowie się przed poniedziałkiem. Uratujemy Tommy'ego i dziadka w ciągu weekendu. A w poniedziałek pójdę do Phillipsa i wszystko mu opowiem, albo tyle, żeby wyjaśnić mu moje motywy. Pamiętajcie, że on jest starym przyjacielem dziadka. Zwrócimy wszystko bankowi – jeśli będzie trzeba sprzedamy wszystko. Myślę, że twój ojciec nam pomoże. Może nawet, zważywszy na okoliczności, nie zostanę oskarżony…

– To idiotyczne.

– Masz lepszy pomysł?

– To wszystko opiera się na…

– Masz rację – na przypadku, hicie szczęścia, zbiegu okoliczności – wiem dobrze. Ale czy mamy inne wyjście?

– Moglibyśmy…

– Nie. Jutro zadzwonię do agenta ze zleceniem sprzedaży naszych akcji. Każę także wystawić na sprzedaż posiadłość w Vermont. Spieniężymy, co się da, ale to zajmie jakiś czas. Więcej niż dwa dni, która nam dała.

– Naprawdę uważasz, że można obrabować ten bank? Duncan roześmiał się gorzko.

– Podejrzewam, że jest to głęboko skryte marzenie każdego bankiera. I rzeczywiście, często defraudują pieniądze. Ale ja mam po prostu zrobić skok. Jak jakiś pieprzony Jesse James albo Bonnie i Clyde.

– Oni wszyscy zostali złapani – wtrąciła gwałtownie Megan. – I zabici. – Nie zareagowała na wulgarne określenie pasujące w jakiś sposób do tonu całej rozmowy.

Duncan zmarszczył brwi.

– Dwa dni. Mamy tylko tyle. I pamiętajmy, co ryzykujemy. Życie naszego syna. I sędziego. Musimy się podporządkować Olivii, nawet jeśli jest to sprzeczne z prawem, bo inaczej wszystko zawalimy. Musimy się sami z tym uporać, tu i teraz! Musisz sobie zdać sprawę, Megan, o co tu naprawdę chodzi. Jej tak naprawdę nie interesują pieniądze. Może innych – Billa Lewisa, czy kogoś innego, kto jej pomaga, ale nie Olivię, tego jestem pewny – jej nie chodzi o pieniądze… – Przyjrzał się twarzom żony i córek. Powoli wyjął z kieszeni kopertę zawierającą wyrok śmierci oraz zdjęcie Tommy'ego i sędziego. Rzucił je na stolik do kawy przed oczy Megan, Karen i Lauren. – Jej chodzi o nas.

Загрузка...