Część czwarta. ŚRODA RANO

Karen i Lauren

Kidnaping – na samym początku słowo to zelektryzowało je, miało w sobie olbrzymi ładunek zagrożenia. Zupełnie nie wiedziały, jak zareagować: nigdy nie miały z czymś podobnym do czynienia. Nigdy nie stały się ofiarami żadnego przestępstwa, ani też nie znały nikogo, kto by nią był. Nikt ich nigdy nie oszukał, nie włamano się do ich domu, nie ukradziono samochodu. Kiedyś, co prawda, w początkach liceum jakiś mężczyzna szedł za nimi aż do domu, ale kiedy matka zadzwoniła na policję, okazało się, że tajemniczym osobnikiem był dorosły, opóźniony umysłowo syn przewodniczącego rady szkolnej. Zabłądził i był całkiem nieszkodliwy, a skończyło się tym, że po kolacji bliźniaczki odprowadziły go do domu.

Tak więc, kiedy próbowały zrozumieć dokładnie, co się właściwie dzieje, obie miały tylko zamęt w głowach. Do tego dołączyło się poczucie winy i złość, gdyż podniecenie i fascynacja wydawały się przeważać nad uczuciem lęku o dziadka i brata. To, co je spotkało, wydawało się tak nieuchwytne, że ekscytacja zdominowała je obie. Krzątały się po kuchni, sfrustrowane prozaicznym zadaniem przygotowania kawy i czegoś do jedzenia, dziwiąc się, jak można być w tej sytuacji głodnym i jak można było kazać im wyjść z pokoju. Zastanawiały się, czy to zmieni ich całe dotychczasowe życie, ale przede wszystkim były ciekawe, co się teraz stanie.

Karen i Lauren zagotowały wodę na kawę i położyły na tacy coś do jedzenia. Słyszały podniesione głosy rodziców, ale nie były w stanie rozróżnić słów. Wiedziały, że nie należy podsłuchiwać, a to, że stały blisko otwartych drzwi, trudno było uznać za świadome wtrącanie się w nie swoje sprawy.

– Mówią coś o tym, żeby powiedzieć nam prawdę – wyszeptała Karen. – Co to może być?

– Nie wiem. Myślisz, że nam powiedzą? Karen wzruszyła ramionami.

– Oni nigdy nam nic nie chcą powiedzieć, ale i tak zawsze w końcu się wygadają.

– Myślisz, że mają jakiś straszny sekret, który zawsze ukrywali przed nami? – zapytała Lauren wstrzymując oddech. Z nich dwóch to ona była romantyczką.

– Mama i tata? – odpowiedziała Karen obcesowo. Zawsze była bardziej praktyczna, nawet jej głos brzmiał podobnie do głosu ojca. – Daj spokój. Spójrz na nich, na Boga. Czy oni wyglądają tak, jakby w ich życiu były jakieś tajemnice?

– No cóż Lauren, nieświadoma jak bardzo jest bliska prawdy, nie chciała się uznać za całkowicie pokonaną – wszystko jest możliwe. Nie znałyśmy ich w przeszłości. A w dodatku prawie nie rozmawiają o czasach sprzed naszych urodzin.

– Wiesz, byli kiedyś hippisami, jeszcze zanim tata podjął pracę w banku. Pokój, miłość i kwiaty. Pamiętasz to zdjęcie, na którym tata ma długie włosy i babcine okulary, a mama sukienkę w kwiaty…

– …I jest bez stanika. Roześmiały się zgodnie.

Były prawdziwymi bliźniaczkami, nie można ich było odróżnić – miały szczupłe, silne ramiona jak ich ojciec, kasztanowate włosy matki i giętkość gimnastyczek. Grały w szkolnych drużynach piłki nożnej i koszykówki, należały do kółka teatralnego i uczyły się języków obcych. Karen miała zwyczaj ściągać kąciki ust ku dołowi, zaś Lauren – unosić wysoko brwi. Karen lubiła odgarniać rękami włosy do tyłu, a potem mocno potrząsać głową. Lauren, kiedy była zamyślona, stukała lekko palcem w podbródek. Obie nosiły złote łańcuszki ze srebrnymi blaszkami, na których wygrawerowane były ich imiona, ustępstwo wobec osób spoza rodziny, rodzice bowiem nie mieli żadnych kłopotów z ich odróżnieniem. Duncan uważał, że różniły się zwykłym pochyleniem głowy i odcieniem głosu, co pozwalało mu rozpoznać, która z córek przyszła akurat do niego. Megan nigdy nie zastanawiała się nawet nad tym, że ich identyczność mogłaby stanowić jakiś problem. To były jej dzieci i zawsze potrafiłaby natychmiast je rozpoznać.

Jednakże przyjaciele i potencjalni konkurenci często nabierali się – podobieństwo dziewcząt było dla nich wprost porażające. Bliźniaczki uwielbiały to. Chociaż zawsze poruszały się w zgranych grupach koleżanek i kolegów, czy to ze szkoły podstawowej, czy średniej, jednak czuły się najlepiej tylko we własnym towarzystwie. Megan zauważyła, że nieliczne przyjaciółki, którym udało się naprawdę pozyskać zaufanie dziewcząt, niezmiennie należały do kategorii odludków; bliźniaczki potrafiły być szczere jedynie wobec samotników.

– Myślisz, że z Tommym jest wszystko w porządku? – zapytała Lauren. W ich życiu, wypełnionym codziennymi sprawami, była jedna rzecz niezmienna, która przewyższała wszelkie inne – ich brat.

Wiele razy rozmawiały o tej chwili – która miała miejsce lata temu – kiedy przyszła do nich matka i powiedziała im, że nie wiadomo co właściwie jest Tommy'emu, ale jest on inny niż wszyscy.

A ojciec podszedł do tego inaczej. Wziął je na kolację do restauracji, a potem do kina, aż wreszcie, w drodze powrotnej, usiadł z nimi w samochodzie, a one w spokoju i z uwagą słuchały, co mówi:

– Zawsze musicie pamiętać, że obie macie siebie nawzajem, a on jest jeden. Musicie go zawsze bronić, ponieważ on też jest częścią was. W każdej rodzinie są problemy, którym należy stawić czoło, a naszym wyzwaniem jest właśnie Tommy.

Lauren i Karen nigdy nie zapomniały tych słów.

Uważały też, że rodzice zrobili bardzo dużo w sprawie niemocy i apatii Tommy'ego. Zawsze traktowali jego specyficzność jako coś niezwykłego i jedynego w swoim rodzaju. "Tak jakby był bohaterem z książki o wyprawie do niezwykłej czarodziejskiej krainy, jak Narnia czy Śródziemie" – powiedziała kiedyś Lauren. – "Może cały czas, kiedy jest w tej przestrzeni, obdarza wszystkich miłością. Może jest jak Mały Książę, który udaje się w podróż na przelatującym obok meteorze".

Lecz o ile Lauren wydawała się czasem trochę zazdrosna, stosunek Karen do brata był bardziej rzeczowy. Kiedy Tommy miał ataki szaleństwa, kiedy zawodził i krzyczał, rzucał się na podłogę i ciskał o ściany, kiedy płonął z wściekłości na to coś, co toczyło walkę w nim samym, to zawsze Karen, z właściwym sobie kojącym stoicyzmem, potrafiła uciszyć go prawie tak skutecznie jak matka. Po prostu obejmowała go ramionami i szeptała mu do ucha różne słowa, dopóki się nie opanował. Recytowała mu wtedy fragmenty z Ogdena Nasha, z Dziaberłaka i opowiadała różne dowcipy, i to zawsze jakoś hamowało wybuchy brata.

Tommy nigdy nie miał problemu z rozróżnieniem sióstr, nawet wtedy, gdy się przebierały, próbując wprowadzić go w błąd. To była ich ulubiona zabawa, w której nigdy dotąd nie przegrał.

– Na pewno. Ręczę, że żaden kidnaper nie da mu rady. On jest jak taka mała skała. Pamiętasz, jak spadł z huśtawki, gdy miał cztery lata, złamał sobie nadgarstek i nie powiedział o tym nikomu przez dwa dni? Przyznał się dopiero wtedy, gdy ręka pośmiała i spuchła, i mama zaprowadziła go do doktora Schwartzmana.

Lauren uśmiechnęła się.

– Pamiętam. Tylko, wiesz, kiedy ma te swoje odloty, kiedy zamyka się w sobie i nie odzywa się, i siedzi tak patrząc w pustkę, bardzo się o niego boję. Każdy może go wtedy skrzywdzić. A jeśli ma właśnie taki atak, a kidnaperzy tego nie zrozumieją? Mogą go skrzywdzić.

– Jest tam dziadek. Wytłumaczy im wszystko.

– Jeśli mu pozwolą. Przecież jemu też mogą coś zrobić.

– Rany, ty chyba nic nie wiesz o kidnaperach. Nic im nie przyjdzie z tego, że zrobią krzywdę porwanym. Wtedy nie dostaną pieniędzy.

– Wiem. Wszyscy o tym wiedzą. Ale czasami ludzie wpadają w panikę. A założę się, że mają broń. W dodatku mogą się wkurzyć na dziadka – jest zgryźliwy i uparty, i na pewno będzie im się stawiał. O to się boję.

– Gdzie jest cukier i śmietanka?

– Pod twoim nosem, głuptasie.

– A, rzeczywiście.

– A poza tym, nie rozumiem, po co porwali akurat Tommy'ego i dziadka.

– Właśnie, też się nad tym zastanawiam. Zwykle porywają dzieci bardzo bogatych ludzi. Na przykład synów milionerów naftowych. Albo gwiazd filmowych.

– Jak mama i tata im zapłacą?

– Myślę, że chyba mają dość pieniędzy.

– Skąd wiesz?

– Widziałam kiedyś książeczkę czekową ojca, było na niej ponad siedem tysięcy dolców.

– Kidnaperzy na ogół żądają milionów.

– Sądzisz, że tata mógłby je pożyczyć?

– Od kogo?

– Sama nie wiem.

– W każdym razie ciekawe, o co się tak kłócą?

– Taaak. I dlaczego nie zawiadomili policji? Myślałaś o tym?

– Kidnaperzy zawsze uprzedzają, że zabiją porwanych, jeśli zadzwoni się na policję.

– Ale w filmach telewizyjnych i tak zawsze zawiadamia się gliniarzy.

– Tak, wiem. Albo prywatnych detektywów, jak Spensera albo Magnum.

– Myślisz, że to zrobią?

– Nie wiem. Nie sądzę, żeby w Greenfield byli jacyś prywatni detektywi. Nie znam nikogo, kto by tak wyglądał.

– Jak myślisz, będziemy musiały iść jutro do szkoły?

– Nie zastanawiałam się nad tym.

– Biedny Tommy. Założę się, że jest przerażony.

– Taak, chyba tak. Myślisz, że go związali?

– Nie. Najwyżej nogi. Ale pewnie nie wiedzą, jak szybko potrafi biegać.

– Aha, szybciej niż ty, grubasku.

– Zaraz, zaraz, ważymy tyle samo, więc mów za siebie.

– Wcale nie. Ostatnio schudłam prawie trzy kilo, tylko ci o tym nie powiedziałam.

– Nieprawda.

– Właśnie, że tak.

– Założę się, że schudłaś nie więcej niż ten grejpfrut, który zjadłaś…

– W każdym razie Tommy jest szybszy niż my obie.

– A jeśli go zabiją? – W momencie kiedy wypowiedziała te słowa, Lauren położyła rękę na ustach, i szybko dodała: – Nie, nie, lepiej nawet o tym nie myśleć. Nie wierzę, że mogłam to powiedzieć.

– A jeżeli? – zapytała Karen.

Spojrzały na siebie i obie poczuły łzy w oczach. Rzuciły się sobie w ramiona.

– Nie pozwolę im – płakała Lauren. – Nie pozwolę. To taki mały chłopiec, to byłoby niesprawiedliwe.

– Musimy coś zrobić – powiedziała Karen. – Jeśli coś się stanie Tommy'emu, to… Cholera, to niemożliwe, nie pozwolę im!

– Ale co my możemy zrobić?

– Nie wiem, lecz jeśli zrobią Tommy'emu najmniejszą krzywdę, to ja… ja… to ich zabijemy.

– Masz rację. Już nas popamiętają! Pamiętasz, jak Alex Williams pobił Tommy'ego? Dobrze mu wtedy dołożyłaś.

– Nie przyszło mu nawet do głowy, że mogę go uderzyć. Karen uśmiechnęła się.

– Myślą, że jak jesteś dziewczyną i do tego kilkunastoletnią, to nie jesteś w stanie zrobić czegoś takiego. A przecież my nie jesteśmy już takie młode. Mogłybyśmy nawet iść do wojska, gdybyśmy chciały.

– Do tego trzeba mieć osiemnaście lat.

– To zaledwie jeszcze dziewięć miesięcy. A zresztą, przyjmują i młodszych, jeśli tylko rodzice wyrażą zgodę. Pamiętasz tego człowieka, co przyszedł do naszej szkoły, żeby werbować do armii?

– Tak, rzeczywiście.

– Ciii… zauważyłaś?

– Co?

– Uciszyli się. Już się nie kłócą.

– Mamy tam iść?

– Chyba tak.

Ale zanim zdążyły się ruszyć, usłyszały, że ojciec ich wola.

Usiadły na sofie naprzeciwko rodziców. Spokojnie czekały na to, co powiedzą.

Zaczęła Megan.

– Dziewczęta, nie mamy zbyt wiele informacji, ale możemy wam powiedzieć, że Tommy i dziadek zostali porwani przez pewnych ludzi. Nie wiemy, dokąd ich zawieźli, ani czego od nas chcą. Jak dotąd. Dzwonili do taty i rozmawiali z nim tuż przed jego wyjściem z banku. Powiedzieli, że wkrótce znowu się odezwą. Właśnie na to czekamy.

– Czy z Tommym i dziadkiem wszystko w porządku?

– Powiedzieli, że obaj są cali i zdrowi. Nie sądzę, żeby chcieli coś im zrobić dopóki… – zawahała się. – No cóż, nie wiemy, jakie mają plany. Wiemy tylko, że chcą pieniędzy.

– Ile?

– Tego jeszcze nie powiedzieli.

– Dlaczego nie zadzwoniliście na policję? – zapytała Lauren. Duncan westchnął głęboko. Zaczęło się, pomyślał.

– Zagrozili nam, że zrobią krzywdę Tommy'emu i dziadkowi, jeśli zawiadomimy policję. Tak więc, na razie nie chcemy ryzykować.

– Przecież gliniarze wiedzą, jak postępować z kidnaperami…

– Myślicie, że mogłaby tu pomóc policja w Greenfield?

– Może nie, ale policja stanowa albo FBI…

Powiem im, zaraz powiem im wszystko, pomyślał Duncan. Spojrzał na Megan.

– Nie, Lauren, musimy najpierw poczekać.

– Czekaj! Myślę, że…

– Nie sprzeczaj się – przerwał jej Duncan.

Lauren cofnęła się, natomiast Karen nachyliła się do przodu.

– To nie ma sensu. Policja pomoże nam. A jeśli nie będziemy mieli dosyć pieniędzy dla kidnaperów?

– Na razie musimy po prostu poczekać. Ucichły, ale po chwili znowu odezwała się Karen.

– Mamo, dlaczego to wszystko się stało?

– Nie wiem, kochanie. Karen pokręciła głową.

– To wszystko jest bez sensu. W pokoju zapadła cisza.

Karen uniosła się nieco i ujęła rękę Lauren. Siedziały na swoich miejscach, ale Karen czuła się silniejsza, kiedy dotykała siostry. Lauren ścisnęła jej dłoń na znak zachęty.

– To naprawdę nie ma sensu. Myślicie, że jesteśmy wciąż małymi dziećmi i nie chcecie nam powiedzieć prawdy, ale Tommy jest też naszym bratem, a my nic nie rozumiemy. Myślicie, że wolimy nie rozumieć, ale to nieprawda. Myślicie, że nie wytrzymamy tego, ale on jest naszym bratem i chcemy pomóc. A jak to mamy zrobić, jeśli nic nie wiemy?

Lauren zaczęła płakać, jakby żale siostry były też jej żalami. Oczy Karen również wypełniły się łzami.

Megan poczuła ukłucie w sercu. Usiadła miedzy dziewczynkami i objęła je ramionami, przytulając do piersi.

Duncan wstał i usiadł obok Karen również ogarniając ramionami rodzinę.

– Macie rację – powiedział rzeczowym tonem. – Nie powiedzieliśmy wam nawet połowy prawdy. – Spojrzał na Megan. – Powinny wiedzieć – dodał.

Skinęła głową.

– Przepraszam, masz rację. Trzeba im powiedzieć.

Mocno przygarnęła dziewczynki do siebie. Poczuła jednak, że ich mięśnie zesztywniały, a uwagę zwróciły głównie ku ojcu.

– Nie bardzo wiem, od czego zacząć – przyznał – ale na początek udzielę wam kilku informacji. Przyczyną, dla której nie wezwaliśmy na pomoc policji, jest to, że ja, to znaczy my – wasza matka i ja – wiemy, kim są porywacze.

– Znacie ich?

– To kobieta, którą znaliśmy osiemnaście lat temu. Jeszcze zanim wy się urodziłyście.

– Jak to?

– Byliśmy z nią razem w grupie radykałów.

– Co?

– Radykałów. Uważaliśmy się za rewolucjonistów. Chcieliśmy zmienić świat.

– Wy? Niemożliwe!

Duncan wstał z kanapy i zaczął chodzić po pokoju.

– Nie wiecie, jak wtedy było – powiedział. – To wszystko przez wojnę. Była taką niesprawiedliwością, takim złem; cały naród oszalał. Był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy. Akurat trwała ofensywa Tet, z ciężarówek rozrzucano zdjęcia marines, saperów na terenie ambasady, no i zdjęcie zastrzelonego Wietnamczyka. A potem zabity został Martin Luther King, zastrzelono go, kiedy przemawiał z balkonu w Memphis, i wybuchły zamieszki w Newark, w Waszyngtonie i wielu innych miastach. Ustawiono nawet karabiny maszynowe na schodach Kapitolu. Było tak, jakby losy całego kraju zawisły na włosku. Potem zastrzelony został Bobby Kennedy – przed kamerami, jak w potwornym widowisku telewizyjnym; wydawało się wtedy, że bez przemocy nic już nie można zdziałać. Następnie odbywała się konwencja w Chicago. Nie wyobrażacie sobie co się działo – policja przypominała oddziały szturmowe, a na ulicach pełno było rannej młodzieży. Było tak, jakby oszalał cały świat. Co wieczór w wiadomościach podawano to samo – bomby, zamieszki, demonstracje, no i wojna. Wciąż, bez przerwy. Wojna była wszędzie – chociaż nikt sobie tego nie uświadamiał. Toczyła się tak samo tutaj, jak tam. – Duncan zamilkł na chwilę, a potem cicho powtórzył: – Sześćdziesiąty ósmy. – Głęboko zaczerpnął powietrza, zebrał myśli i kontynuował: – A my tak jej nienawidziliśmy. Uważaliśmy, że trzeba ją skończyć. Próbowaliśmy demonstrować. Ale prowadzili ją nadal. Nikt nas nie słuchał! Nikt! Nie wyobrażacie sobie, jakie to było okropne. Nikogo nie obchodziliśmy! Było tak, jakby wojna stała się symbolem całego przegniłego społeczeństwa. Nic się nie udawało. Wszystko było nie tak. Więc uznaliśmy, że to społeczeństwo musi się zmienić, że trzeba je do tego zmusić. A potem doszliśmy do wniosku, że musimy to społeczeństwo zniszczyć, żeby można było zacząć wszystko od początku.

Wierzyliśmy w to. Ja naprawdę wierzyłem. Teraz to wydaje się głupotą, dziecinadą, ale w tamtych czasach to było rzeczywistością, a my gotowi byliśmy nawet zginąć, żeby nastąpiły zmiany. Sami byliśmy jeszcze prawie dziećmi, ale wierzyliśmy w to. Boże, jak my w to wierzyliśmy. I wtedy spotkaliśmy Olivię.

Przerwał, zbierając myśli.

– Olivia miała plany. Wielkie plany, które poruszały romantyczną część naszej natury. Zamiast dawać się bić pałkami i przepędzać gazem łzawiącym, to my mieliśmy wreszcie zadać im cios. Co gorsza, była osobą, która potrafiła namówić do wszystkiego. Cokolwiek sugerowała, wydawało się, że musi być tak właśnie, jak ona twierdzi. Była piękna, inteligentna i energiczna. Wszystkich nas owinęła wokół palca, może z wyjątkiem waszej matki. Każdym z nas manipulowała w inny sposób. W moim przypadku – za pomocą sarkazmu, zawstydzania, poniżania. Popychała mnie do działania. Wobec innych posługiwała się seksem, przekonywaniem, logiką – wszystkim, czym tylko dysponowała.

Dziewczęta wychyliły się do przodu na swoich miejscach, patrząc jak ojciec gestykuluje tłumacząc się przed nimi.

– No i zrobiliśmy coś razem z nią – powiedział ostrożnie Duncan. – Podjęliśmy się – a raczej ja, bo wasza matka była temu przeciwna – czegoś, co uważaliśmy za akt rewolucyjny. Czegoś, co miało uderzyć w samo serce społeczeństwa, którego tak nienawidziliśmy. Och, sam siebie musiałem cholernie mocno przekonywać, że to, co robię, jest słuszne, właściwe i niezbędne. Ale z całą pewnością nie uważałem tego za przestępstwo. Nie, nie można było nazwać nas przestępcami. Byliśmy rewolucjonistami. Był to czysty akt rewolucyjnego zapału. – Po chwili ciągnął dalej: – Byłem strasznie naiwny. Byłem głupim studentem owładniętym głupimi ideami i w rezultacie wpakowałem nas w coś, co nie mieści się w głowie. – Zawahał się.

– Nie – powiedziała Megan. – Tu nie masz racji. Duncan spojrzał na nią.

– To, że chcieliśmy zmian, wcale nie było głupotą. I to, że chcieliśmy, żeby skończyć wojnę, też nie było niesłuszne. – Westchnęła głęboko. – Po prostu, zamiast myśleć samodzielnie, poszliśmy za niewłaściwym przywódcą, to wszystko.

– Za Olivia? – zapytał Karen.

– Miała dar przekonywania – odparła Megan. – Nie wyobrażacie sobie nawet jaki. A zwłaszcza, gdy trafiła na podatny grunt.

– Wciąż jednak nie rozumiem – skonstatowała Lauren. – Dlaczego nie możemy zadzwonić na policję, żeby aresztowała tę kobietę?

Duncan odwrócił się.

Megan zaczerpnęła głęboki haust powietrza.

– To przez to, co zrobiliśmy. Złapano ją i poszła do więzienia. A my uciekliśmy – osiemnaście lat temu.

– No, ale…

Megan mówiła coraz szybciej.

– Nigdy nie zdradziła, kto był w to zamieszany. Gdybyśmy teraz poszli na policję, prawdopodobnie powiązaliby nas z nią.

– To było osiemnaście lat temu i przecież wszystko się zmieniło…

– Jedno nigdy się nie zmieni – przerwał Duncan. Dziewczynki patrzyły na niego, ale Megan odwróciła wzrok.

– Pięć osób straciło życie.

Dziewczynki patrzyły na ojca szeroko otwartymi oczami.

– Czy wy… – zaczęła Lauren.

– Nie. Nie dosłownie. Czy kogoś zabiłem? Nie z pistoletu. Ale czy byłem w to wmieszany? Tak.

– Ale co się właściwie stało? – zapytała Karen. Duncan wziął głęboki oddech.

– Próbowaliśmy obrabować bank.

– Co? Co takiego?

– Próbowaliśmy obrabować bank. Mieliśmy zaatakować zaraz potem, jak opancerzona furgonetka przywiezie gotówkę z zakładów chemicznych. Widzicie, te zakłady wchodziły w skład korporacji, produkującej napalm.

– I co z tego?

– Musicie zrozumieć. Napalm stosowano w wojnie i… – zawahał się. – Rzeczywiście, to brzmi jeszcze bardziej idiotycznie, niż się spodziewałem.

– Ale dlaczego bank?

– Dla pieniędzy. Żeby kupić broń i propagandę. Żeby o naszej grupie było głośno.

– I rzeczywiście było – z goryczą wyszeptała Megan.

– Ale, tato… – zaczęła Lauren.

– Słuchaj! Wiem, że wszystkie te wyjaśnienia brzmią głupio, ale nic nie poradzę.

– Ale co się właściwie stało? – spokojnie ponowiła swoje wcześniejsze pytanie Karen.

Duncan westchnął.

– Wszystko potoczyło się fatalnie, od pierwszej minuty. Strażnicy nie rzucili broni, jak to zakładaliśmy. Zaczęli strzelać. Dwóch z nich zginęło, także troje z naszej grupy. To była prawdziwa klęska. Ja siedziałem za kierownicą samochodu, którym mieliśmy odjechać po napadzie. Ale widząc, co się dzieje, uciekłem, zamiast przyjść im na pomoc. Miałem szczęście. Natknąłem się na waszą matkę i oboje wróciliśmy po prostu na Wschodnie Wybrzeże, próbując o wszystkim zapomnieć. Ukryliśmy się. Zapomnieliśmy. Świat się zmienił. To wszystko.

– Ale dlaczego nie możemy pójść na policję? – znowu zapytała Lauren. Nie płakała już, w jej głosie brzmiało naleganie i ciekawość.

– Ponieważ wsadziliby mnie do więzienia.

– Och.

Przez chwilę wszyscy milczeli. Duncan zdawał sobie sprawę, że dziewczęta chciałyby znać odpowiedzi na wiele pytań, lecz odkładają to na później.

– Dobrze – Karen odezwała się w końcu z zaskakującą stanowczością – z tego wynika, że będziemy musieli poradzić sobie sami. Ale czy zdołamy? Damy im czego chcą i będzie spokój?

Duncan i Megan skinęli głowami.

– Mam nadzieję – powiedziała Megan cicho.


Sędzia Thomas Pearson otworzył oczy. Światło, które wypełniało pokój, raziło jego wzrok. Cały był zesztywniały; czuł się tak, jakby jakaś potężna łapa skręciła mu szyję podczas snu. Zmienił ostrożnie pozycję, starając się nie obudzić wnuka, który drzemał z lekko rozchylonymi ustami i z głową na jego kolanach. Chłopiec cicho jęknął, machnął ręką przed twarzą, jakby chciał odepchnąć jakiś koszmarny obraz, a potem przekręcił się na bok i zapadł w głęboki sen. Sędzia ostrożnie wstał, wziął koc i okrył chłopca. Tommy westchnął przez sen.

Pearson przez moment zastanawiał się, czy nie zgasić górnego światła, postanowił jednak tego nie robić. Nie chciał, by dziecko obudziło się w ciemności, przerażone.

Spojrzał na zegarek. Była druga w nocy.

Jestem starym człowiekiem, który nocami śpi kiepsko, za to w ciągu dnia ucina sobie drzemkę. To tak, jakby moje ciało zaczynało zwalniać bieg. Nic już nie pracuje tak dobrze jak kiedyś. Porównał siebie do ulubionego starego zegara, takiego ze sprężynami, wahadłem i ciężarkami, które podnosiły się i opuszczały, by wskazać czas, a nie do nowoczesnego zegarka elektronicznego z cyfrową tarczą i precyzyjnymi ruchami sterowanymi przez układ komputerowy.

Rozejrzał się po pokoju – chyba setny raz. No cóż, mam wrażenie, że coś jeszcze we mnie tyka…

Nasłuchiwał chwilę. W całym domu panowała cisza, słychać było tylko miarowy oddech wnuka. Podziwiał odporność dziecka – tak było przerażone, teraz się regeneruje. Do tej pory chłopiec trzymał się dzielnie. Ale nie przyszło jeszcze najgorsze. Nie wiem, jak twardy potrafi być.

Wzdrygnął się na myśl o fatalnym doświadczeniu z łazienką.

Ta kobieta, pomyślał, pokazała mi coś. Pokazała, jak potrafi być okrutna, jak dobrze umie grać na ludzkich uczuciach. To była rzeczywiście imponująca demonstracja władzy, skutecznie ukazująca, jak krucha jest sytuacja. Przypuszczalnie nie ma tu żadnej piwnicy, wilgotnej, ciemnej i zatęchłej, jak mówiła, ale groźba odniosła taki sam skutek, jakby to była prawda, a może nawet lepszy. Musi zachować czujność wobec tego rodzaju manipulacji; musi sprawić, żeby zajęła się czymś rzeczywistym. Trzeba ją zmusić, żeby zajęła się realnymi sprawami. I nie pozwolić, żeby wymyślała jakieś okropieństwa, które mogłyby tylko osłabić moją determinację.

Sędzia Pearson pokręcił głową. Gdyby chodziło tylko o mnie, powiedziałbym im, żeby mnie zastrzelili i poszli do diabła.

Popatrzył na Tommy'ego i pogładził go po głowie. Ale nie jestem sam, nie pozwolę, żeby nas rozdzielili. To będzie moja pierwsza bitwa, zdecydował, nawet jeżeli oni o tym nie wiedzą. Nie pozwolę, żeby nas rozłączyli, ani na chwilę, bez względu na to iloma pistoletami będą wymachiwać. Potrafisz wygrać tę potyczkę, przekonywał sam siebie, a kiedy zaczniesz odnosić małe zwycięstwa, zdołasz opracować plan wygrania całej wojny. Chcą pieniędzy. Przecież nie zrezygnują ze swojego głównego celu po to tylko, żeby udowodnić, że mają władzę w drobiazgach.

Postanowienie to wyraźnie dodało mu siły. Jego ręka powędrowała mimowolnie do ramienia Tommy'ego. Przez sztywny koc poczuł falowanie oddechu dziecka. Uśmiechnął się. To naprawdę jest niemożliwe, pomyślał, żeby widząc śpiące dziecko nie odczuwać przemożnej chęci pogłaskania go czy otulenia kocem.

Usiadł na drugiej pryczy, pozwolił myślom krążyć i śnić na jawie o wczesnym świtaniu.

Pomyślał o żonie – było to naturalne, gdyż dziecko miało wiele jej rysów, Zadowolony był, że już jej nie ma i że nie musi się o nią martwić. Był to przejaw egoizmu, ale trudno, tak właśnie o tym myślał. Wspomniał jej pogrzeb, jak głupio się wtedy czuł, uważał, że to nie w porządku, że on żyje, wymienia uściski dłoni, wita starych przyjaciół. Była wczesna jesień, popołudnie, liście dopiero zaczynały żółknąć i pojawiały się pierwsze rdzawe plamki na tle zieleni. Dzień był upalny i pamiętał, że w czarnym garniturze było mu zdecydowanie za gorąco. Miał chęć go zdjąć, krzyczeć, że wszystko jest nie tak, i że każdy przeklęty głupiec powinien wiedzieć, że ktoś tu przesadził. Nie słuchał słów księdza ani monotonnego potoku kondolencji składanych przez gości. Przyglądał się grubym, szarym chmurom zbierającym się na burzę w oddali nad górami, czekając na próżno, że spadnie deszcz, runie prosto na niego i otoczy go ścianą wody. Uśmiechnął się – bliźniaczki chwyciły go pod ramiona i wyprowadziły z cmentarza – pamiętał jak przepłynęła przez niego fala ich młodości. Deszcz nie spadł. Coraz mocniej paliło słońce i wszystko biegło swoim trybem.

Wciąż jednak wydawało mu się absurdalne, że ją przeżył, i wciąż go to dziwi. Przez tyle wspólnych lat nigdy nie przyszła mu do głowy taka możliwość. Był przekonany, pewnością zrodzoną z jakiejś głupiej, męskiej arogancji, że to on umrze pierwszy i ważne było, żeby zostawił ją dobrze zabezpieczoną. Wszystkie polisy ubezpieczeniowe były na to nastawione, a w ich testamentach były jedynie malutkie wzmianki o tym, że ona mogłaby umrzeć przed nim. Pamiętał, jak był osłupiały, gdy w gabinecie lekarskim powiedziano mu, że ona nie żyje. Patrzył na lekarza siedzącego po drugiej stronie biurka w białym kitlu i myślał: To jakaś bzdura; na pewno można to zmienić w trakcie apelacji. Nie widział nic absurdalnego w traktowaniu śmierci jako jeszcze jednego problemu prawnego.

Uśmiechnął się na to wspomnienie.

Problem z prawem polega na tym, że zmusza ono do traktowania wszystkiego, co się w życiu zdarza, jako precedensów, opinii i kwestii do rozstrzygnięcia. Jest taką zimną rzeczą, słowami i orzeczeniami, sztywnymi, próbującymi wtłoczyć całą nieskończoną różnorodność stworzoną przez człowieka w zbiór przepisów. Ona zawsze zwracała uwagę na wpływ, jaki wywierają formułki prawne na ludzi, i to właśnie czyniło prawo żywym. Wszystkie postanowienia, o życiu i wolności, lata orzekania o winie i niewinności, a ona była częścią każdego z nich. Dopóki nie umarła, a ja nie straciłem woli działania.

To było dziesięć lat temu, a ja wciąż jeszcze tu jestem. A myślałem, że wkrótce umrę. Nie umarłem i wciąż się temu dziwię.

Chciałbym, żeby tu była. Zjadłaby tę sukę żywcem.

Myśl ta znów wywołała uśmiech na jego twarzy, choć nie było to prawdą.

Sędzia położył się na pryczy i skulił pod kocem. Zimno tu, pomyślał. Szron wystąpi w nocy, niedługo spadnie śnieg. W tym pokoju jest naprawdę zimno – pewnie dlatego, że ściany są cienkie, a w dodatku ciągnie z dworu przez to miejsce, o którym muszę pomyśleć.

Zastanawiał się, co to za budynek. Przypuszczalnie stary dom wiejski, z piętrową częścią środkową i parterowymi skrzydłami po obu stronach.

Pewnie stoi samotnie wśród jakichś cholernych lasów, z dala od sąsiadów i szosy, stwierdził ze złością. No cóż, pomyślał wzdychając, mówi się trudno. Nie ma tak oddalonego od cywilizacji miejsca, którego nie można by odnaleźć. Nie ma tak odizolowanego miejsca, którego nie dosięgłoby prawo.

Przez chwilę wyobraził sobie porywaczy i ogarnęła go fala gniewu. Nie postawili nawet strażnika przy drzwiach. Są tak pewni swego, że wszyscy położyli się spać. Nie boją się Tommy'ego ani mnie, nie boją się Megan ani Duncana, nie boją się policji, która wpadnie jak burza przez drzwi frontowe i wyśle ich żałosne powłoki prosto do piekła, czego by im życzył.

Poczuł się nieco zawstydzony tą myślą. Powinienem życzyć sobie raczej, by ich aresztowano i osądzono. By wchłonął ich system.

Byłem jednak sędzią przez trzydzieści lat i nie ufam mojej własnej profesji. Ani na jotę.

Własny cynizm zaskoczył go. Od nowa zaczął analizować sytuację, w jakiej się znalazł.

Dlaczego porywacze są tacy pewni siebie? Powinni być zdenerwowani, spoceni, niespokojni. Powinni się miotać tam i z powrotem nie mogąc zasnąć. A zamiast tego w budynku panuje cisza, tak jakby byli typową podmiejską rodziną odpoczywającą przed kolejnym pracowitym dniem.

Nie rozumiał tego. Powinni być czujni. Powinni być przygotowani na wszystko.

Nie bali się nawet pokazać nam swych twarzy. Coś tu jest nie w porządku.

Sędzia Pearson zmienił pozycję; było mu na łóżku niewygodnie.

Z tuzin razy wysłuchiwał w sądzie spraw o kidnaping; o uprowadzenia – różnego rodzaju – ponad trzydzieści lat. Próbował przywołać na myśl jakąś sprawę, która przypominałaby obecną sytuację, ale nie mógł się skoncentrować, przed oczami miał wciąż tę kobietę i gorzki uśmiech na jej twarzy, kiedy stanęła przed nimi na parkingu.

I cóż oni zrobili? Porwali nas, a ona zachowywała się jakby nas znała – albo wiedziała coś o nas. Czegoś tu nie rozumiem.

Poczuł chłód nocy i naciągnął mocniej koc.

Jest bardzo niebezpieczna, pomyślał. Bardziej niż pozostali, mimo że mają broń. Tamci nie mają jej determinacji. Ona mi powie, o co tu chodzi, sprawi to jej arogancja. To ona będzie dyktować warunki.

Skulił się na swojej pryczy. Leżał tak z otwartymi oczami, czekając na nadejście nowego dnia.

Olivia Barrow wyślizgnęła się z łóżka. Była naga.

Nocny ziąb wywołał gęsią skórkę na jej ramionach i nogach, poczuła dreszcz chłodu. Chwyciła z łóżka koc i zarzuciła na ramiona jak pelerynę. Zobaczyła, że Bill Lewis natychmiast zmienił pozycję i pogrążył się jeszcze głębiej we śnie. Był nudnym kochankiem z tymi swoimi jękami, pośpiechem i monotonnymi ruchami. Zachowywał się, jakby dokonywał pospolitego aktu reprodukcji, natychmiast po orgazmie padł jak martwy. Zagryzła wargi w rozpaczy, która przeszyła ją na wspomnienie chwil w łóżku z Emily Lewis.

Podeszła do okna i wbiła wzrok w ciemność ledwo rozjaśnioną poświatą księżyca. To już zimowy księżyc, pomyślała; rzuca takie trupie światło. Wszystko wydaje się jeszcze zimniejsze, jakby ścięte szronem. Okno wychodziło na tyły domu, stąd było widać trawiastą łączkę ciągnącą się jakieś pięćdziesiąt metrów aż do lasu. Jakbym stała u brzegu oceanu, a las stanowił grzbiet napływającej fali. Można by się w nim zgubić w jednej chwili.

Lecz nie ja. Zbyt dokładnie obeszłam całą posiadłość. Pierwszy raz z tą cholerną agentką od nieruchomości, która koniecznie chciała pokazać mi coś znajdującego się bliżej miasta. Łatwo połknęła moją historyjkę – "Świeżo rozwiedziona pisarka szuka absolutnego spokoju, ciszy i odludzia". Widok gotówki skutecznie przeciął wszelkie dalsze pytania. A potem jeszcze ze sto razy, aż dokładnie zaznajomiłam się z terenem.

Olivia zwróciła swoje myśli ku wydarzeniom minionego dnia. Wydały jej się dziwnie pokawałkowane, tak jakby minęły całe dni, czy nawet tygodnie, a nie po prostu parę godzin.

Wszystko okazało się zadziwiająco proste. Zbyt długo to wszystko planowałam, żeby teraz coś nie wyszło. Od pierwszego dnia, kiedy drzwi zatrzasnęły się za mną.

Uśmiechnęła się. Wspomniała, jak policja była pewna, że kiedy tylko trochę posiedzi w więzieniu, zacznie sypać i powie im wszystko, czego chcieli.

Wspomniała agenta FBI, takiego układnego w swoim szarym garniturze i białej koszuli, z włosami krótko ostrzyżonymi na wojskową modłę, rozmawiał z nią głównie na tematy teorii rewolucji i konspiracji. Usiadł z nią przy małym stoliku i zaczął przekonywać, że powinna ułatwić sobie życie.

– Możemy pani pomóc – mówił. – Możemy załatwić pani lepsze warunki, a potem zacznie pani nowe życie. Proszę pomyśleć, panno Barrow, jest pani inteligentna i piękna. Niech pani nie rezygnuje z życia. Myśli pani, że pasuje do tych wszystkich dziwek i śmieci. Zjedzą panią żywcem. Każdego dnia będą pożerać po kawałeczku pani pięknej, białej skóry, aż nic z niej nie zostanie. Wyjdzie pani stąd stara, szpetna i zużyta. I po co? Proszę mi powiedzieć, po co?

Agent pochylił się ku niej konfidencjonalnie, czekając na odpowiedź.

Plunęła mu prosto w twarz.

Na to wspomnienie uśmiechnęła się z satysfakcją. Był tak zaskoczony; zupełnie jak ten kapitan drużyny futbolowej w szkole średniej, któremu odmówiła swojego ciała.

Więzienie właściwie nie przerażało jej. Spodziewała się jednej, może dwóch konfrontacji, a potem niechętnej akceptacji. W głębi serca wiedziała, że te wszystkie dziwki i inne szmaty przyjdą w końcu do niej i ona będzie nimi dyrygować.

W jakiś komiczny sposób – chociaż nie mogła powiedzieć tego agentowi FBI ani swemu ojcu, którego łez nie była w stanie zrozumieć, ani adwokatowi, którego wynajął, a który był tak zdegustowany jej odmową współpracy przy jej obronie, ani też sędziemu, który ze złością wydał na nią wyrok po wygłoszeniu bezcelowego wykładu na temat konieczności szacunku wobec systemu – nie mogła się doczekać pójścia do więzienia.

Najtrudniejszą rzeczą w pierwszych dniach było przystosowanie się nie tyle do braku wolności, co do fizycznego ograniczenia przestrzeni. Umieszczono ją w pojedynczej celi na piętrze zwanym tu terenem "klasyfikacji". Szybko się dowiedziała, że będzie przebywać tu, dopóki władze zakładu karnego nie orzekną, do jakiego rodzaju skazanych należy. W celi było jedynie łóżko, prysznic i toaleta. Mierzyła dwa czterdzieści od drzwi do ściany i metr osiemdziesiąt wszerz. Przemierzyła tę odległość raz, dwa, a potem uświadomiła sobie, że zrobiła to już setki razy. Nie zwracała uwagi na kraty, na odgłosy więzienia – bliskość krzyków, wrzasków, echa kroków, łoskotu zamykanych i otwieranych krat. Gdzieś z dala dobiegał dźwięk elektronicznego brzeczyka, kiedy otwierano kratę. Bzz, dzyń, dzyń, bzz, dzyń, dzyń. Był to rytm więzienia. Był to hałas, który odmierzał wielkość przestrzeni i ograniczenie ruchów.

Żachnęła się, pragnąc uwolnić się od tych wspomnień.

Myśleli, że uda im się mnie zaklasyfikować, zaśmiała się do siebie samej.

Podczas pierwszego obiadu w stołówce po skończeniu posiłku rzuciła z łoskotem na podłogę pusty metalowy talerz. A kubek kawy prosto w twarz pierwszej nadbiegającej strażniczce. Drugą zaś uderzyła z taką siłą, że złamała jej szczękę.

Sama siebie zaklasyfikowałam.

Pamiętała, jak ją skatowali. Ale nie udało im się zrobić jej krzywdy. Uśmiechnęła się na to kłamstwo. W rzeczywistości skatowali mnie bez skrupułów. Byłam cała czarnogranatowa, jeszcze po miesiącu widać było sińce. Myślałam, że już zawsze będę utykać.

Ale nie udało się im złamać mnie wewnętrznie. I ważne było, żeby im to pokazać. Nigdy nie zdobyli władzy nade mną, tyle tylko, że decydowali kiedy otworzyć, a kiedy zamknąć drzwi. Znów pomyślała o agencie FBI: "Lepsze warunki". Cały czas miałam lepsze warunki. Od pierwszej do ostatniej minuty.

Nagle zauważyła jakiś ruch na tle linii lasu – na zalane światłem księżyca pole wyszło stadko jeleni. Cóż za okrutne życie, pomyślała. Taki jeleń nie zna niczego poza strachem. Mknie przed siebie, gdy tylko usłyszy najlżejszy szmer. Marznie w zimie, w lecie prześladują go kleszcze i muchy. Kiedy jeleń może zaznać spokoju? Na pewno nie jesienią, kiedy od New Jersey do

Kanady polują na nie kretyni z karabinami. Jak poniżająca musi być śmierć jelenia: zastrzelenie przez jakiegoś weekendowego wojownika, który miał szczęście, że nie zabił siebie, swego kolegi albo krowy rolnika. Albo uderzenie samochodu podpitego biznesmena podczas próby przedostania się przez szosę – agonia w powietrzu, czołganie się ze złamanymi nogami w krzewy jeżyn i śmierć w samotności i bólu, podczas gdy tamta Świnia wrzeszczy z wściekłości z powodu uszkodzonego błotnika. Całe życie tych zwierząt polega na przetrwaniu od jednej paniki do drugiej. Są najgłupiej bojaźliwymi zwierzętami, mimo że są tak piękne w świetle księżyca.

Patrzyła jak skubią trawę, podnosząc co chwila głowy, czujne na każdy szczegół. W ciągu paru chwil na otwartej przestrzeni przed oczami Olivii stadko, początkowo Uczące pół tuzina sztuk, zwiększyło się do ponad dwóch tuzinów. A kiedy wreszcie wystraszyło je coś, rzuciły się przed siebie drugimi susami, przepływając w pośpiechu przez pole jak ciemne zmarszczki na stawie gonione przez wiatr.

Kiedy jelenie zniknęły w lesie, oprzytomniała i pomyślała o swoich więźniach na strychu, a także o Megan i Duncanie.

Ciekawe czy płaczą? Siedzą przez całą noc i szlochają? A może tkwią bez ruchu z oczami utkwionymi w przestrzeń? Czy są w stanie pomyśleć, co się na nich szykuje?

Zerknęła na Billa Lewisa i zanotowała w pamięci, żeby trochę przycisnąć Ramona, żeby mocniej zaczęły się w nim gotować zmysły. Musi mnie pożądać. Ale musi też pożądać Billa. Słysząc jego pochrapywanie, przykazała sobie, by i jego namiętność utrzymać w stanie wrzenia.

Jeśli będą podnieceni, nie zauważą nawet, co w istocie robią. Muszę pieprzyć ich obu i nie dać im ostygnąć. Są jak wszyscy mężczyźni, niezdolni widzieć nic więcej poza własnym fiutem.

To, co robię, jest wyłącznie moją sprawą, niczyją inną. Ale oni będą pomagać mi, dopóki sądzą, że chodzi również o coś innego. Potem będą zbyt zaskoczeni, by zrozumieć, w czym brali udział.

A ja znowu będę sama.

Wyprostowała się, zrzucając koc na podłogę i pozwalając, aby światło księżyca obmyło jej nagość.

Czuła jakby noc zagłębiała się w nią powolnymi, długimi, wspaniałymi uderzeniami. Poczuła skurcz żołądka, oddychała szybciej, wewnątrz niej wszystko migotało w rytm falującej ciemności. Wysunęła do przodu biodra, lekko rozchyliła uda a chłodne powietrze owiewało ją, muskało, pieściło. Mocniej objęła się ramionami, jak gdyby przyciskając swego nowego kochanka.


Z nastaniem brzasku Duncan rozejrzał się po salonie. Owładnęła nim myśl o problemach, jakie przynosi nowy dzień. Megan zasnęła w końcu na kanapie. Dziewczęta odesłali na górę trochę po północy. Było cicho i nie był pewien, czy śpią, ale przypuszczał, że tak – nastolatki były w stanie spać w każdej sytuacji, jak tego dowiodły wcześniej.

Duncan wciąż tkwił w fotelu. Patrzył bezmyślnie na cienie przesuwające się z wolna po ścianie, z każdą minutą coraz bledsze i bardziej niewyraźne. Przez chwilę wydawało mu się, że widok ten zahipnotyzował go, potrząsnął więc głową, żeby uspokoić wyobraźnię i spróbować skoncentrować się na nowym dniu.

– No więc – powiedział na głos. – Cóż powinienem zrobić?

W pamięci odtworzył jeszcze raz rozmowę z Olivia. Ostrzegła go przed kontaktem z policją i nie zrobił tego. Jak dotąd jej pogróżki były ogólnikowe, nie udzieliła też żadnych instrukcji. Nie kazała mu gromadzić pieniędzy, nie wydała żadnych poleceń. To nastąpi później, uznał. Co powinienem zrobić teraz? Odpowiedź napawała go odrazą: Nic. Mógł tylko czekać.

Na myśl o pójściu na górę do sypialni, wyjęciu świeżej koszuli i krawata, zdjęciu z wieszaka tradycyjnego wełnianego garnituru, a także wzięciu prysznica i ubraniu się – słowem wykonaniu codziennych porannych czynności – zrobiło mu się niedobrze. Jak zdoła przetrwać ten dzień – uśmiechać się, ściskać cudze dłonie, uczestniczyć w zebraniach, przeglądać papiery?

Rozejrzał się po pokoju, znajdował się w otoczeniu znanych sobie przedmiotów. Wszystko zdawało się takie normalne, poukładane, przyjemne. Tak ciężko pracowałem na wszystko, co mam – na nowy samochód, wspaniały dom, niewielką wakacyjną posiadłość zaszytą w lasach. Zaspokajanie potrzeb. To jest właśnie to, co robiłem. Zaspokajałem potrzeby. Zapewniałem rodzinie byt, to są owoce mojej pracy. Nie brakowało im niczego.

A wszystko to było w istocie kłamstwem.

Przez moment wydawało mu się, że zazdrości Olivii. Często o niej myślałem, zwłaszcza w pierwszych latach, kiedy każdego dnia spodziewałem się, że to wszystko musi się przecież skończyć. Wyobrażałem sobie jej życie w więzieniu i z przerażeniem oczekiwałem na aresztowanie, na bicie i reżim więzienny. Minęły lata, zanim zrozumiał, że to jej przypadł luksus postępowania zgodnie z własnymi ideami, że to ona w istocie pozostała wolna. A ja stałem się mieszczuchem, filistrem, stałem się więźniem z wyboru. Ona nie musiała, myślałem, troszczyć się o bliźniaczki, o te nowo narodzone, bezbronne istotki i godzić się z myślą, że wykuwanie nowego społeczeństwa to jedno, lecz dużo ważniejsze jest troszczenie się o własne dzieci. A później, po przyjściu na świat Tommy'ego, wszystko ułożyło się inaczej. Pokręcił głową. Ale nie dla niej. Dla niej nic się nie zmieniło, dni były takie same, wciąż w więzieniu.

Duncan podniósł się z miejsca. Zatrzymał się obok Megan, pochylił się chcąc ją obudzić, jednak wstrzymał się. Pragnął jej dotknąć, dodać otuchy. Lecz cofnął dłoń i pozwolił jej drzemać nadal. Zebrał myśli. Jest środa. Czas się ruszyć. Poszedł na górę wziąć prysznic. Otworzył kran z gorącą wodą, mocniej niż zwykle. Czuł jak obmywa go wrząca fala. Namydlił się obficie. Głowę, całe ciało, niezwykle starannie. Kiedy już pomieszczenie wypełniło się parą, gniewnie przesunął przełącznik prysznica w drugą stronę i skierował na siebie strugę lodowatej wody, biczując się, jakby za karę.


Hałas dobiegający z łazienki zbudził Megan, zdziwioną, że zdołała usnąć, chociaż trudno powiedzieć, żeby była wypoczęta. Natychmiast poczuła na nowo emocje dnia wczorajszego, jakby falę, odbijającą się od brzegu morza.

Najpierw chwyciła ją złość, wściekłość na Duncana, że traci czas na takie przyziemne zajęcia. Oboje powinni być wymięci i niedomyci, co lepiej harmonizowałoby z ich samopoczuciem.

Spuściła nogi z kanapy, usiadła, odgarnęła do tym włosy, próbując odegnać od siebie resztki snu. Nie, przyznała jednak, on ma rację. Musimy się odświeżyć. Nie wiadomo, co przyniesie ten dzień.

Podniosła się i niepewnym krokiem weszła na schody.

W sypialni zastała Duncana.

– I co teraz zrobimy?

– Nie bardzo wiem – odpowiedział. Wycierał się właśnie energicznie ręcznikiem, pozostawiając na ciele czerwone pręgi. – Myślę, że oni chcą, byśmy się zachowywali jakby nic się nie stało. Ona skontaktuje się z nami. Tak powiedziała.

– Jak ja tego nienawidzę.

– Ja też, ale co innego możemy zrobić?

– Nic. – Megan zawahała się. – A co ty teraz będziesz robił? Duncan głęboko westchnął.

– No cóż, poprzednio zadzwoniła do mnie do biura. Ubiorę się więc, pójdę do banku i będę tam czekać na jej telefon, oczywiście udając, że pracuję.

– Myślisz, że nic się im nie stało?

– Chyba nie. Proszę, Meg, nie myśl teraz o tym. To tylko jedna noc, jestem pewien, że z nimi wszystko w porządku.

– A co ze szkołą Tommy'ego? Oczekują go tam?

– Zadzwoń i powiedz, że ma gorączkę. Skinęła głową.

– A bliźniaczki? Duncan zastanowił się.

– Nie wiem. A ty? Jesteś na dziś z kimś umówiona?

– Nic takiego, czego bym nie mogła przełożyć albo poprosić kogoś o zastępstwo. Wymówię się grypą. – Po chwili dodała: – Nie wytrzymam, jeśli nie będę wiedziała, gdzie są bliźniaczki. Muszę je mieć przy sobie.

– Jasne. Zadzwoń do szkoły…

– Powiem im, że mają grypę. A potem?

– Czekaj na mój telefon.

– Nie wyobrażam sobie jak to zniosę.

– Po prostu musisz.

– Nie dam rady.

Duncan stał próbując zawiązać krawat. Spróbował raz – wąski koniec był za długi. Spróbował ponownie – znowu niedobrze. Jeszcze raz – krzywo. Zerwał krawat z szyi i rzucił ze złością na podłogę.

– Myślisz, że mi się to podoba? Że znoszę to lepiej niż ty? Chryste! Nie wiem, nie wiem, nie wiem! To odpowiedzi na twoje pytania. Musimy tylko czekać, do diabła!

Megan poczerwieniała z gniewu, ugryzła się jednak w język.

– Dobrze – odrzekła. – Dobrze. Przez moment oboje milczeli.

– Może wreszcie umyj się i ubierz. Ja zrobię śniadanie. I jak się ubierzesz, obudź dziewczęta.

Skinęła głową i prawie nie myśląc zaczęła zrzucać ubranie na podłogę. Duncan wyszedł z pokoju, walcząc wciąż z krawatem. Zmuszając się, żeby nie patrzeć w stronę pokoju Tommy'ego zszedł na dół.

Megan zaś płakała, otoczona kłębami pary z prysznica. Potem wytarła się szybko, włożyła dżinsy i bluzę. Z kuchni dochodził zapach smażonego bekonu. Przełknęła ślinę i weszła do pokoju bliźniaczek.

– Wstawajcie, dziewczynki.

– Coś się stało? – zapytała Lauren.

– Gdzie tata?

– Nic się nie stało. Szykuje na dole śniadanie. Proszę, umyjcie się i ubierzcie.

– Nie idziemy do szkoły?

– Nie, zostaniecie ze mną. Dziewczęta skinęły głowami.

– I pościelcie łóżka.

– Mamo!

– Słuchajcie, do cholery, wciąż jesteśmy rodziną i będziemy robić to, co zwykle. Proszę posłać łóżka!

Potulnie zgodziły się.

Megan zeszła powoli na dół – miała zamęt w głowie. Jesteśmy wciąż rodziną. Robić to, co zwykle. Była wściekła, że to powiedziała. Nienawidziła tego, co robiła. Usłyszała, że poszły do łazienki i nie mogła znieść, że będą czyste, przygotowane do spędzenia dnia, że kazała im posłać łóżka, co – pomyślała nagle – było najgłupszą, najbzdurniejszą rzeczą na świecie, jaką można robić w czasie, kiedy ich brat jest w rękach porywaczy.

Weszła do kuchni zastanawiając się, czy dzienne światło porazi jej wzrok.

Duncan spojrzał na nią.

– Spokojniejsza? – zapytał. Nie odpowiedziała.

– Był mróz ostatniej nocy – dodał. – Wszystko wygląda jak z kryształu.

– Wiem – powiedziała nie patrząc na niego. Poczuła dreszcz, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że słońce nie zdoła ogrzać jej nawet odrobinę.

Olivia Barrow nie wyłączyła silnika, spaliny kłębiły się za samochodem jak dym. W wynajętym aucie było duszno i ciepło, rozpięła płaszcz. Ustawiła lusterko, poprawiła kapelusz i drugie, rude włosy. Rozejrzała się po ulicy, obserwując, jak inne samochody ruszają spod domów w kierunku miasta. Ponownie patrząc w lusterko otarła smużkę rozmazanej szminki z kącika ust. Miała na sobie ładną spódniczkę, białą bluzkę i drogi wełniany płaszcz. Na siedzeniu obok leżała aktówka, wypchana jakąś makulaturą. Był to jeden z elementów jej kostiumu. Pasuje do mnie doskonale. Wyglądam jak typowa pani domu, która wyprawiła dzieci do szkoły i teraz wybiera się do pracy. To miejsce jest tak cudownie podmiejskie, wszystko tu można bez trudu przewidzieć. Wysokość hipotek, rat i akcji giełdowych. Neokolonialne białe palisady, zagraniczne samochody, prywatne szkoły. Jedyne, czego im brakuje, to bud śliniących się złocistych psów myśliwskich.

Popatrzyła na dom Megan i Duncana. Nie było najmniejszego śladu obecności policji. Żadnego podejrzanie nie wyróżniającego się samochodu zaparkowanego obok. Nikogo w roboczym stroju. Pracownika firmy telefonicznej udającego, że sprawdza linie, a faktycznie instalującego nowoczesną aparaturę umożliwiającą policji podsłuchanie następnej rozmowy telefonicznej. Tak by się tutaj odznaczali, że musiałabym być ślepa, żeby ich nie zauważyć. Dobrze się spisujecie, Duncanie i Megan. Zgodnie z pierwszą zasadą. Im dalej, tym lepiej.

Zza samochodu wyjrzały promienie słońca. Olivia włożyła ciemne okulary. Zerknęła na zegarek. Dalej, Duncanie, pomyślała. Czas zacząć dzień.

Kiedy tak mówiła do siebie, ujrzała samochód wyjeżdżający z podjazdu.

– Dzień dobry, Duncanie – powiedziała.

Roześmiała się widząc, jak jego samochód znika w oddali.

– Życzę ci miłego dnia. Włączyła bieg.

– Cholernie miłego dnia.

Загрузка...