Część pierwsza. WTOREK PO POŁUDNIU

1. Megan

Szczęście wreszcie się do niej uśmiechnęło. Jeszcze na początku tego miesiąca była pewna, że nie zdoła pomóc Wrightom, że przekażą pieniądze od nowego bostońskiego maklera do hrabstwa Hamden lub Dutchess i zwrócą się do innego pośrednika, aby wyszukał im jakieś niewielkie domostwo w wiejskim zaciszu. Później, kiedy dobrze poszperała w pamięci, przypomniała sobie starą siedzibę Hallidayów na North Road. Nikt tam nie zaglądał od lat, prawdopodobnie od chwili gdy sędziwa pani Halliday zmarła, a jej rodzina – siostrzenice i siostrzeńcy mieszkający w Los Angeles i Tucson – przekazała dokładny opis posiadłości do jednej z firm pośredniczących w sprzedaży. Pośrednicy z Country Estates Realty, jeden po drugim, wykonali obowiązkową rundę wokół posesji sprawdzając, czy wszystko jest zgodne z otrzymaną listą. Odnotowując dziurawy dach, chylące się mury i stęchliznę minionych lat stwierdzali, że nie ma szans na sprzedaż, zwłaszcza że społeczeństwo przeżywało właśnie budowlany boom. Posiadłość popadała w zapomnienie i niszczała, podobnie jak leżące odłogiem pole, pochłaniane powoli przez rozrastający się las.

Przywiozła Wrightów aleją, kilometr wyboistej drogi doprowadził ich wprost pod drzwi frontowe. Ostatki jesiennego światła przedzierały się przez mrok lasu ze szczególną wyrazistością, jakby wyszukując każdy usychający liść, badając go, lustrując i oświetlając poszczególne załomki i fałdki. Poczerniałe od deszczu drzewa prostowały się ku górze, chwytając słońce, odbijające się od zarośli.

– Teraz zdajecie sobie sprawę, jak dużo pracy będziecie mieli przy odbudowie… – odezwała się, ale ku jej radości zignorowali to, widząc jedynie ostatnie wyblakłe barwy jesiennych liści, nie zaś nieuchronną szarostalową zapowiedź zimy. Ożywili się od razu. – Tu zbudujemy cieplarnię, a tam na tyłach duży taras. Z salonem też nie będzie kłopotów, z pewnością da się wyburzyć ten mur…

Kiedy podpisywali w jej biurze kontrakt, cały czas rozprawiali o planach domu. Chowając czeki włączyła się do rozmowy – podpowiadała im nazwiska architektów, przedsiębiorców budowlanych, dekoratorów wnętrz. Była pewna, że kontrakt będzie udany i że Wrightowie zrobią z rudery cacko. Mają pieniądze, dobry gust, żadnych dzieci (za to psa – irlandzkiego wilczarza), duże dochody i sporo wolnego czasu.

Tego poranka jej przekonanie zostało wynagrodzone w postaci podpisanego kontraktu.

– Świetnie – powiedziała głośno do siebie, podjeżdżając pod dom – jeszcze nie jest z tobą tak źle.

Megan zauważyła czerwony sportowy samochód bliźniaczek, zaparkowany – jak zwykle – niemal w poprzek podjazdu przed frontem domu. Widać wróciły już ze szkoły ł pewnie przypięły się do telefonu – Lauren do głównego, a Karen w sąsiednim pokoju, usadowiwszy się przy wejściu, tak by zachować kontakt wzrokowy – trajkocąc w młodzieżowym slangu. Miały swoją własną linię – to niewielkie ustępstwo wobec nastolatek było dość niską ceną za spokój, oszczędzało odbierania telefonów co pięć minut.

Uśmiechnęła się i zerknęła na zegarek. Duncan wróci z banku dopiero za godzinę. O ile oczywiście nie będzie miał dodatkowej pracy. Zanotowała w pamięci, że musi porozmawiać z nim o jego nadgodzinach i braku czasu, zwłaszcza dla Tommy'ego. Dziewczęta mają już swój własny świat, a ponieważ nie ma w nim na szczęście picia, nieciekawych chłopaków i narkotyków, wszystko zatem jest w porządku. Zresztą, kiedy chcą porozmawiać z Duncanem, zawsze wiedzą, jak go znaleźć. Przez chwilę zadumała się nad tym szczególnym porozumieniem, jakie łączy ojców i córki. Zauważyła to, kiedy bliźniaczki były jeszcze małymi szkrabami i cała trójka kotłowała się na podłodze, bawiąc się w łaskotki. Tak samo było z jej ojcem. Całkiem inaczej jest między ojcami i synami. Oni przez całe życie ścierają się i rywalizują, na przemian tracąc i zdobywając przewagę, tocząc odwieczną, pierwotną walkę. A przynajmniej tak być powinno.

Jej wzrok przyciągnęła czerwona plama roweru Tommy'ego, porzuconego byle jak w krzakach.

– Z moim synem jest inaczej. – Na tę myśl zrobiło się jej gorąco, coś ścisnęło ją w gardle. Z nim nic nie jest zwyczajne.

Jak zawsze poczuła, że zaczynają ją piec oczy, ale zaraz skarciła się ironicznie surowym tonem:

– Megan, wypłakałaś już wszystko. Przecież on czuje się coraz lepiej. Dużo lepiej. Niemal normalnie.

Nagle wyobraziła sobie, że trzyma syna przy piersi. Już w sali porodowej wiedziała, że nie będzie taki jak bliźniaczki, u których wszystko było jak w zegarku – czas posiłków, spania, szkoły, dojrzewania – wszystko biegło właściwym rytmem, bez problemów, idealnie, jakby zaplanowane przez rozsądnego projektanta. Wpatrywała się w kruche, dygocące ciałko, będące kwintesencją instynktu i zdziwienia, próbujące znaleźć jej pierś, i zrozumiała, że setki razy, bez końca będzie łamał jej serce.

Wysiadła z samochodu, ciężkim krokiem podeszła do kępy krzaków i wyciągnęła rower z żywopłotu. Tłumiąc wzburzenie strzepnęła krople deszczu ze spódnicy i delikatnie trzymając kierownicę, uważając, żeby nie obetrzeć pantofli, pchnęła podpórkę do dołu. Ustawiła rower na chodniku.

Cóż z tego, pomyślała, po prostu kocham go coraz mocniej. Uśmiechnęła się. Zawsze wiedziałam, że to najlepsza terapia. Kochać go jeszcze mocniej.

Popatrzyła na rower. Miałam rację.

Lekarze zmieniali diagnozę ze dwadzieścia razy – opóźnienie w rozwoju, autyzm, dziecięca schizofrenia, niezdolność uczenia się – wreszcie – poczekajmy, zobaczymy. W pewnym sensie była dumna z tego, że nie dawał się zaszufladkować, burząc opinie ekspertów, wytykając im błędy i niedokładności. Było tak, jakby jej syn wszystkich lekceważył, jakby sam wytyczał sobie własną drogę przez życie, pociągając za sobą pozostałych, czasem przyspieszając, czasem zwabiając – zawsze zgodnie z własnym wewnętrznym rytmem.

Była to niełatwa droga, to prawda, i była z niego bardzo dumna.

Skręciła i popatrzyła w kierunku domu. Był nowy, zbudowany w stylu kolonialnym, położony czterdzieści metrów od ulicy w najlepszej części Greenfield. Nie był to największy dom przy tej ulicy, ale też nie najmniejszy. Na środku trawnika rósł wielki dąb – pamiętała jak bliźniaczki parę lat temu przywiązały do jednej z gałęzi oponę – nie tyle same chciały się huśtać, co pragnęły przyciągnąć w ten sposób dzieci z sąsiedztwa i mieć z kim się bawić. Zawsze musiały wyprzedzać o krok innych. Opona wciąż tam była, wisiała w gęstniejącej ciemności. Megan znowu pomyślała o Tommym – mógł kołysać się na niej bez końca, w przód i w tył, godzinami nie zwracając uwagi na inne dzieci, na wiatr, deszcz, śnieg, odbijając się stopami od ziemi i unosząc w powietrze, odchylony do tyłu, z szeroko otwartymi dzikimi oczami, wpatrzonymi w niebo, pochłaniającymi je.

Teraz już to mnie nie przeraża, pomyślała. Podobnie jak przestała płakać z powodu jego dziwactw. Mycia zębów przez dwie godziny. Trzydniowego postu. Gdy nie odzywał się przez tydzień, a potem nie mógł zasnąć, ponieważ miał tyle do powiedzenia, a nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Spojrzała na zegarek. Powinien niedługo wrócić – przygotuje dla niego krupnik na wołowinie i domową pizzę, jego ulubione potrawy. A sprzedaż domu Hallidayów uczczą lodami brzoskwiniowymi. Planując menu pomyślała o wysokości swojej prowizji. Wystarczy, żeby pojechać w zimie na tydzień do Disneylandu. Tommy będzie zachwycony, a chociaż bliźniaczki z początku będą narzekać, że to dobre dla małych dzieci, z pewnością też będą się świetnie bawić. Duncan będzie ukradkiem oddawał się przejażdżkom, a ona poopala się trochę przy basenie. Dlaczegóż by nie, do diabła?

Megan popatrzyła w głąb ulicy, czy nie dostrzeże samochodu ojca, wypowiadając w duchu krótką modlitwę dziękczynną. Trzy razy w tygodniu jej ojciec, będący już na emeryturze, odbierał Tommy'ego z nowej szkoły. Była zadowolona, że syn korzystał z autobusu tylko przez dwa dni, i była wdzięczna ojcu, siwowłosemu, z twarzą pooraną zmarszczkami, za ożywienie, jakie wywoływał w nim jego imiennik. Wpadali obaj do domu i wypełniali go niezwykłymi opowieściami i opisami tego, co zdarzyło się w szkole, gwarząc ze sobą z ożywieniem. Dwóch Tommych, pomyślała. Nie zdają sobie sprawy, jak bardzo są do siebie podobni.

Otworzyła drzwi wejściowe i zawołała:

– Dziewczęta! Jestem w domu!

Bezbłędnie rozpoznała głosy nastolatek trajkoczących coś do telefonów.

Przez moment poczuła znajome uczucie niepokoju. Chciałabym, żeby Tommy był już tutaj, pomyślała. Nie cierpię, kiedy nie ma go w domu i nie mogę go wziąć w ramiona, nie zważając na jego udawane protesty, że ściskam go zbyt mocno. Odetchnęła z ulgą, kiedy usłyszała nadjeżdżający samochód. To pewnie oni, pomyślała, zirytowana nieco swoim uczuciem ulgi.

Powiesiła płaszcz przeciwdeszczowy i zsunęła pantofle. Powiedziała do siebie: Nie, nic się nie zmieniło. Ani trochę. Mimo wszystkich problemów Tommy'ego. Czuła się szczęśliwa.

2. Dziadek i wnuczek

Sędzia Thomas Pearson podążał korytarzem, kiedy zabrzmiał dzwonek ogłaszający koniec lekcji. Otwierane z hałasem drzwi po obu stronach szkolnego korytarza wypełniły się dziećmi. Sędziego obmyła fala młodych głosów, radosna wrzawa towarzysząca zbieraniu plecaków i płaszczów przeciwdeszczowych – na moment tłumek się rozstąpił, by mógł przejść, i zamknął tuż za nim. Uchylił się przed trójką chłopców, pędzących na oślep z rozwianymi płaszczami wyglądającymi jak peleryny oddziału awanturników. Zderzył się z małą rudowłosą dziewczynką z kokardami w warkoczykach.

– Przepraszam – powiedziała tonem dobrze wychowanego dziecka. Cofnął się z lekkim ukłonem przesadnej uprzejmości, a dziewczynka roześmiała się do niego. Czuł się jakby stał na brzegu oceanu, otoczony kipielą i kłębowiskiem fal.

Pomachał w kierunku kilku znajomych twarzy, uśmiechnął się do innych w nadziei, że ubędzie mu nieco z jego wzrostu, wieku i powagi, że lepiej wtopi się w jaskrawe kolory i światła szkolnego korytarza. Dotarł do klasy Tommy'ego i zaczął przedzierać się do drzwi przez grupkę dzieci. Na drzwiach widniał wielki, różnokolorowy balon i tabliczka z napisem Klasa Specjalna A.

Kiedy sięgał do klamki, myśląc, jak bardzo lubi odbierać wnuka ze szkoły i jak młodo się wtedy czuje, drzwi otworzyły się gwałtownie. Wyjrzała zza nich kasztanowata czupryna, czoło i wreszcie para niebieskich oczu.

Przez moment patrzył w te oczy, takie same jak jego zmarłej żony. Te niebieskie oczy odziedziczyła ich córka i wnuk.

– Cześć, dziadku. Wiedziałem, że to ty.

– Cześć, Tommy, ja też wiedziałem, że to ty.

– Już jestem prawie gotowy. Mogę tylko skończyć rysunek?

– Jeśli masz chęć.

– A pójdziesz ze mną popatrzeć?

– Oczywiście.

Sędzia poczuł, jak wnuk bierze go za rękę, i pomyślał, jak bardzo zdecydowany jest uścisk dziecka. Tak jak przywiązanie do życia, pomyślał. To dorośli mniej je cenią. Pozwolił zaprowadzić się do klasy. Skinął nauczycielce Tommy'ego, która uśmiechnęła się w odpowiedzi.

– Chce skończyć rysunek – powiedział sędzia Pearson.

– Dobrze. Może pan poczekać?

– Oczywiście.

Poczuł, że rękę ma wolną – wnuk wślizgiwał się na krzesło przy długim stole. Kilkoro innych dzieci też kończyło rysunki. Wszystkie były bardzo zaaferowane swoją pracą. Stał i patrzył, jak Tommy rysuje coś czerwoną kredką.

– Co to takiego?

– Palące się liście. A pożar rozszerza się na cały las.

– Aha. – Nie bardzo wiedział, co powiedzieć.

– Czasami to dość niepokojące.

Odwrócił się i zobaczył stojącą obok nauczycielkę Tommy'ego.

– Słucham?

– Niepokojące. Prosimy dzieci, żeby narysowały coś, i natychmiast wiemy, co to będzie. Sceny wojenne, palące się domy, trzęsienia ziemi burzące całe miasto. Niektóre właśnie to rysowały w ubiegłym tygodniu. Bardzo pracowicie. Z najdrobniejszymi szczegółami. Łącznie z ludźmi spadającymi w przepaść.

– Nieco… – Zawahał się.

– Makabryczne? Na pewno. Ale większość dzieci w tej klasie ma tyle problemów z własnymi emocjami, że zachęcamy je do snucia takich fantazji, które mogą przybliżyć je do tego, czego naprawdę się boją. To jest całkiem przyjemna, prosta technika.

Sędzia Pearson kiwnął głową.

– Mimo to – odpowiedział – założę się, że wolałaby pani rysunki kwiatów. Nauczycielka uśmiechnęła się.

– To byłaby odmiana. – A po chwili dodała: – Czy mógłby pan poprosić państwa Richardsów, żeby do mnie zadzwonili? Chciałabym się z nimi zobaczyć.

Sędzia spojrzał na Tommy'ego, zajętego swoją kartką papieru.

– Czy coś jest nie tak? Nauczycielka ponownie się uśmiechnęła.

– Chyba w ludzkiej naturze leży zakładanie tego co najgorsze. Nie, wprost przeciwnie, całą jesień robi postępy, tak jak to było w lecie. Chciałabym, żeby po feriach świątecznych na niektóre zajęcia chodził z regularnymi trzecioklasistami. – Odczekała chwilę. – W zasadzie wciąż będzie należał do specjalnej klasy. Może mieć jakieś niepowodzenia, ale sądzimy, że należy postawić przed nim trudniejsze zadania. Jest bardzo bystry, ale gdyby odczuł niepokój…

– Lub wymknął się spod kontroli – dokończył za nią zdanie sędzia.

– No tak… To się nie zmieniło. Wciąż bywa bardzo dziwny. Choć z drugiej strony już od tygodni nie popadał w stan nieobecności.

– Wiem – stwierdził sędzia. Przypomniał sobie, jak bardzo się przeraził, kiedy po raz pierwszy zobaczył, że wnuk, wtedy jeszcze mały berbeć, wpatruje się w przestrzeń, niepomny całego świata. Dziecko mogło tak pozostawać całymi godzinami, nie śpiąc, nie odzywając się, nie płacząc, prawie nie oddychając, jak gdyby znajdowało się w innej przestrzeni. I nagle' po paru godzinach, powracało, jak gdyby nic się nie stało.

Spojrzał na Tommy'ego, który właśnie kończył rysunek zamaszystymi, śmiałymi jaskrawo-pomarańczowymi kreskami przez niebo. Jakżeś ty nas wszystkich przerażał. Gdzie się podziewasz podczas swoich wędrówek? Pewnie w jakimś lepszym miejscu niż to, pomyślał.

– Powiem im. Zadzwonią natychmiast. To taka dobra wiadomość.

– Trzymajmy zatem kciuki.


Wyszli z budynku i przez moment sędziego uderzyło, jak szybko rozpłynęło się jego podniecenie spowodowane zakończeniem kolejnego dnia szkoły. Na parkingu stało zaledwie kilka samochodów. Poczuł chłodny powiew wiatru, przenikający przez płaszcz, sweter, koszulę, aż do skóry. Wzdrygnął się i zapiął marynarkę.

– Zapnij się, Tommy. Moje stare kości czują w powietrzu zimę.

– Co to są stare kości, dziadku?

– No tak, ty masz młode kości. Twoje kości wciąż rosną i stają się coraz większe i mocniejsze. A moje… no cóż, są już stare i zmęczone drugim życiem.

– Nie takim znów długim.

– O tak, to już siedemdziesiąt jeden lat. Tommy podumał przez chwilę.

– To rzeczywiście dużo. Czy moje też tak długo będą rosły?

– Prawdopodobnie jeszcze dłużej.

– Ale jak ty możesz czuć coś na swoich kościach? Ja czuję wiatr na twarzy i rękach, ale nie w kościach. Jak ty to robisz?

– Dowiesz się, kiedy będziesz starszy – roześmiał się sędzia.

– Nienawidzę tego.

– Czego?

– Kiedy ktoś mówi, że muszę poczekać. Chcę wiedzieć teraz. Sędzia ujął rękę wnuka.

– Masz całkowitą rację. Kiedy chcesz się czegoś dowiedzieć, nie pozwól mówić sobie, że musisz poczekać. Domagaj się odpowiedzi.

– To jak jest z tymi kośćmi?

– To była taka figura retoryczna. Wiesz, co to znaczy? Tommy skinął głową.

– A naprawdę znaczy to, że kiedy jest się starym, kości stają się kruche i nie ma w nich już zbyt dużo życia. Tak więc kiedy wieje zimny wiatr, czuję chłód, aż do samego środka. To oczywiście nie boli, ale jestem tego świadomy. Rozumiesz?

– Chyba tak.

Chłopiec szedł przez chwilę w milczeniu. Potem rzekł, jakby mówił do siebie:

– Jest mnóstwo rzeczy, których nie wiem. – I westchnął.

Jego dziadek już miał się głośno roześmiać z powodu tej zadziwiającej obserwacji, ale zamiast tego uścisnął mocniej rękę wnuka i poszli przez szarość popołudnia do samochodu. Na ich widok z zaparkowanego obok nowego modelu limuzyny wysiadła kobieta. Była w średnim wieku, wysoka i energiczna, na głowie miała czarny, miękki kapelusz. Jej wspaniałe rude włosy opadały niesfornymi falami spod szerokiego ronda – nosiła duże, bardzo ciemne okulary przeciwsłoneczne. Przez moment sędzia poczuł się nieswojo – jak ona może coś przez nie widzieć? Zwolnił, patrząc na zbliżającą się szybkimi krokami kobietę.

– Czy mogę pani w czymś pomóc? – zapytał.

Kobieta rozpięła beżowy płaszcz przeciwdeszczowy i powoli sięgnęła pod spód. Uśmiechnęła się.

– Witam, sędzio Pearson – powiedziała. Spojrzała na jego wnuka. – A to musi być Tommy. Żywe odbicie matki i ojca. Jest do nich niezwykle podobny.

– Przepraszam – zaczął sędzia – czy my się znamy?

– Pan prowadził w sądzie sprawy kryminalne, nieprawdaż? – zapytała ignorując jego pytanie. Uśmiech nie znikał z jej twarzy.

– Owszem, ale…

– Przez wiele lat.

– Tak, ale o co chodzi…

– Świetnie, więc z pewnością nieobce są panu przedmioty, takie jak ten. Powoli wyciągnęła rękę spod płaszcza. Trzymała w niej duży rewolwer i mierzyła prosto w jego żołądek.

Sędzia wpatrywał się w broń z narastającym niepokojem.

– To jest magnum 357 – ciągnęła. Zauważył, że w jej głosie brzmiała stanowczość, która mogła też świadczyć o narastającej pasji. – Może zrobić w tobie wielką dziurę. I w małym Tommym też. Najpierw w nim, żebyś w swoich ostatnich chwilach wiedział, że stracił życie przez ciebie. Nie rób nic, co może wszystko skończyć, jeszcze zanim się zacznie. Po prostu wsiądź spokojnie do samochodu.

– Proszę wziąć mnie, on nie jest niczemu… – zaczął sędzia. W myślach automatycznie przebiegał tomy spraw, które kiedyś prowadził, zastanawiając się, w której z nich zagrożenie wywołane przez sprawcę czy sprawców było nieproporcjonalne do wydanego wyroku, kto chciał go odnaleźć, żeby się zemścić. Przesuwały mu się przed oczyma setki twarzy gniewnych mężczyzn, oczy naznaczone wiekiem i zbrodnią. Nie mógł jednak przypomnieć sobie kobiety. A już na pewno tej, która wciskała mu między żebra lufę rewolweru.

– O nie, nie ma mowy – przerwała. – On jest najważniejszy. Jest kluczem do całej sprawy. – Wskazała lufą drogę. – Grzecznie i powoli. Spokojnie. Bez żadnych gwałtownych gestów, sędzio. Pomyśl, jak głupio byłoby, gdybyście tu obaj umarli. Pomyśl o tym, co ukradłbyś swojemu wnukowi. Jego życie, sędzio. Tyle lat. Oczywiście, dobrze to znasz. Tak łatwo kradłeś ludziom życie. Bydlaku!! Więcej już tego nie zrobisz!

Uświadomił sobie, że ktoś otworzył drzwi pchnięciem od środka, że w samochodzie są jacyś ludzie. Gorączkowe myśli zakłębiły mu się w głowie: Uciekać! Krzyczeć! Wołać pomocy! Walczyć z nimi!

Ale nie uczynił nic.

– Rób, co ona mówi, Tommy – powiedział. – Nie martw się. Jestem z tobą.

Para silnych rąk chwyciła go i rzuciła na podłogę samochodu. Przez moment poczuł woń skórzanego obuwia i brudu, zmieszaną z drażniącym zapachem potu wydzielanym pod wpływem zdenerwowania. Zdążył tylko zobaczyć dżinsy i buty z cholewką, gdy na głowę naciągnięto mu czarny szmaciany worek. Uprzytomnił sobie, że taki właśnie worek zakłada kat na głowę skazańca, i podjął próbę walki, ale wkrótce para mocnych rąk obezwładniła go i przycisnęła do podłogi. Poczuł na sobie lekkie ciałko Tommy'ego, chrząknął. Próbował powiedzieć coś do niego, jakieś uspokajające słowa – coś w rodzaju "nie bój się, jestem tutaj" – ale z jego gardła wydobył się tylko jęk. Usłyszał męski głos mówiący spokojnie, choć z goryczą:

– Niech żyje rewolucja! A teraz śpij, stary.

Dostał czymś ciężkim w skroń, ogarnęła go nagła ciemność i stracił świadomość.

3. Duncan

Sekretarka dyskretnie zapukała w szybę drzwi, po czym wsunęła głowę do środka.

– Mr. Richards, czy zamierza pan pracować dzisiaj do późna? Oczywiście, mogę zostać w biurze, ale musiałabym zadzwonić do mojej współlokatorki, żeby zrobiła zakupy…

Duncan Richards spojrzał znad stosu zgromadzonych na biurku papierów i uśmiechnął się.

– Jeszcze trochę, Doris, ale nie musisz zostawać. Chcę tylko skończyć pracę nad podaniem Harris Company.

– Jest pan pewny, Mr. Richards? To dla mnie żaden problem…

Pokręcił głową.

– Zbyt często pracuję do późna – odparł. – Jesteśmy przecież bankierami. Powinniśmy pracować w godzinach urzędowania.

– Dobrze. – Uśmiechnęła się. – W każdym razie będę tutaj do piątej.

– Świetnie.

Zamiast wrócić do swoich papierów, Duncan Richards przeciągnął się w fotelu i splótł ręce na karku. Obrócił się do okna. Było już prawie ciemno – reflektory samochodów ruszających z parkingu wycinały w ciemnościach małe białe plamy. Na tle gęstniejącej szarówki dostrzegał zarysy drzew przy Main Street. Przez chwilę chciał znaleźć się w starym budynku banku, dalej od centrum. Był ciasny i było w nim zbyt mało pomieszczeń, ale położony był dalej od drogi, na wzgórzu i mógł z niego sięgnąć wzrokiem dużo dalej. Pod względem architektonicznym nowy gmach był jałowy i bez duszy. Żadnych widoków z okien poza hałasem ulicy. Nowoczesne meble, najnowszy system zabezpieczeń. Tyle się zmieniło, od kiedy podjął tu pracę. Greenfield przestało być niewielkim miasteczkiem uniwersyteckim. Napłynęli tu biznesmeni, właściciele firm budowlanych i finansiści z Nowego Jorku i Bostonu.

Straciło swoją osobowość, pomyślał. A może i my wszyscy.

Spojrzał na leżące przed nim podanie. Było jednym z kilku, które trafiły na jego biurko w ostatnich sześciu miesiącach – mała firma budowlana chciała nabyć dziesięć hektarów ziemi z widokiem na Green Mountains – można by tu było postawić sześć luksusowych budynków. Gdyby się udało zdobyć na każdy dom trzysta tysięcy, mała firma momentalnie przekształciłaby się w firmę średniej wielkości. Cyfry wydają się w porządku, pomyślał, przyznamy kredyt na kupno ziemi, następnie na budowę domów i wreszcie, po ich sprzedaży, będziemy je mieli na hipotece. Nie musiał korzystać z kalkulatora, żeby wiedzieć jak dużo zyska na tym bank. Bardziej interesowali go sami przedsiębiorcy. Westchnął na myśl, jak bardzo muszą być spięci. Uchwycić szansę, zdobyć kredyt, osiągnąć sukces. W amerykańskim stylu. To się nigdy nie zmieni.

Bankier jednak musi być człowiekiem staromodnym i ostrożnym. Nie spieszyć się, nie poddawać się naciskom.

Chociaż to też się zmienia. Na małe banki, takie jak First State Bank of Greenfield, wywierają nacisk bankowe giganty. Baybanks of Boston otworzył właśnie swoje biuro na Prospect Street, a Springfield National, jeszcze niedawno sam stanowiący konkurencję, został przejęty przez Citicorp.

Może i nas też wykupią. Jesteśmy całkiem atrakcyjnym łupem. Wyniki nadchodzącego kwartału wskazują na duży skok. Zanotował w pamięci, żeby sprawdzić, jak stoją jego akcje, tak na wszelki wypadek. Chociaż żadnych pogłosek na ten temat nie było. Zastanowił się, czy nie powinien zapytać o to starego Phillipsa, prezesa banku, ale zrezygnował. On zawsze polegał na mnie, od samego początku. Teraz zapewne także.

Przypomniał sobie, jak osiemnaście lat temu po raz pierwszy przekraczał drzwi banku. Wahał się, gdy ojciec Megan otworzył je przed nim. Jego nowa fryzura onieśmielała go i wciąż chciał sięgać do niej ręką – pewnie właśnie tak człowiek, któremu amputowano ramię, musi się czuć w pierwszych dniach po operacji.

Wspomnienie o tym, jak bardzo się wtedy bał i jak usilnie starał się ukryć to przez cały długi dzień, przyprawiło go o skurcz żołądka. Dlaczego akurat teraz o tym myślę?

Znów spojrzał w okno – mimo wysiłków wspomnienia wciąż powracały – Był słoneczny poranek. W banku panował duży ruch. Właśnie dzięki temu słońcu, ludziom i ruchowi dokoła moje zdenerwowanie zostanie zauważone. Miałem wrażenie, że nigdy więcej się nie zdobędę, żeby jeszcze raz wejść do banku. Phillips uznał, że mogę zacząć jako kasjer, gdyż poręczył za mnie sędzia Pearson. Byli kumplami od golfa. Ręce mi się trzęsły, kiedy pierwszy raz trzymałem pieniądze, i za każdym otwarciem drzwi wejściowych myślałem, że to już koniec. Spodziewałem się ponurych facetów w nijakich garniturach. Ze w końcu przyjdą po mnie.

Usiłował sobie przypomnieć kiedy opuścił go ten niepokój. Po tygodniu? Miesiącu? Roku? Dlaczego o tym myślę? To minęło. To zdarzyło się osiemnaście lat temu i minęło.

Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio rozmyślał o swoich początkach w świecie bankowości. Na pewno dość dawno. Dlaczego te wspomnienia naszły go właśnie teraz. Poczuł w ustach gorycz. Nie będę więcej do tego wracał, postanowił. Wszystko się zmieniło. Wrócił do arkusza kalkulacyjnego i przyjrzał się cyfrom. Warunkowa zgoda, zdecydował. Damy to na zarząd i zobaczymy, co powiedzą. Inni inwestorzy budowlani nie pchają się w tej chwili, nie tak jak w początkach lat osiemdziesiątych. Ale Bank Federalny podniósł tego ranka premię gwarancyjną o pół punktu, i może chcą przedyskutować tę sprawę na następnym zebraniu personelu. Niech zajmą się tym chłopcy od prognozowania. Zrobił adnotację w terminarzu.

Na biurku zadzwonił telefon i włączył się intercom – to była jego sekretarka.

– Panie Richards, pani Richards na linii.

– Dzięki. Podniósł słuchawkę.

– Słuchaj Meg, nie wracam dziś późno, właśnie kończę…

– Duncan, czy tata wspominał, że zabiera gdzieś Tommy'ego? Nie wrócili dotąd, więc zastanawiam się, czy mówił ci coś?

– Nie wrócili?

Duncan Richards spojrzał na zegarek. Powinni być już od godziny. Wyczuł niepokój w głosie żony. Leciutki. Nie tyle lęk, co troskę.

– Nie.

– Dzwoniłaś może do szkoły?

– Tak. Powiedzieli, że tata był o zwykłej porze. Poczekał trochę, dopóki Tommy nie skończył jakiegoś rysunku, i wyszli.

– Myślę, że nie ma się czym przejmować. Prawdopodobnie wziął go do centrum handlowego, żeby pograć na automatach. Nie byli tam już od paru tygodni.

– Prosiłam go, żeby tego nie robił. Tommy jest później taki podniecony.

– Och, daj spokój. Tak się tam dobrze bawią. A poza tym myślę, że lubi to przede wszystkim twój stary.

– Zrobiłam na obiad coś specjalnego, a on prawdopodobnie napcha go tymi ohydnymi cheeseburgerami. – W jej głosie zabrzmiała ulga.

– Możesz porozmawiać z ojcem, ale wątpię czy to coś da. On tak lubi szybkie dania. A kiedy ma się siedemdziesiąt jeden lat, wszystko się wie najlepiej.

– Pewnie masz rację – roześmiała się.

Odłożył słuchawkę, wyjął notes i zaczął rzucać na papier luźne myśli dla przedstawienia sprawy kredytu przed komitetem. Usłyszał stuknięcie w szkło drzwi i zobaczył, jak sekretarka macha mu ręką. Była w płaszczu. Pomachał jej i pomyślał, że skończy jutro.

Telefon na biurku zadzwonił ponownie, podniósł słuchawkę spodziewając się głosu żony.

– Zbieram się właśnie do domu… – zaczął bez wstępu.

– Naprawdę? – odezwał się głos na drugim końcu linii. – Nie sadzę Nie sądzę, żebyś się gdzieś zbierał. Nie teraz.

Stało się tak, jak gdyby z powodu tych kilku słów, dźwięków i tonów, które wdarły się przeraźliwie znajome do jego pamięci, wszystko wokół niego się rozpadło i nagle, gwałtownie zostało zdmuchnięte przez huragan. Chwycił się krawędzi biurka, żeby złapać równowagę, ale w głowie miał karuzelę. Wiedział, że wszystko stracone. Wszystko.

4. Megan

Megan odwiesiła słuchawkę bardziej z irytacją niż ze zrozumieniem. Duncan zawsze ma na podorędziu mnóstwo cholernie rzeczowych wyjaśnień. Jest tak zrównoważony, że czasami chce mi się wyć. Przeszła do salonu i odsunęła zasłonę, żeby spojrzeć na ulicę. Była ciemna i pusta. Stała wpatrując się w milczeniu, wreszcie cofnęła się w poczuciu bezradności. Po chwili zaciągnęła zasłonę i wróciła do kuchni.

Cóż, pomyślała, trzeba przygotować kolację. Może dotąd nic nie jedli. Zerknęła na zegarek i pokręciła głową. Tommy zawsze jest taki głodny po szkole.

Przez chwilę zajęła się garnkami i patelniami, sprawdziła temperaturę piekarnika. Weszła do jadalni i ustawiła pięć nakryć. Wtem przyszło jej coś do głowy, szybko przeszła z powrotem do kuchni, otworzyła szufladę, wyciągnęła dodatkowy nóż, widelec i łyżkę. Wyjęła talerz i szklankę z półki, a z szafki matę na stół. Położyła dodatkowe nakrycie. Kiedy tato przyjedzie, zobaczy, że i dla niego jest przygotowane miejsce przy stole. Może wtedy poczuje się winny, że napchał Tommy'ego cheeseburgerami.

Przyjrzała się swojemu dziełu i wtedy usłyszała samochód. Poczuła ulgę – przeszła szybko do salonu, uchyliła zasłonę, nie chcąc, by zobaczyli, że na nich wygląda. Sto razy mówiłam tacie, że nie mam nic przeciwko temu, by zabierał gdzieś Tommy'ego, chcę tylko wcześniej o tym wiedzieć.

Ale przecież robił to już przedtem i nie denerwowałam się tak bardzo. Potrząsnęła głową, jakby się chciała uwolnić siłą z tego niepokoju.

Znowu wyjrzała i aż zaklęła, kiedy zobaczyła, że światła samochodu przesuwają się dalej i oświetlają podjazd następnego segmentu.

Cholera!

Ponownie spojrzała na zegarek.

Na górze rozległ się śmiech, więc postanowiła dowiedzieć się, czy przypadkiem bliźniaczki nie mają jakiejś wiadomości, którą zapomniały jej przekazać. Było to takie logiczne, że zdziwiła się, że nie pomyślała o tym wcześniej. Popatrzyła jeszcze raz na pustą ulicę i weszła na schody.

– Lauren, Karen?

– Wejdź, mamo.

Otworzyła drzwi do ich pokoju i zobaczyła je wśród stert zeszytów i podręczników.

– Mamo, czy ty też musiałaś odrabiać w domu lekcje, kiedy byłaś w szkole średniej?

Uśmiechnęła się.

– Oczywiście. Dlaczego?

– Kiedy byłaś w ostatniej klasie, jak my.

– Tak, oczywiście.

– To nie jest w porządku. W przyszłym roku idziemy do college'u i nie rozumiem, dlaczego wciąż musimy zawracać sobie głowę tymi głupimi zadaniami. Ta matematyka. Czuję się, jakbym rozwiązywała te zadania codziennie od urodzenia.

Karen zaczęła chichotać i zanim matka zdołała odpowiedzieć, wtrąciła:

– Jeśli jesteś taka dobra, Lauren, powinnaś chyba dostać więcej niż dobry z minusem.

– To tylko oceny. One nie są tak ważne jak słowa. A co ty dostałaś z ostatniego testu z angielskiego?

– Jesteś niesprawiedliwa. Dotyczył Bleak House, a dobrze wiesz, że nie skończyłam go czytać, bo zabrałaś mój egzemplarz.

Lauren chwyciła Jasiek i rzuciła nim w siostrę, która roześmiała się i cisnęła go z powrotem. Oba rzuty były niecelne. Megan uniosła rękę w górę.

– Spokój! – zawołała.

Bliźniaczki obróciły się do niej, a ona jak zwykle oniemiała na widok identycznych oczu, włosów, identycznego sposobu, w jaki na nią patrzyły. To chyba czary, pomyślała. Tak dokładnie wiedzą, co druga z nich czuje, co myśli, jak jej pomóc w razie potrzeby. One nigdy nie są samotne.

– Słuchajcie – zaczęła Megan. – Czy któraś z was rozmawiała dzisiaj z dziadkiem? Odebrał Tommy'ego ze szkoły i dotąd nie wrócili. Może zostawił wam wiadomość, że będą później?

Próbowała nie okazywać niepokoju.

– Nie – odpowiedziała Karen. Urodziła się najpierw, dziewięćdziesiąt sekund przed Lauren i zawsze pierwsza odpowiadała na pytania. – Denerwujesz się?

– Nie, nie, ale to niepodobne do dziadka, żeby nie uprzedził, że wybiera się do centrum.

– Niekoniecznie – wtrąciła Lauren. – Wiesz, że zawsze robi to, co chce. Tak, jakby cały świat był jego salą sądową, a on postępuje tak, jak sam uważa, ponieważ ma do tego prawo.

Powiedziała to bez uszczypliwości, tonem zwykłej informacji.

– Chyba rzeczywiście tak myśli. – Megan uśmiechnęła się

– Ale Tommy'ego traktuje wyjątkowo.

– Bo Tommy jest wyjątkowy.

– Wiemy, ale…

– Żadnych ale. Jest i już.

– Nami się nikt nie przejmuje, tylko on jest traktowany w szczególny sposób. Była to ich odwieczna, choć w pełni uzasadniona skarga.

– Karen, wiesz dobrze, że to nie jest tak. Ludzie są traktowani na różne sposoby, ponieważ każdy ma inne potrzeby. A Tommy ma po prostu dużo większe potrzeby niż wy, dziewczęta. Już o tym rozmawiałyśmy.

– Wiem.

– Martwisz się, że coś się mogło stać? – zapytała Lauren.

– Nie, martwię się tak samo, jak martwiłabym się, gdybyście wy nie wróciły ze szkoły na czas. Identycznie.

Ale wiedziała, że to kłamstwo. Zastanawiała się, dlaczego bardziej przejmowała się synem niż córkami. Coś w tym musiało być. Coś z przeszłości.

– Chcesz, żebyśmy poszły do centrum i odnalazły ich? Założę się, że wiem gdzie są.

– Jasne – dodała Karen. – Pod arkadą, grają w zdobywców kosmosu. Czy mamy tam pójść?

– Nie, nie, pewnie zaraz tu będą. – Pokręciła głową. – Zresztą odrabiajcie lekcje. I żadnej telewizji, póki nie skończycie.

Kiedy zamykała drzwi, dobiegły ją pomruki niezadowolenia.

Megan weszła do swojej sypialni, zsunęła spódnicę i rajstopy, wciągnęła wypłowiałe dżinsy. Bluzkę powiesiła w szafie, włożyła sweter i stare tenisówki, a następnie podeszła do okna. Mimo ciemności widoczność z góry była całkiem niezła. Ulica była niepokojąco spokojna. Ze swego punktu obserwacyjnego widziała salon Wakefieldów po drugiej stronie ulicy. W środku poruszały się cienie ludzi. Odwróciła głowę w kierunku sąsiadującego podjazdu Mayersów – stały tam ich dwa samochody. Wbiła wzrok w głąb ulicy, potem spojrzała na zegarek. Późno, pomyślała. Bardzo późno.

Poczuła falę gorąca. Późno, późno, późno – tylko o tym mogła myśleć. Ciężko usiadła na skraju łóżka.

Co teraz?

Musiała coś zrobić, sięgnęła więc po telefon i wystukała 911.

– Posterunek policji i straży pożarnej w Greenfield.

– Mówi Megan Richards z Queensbury Road. Właściwie nic się nie stało, ale zaczynani się niepokoić… Widzi pan, mój syn i ojciec powinni już dawno wrócić ze szkoły. Ojciec odbierał go dzisiaj i zwykle wracają prosto do domu, jadą South Street a potem szosą numer 116, zastanawiam się więc…

Dalsze słowa przerwała jej rutynowa odpowiedź.

– Nie mamy informacji o wypadku dzisiaj wieczorem. Nie ma też w tej okolicy żadnych korków. Nie wysyłaliśmy karetek ani samochodów policyjnych. Nie Odnotowałem też specjalnej aktywności policji stanowej, z wyjątkiem zderzenia trzech samochodów na autostradzie międzystanowej, niedaleko Deerfield.

– Nie, nie, to nie mogliby być oni. To nie ten kierunek. Dziękuję panu.

– Proszę bardzo.

Połączenie zostało przerwane. Odkładając słuchawkę czuła się trochę głupio, ale też odetchnęła z ulgą. Zdenerwowanie ustąpiło znowu miejsca irytacji.

– Tym razem dam mu wycisk – powiedziała na głos. – Nie obchodzi mnie, że ma siedemdziesiąt jeden lat i jest sędzią.

Wstała, wygładziła narzutę na tapczanie. Znowu podeszła do okna.

Powróciła natarczywa myśl: "Co teraz". Próbując odpowiedzieć na to pytanie poczuła, że ogarniają niepokój.

Podeszła do telefonu i wybrała numer męża. Nie odpowiadał. Pewnie jest w drodze, pocieszała się.

Pokręciła się po pokoju, zastanawiając się, gdzie teraz pójść. Na dół, zobaczyć co z obiadem.

Kiedy wychodziła z sypialni, kącikiem oka dostrzegła kolorowy błysk zza drzwi pokoju Tommy'ego. Weszła i zobaczyła górę czerwonych swetrów i niebieskich dżinsów, brudnych skarpet i bielizny, zwiniętych w kłębek i porzuconych na podłodze. Nigdy nie nauczy się używać kosza na bieliznę. To przekracza jego możliwości. Przez moment zawahała się – kiedyś myśleliśmy, że wszystko przekracza jego możliwości. Ale nie pozwoliłam, żeby klęska i rozpacz wypełniły mi noce. I zwyciężyliśmy. W końcu zwyciężyliśmy. Teraz wydaje się, że już nie ma rzeczy, która przekraczałaby jego możliwości. Dotarło do jej świadomości, że po raz pierwszy snuje najzwyklejsze fantazje rodzicielskie, wyobrażając sobie, kim będzie ich dziecko, kiedy dorośnie. Dorośnie i kimś będzie. Potoczyła wzrokiem po pokoju, po niechlujnie posłanym łóżku, po zabawkach i książkach i różnych skarbach, które zapełniały pokój każdego chłopca, różnych szpargałach uważanych za coś niezwykle cennego. Próbowała odkryć jakiś ślad problemów Tommy'ego, ale nie było żadnego. Nie daj się ogłupić, pomyślała. Były tutaj. Ale już ich nie ma. Przypomniała sobie, jak pewien lekarz sugerował kilka lat temu, żeby wyłożyć jego pokój czymś miękkim, na wypadek gdyby miał napady szału. Dzięki Bogu, że zawsze słuchaliśmy samych siebie.

Usiadła na łóżku chłopca wpatrując się w figurkę żołnierzyka. Był zawsze dzielny jak żołnierz. Podczas tych wszystkich testów, dźgania, kłucia, badań EEG i stymulacji bodźców. Przecież cierpiał w czasie tego wszystkiego. Dla Duncana i dla mnie to było łatwe. Wszystko, co musieliśmy zrobić, to tylko denerwować się. Ale to on pokazywał nam, jak być dzielnym.

Odłożyła zabawkę.

Gdzie on jest?

Cholera!

Zerwała się, szybko zeszła na dół, do drzwi frontowych. Otworzyła je, wyszła na dwór, w zimną noc i stała tam, dopóki nie przeniknął jej chłód.

Gdzie oni są?

Wróciła do środka, potrącając stojący w hallu stolik.

Dość scen, zdecydowała. Będziesz się głupio czuła za parę minut, kiedy wpadną do środka, wołając o obiad.

Skarciła się i to ją na chwilę uspokoiło. Ale tylko na chwilę. Źle tłumiony strach zaczął ponownie opanowywać ją od środka. Podeszła do schodów i zawołała:

– Dziewczęta!

Usłyszała głos Karen i Lauren.

– W porządku – dodała. – Chcę tylko wam powiedzieć, że zaraz będzie obiad.

Była to półprawda. Chciała je tylko usłyszeć, upewnić się, że są bezpieczne.

To naprawdę głupie, pomyślała.

Nie, wcale nie. Było już tak bardzo, bardzo późno.

Podeszła do telefonu w kuchni, zaczęła wybierać 911, ale wstrzymała się. Jej palec zawisł nad ostatnią cyfrą. Usiadła trzymając aparat w ręku. I wtedy, jak błysk światła w ciemnym pokoju, usłyszała samochód zatrzymujący się na podjeździe.

Ogarnęło ją uczucie ulgi. Odłożyła telefon, szybko podeszła do drzwi frontowych, otworzyła je i ujrzała męża – nie dziecko prowadzone przez ojca, ale męża, zmierzającego w jej kierunku.

– Duncan – zawołała.

W trzech susach pokonał odległość między nimi.

Nawet w słabym świetle, płynącym z otwartych drzwi, dostrzegła, że ma zaczerwienione oczy.

– Duncan! O Boże! Co się stało! Tommy! Co z nim? Gdzie tata?

– Mam nadzieję, że nic się nie stało – odrzekł Duncan. – Mam nadzieję. O, Boże! Megan! Oni zniknęli. Zabrali ich. Wszystko skończone! Wszystko!

– Kto ich zabrał? Nie rozumiem! – Próbowała się opanować.

– Byłem taki głupi – wykrztusił Duncan. Nie mówił do żony, lecz do otaczającej go nocy, do minionych lat. – Upłynęło tyle czasu, myślałem, że to wszystko dawno skończone, że to tylko złe wspomnienia, zły sen. To się nigdy nie wydarzyło, przekonywałem siebie. Ależ byłem głupi, cholernie głupi.

Megan z trudem powstrzymała krzyk.

– Mów! – jej głos zaczął się podnosić. – Gdzie Tommy? Gdzie jest mój ojciec? Gdzie oni są?

Duncan popatrzył na nią.

– To przeszłość – powiedział cicho. Przygarbił się i przeszedł obok nie odwracając się w drzwiach.

– 1968 rok.

Obrócił się i uderzył pięścią w ścianę.

– Pamiętasz ten rok? Pamiętasz, co się wtedy stało?

Skinęła głową, czując, jak całe jej życie zatrzymuje się w jednej chwili. Setka przerażających obrazów wypełniła jej umysł. Zamknęła oczy, usiłując odegnać je od siebie. Oszołomiona, odemknęła powieki i utkwiła wzrok w mężu.

Stali tak nieruchomo, w słabym świetle sączącym się z korytarza w ciemność. Nie byli zdolni zrozumieć cokolwiek ponad to, że tragedia, o której myśleli, że minęła i jest już poza nimi, ponownie otoczyła ich swymi straszliwymi mackami.

Загрузка...