Duncan czekał. Cały ranek słysząc dzwonek telefonu odczuwał przypływ niepokoju, zmieniającego się w rezygnację, gdy okazywało się, że to nie porywacze, lecz jakiś lokalny przedsiębiorca czy ewentualni kredytobiorcy. Pracował wykonując wszystkie działania jak maszyna. Któryś z klientów, zdziwiony jego bezosobowością, zapytał, czy nie czuje się źle. Odpowiedział, że to prawdopodobnie atak grypy. To samo powiedział swojej sekretarce, gdy usiłowała przedstawić mu dzisiejszy plan spotkań. Zasugerowała nawet powrót do domu – na szczęście zachował jeszcze resztkę przytomności umysłu i odparł, że to skutek przemęczenia papierkową robotą i że lepiej będzie zmienić nieco jego rozkład zajęć na najbliższy dzień. Sekretarka pokiwała współczująco głową i spytała, czy ma ochotę napić się rosołu, który mogliby mu przynieść z najbliższego baru.

Przez chwilę uderzyło go, jakim znakomitym wybiegiem jest udawanie grypy. Na Północnym Wschodzie chorobę tę traktowano jako główną przyczynę wszelkich odstępstw od normy.

Następnie popadł w stan niespokojnego czuwania. Z każdą godziną odczuwał rosnące zdenerwowanie. Nie mógł zrozumieć, czemu porywacze tak się ociągają. Szybkość działania jest przecież jednym z ich atutów. Oczekiwał, że Olivia da mu poznać swoje żądania, powinna przekazać je już z samego rana. To było do niej niepodobne – tak przeciągać działania. Nie był na to przygotowany. Uprzytomnił sobie, że w ogóle na nic nie był przygotowany.

Czas jednak biegnie jednakowo dla wszystkich, pomyślał. Czas nie zwalnia ani nie przyspiesza – trudno jednak było w to uwierzyć.

Wszystko będzie dobrze, powtarzał sobie. Wkrótce zadzwoni. Tommy'emu nic nie jest. Może tylko trochę jest przestraszony i zdezorientowany, ale nic mu przecież nie jest. Podobnie z sędzią – jest rozdrażniony i kłótliwy, ale też nic mu się nie stało.

Ona chce mnie tylko zmiękczyć, żebym przestał się mieć na baczności, żebym stracił pewność siebie.

Wszystko będzie dobrze.

Kiwał się na fotelu, słuchając rytmicznego skrzypienia sprężyn, wtórującego jego myślom. Popatrzył na telefon na biurku. Był nowoczesny, nieduży – jeden z tych leciutkich włoskich modeli bez widełek. Żałował, że nie ma jakiegoś staroświeckiego grata z okrągłą tarczą, który brzęczałby przy nakręcaniu numeru i solidnego dzwonka zamiast elektronicznych pisków, do których tak się przyzwyczaił.

Oni żyją. Muszą żyć.

Posłyszał stukanie do drzwi – pojawiła się w nich sekretarka.

– Już prawie pierwsza, panie Richards, chciałabym wyjść coś zjeść razem z pozostałymi. Czy przynieść panu lunch?

– Nie, dziękuję ci, Doris. Powiedz w centrali, że jestem u siebie i żeby łączyli do mnie wszystkie rozmowy z miasta.

– Dobrze, oczywiście. Czy jednak nie czuje się pan zbyt chory? Blado pan wygląda.

– Nic mi nie będzie. Do zobaczenia, Doris.

– Powinien pan jednak jechać do domu odpocząć.

– Bardzo ci dziękuję.

– Proszę pamiętać, że pana ostrzegałam.

– Dziękuję.

– Z pozoru niegroźna grypa może łatwo rozwinąć się w zapalenie płuc.

– Już dobrze, Doris.

– W porządku, panie Richards, będę za jakąś godzinę.

– Nie musisz się spieszyć.

Zamknęła drzwi, a on wyjrzał przez okno. Błękitne poranne niebo zakryły ciężkie, szare chmury. Przeszywający wiatr napełniał powietrze ciężką wilgocią, zwiastującą bliską zimę. Duncan zatrząsł się z zimna w swym fotelu i pomyślał o Tommym – oby jemu nie było zimno. Próbował przypomnieć sobie w co chłopiec był ubrany tego dnia – dżinsy i trampki oraz starą czerwoną koszulkę z napisem "New England Patriots" na upamiętnienie zdobycia tytułu mistrzowskiego siedem lat temu. Tommy miał również czapeczkę i rękawiczki a także futrzaną kurtkę, trochę już przetartą, ale wciąż ciepłą. Ale tego ranka padało, więc mógł być równie dobrze ubrany w żółty płaszcz przeciwdeszczowy, a on nie był zbyt ciepły. Duncan uderzył ze złością pięścią w blat biurka – nie chcę żeby tam marzł.

– Gdzie ona się podziewa? – Podniósł się i zaczął przechadzać po gabinecie. Gdzie jest i co knuje?

Przypomniał sobie Olivię taką, jaką ją widział ostatnim razem, walczącą z bezwładną Emily Lewis na ulicy przed bankiem, starającą się odciągnąć ją do furgonetki, dającej złudne poczucie bezpieczeństwa.

Jakże ona musi mnie nienawidzić. Nienawiść przepełniała ją w ciągu tych wszystkich lat spędzonych w więzieniu. Za grzechy ojców cierpią teraz niewinni. Podszedł do okna. Czy jeśli ktoś raz stchórzył, ma być tchórzem do końca życia? Spojrzał na nagie gałęzie dębu, walczące z lodowatym wiatrem.

Na biurku za nim zapiszczał telefon. Skoczył przez pokój, by go odebrać.

– Słucham – Duncan Richards!

– Tu Megan. Do tej pory nic nie…

– U mnie również – przerwał jej. – Jeszcze nic…

– Boże – głos Megan załamał się – czemu tak długo?

– Nie wiem, ale nic sobie nie wymyślaj. Niech cię nie ponosi wyobraźnia. Ja również staram się to zwalczyć, czekam tu już od rana. Pamiętaj, wszystko będzie dobrze.

– Tak myślisz? – w głosie Megan zabrzmiało niedowierzanie.

– Oczywiście. Weź się w garść. Gdy tylko porozmawiam z Olivia, czy kimś od niej, dam ci znać. Jak się czujecie?

– Nie martw się o nas. Nic nam nie będzie, nie znoszę jedynie czekania, to wszystko, poza tym chciałam usłyszeć twój głos.

– A jak Karen i Lauren?

– Dobrze. Zresztą je znasz. Nie mogą wytrzymać w domu.

– Niestety, jakiś czas będą musiały.

– Poradzimy sobie.

– Dobrze, odezwę się, gdy będę już coś wiedział.

Odłożył słuchawkę i poczuł się jeszcze gorzej. Popatrzył ze wściekłością na aparat. Gdzie jesteś, do cholery?! Rozległ się sygnał. Duncan chwycił słuchawkę.

– Mówi Duncan Richards!

– Pan Richards?

Napięcie opadło. Dzwoniła recepcjonistka banku.

– Czy pana sekretarka jest jeszcze na lunchu?

– Tak – odparł, czując się całkowicie pokonany.

– Przyszła osoba, z którą jest pan umówiony na pierwszą trzydzieści. Czy przyjmie pan ją teraz?

– Kto taki?!

– Klientka, twierdzi, że jest umówiona.

– Proszę chwilę poczekać…

Zaczął przerzucać papiery w poszukiwaniu kalendarza zajęć.

– Cholera – zaklął – przecież mówiłem Doris, żeby skreśliła wszystkie spotkania. – Niech ją szlag! Nie mogę bawić się teraz w jakieś rozmowy z klientami.

Znalazł w końcu mały skórzany notes, ale nie było w nim wzmianki o spotkaniu. Zatrzasnął go wściekły. Tyle razy jej powtarzam, żeby porządnie prowadziła dokumenty. Jasna cholera!

Wziął głęboki oddech. No dobra, załatwmy to kulturalnie. Poświęcę jej dwie minuty, a potem skieruję do któregoś z urzędników bankowych. Zebrał się w sobie, przygotowując do uprzejmej rozmowy, modląc się jednocześnie, żeby telefon nie zadzwonił podczas tej krótkiej chwili, którą będzie musiał poświęcić na nieważną rozmowę z jakąś agentką czy przedsiębiorczynią budowlaną.

– No dobrze – odezwał się w końcu – niech wejdzie.

Pochwycił dokumenty zaścielające biurko i zsunął je do szuflady. Zaciągnął dokładniej krawat, przeczesał dłonią włosy i poprawił okulary. Następnie rozejrzał się po gabinecie, czy nic nie świadczy o katastrofalnym nastroju, w jakim się znajdował. W miarę uspokojony zwrócił się do otwierających się właśnie drzwi. Ujrzał recepcjonistkę wprowadzającą gościa, podniósł się więc z mechaniczną formułką, jaką zawsze wypowiadał w takich okolicznościach.

– Witam, bardzo mi przykro, ale moja sekretarka zapodziała gdzieś notatkę…

I nagle zaniemówił.

– Witaj, Duncanie. – Była to Olivia Barrow. Odwróciła się do recepcjonistki.

– Bardzo pani dziękuję.

Młoda kobieta uśmiechnęła się i zamknęła cicho drzwi pozostawiając ich samych.

Olivia stała spokojnie, podczas gdy Duncan gapił się na nią z niedowierzaniem.

– Nie poprosisz mnie, żebym usiadła? – zapytała.


Megan przemierzała dom szukając córek – znalazła je w końcu w kuchni, męczące się nad pracą domową. Karen pisała wypracowanie na temat Olivera Twista, a Lauren jej kibicowała. Megan przez chwilę uczuła przemożne pragnienie, by wrzasnąć na nie, tak siedzące sobie spokojnie, podczas gdy wszystko wokół waliło się w gruzy. Zamiast tego westchnęła głęboko, zdając sobie sprawę, że zachowują się znacznie bardziej racjonalnie od niej.

– Mamo – odezwała się Lauren – czy tato już coś wie?

– Jeszcze nic.

– Czy to może coś znaczyć? – To był głos Karen.

– Nie wiem. Istotne jest to, żeby zdać sobie sprawę, że może właśnie nic to nie oznacza.

– Martwię się o Tommy'ego. A jak się zaziębi albo zachoruje?

– Wszystko będzie dobrze. Musimy po prostu w to mocno wierzyć – powiedziała Megan.

Karen podniosła się ze swojego miejsca, podeszła do matki i objęła ją mocno. Lauren ujęła ją za rękę. Megan odczuła wyraźnie serdeczność córek. Pomyślała: trzymajcie się, dziewczęta.

– Nie martw się, mamo – powiedziała Karen. – My jesteśmy z tobą, z Tommym też będzie wszystko w porządku.

– Założę się, że dziadek już da im popalić – odezwała się Lauren. – Nie mają pojęcia, na kogo się narwali. Już im tak zatruje całą przyjemność z porwania, że wyjdzie im bokiem – znasz przecież naszego dziadka.

Megan oddychała ufnością dziewcząt, starając się uszczknąć jej trochę dla siebie, napełnić ich ufnością własne serce.

– Z pewnością macie rację – odpowiedziała wreszcie. Dziewczęta uścisnęły ją i powróciły na miejsce.

– Mamo, wiesz, że nie mamy już w ogóle mleka.

– I woda mineralna też się skończyła.

– Miałam pojechać do sklepu – ocknęła się Megan – ale nie mogę.

– My pojedziemy – zaofiarowała się Karen – zrób nam tylko listę zakupów.

– Nie. Wolę was mieć na oku. Nie znamy tych ludzi i nie wiemy, czego chcą. Nie wiem, co by się stało, gdyby i was próbowali porwać.

– Mamo, to przecież idiotyczne.

– Jesteście takie pewne? – warknęła Megan. Dziewczęta ucichły. Obserwowały matkę z uwagą.

– To chyba jakiś test – pomyślała Megan – w jakim stopniu im ufam. Czy traktuję je jak dorosłe.

Zawahała się. W gruncie rzeczy niczego nie rozumieją. Przecież to jeszcze dzieci. Nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzieje, bo nie dotyczy ich to bezpośrednio. Wiedzą tylko, że coś się stało, ale one są tutaj i życie biegnie dla nich bez zmian.

– Dobrze – powiedziała w końcu Megan. – Mleko, woda, jakieś paczkowane mięso i pieczywo. To wszystko. I jeszcze rozpuszczalna kawa. Dam wam dwadzieścia dolarów, jedźcie do najbliższego sklepu na East Prospect. Do sklepu, zakupy i z powrotem do domu. Z nikim nie rozmawiać i nie zatrzymywać się. Gdyby coś wydało się wam podejrzane, macie natychmiast przerwać zakupy i nie czekając na nic wracać do domu. Zrozumiałyście?

– Ale mamo…

– Czy to jasne?

– No dobrze… Czy możemy chociaż kupić sobie jakieś pisma?

– Dobrze, i gazetę także – powiedziała Megan – macie. – Wyjęła z torebki portfel i wyciągnęła kilka banknotów. – Żadnej gumy do żucia – ostrzegła – nawet bezcukrowej.

Wręczyła im pieniądze i zrobiło jej się głupio, że tak się zamartwia, a potem jeszcze bardziej, że nie martwi się wystarczająco. Gdy dziewczęta wyszły frontowymi drzwiami, podeszła do okna i przyglądała się, jak wsiadają do wozu. Spostrzegła, że za kierownicę usiadła Lauren, i odetchnęła, ponieważ młodsza córka prowadziła lepiej. Karen pomachała jej i auto skoczyło do przodu i znikło w oddali.

Megan odeszła od okna i wróciła do kuchni.


– A niech mnie szlag – powiedział na głos Bill Lewis. Siedział sam w wypożyczonym samochodzie, warując na posterunku. Widział, jak czerwony sportowy samochód bliźniaczek odjechał spod domu. – Panienki gdzieś się wybierają. A niech mnie!

Przez głowę przemknęło mu, że nadarza się świetna okazja – Megan jest sama w domu, bliźniaczki gdzieś sobie pojechały. Olivia kazała mu prowadzić, jak to nazwała, luźną obserwację domu – stanąć na chwilę lub przejeżdżać obok co czterdzieści pięć minut i tak dalej. Na tyle często, by mógł się zorientować, czy coś się nie zmieniło, i na tyle rzadko, by nie rzucał się w oczy. Miał na sobie garnitur i krawat, który pełnił rolę kamuflażu, sprawiającego, że żaden z przypadkowych przechodniów nie spojrzy na niego podejrzliwie i nie zainteresuje się jego obecnością w tym miejscu. Wiedział, że wygląda na urzędnika państwowego, może na policjanta lub kogoś z FBI. I był pewny, że nikomu z rodziny nie przyjdzie do głowy łączyć go z porywaczami.

Zdał sobie sprawę, że trafia mu się okazja, i przez chwilę zastanawiał się co zrobiłaby Olivia na jego miejscu?

Uśmiechnął się do siebie i powziął decyzję.


Duncan nie mógł wykrztusić słowa.

Wzrok miał utkwiony w stojącą przed nim Olivię.

– To naprawdę ona – wyszeptał. Przełknął ślinę i wskazał na krzesło po drugiej stronie biurka, myśląc jednocześnie, dlaczego nie rusza się, nie chwyta jej za gardło, nie dusi jej. Zamiast tego obserwował, jak Olivia sadowi się na krześle, dając mu również znak, żeby usiadł. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ma naprężone mięśnie – przed chwilą jeszcze stał, teraz siedział oddzielony od niej płaszczyzną biurka. Odniósł wrażenie, że znajduje się w świecie Alicji z Krainy Czarów – jej postać raz znajdowała się tak blisko, że mógł jej dotknąć ręką, w następnej chwili oddalała się błyskawicznie o całe kilometry. Miał zawroty głowy i sucho w ustach, gdy wiec wydusił z siebie pierwsze słowa, jego głos zabrzmiał jak skrzeczenie ropuchy.

– Gdzie oni są? Gdzie mój syn?

– W pobliżu – odpowiedziała Olivia lekkim tonem, jakby prowadzili konwencjonalną pogawędkę o pogodzie.

– Chcę… – zaczął, lecz przerwała mu natychmiast.

– Wiem, czego chcesz – powiedziała. – Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Podobają ci się moje włosy? – Musnęła kosmyk rudej peruki.

Duncan zamrugał oczami – dopiero teraz ją zauważył.

– Są rude – wykrztusił.

– Rzeczywiście – zaśmiała się Olivia.

– Pamiętam, że wtedy miałaś inne. Uśmiech zniknął jej z twarzy.

– Wszystko się zmieniło. Poza jednym – w dalszym ciągu ja wydaję rozkazy, a ty masz ich słuchać. Ale tym razem już nic nie schrzanisz – prawda, Duncanie? – bo gra idzie o wyższą stawkę. Tym razem nie chodzi mi o ciebie i twoją kryjówkę, tylko o twojego syna. I starego także. Nie zapominaj o nim. Pomyśl o nich obu. I o tym, jak bardzo nienawidzę wszystkiego, co reprezentuje sobą ten stary sukinsyn. Jak łatwo mi będzie pozbyć się go, tak jak łatwo było jemu zamknąć mnie na całe lata.

– Gdzie jest mój syn? – wyrzucił z siebie Duncan.

– Już mówiłam. Niedaleko. Ale w mojej władzy. – Strzepnęła dłonią, jakby w ten sposób rozwiewając jego wątpliwości.

– Błagam – powiedział.

Podniosła rękę i natychmiast zamilknął.

– Weź się w garść, tak będzie lepiej dla nas wszystkich.

Skinął głową, próbując odzyskać zimną krew. Słyszał bicie własnego serca, czuł pulsowanie krwi w skroniach. Olivia rozsiadła się wygodnie na krześle. Uśmiechnęła się do Duncana.

– Chyba już czas na małe negocjacje, nie uważasz?

– Jak chcesz – Duncan zaczerpnął powietrza i wyprostował się. Oczy mu się zwęziły, zacisnął dłonie pod blatem biurka, by nie mogła dostrzec, że mu drżą.

– To dobrze.

– Oddaj mi dziecko. Jeśli stanie się któremuś jakaś krzywda…

– Tylko bez gróźb!

– To nie groźba, a obietnica. Zaśmiała się i pochyliła do przodu.

– Sam na to wpadłeś. Może chciałbyś dodać coś jeszcze? Co za niezwykły akt odwagi! Chcesz dowieść, że jesteś mężczyzną? Czy może bankierem?

– W ciągu minuty może tu być ochrona banku.

– A po półgodzinie chłopiec i stary będą martwi.

– Blefujesz.

– Tak uważasz, matematyk? Sprawdź mnie. Duncan siedział bez ruchu.

– No co, wielki dyrektorze banku. Sprawdź! Przekonaj się, czy blefuję! Duncan nie drgnął.

– Tak właśnie myślałam.

– Czemu tu przyszłaś?

– Wreszcie rozsądne pytanie.

– Czemu nie zostawisz nas w spokoju?

– Nie bądź śmieszny.

– Czego chcesz?

– Już mówiłam – wszystkiego.

– Nie rozumiem.

– Zrozumiesz.

Zapadła cisza, czuł buchającą od niej nienawiść.

– Czemu mi to robisz? – zapytał wreszcie.

– Bo jesteś mi coś winien. Dużo się tego uzbierało. Zdrada. Śmierć Emily. Osiemnaście lat więzienia. Widzę, że nieźle ci się powodzi. Czas, żebyś się ze mną podzielił.

– Czemu nas wtedy nie wydałaś?

– Skąd wiesz, że nie zrobię tego teraz? Duncan nie odpowiadał.

– Czemu milczysz, Duncanie, skąd wiesz, że tego nie zrobię?

– Nie wiem. Roześmiała się gorzko.

– Widzisz, to jest mój joker w tej rozgrywce, to jest to, co lubię najbardziej. Podczas mojego osiemnastoletniego bezczynnego pobytu w więzieniu, poduczyłam się nieco prawa karnego. Wierz mi, więzienia to najlepsze miejsca na takie studia, ustępują im tylko Harvard albo Yale, gdzie nie ma tak rozwiniętego programu w warunkach klinicznych. Tak czy owak, uważam, że jesteś winny morderstwa nie mniej niż ja. Oraz spisku w celu napaści zbrojnej. A także popełnienia zbrodni. Napadu na bank. Kradzieży pojazdu. Posiadania broni i tak dalej. Nawet kiedy uciekłeś jak ostatni tchórz, popełniłeś przestępstwo drogowe – za to też możesz beknąć.

Nawet jeśli będziesz chciał skorzystać z prawa o przedawnieniu – nic z tego – przedawnienie nie dotyczy morderstwa. Załóżmy, że wynajmiesz sobie cwanego adwokata, który będzie powoływać się na twoje zasługi dla społeczeństwa, oraz że byłeś tylko kierowcą i takie tam dyrdymały. Ale sęk w tym, że ludzie, którzy wtedy zginęli, byli gliniarzami, a policja ci tego nie daruje. Myślisz, że możesz się wykręcić nadzorem policyjnym lub wyrokiem w zawieszeniu? Nic z tego, Duncanie. Może tak stałoby się z Megan – ona też przecież miała w tym swój skromny udział, ale ty? Co cię czeka? – Olivia uśmiechnęła się i na chwilę zawiesiła głos. – Oczywiście, mogę się mylić. A może władze poklepią cię tylko po plecach i powiedzą: "Co było, to było". Jak myślisz?

– Mów dalej.

Olivia zaczęła mówić zduszonym z nienawiści głosem.

– Właśnie dlatego nigdy im nie powiedziałam. Nawet gdybym dzięki temu mogła wyjść wcześniej. Nie chciałam, byś spłacał dług stanowi Kalifornia, tylko wyłącznie mnie. Mnie i tylko mnie, ty sukinsynu – wysyczała.

Przerwała i poprawiła się na krześle.

– Teraz ty będziesz płacił. Nawet jeśli dostaniesz swojego dzieciaka z powrotem, nawet jeśli ci się uda, w co wątpię, ja zawsze będę mieć swojego asa w rękawie. Będziesz wiedział, że wciąż czeka na ciebie nie tylko oskarżyciel, lecz również agenci FBI. Nie mówiąc o rodzinach pomordowanych. Na pewno zainteresowałyby ich nazwiska pozostałych członków Brygady Feniksa…

Poczuł, że cierpnie mu skóra na całym ciele.

– Oni nie zapomną. Ani po osiemnastu latach, ani po stu. Nie zapomną tego nigdy.

Duncanowi przypomniało się, że wkrótce po urodzeniu się Tommy'ego oglądał w telewizji reportaż o maleńkim dziecku, które wpadło do studzienki ściekowej i nie mogło się wydostać. Akcja ratownicza trwała całą noc. Duncan trzymał Tommy'ego w ramionach, karmiąc swego niespokojnego syna butelką i obserwując dziennik ze Izami w oczach i ściśniętym gardłem. Pamiętał uczucie zaskoczenia, gdy dziecko zostało w końcu uratowane – cuda zdarzają się tak rzadko. Świat zawsze próbuje zabić nasze dzieci – są tak łatwym celem. Olivia spojrzała na zegarek.

– Muszę zadzwonić – powiedziała zdawkowo.

– Słucham?

Chwyciła aparat i przyciągnęła go do siebie.

– Muszę zadzwonić. Jeśli chcesz, żeby twój syn pozostał przy życiu, mów szybko, jak mam wyjść na miasto.

– Nie rozumiem.

– Nie bądź głupcem. Jeśli nie wykonam serii telefonów w odstępach dziesięciominutowych i nie dam znać umówionej osobie, że ze mną wszystko w porządku, będzie to znaczyło, że zostałam zdradzona i jednocześnie będzie sygnałem do egzekucji sędziego i chłopca. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?

Duncan patrzył na nią z rosnącym przerażeniem.

– Jak wyjść stąd na miasto, Duncanie?

– Wybierz dziewiątkę.

– Dziękuję. Została jedna minuta.

Trzy przecznice dalej, w budce telefonicznej czekał Ramon Gutierrez. Wpatrywał się w tarczę zegarka, niepewny co ma robić, jeśli telefon nie zadzwoni. W tej chwili ku swej wielkiej uldze usłyszał sygnał. Podniósł słuchawkę.

– To ja.

– Wszystko w porządku.

– Dobra. Przechodzę do następnego aparatu.

– Dobrze.

Rozłączył się uszczęśliwiony.

Olivia odłożyła słuchawkę na miejsce. Zdjęła zegarek i umieściła go na biurku przed sobą.

– Lepiej mieć go na oku – rzekła z uśmiechem. – Nie chciałabym zapomnieć i zawalić sprawy.

Utkwiła w Duncanie twardy wzrok.

– Głupio byłoby umrzeć z takiego powodu, prawda? Przez czyjeś roztargnienie. To tak jak z celą śmierci – gdy skazaniec idzie do komory gazowej lub na krzesło elektryczne, a parę ulic dalej, w biurze gubernatora, jego sekretarz gorączkowo rozgląda się za kawałkiem papieru, na którym ma bezpośredni numer telefonu do komory gazowej i zastanawia się, czy przypadkiem nie zostawił go w innych spodniach. – Roześmiała się głośno. – Czy wiesz, że tym również mi grozili, Duncanie?

– Czym…? – zapytał ledwie dosłyszalnie.

– Karą śmierci. Na szczęście, w moim przypadku została zmieniona kwalifikacja… ale nie w twoim, Duncanie. Jeszcze nie.


Kiedy rozbrzmiał brzęczyk u drzwi, Megan aż się poderwała. W pierwszej chwili pomyślała, że dziewczęta zapomniały czegoś i wróciły, ale przypomniała sobie, że mają swój własny klucz. A może nie chciało się im go szukać i liczyły, że matka, jak zwykle, im otworzy. Po co szarpać się z zamkiem, skoro wystarczy nacisnąć przycisk dzwonka?

Pospieszyła do drzwi i sięgnęła do klamki, nie zastanawiając się właściwie, co robi.

Otworzyła drzwi i zamarła.

Pierwsze, co zobaczyła, to duże, ciemne okulary zupełnie nie pasujące do pochmurnego dnia. Następnie uśmiech, który poruszył pokłady jej pamięci. Patrzyła, jak mężczyzna stojący przed nią wolno zdejmuje okulary. Ta twarz przywołała dawny koszmar, który, jak sądziła, zniknął bezpowrotnie. Znieruchomiała z otwartymi ustami, jak gdyby została czymś ugodzona.

– Myśleliśmy, że…

– Że nie żyję? Zniknąłem, rozpłynąłem się? Nie, jestem pełen życia – gdzie można lepiej żyć niż w naszych starych, dobrych Stanach? A ty co myślałaś, Megan? Że uciekłem wtedy z banku i o wszystkim zapomniałem? – Bill Lewis zaśmiał się widząc przerażenie na jej twarzy. – Czy aż tak się zmieniłem? – spytał pojednawczo.

Potrząsnęła głową.

– Pewnie, że nie. I cóż, Megan, nie zaprosisz mnie do środka? Skinęła potakująco.

Bill Lewis wszedł do domu i rozejrzał się wokół.

– Milutko tu – stwierdził. Bogato. Solidne bogactwo. – Czy zostaliście republikanami?

Megan nie mogła wydać z siebie głosu.

– Odpowiadaj, kiedy pytam – powiedział Lewis z groźbą.

– Nie.

– Ja myślę – parsknął.

Obserwowała go, jak rozglądał się po mieszkaniu. Zwrócił uwagę na antyczny stolik w hallu.

– Niezły – stwierdził. – Piękny fornir, chyba z 1850 roku? – To było pytanie.

Przejechał paluchem po powierzchni szlachetnego drewna.

– Z 1858 – odpowiedziała cicho.

– Piękny mebel, pewnie wart ze dwa patole, co?

– Chyba tak.

– Chyba? Tylko tyle? – roześmiał się sarkastycznie. Przeszedł się przez salon, zauważył wiszące obrazy i podszedł bliżej, żeby przyjrzeć się im dokładnie. – Duncan nieźle się na to wykosztował – zauważył. – Wygląda na szczęśliwego burżuja. Stracił młodzieńczy ogień. Koniec z poświęceniem, zapałem, zostały tylko wielocyfrowe konta i obwisły brzuch. – Spojrzał wyczekująco na Megan.

– Nie – powiedziała – dobrze się trzyma. Codziennie biega pięć kilometrów.

Bill Lewis gwizdnął.

– Można było się tego spodziewać. Typowy sport burżujów. A do tego para studolarowych trampek New Balance, trzystudolarowy dres z goreteksu od L.L. Beana. Najnowszy krzyk techniki w walce z bańdziochem. – Spojrzał ostro na Megan i rzekł: – Powinien spróbować głodówki. To naprawdę utrzymuje w formie. Głodówka, ukrywanie się przed glinami i agentami FBI. To wypróbowany środek na schudnięcie.

Parsknął pogardliwie. Powrócił do stolika i wziął do ręki fotografię.

– A niech mnie! – wykrzyknął. – Dziewczęta są równie piękne jak ty i takie do siebie podobne. Jak dwie krople wody. Podniósł fotografię Tommy'ego. – Tutaj wygląda na znacznie szczęśliwszego – zauważył – tam, gdzie go trzymamy, prawie się nie uśmiecha.

Megan zaparło dech.

– Tommy – wyszeptała.

Bill Lewis odwrócił się do niej raptownie.

– Co?! Myślałaś, że to tylko robota Olivii? Nie spodziewałaś się, że jest jeszcze ktoś inny, ktoś, kto wiele myślał o tobie i Duncanie, i zastanawiał się, kiedy przyjdzie czas, żeby wam odpłacić?

– Tommy – załkała. – Moje dziecko, proszę…

– Umrze. Umrze, jeśli nie zrobicie tego, co każemy. Stary również, tylko jego będzie trochę bardziej bolało.

Lewis odłożył fotografię. Zastanowił się, po czym wziął ją znowu i przyjrzał się uważnie. Spojrzał na Megan i nagle gwałtownie roztrzaskał zdjęcie o krawędź stolika. Odgłos tłuczonego szkła zabrzmiał echem w uszach Megan i przez chwilę miała wrażenie, że sama krwawi.

– Teraz my dyktujemy warunki – powiedział Lewis – nie zapominaj o tym. Podszedł do Megan i chwycił ją za twarz, ściskając policzki. – Oni umrą, wszyscy, rozumiesz? Nie tylko chłopak i staruch, ale dziewczęta również. Przyjdę tu i pozabijam je. Pomyśl o tym, Megan. A potem zabiję Duncana, daruję tylko tobie, ale takie życie będzie gorsze od śmierci. Zrozumiałaś mnie?

Skinęła głową.

– To wszystko, wszystkie te cacuszka, całe wasze życie, diabli wezmą! Puścił ją.

– No dobra, odwróć się do ściany i licz do sześćdziesięciu. Potem możesz zająć się tym, co robiłaś, zanim odbyliśmy naszą miłą pogawędkę. Jakieś robótki domowe. Sprzątanko. Może zmywanie. A może pocerujesz skarpetki? To tak pasuje do obrazu przykładnej pani domu średniej klasy. Miło było cię zobaczyć po tak długim czasie. Po tylu latach, Megan.

Bill Lewis pchnął ja pod ścianę i ruszył do wyjścia. – Oczywiście, przekaż pozdrowienia Duncanowi. Powiedz, że ma szczęście, nie zabiłem mu żony, tak jak on to zrobił z moją. Wyszedł, zostawiając płaczącą Megan, stojącą twarzą do ściany.


Szybko wykręcała drugi numer telefonu i gdy tylko usłyszała głos Ramona Gutierreza mówiącego: "Tak", rzekła szorstko:

– W porządku, dalej.

– Idę do następnej budki – powiedział Ramon.

– Dobra. – Olivia odłożyła słuchawkę. Patrzyła Duncanowi prosto w oczy, jakby chcąc wyśledzić ewentualne oznaki buntu. – Bierzmy się do roboty, Duncan – powiedziała.

– Jak sobie życzysz – zgodził się niechętnie.

– Weź kartkę papieru i ołówek.

Przez chwilę gapił się na nią zdezorientowany, niepewny o co jej chodzi, potem usłuchał.

– No dobrze, Duncan – powiedziała – ile wyciągasz?

– Nie rozumiem?

– Nie wyczerpuj mojej cierpliwości. Ile zarabiasz?

– Dostaję dziewięćdziesiąt tysięcy rocznie.

– I co jeszcze?

– Są dodatki, jak ubezpieczenie, samochód służbowy, dogodne raty i pożyczki, opieka lekarska – są sporo warte.

– Na przykład?

– Jakieś dwadzieścia pięć tysięcy.

– Idźmy dalej. Fundusz emerytalny?

– Ja i żona mamy po blisko dwadzieścia tysięcy. Bank również dokłada co nieco.

– Napisz, ile to może być. Wpisał sumę na kartce.

– Świetnie. Jedziemy dalej.

– Mam kawałek terenu w Vermont, działka rekreacyjna, chcieliśmy wybudować coś, może w przyszłym roku…

– Policz, ile to warte.

– Dwa i pół hektara kosztowało mnie trzydzieści sześć tysięcy…

– Kiedy?

– Siedem lat temu.

– Teraz pewnie warte są ze sto tysięcy. Sto dwadzieścia?

– Co najmniej.

– Gdzie to jest?

– Niedaleko Killington.

– Ładnie się urządziłeś. Doprawdy. Pewnie świetnie się tam jeździ na nartach – uśmiechnęła się Olivia. – Zapowiada się niezły sezon. Dużo śniegu napadało?

– Trochę.

– Napisz. A co z akcjami i obligacjami?

– Mam mały pakiet.

– Taki jesteś skromny? Co kupiłeś?

– Trochę pewniaków.

– Mogłam się tego spodziewać.

– Jeszcze coś? – spytał Duncan.

– Dołóż swój dom. I nie zapomnij o dochodach z pracy Megan. Ile zarobiła w zeszłym roku?

– Około pięćdziesięciu tysięcy dolarów.

– To rzeczywiście kwitnąca gałąź gospodarki, nie uważasz? Skinął głową.

– Kto by pomyślał, że na starym Północnym Wschodzie zapanuje taka koniunktura? W czasach, gdy jeszcze byliśmy bliskimi przyjaciółmi, wyglądało na to, że wszyscy tu pójdą z torbami. Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedy wypuścili mnie i przekonałam się, że wszyscy dookoła się bogacą. – Sięgnęła po kartkę i przyjrzała się uważnie rządkom cyfr. Gwizdnęła przeciągle. – Całkiem nieźle. Jesteś prawdziwym człowiekiem sukcesu.

Ponownie skinął głową.

Wyrwała kartkę z notatnika i wsadziła ją do kieszeni. Pochyliła się ku niemu i uśmiech zniknął jej z twarzy.

– Posłuchaj mnie, Duncan – powiedziała syczącym szeptem. – Posłuchaj mnie uważnie. Mam zamiar otworzyć konto.

– Co? – Był zupełnie zbity z tropu. – Jakie konto?

– Tak jest, matematyk. Ty nim jesteś.

– Nie rozumiem.

– Zaraz zrozumiesz.

Spojrzał na nią wyczekująco. Widać było wyraźnie, że delektuje się tą chwilą.

– Czy zastanawiałeś się, czemu do ciebie przyszłam? Potrząsnął przecząco głową.

– Musiałam się z tobą zobaczyć, osobiście. Mogłam oczywiście załatwić to wszystko przez telefon, byłoby to zresztą dla mnie znacznie bezpieczniejsze. Ale musiałam cię zobaczyć. Musiałam się upewnić, że stałeś się moim wrogiem. Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam, że nie miałeś serca dla naszej sprawy. Ale nie przypuszczałam, że odszedłeś tak daleko. – Usiadła na krześle i wybuchnęła śmiechem. – Nie wstyd ci, gdy patrzysz na siebie w lustrze? Nie widzisz, że wszystko to, co złe w Ameryce, oplatało cię i zmieniło w zwykłego groszoroba? Czy nie budzisz się w nocy, wspominając czasy, gdy byłeś kimś, gdy zajmowałeś się czymś naprawdę ważnym? Brałeś udział w naszej walce. Poświęcałeś się, by zmienić świat na lepsze. A teraz? Twoim jedynym zajęciem jest zarabianie dolarów. To naprawdę wstrętne.

Nagle sięgnęła przez biurko i schwyciła jego dłoń. Jej uchwyt mroził, był twardy jak z żelaza, czuł jej napięte mięśnie ściskające aż do bólu.

– Ty nie wiesz, co to jest prawdziwe oddanie się sprawie. Ale ja się nie zmieniłam. Nigdy nie przestałam wierzyć w walkę. Jestem teraz tak samo twarda, jak wówczas…

Puściła go nagle, a on opadł bezwładnie na fotel.

– Jestem równie silna – a nawet silniejsza. Więzienie ma w sobie coś regenerującego. Mogłam się tam odrodzić, jak Feniks. I wyjść na wolność twardsza i silniejsza niż kiedykolwiek. – Spojrzała na niego i uśmiech znów zamigotał jej w oczach. – No dobrze, Duncanie, jesteś przecież bankierem. Specjalistą od pożyczek, długów, kursów, hossy i bessy. Wiesz dobrze, co ma wartość na rynku, potrafisz to oszacować, kierować się spadkiem i wzrostem popytu.

Nie wiedział, do czego zmierza i obawiał się tego.

– Tak – odpowiedział w końcu niezdecydowanie.

– Więc powiedz mi, ile za chłopca? A ile za tę starą faszystowską świnię? – Zaśmiała się ochryple. – Jaka jest ich cena rynkowa?

Ogarnęła go panika. Poczuł krople potu na czole.

– Jak mogę…

– Ile, sukinsynu?! Jaką wartość ma dla ciebie życie, Duncanie? Jesteś przecież pieprzonym bankierem – więc ty mi powiedz. Ile wart dla ciebie stary? Wprawdzie nie zostało mu już wiele lat życia. Trzeba by go nieco przecenić… Ale chłopiec jest silny, młody, więc jego wartość z pewnością można podwyższyć. Nie sądzisz, że zasługuje na taką cenę jak inne nowości? Z drugiej jednak strony występują pewne wady towaru. Ma kłopoty, prawda? Może wiec jakiś rabat? Towar doskonałej jakości, ale jednak niepełnowartościowy. Powiedzmy, uszkodzenie podczas transportu. Jak ci się to podoba, Duncanie? Co o tym myślisz?

– Ty suko – wyszeptał.

– Trele-morele – odparła ironicznym tonem.

– Jak możesz ode mnie żądać, bym wyznaczył cenę za własne dziecko?!

– Już to zrobiłeś. To cena za moje życie, życie Emily, nas wszystkich. Sam wyznaczyłeś cenę za swoją własną wolność osiemnaście lat temu. Wtedy nie sprawiło ci to specjalnych kłopotów. Teraz również nie powinno.

Spojrzała na zegarek.

– Czas ucieka – zauważyła – jeszcze ostatni telefon. Przysunęła do siebie aparat i wybrała numer. Kiedy Ramon się odezwał, powiedziała:

– Już prawie koniec. – Oczy miała cały czas utkwione w Duncanie. Odłożyła słuchawkę, robiąc to z umyślną powolnością, dając mu odczuć gotującą się w niej nienawiść. Sięgnęła do torebki i wyjęła zwykłą białą kopertę. Wręczyła ją Duncanowi. – Wewnątrz jest informacja, która cię zainteresuje. Dowiesz się z niej, że traktuję wszystko serio. A także co zrobię, jeśli nie otrzymam wystarczającej satysfakcji. – Jej uśmiech zmroził go. – Jeśli zdradzisz.

Wstała z krzesła.

Duncan obserwował ją z uczuciem bezsilności i przerażenia.

– Skąd mam wiedzieć… nie wiem ile…

Przecięła jego jąkanie jednym gestem.

– Posłuchaj, co ci powiem. Sprawa terminu jest prosta. Dzisiaj mamy środę. Przypuszczam, że odszyfrowanie mojej wiadomości zajmie ci cały dzień, więc lepiej zabierz się do tego od razu. To jednocześnie wyjaśni kwestię mojej wiarygodności… – Spojrzała na niego pałającym wzrokiem. – Daję ci jeden dzień.

– Tylko jeden! Nie zdążę…

– Niech będzie, Duncanie – powiedziała z uśmiechem Kota z Cheshire. – Będę rozsądna. Dam ci dwa dni. Tak chyba będzie sprawiedliwie. Dwa dni robocze na zebranie… – Zastanawiała się przez moment. – To rzeczywiście interesujące, ile uda ci się zebrać. Czy dość dużo? Może wystarczy ci tylko na jedną pozycję. A może cena wzrośnie i trzeba będzie znów negocjować. Może, może, może. Może wpadnę w popłoch. Musisz się liczyć z tym, że bardzo nie chcę wrócić do więzienia i zrobię wszystko, żeby do niego nie trafić ponownie. Czy rozumiesz, co do ciebie mówię?

– Chyba tak.

– Znaczy to, że gdy tylko się dowiem, że grasz nieczysto, oni zginą. – Zrobiła pauzę. – Umrą, przestaną żyć, koniec z nimi. Zrozumiałeś?

– Tak.

– Dobrze. Zbierz pieniądze. Dużo pieniędzy. Wszystko. I to szybko.

– Spróbuj mnie zrozumieć, to nie jest takie proste, nie mam przecież wolnej gotówki. Wszystko jest w akcjach, inwestycjach, zamrożone. Nie dam rady zlikwidować tego w ciągu dwóch dni i wręczyć ci pieniędzy. Zrobię to, oczywiście, ale to musi trochę potrwać, nie mogę inaczej…

– Możesz, sukinsynu. Wbiła w niego wzrok.

– Ciągle nic nie rozumiesz?

– Nie, chyba nie.

– Nie spodziewam się, że sprzedasz wszystko, co posiadasz, w dwa dni. Ani że pozbędziesz się akcji, spieniężysz fundusz emerytalny i tak dalej. To rzeczywiście byłoby nierealne. Dwa dni nie wystarczyłyby na to z pewnością. – Uśmiechnęła się. – Na pewno byś się nie wyrobił.

– Więc jak?…

– Odpowiedź jest przecież prosta, Duncanie.

– Nie rozumiem…

– Ukradnij forsę.

Opadł na fotel, niezdolny do wypowiedzenia słowa. Olivia pochyliła się nad biurkiem, przybliżając swoją twarz do jego twarzy. Owiał go jej palący oddech.

– Ukradnij ją, skurwielu. Obrabuj bank. Wyprostowała się, patrząc na niego z góry.

– Dokończ to, co zacząłeś osiemnaście lat temu. – Postąpiła o krok do tyłu i uczyniła szeroki gest. – Obrabuj swój własny bank – powiedziała.

W następnej chwili już jej nie było.

Загрузка...