Część dwunasta. KUCHENNE WEJŚCIE

Brzask wciskał się natarczywie w leśny mrok jak ostrze rozcinające wnętrzności. W nocy było parę stopni mrozu – cienka biaława narzutka okryła pola, musnęła także koniuszki liści i gałęzi. Przedzierali się miedzy drzewami. Ich oddechy unosiły się jak dymki w szarości świtu. Na sobie mieli ubrania w kolorach ochronnych, które Megan kupiła poprzedniego dnia – wśród ciemnych barw i cieni nastającego dnia byli prawie niewidoczni. Każda z bliźniaczek taszczyła swoją strzelbę, Duncan ściskał półautomatyczny karabin, a Megan przytroczyła do paska pistolet kaliber 45 oraz nóż myśliwski. Szli gęsiego: Megan na czele, potem bliźniaczki, pochód zamykał Duncan. Skradali się cicho i ostrożnie, przystawali wsłuchując się w otaczającą ich pustkę, po czym ruszali dalej powoli unosząc stopy i równie ostrożnie stawiając je na ziemi. Kiedy tak szli przez las, wydawało im się, że wszystko, co znali i kochali, zostawiają za sobą i wkraczają w inny świat, w którym panuje zimna, niepokojąca cisza.

Megan odgarnęła sprzed twarzy cierniste gałęzie i przytrzymała je dla Lauren, idącej tuż za nią. Ta przekazała je Karen, która z kolei poczekała na Duncana. Megan zrobiła jeszcze parę kroków do przodu, po czym pochyliła się, przykucnęła, czekając aż dołączą do niej. Kiedy byli już razem, wskazała blade światło między drzewami i ujrzeli biały zarys domu w odległości stu metrów. Następnie skinęła w kierunku muru odcinającego się na obrzeżu lasu. Potem popatrzyła znacząco w prawo i w lewo, sygnalizując kierunek, w jakim biegł murek. Bliźniaczki pokiwały głowami.

– Weź je i wskaż im pozycje – szepnął Duncan. – A ja poczekam na ciebie trochę dalej, tam skąd będziemy mogli widzieć wejście. Będę tuż przy murze, dobrze?

Megan sięgnęła do jego ręki i mocno ją ścisnęła.

– Nie denerwuj się – odparła – to mi zajmie tylko parę minut. Duncan odwrócił się do bliźniaczek.

– Proszę… – Więcej powiedzieć nie był w stanie. Poczuł, że wargi zaczęły mu się trząść i miał nadzieję, że to od porannego chłodu.

– Nie martw się, tato – odszepnęła Karen.

– Jesteś jedyną ostrożną osobą wśród nas – zażartowała Lauren z uśmiechem i musnęła jego policzek krótkim pocałunkiem.

Fala obaw przetoczyła się przez myśli Duncana. Już chciał coś powiedzieć, ale wstrzymał się. Spojrzał bliźniaczkom w oczy, widząc w nich swe małe córeczki, bezbronne niemowlęta, które tulił w ramionach i ochraniał przed złem.

– Powiedz Tommy'emu, że czekamy na niego – wyszeptała Lauren.

– I powiedz mu, żeby nigdy więcej nie robił nam takich kłopotów – dodała z uśmiechem Karen.

Duncan skinął głową i znów spojrzał na Megan. Ich oczy spotkały się przez chwilę i oboje poczuli dojmującą bezsilność. Uśmiechnął się blado, ale jego uśmiech uleciał w słabym świetle brzasku. Odwrócił się i spojrzał na dom.

– No dobrze – powiedział cicho lecz zdecydowanie. – Miejmy to już za sobą.

Pochylony zaczął przekradać się między drzewami. Megan odczekała chwilę, a kiedy nie było go już ani widać ani słychać, skinęła na bliźniaczki, by podążyły za nią. Położyła na ustach palec, nakazując w ten sposób milczenie, ale usłyszała urywany szept Karen:

– Wiemy, że mamy być cicho. Chodźmy już!

W ciągu paru minut dotarły do skraju pola ciągnącego się za domem i szły dalej równolegle do tylnej ściany budynku. Kamienny mur był mocno zniszczony, fragmentami wręcz się rozpadał, tak więc co chwila musiały się cofać w głąb lasu, by pozostać w ukryciu. Szły prawie na czworakach, pochylone, od kępy drzew do zarośli i znów do drzew, zatrzymując się i znów ruszając przed siebie. Megan wciąż spoglądała na prawo, w kierunku domu, nie tracąc go z pola widzenia. Była na siebie wściekła, zła, marzyła o jakiejś naturalnej barykadzie, jakiejś jamie, która zapewniłaby im i osłonę, i ochronę. Wtem poczuła na ramieniu czyjąś dłoń i odwróciła się gwałtownie.

Była to Karen, gestykulująca niecierpliwie w kierunku lasu. Również Lauren patrzyła w tamtą stronę.

– Co się stało? – Megan zamarła z przerażenia.

– Spójrz! – szepnęła Lauren przynaglająco.

– To samochód. Tam z tyłu, za drzewami – stwierdziła Karen.

Megan mrużąc oczy dostrzegła błysk metalu odbijający promień wschodzącego słońca.

– Tak, macie rację. Chodźcie, idziemy dalej.

Ruszyła przed siebie, lecz Karen chwyciła ją i przytrzymała.

– O co chodzi?

– Czy ty nic nie widzisz? – rzuciła córka. Megan odwróciła się znów i wtedy zobaczyła.

– To samochód sędziego – powiedziała Lauren.

Megan i bliźniaczki ostrożnie skierowały się przez las, w stronę samochodu. Stał na skraju dawnej leśnej drogi. Teraz była zarośnięta trawą i jedynym realnym dowodem na to, że kiedyś jej używano, był niewyraźny, błotnisty pas między drzewami. Lauren pogładziła samochód, dotknęła zadrapań na lakierze.

– Biedny dziadek. Był taki dumny ze swojej zabawki. Dlaczego zostawili samochód akurat tu?

– Żeby go ukryć, głuptasie – odszepnęła Karen. – Nie mogli go przecież postawić w miejscu, gdzie ktoś mógłby go zobaczyć i rozpoznać.

– Aha – odparła siostra.

Megan odwróciła się i dojrzała ślady, gdzie zrobiono samochodem zwrot. Ustawiony był tyłem do głównej drogi i wyjazdu z lasu. Spojrzała przez szybę i zauważyła, że kluczyki są w stacyjce. Na siedzeniu pasażera leżał worek. Przez chwilę rozważała sens otwarcia samochodu i sprawdzenia wnętrza, ale uznała, że nie uda się tego zrobić bez specyficznych odgłosów, które łatwo można rozpoznać.

– Uważam, że powinnyście zostać tu i mieć na to oko.

– Mamy tu czekać? – zapytała Karen.

– Nic nie zobaczymy.

Megan odwróciła się w stronę budynku.

– Dobrze – westchnęła. – Tam widać stertę kamieni, to chyba pozostałość po jakimś murze. Ale miejcie się na baczności, dobrze? I pilnujcie także samochodu.

Bliźniaczki zgodnie skinęły głowami. Megan zdała sobie sprawę, że jej instrukcje były idiotyczne. Mieć oko. Chciało się jej śmiać. Tak jakbyśmy wszyscy wiedzieli, na co się porywamy. Odrzuciła te myśli i poprowadziła córki w miejsce, skąd mogły dobrze widzieć dość wysokie zabudowania. Obejrzała dziewczęta uważnie i umieściła je, dobrze ukryte, za głazami.

– Nie wychylajcie się – poleciła nerwowym szeptem. Następnie zwróciła się w stronę bielejącego budynku. Srebrzyste, pokryte szronem pole przypominało uderzającą o brzeg i cofającą się falę.

– No dobrze – powiedziała. – Czekajcie tutaj. I bez wygłupów.

– Daj spokój, mamo. Zaraz będzie wschód i tato czeka.

– Tylko ostrożnie, pamiętajcie.

– Mamo…

Chciała im powiedzieć, jak bardzo je kocha, ale pomyślała, że może to je krępować. Szepnęła więc do siebie:

– Kocham was obie. Proszę, bądźcie ostrożne.

Z trudnością przełknęła ślinę. Ż trudnością nakazała nagle zesztywniałym mięśniom dalszy marsz. Na chwilę mocno zacisnęła powieki i zaczęła się przedzierać niezgrabnie miedzy krzakami. Nie spojrzała ani razu w tył, wiedząc, że gdyby to zrobiła, nie byłaby w stanie zostawić córek samych w lesie, tak blisko niebezpieczeństwa.

Duncan przywarł do ściany czekając na Megan wyłaniającą się z rannej mgły. Wypatrywał, czy w budynku zacznie się coś dziać. Próbował nie myśleć o niczym, nie chciał zastanawiać się, co robią i co jeszcze będą musieli zrobić. Próbował skupić się na najprostszych rzeczach – wdechach i wydechach. Gdy usłyszał odgłosy w lesie, odwrócił się i spostrzegł żonę pełznącą w jego kierunku.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Znalazłyśmy samochód sędziego. Jest ukryty przy bocznej drodze, tam gdzie zostawiłam dziewczęta.

– Czy one…? Sam już nie wiem.

– Chyba tak. Na pewno.

Megan spojrzała na Duncana i przez chwilę jej determinacja osłabła. On też ma swoje momenty zwątpienia. Chcieli porozmawiać, ale zmusili się do milczenia. Megan poczołgała się do przodu i wtuliła się w ramiona męża, kryjąc twarz na jego piersi. Słyszała bicie jego serca, on wsłuchiwał się w jej oddech. Poczuli przypływ sił i stanowczości.

– Czas – powiedział Duncan. – Jeśli będziemy zwlekać, ktoś może się obudzić, a wtedy… – Nie dokończył zdania.

Megan odwróciła się na plecy i wpatrzyła w niebo. Widziała w dali szkarłatne smugi światła oblekającego krawędzie gęstych chmur.

– Czerwone chmury na wysokości – powiedziała.

– Żeglarzu, miej się na baczności – Duncan również spojrzał w górę i skinął głową. Może będzie burza. A może śnieg.

Megan odwróciła się i uchwyciła jego dłoń.

– Myślałeś o Tommym?

– Tak.

– Ja również. Uratujemy go. Duncan uśmiechnął się z trudem.

– Jestem gotów. Kiedy tylko chcesz.

Megan wyjrzała spoza kamiennej ściany. Odetchnęła głęboko.


– Najpierw podkradam się do samochodu. Potem pod ganek, a potem do drzwi. Kiedy już dostanę się do środka, odliczasz do pięciu i gnasz jak szalony do samochodu. I do drzwi. Dobra? – Duncan pstryknął bezpiecznikiem karabinu. Odciągnął rygiel do tyłu, nabój z suchym trzaskiem wszedł do komory nabojowej.

– Zrób to samo – polecił jej ostrym szeptem.

Megan wzięła pistolet w rękę i przygotowała go do strzału.

– Gotowa?

– Gotowa.

– Kocham cię. Teraz, naprzód!

Duncan uniósł się nieco i położył karabin na murku, a Megan przeskoczyła na drugą stronę. Przez chwilę miała wrażenie, że nurkuje do głębokiego, czarnego basenu. Wszystko, czym do tej pory byłam, w co wierzyłam i czego pragnęłam, zapadło się gdzieś, pomyślała. Chwilę potem uprzytomniła sobie, że biegnie, tuż przy ziemi, zimne powietrze owiewa jej rozpalone policzki, a stopy ślizgają się po nawierzchni podwórza. Odległość do domu wydała jej się nagle rosnąć, była znacznie większa, niż sobie wyobrażała. Przed nią rozciągał się szeroki, olbrzymi, jasno oświetlony, niebezpieczny świat. Zacisnąwszy szczęki gnała do przodu.


Ramon Gutierrez leżał na łóżku, obserwując światło wstającego dnia i myśląc o morderstwie. Próbował sam siebie przekonywać. To nie jest takie trudne. W pewnym sensie nie różni się niczym od innych przestępstw.

Kiedy był młody, do gangu trzeba się było czymś wkupić. Rabunkiem, gwałtem, zabójstwem; różnie, zależnie od organizacji. W jego okolicy nie było to czymś specjalnym; niemal wszyscy się stykali z przestępstwem, co sprawiało, że takie postępowanie było raczej normą niż wyjątkiem. Nie miał wstrętu do popełniania przestępstw, jedynie obawiał się, że go złapią. Myśli te zlały się w nim z nienawiścią do obu więźniów na poddaszu. Są niebezpieczni, mówił sobie. Są bardzo niebezpieczni i mogą zabić cię dużo szybciej, niż ci się wydaje. Ich oczy są jak karabiny wymierzone prosto w twoje serce. Ich pamięć jest jak nóż, który może poderżnąć ci gardło. A ich głosy – jak prąd w krześle elektrycznym. Mogą cię załatwić raz na zawsze. Mogą cię załatwić na zawsze, jak każdy policjant.

Poczuł smużkę potu na czole.

Toczył wewnętrzną walkę, chęć snu zmagała się z bezsennością. Pragnął mieć przed sobą więcej czasu niż te kilka godzin, które mu pozostało. Muszę się mieć na baczności, mówił sobie. Ocenił owo wewnętrzne zmaganie i uświadomił sobie, że oczy ma szeroko otwarte i przygląda się światu ukazującemu się coraz wyraźniej w soczewce świtu.

Przypomniał sobie więzienie, przyłączenie się do ruchu. Podobnie jak to było z młodzieżowymi gangami, i tu kierownictwo zawsze wyznaczało warunki wstąpienia do grupy. O ile jednak inicjacja w gangu miała jakiś praktyczny wyraz, ruch lubował się w symbolice, a zwłaszcza w bombach. On zawsze uważał to za tchórzostwo, choć rozumiał, że było to dużo bezpieczniejsze podejście z punktu widzenia organizacji. Tak więc uczynił, co mu kazano – pomógł zainstalować bombę w męskiej toalecie pewnego budynku rządowego. Nie jego winą było to, że ta cholerna rzecz nie eksplodowała, jak to było w planie.

Wspomnienie to niebawem uleciało. Pomyślał o zakładnikach uwięzionych na górze. Wyobraził sobie ich obu siedzących na pryczy, z twarzami zwróconymi ku niemu. Próbował odmalować obraz strzelaniny, krwi, ran. Już widział ich rozciągniętych na podłodze i sztywniejących.

Wtedy uzmysłowił sobie, że w rzeczywistości dotąd nigdy nikogo nie zabił, chociaż obecny był przy kilku morderstwach; po raz pierwszy podczas wojny gangów, kiedy dwóch przeciwników osaczono w alejce: drugi raz w więzieniu, po posiłku, kiedy fala skazańców wypływała na plac do ćwiczeń i w raptownym zamieszaniu, które towarzyszy zawsze przemieszczaniu się dużych mas ludzkich, zaszlachtowano jednego informatora; po raz trzeci, kiedy towarzyszył Olivii przy wykonaniu wyroku w Kalifornii. Przypomniał sobie twarz tego człowieka, w momencie gdy zrozumiał, co go czeka – ową mieszaninę paniki i wściekłości. Walczył. Wiedział, że nie ma żadnych szans, ale walczył, co jej ułatwiło całą sprawę. Miał nadzieję, że sędzia i chłopak też będą walczyć. W ten sposób zabije ich w walce i również dla niego będzie to łatwiejsze do przełknięcia.

Zaklął cicho i spuścił nogi na podłogę.

W słabym świetle brzasku dostrzegł paczkę papierosów na starym, rozklekotanym stoliku. Kichnął sięgając po nie. Do diabła z tą zimną ruderą. Niech ją piekło pochłonie. Nie chcę jej już nigdy więcej widzieć.

Próbował wyobrazić sobie ciepłe strony. Dodawał sobie otuchy, myśląc: Dzisiaj za parę godzin będę leciał na południe z kieszeniami pełnymi pieniędzy. Spojrzał na swój worek podróżny, zapakowany i gotowy do drogi.

Wstał, włożył spodnie i buty. Przez głowę wciągnął złachmaniony szary dres z kapturem.

Z pokoju Billa Lewisa dochodził przytłumiony odgłos chrapania. Ramon zrobił parę ruchów gimnastycznych. Potem podszedł do łóżka i wyciągnął pistolet. Wsunął go za pasek. Od jutra, pomyślał, wszystko będzie inaczej. Wyobraził sobie, jak cieplutko mu będzie w łóżku obok Olivii.

Poczuł przypływ entuzjazmu. Razem dokonamy niezwykłych rzeczy. A Lewis? On nic nie rozumie. Przez chwilę zrobiło mu się go żal. Szybko jednak odsunął tę myśl i poczuł nieokreśloną, zabarwioną zazdrością, złość.

Wyszedł na korytarz, spojrzał w stronę zamkniętych drzwi, prowadzących na strych. Mógłbym zrobić to teraz, kiedy Lewis śpi. Załatwię go przez zaskoczenie; ich zresztą też. A kiedy to już się stanie, nic nie będzie można poradzić. Nagle zorientował się, że w ręku trzyma pistolet, choć nie mógł przypomnieć sobie, by wyjmował go zza paska. Zobaczył, że jest odbezpieczony, chociaż także nie pamiętał, kiedy to zrobił. Jak będą spali, będzie mi łatwiej. Zrobił krok w tamtym kierunku, lecz poczuł, że jego determinacja słabnie. Najpierw kubek kawy, postanowił. Żeby mieć pewniejszą rękę. Ponownie wsunął broń za pasek.

Po skrzypiących schodach zszedł na dół, do kuchni. W domu było cicho i strasznie zimno; nienawidził, gdy ziąb przenikał wszystko dookoła. Sprawiało, to, że poranki były tak beznadziejne, ciche i okropne. Na południu, kiedy się budzisz, wita cię przyjazny hałas i ciepło, zwiastujące przyjemny dzień. Wzdrygnął się wchodząc do kuchni. Odkręcił maksymalnie kurek z gorącą wodą i rozejrzał się za kubkiem, najmniej ze wszystkich brudnym. Po kilku sekundach znalazł jeden, który był do przyjęcia, wsypał dwie łyżeczki rozpuszczalnej kawy i napełnił go parującą wodą. Łyknął. Skrzywił się, rozejrzał dookoła i oparł się o zlew, czując jak ciepło kubka przepływa do jego dłoni i rozgrzewa mu duszę.

Kiedy usłyszał głuchy odgłos, dochodzący od frontu domu, poczuł się niewyraźnie. Co to było? Przecież nie powinno być żadnych hałasów. Nie tutaj. I nie teraz.

W jednej chwili poraził go strach.

Odstawił kubek lekko trzęsącą się ręką.

Wytężył słuch, czekając na ponowny hałas, nie usłyszał jednak niczego.

Coś jednak było. Ee, chyba nic takiego. To ten dom, skrzypiący ze starości. A może policja zajmuje dogodne pozycje. Poczuł raptowny skurcz w żołądku, kiedy próbował przekonywać samego siebie, że coś usłyszał, nie, że niczego nie usłyszał. Spojrzał w dół i skonstatował, że rewolwer sam wskoczył mu w dłoń. Przez chwilę pomyślał, żeby pobiec na górę i zawołać Olivię. Uznał jednak – jestem silniejszy niż takie coś. Do czego jej potrzebuję? Żeby przekonać się, że jakieś stuknięcie jest tylko wytworem mojej wyobraźni? Zrobiło mu się głupio, że tak łatwo stracił zimną krew. Wymówki, jakie sobie robił, wciąż mieszały się jednak ze strachem.

Ostrożnie, lecz dość szybko podszedł do drzwi frontowych. Spojrzał przez szybę w drzwiach, nie dostrzegł jednak niczego poza podwórkiem iskrzącym się od porannego szronu.

Z pewnością nic się nie dzieje, po prostu źle spałeś, przekonywał sam siebie.

Zbliża się finał, ponoszą cię nerwy i reagujesz na byle co.

Wzdrygnął się. To nic nie jest, tłumaczył sobie. Może to wiatr. Widział jednak, że drzewa, nagie i ciche, stoją nieruchomo na tle pochmurnego nieba.

Chociaż nie chciało mu się opuszczać starego domu, wiedział, że musi się upewnić. Powoli przekręcił gałkę i otworzył drzwi. Wionął na niego lodowaty podmuch. Znowu się zawahał, wcale nie mając ochoty wychodzić na zewnątrz.

Jednak wyszedł.

Drżąc z zimna, a może i z innego powodu, Ramon stanął na ganku. Z pistoletem w ręku, zwracając głowę w prawo, potem w lewo, ogarnął wzrokiem podwórko.


Lauren, wpatrzona w tył budynku, zapytała:

– Myślisz, że z nimi wszystko w porządku? – Panujący wokół spokój zaczynał naruszać jej poczucie pewności siebie. W ciągu ostatnich kilku minut kilkanaście razy musiała odganiać różne koszmarne fantazje. Karen objęła ją ramieniem, przytulając mocno.

– Oczywiście – odrzekła łagodnie. – A dlaczegóż by nie?

– Niczego nie było słychać.

– To znaczy, że wszystko idzie jak trzeba.

– Jednak wolałabym coś usłyszeć.

– Boisz się?

– Pewnie. A ty nie?

– Tylko trochę. Też mnie zaczyna ponosić.

– Myślisz, że Tommy i sędzia…

– Och, nic im nie jest, jestem pewna. Prawdopodobnie śpią. Wiesz, jaki Tommy jest. Jeśli tylko trochę się zmęczy, nie obudzi go nawet strzał armatni.

– Tak bym chciała, żeby była tu mama.

– Ja też.

– Oni wiedzieliby, co robić.

– Jasne.

– Przysuń się, zimno mi.

– To wcale nie zimno – odparła Karen, praktyczna, jak zawsze. Przysunęła się jednak. Popatrzyła na swoją broń. – Gdy widać tę czerwoną kropkę, to znaczy, że jest odbezpieczony czy zabezpieczony?

– Odbezpieczony.

– Aha, rzeczywiście. – Z kliknięciem zabezpieczyła strzelbę.

– Czemu to robisz? – zdziwiła się Lauren.

– Tata powiedział…

– Powiedział, żebyśmy zachowywały się ostrożnie, a nie głupio.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – starsza siostra najeżyła się.

– Nie wydaje mi się, bym była w stanie pamiętać o tym głupim odbezpieczaniu w razie potrzeby. Myślę, że powinnyśmy być gotowe, w razie gdyby trzeba było biec im z pomocą.

– Mówili, żeby się stąd nie ruszać.

– Taak, a co ty o tym myślisz?

Karen zastanawiała się przez chwilę. Pragnęła być odpowiedzialna, zachować się odpowiednio. Pragnęła, by rodzice byli z niej dumni. Lauren patrzyła na nią badawczo.

– Wiem, o czym myślisz – wyszeptała. Wiem, co oni mówili. Ale jesteśmy tu, żeby pomóc. On jest też naszym bratem.

– Chyba masz rację.

Dziewczynki odbezpieczyły broń. Pochyliły się do przodu wbijając wzrok w dom.

– Czujesz coś? – szepnęła Lauren nieoczekiwanie.

– Co?

– Nie wiem. Jakby zerwał się wiatr albo przesunęła nad nami chmura, czy coś takiego.

Karen skinęła głową. Uśmiechnęła się.

– Wiesz, w szkole nam nie uwierzą. Lauren niemal zachichotała.

– Masz rację.

Ta niewinna chwila wesołości rozpłynęła się jednak w przytłaczającej martwocie świtu. Cisza otoczyła je znów ze wszystkich stron i poczuły niepokojący lęk przed nieznanym. Pozostały tak, przytulone, wpatrzone w dom na farmie. Lauren ujęła dłoń Karen. Kiedy ścisnęła ją, obie poczuły, jakby przeszedł je prąd elektryczny. Jedna słyszała bicie serca drugiej, czuła jej oddech.

– Wszystko będzie dobrze – szepnęła Lauren uspokajająco.

– Wiem. Chciałabym tylko, żeby coś zaczęło się dziać – odparła Karen. Czekały, a niepokój walczył w nich z ufnością.


Megan poślizgnęła się na oszronionym stopniu ganku, jej ręka, trzymająca pistolet, chwyciła bezwiednie poręcz. Rozległ się głuchy stuk. Ten dźwięk zatrzymał Megan w pół kroku. Zabrzmiał jej w uszach jak eksplozja. Zamiast wspinać się dalej, wprost do drzwi, uskoczyła do tyłu i przypadła do ziemi pod podestem. Niewidoczna za zrębem schodów czekała, żeby przekonać się, czy ktoś ją usłyszał.

Skrzypnięcie otwieranych drzwi całkowicie ją sparaliżowało. Zamarła, trzymając nieruchomo pistolet i próbując się wtopić w ganek, tak by z góry nie było jej widać.

Nie miała pojęcia, co zrobić.

Gdy usłyszała pierwszy krok, tuż nad głową, cała zadrżała. Podniosła broń myśląc: To się nie może tak skończyć.

Starała się zwalczyć strach, który sparaliżował jej ciało, jedną, jedyną myślą: Tommy. Jej serce biło jak oszalałe, czuła, jak zalewa ją gorąca fala adrenaliny.

Idę, cholera, już idę do ciebie.

Słyszała kroki, zbliżające się do jej kryjówki.


Duncan widział, jak poślizgnęła się i usłyszał niewyraźny stuk. Zaklął. On też czekał, z oczami utkwionymi w żonę. Wyglądała jak zwierzątko, które przycupnęło przerażone.

Na widok otwieranych drzwi jego serce przeszył paniczny strach.

– Och mój Boże – szepnął. – Usłyszeli ją.

W jednej sekundzie poczuł, że słabnie. Poczuł się lekki, jakby nic nie ważył. Potem zobaczył Gutierreza, wychodzącego na ganek.

– Och Boże – powtórzył. – Megan uważaj. – Z ust Duncana wydobył się szept.

W ręku Gutierreza spostrzegł pistolet.

Zobaczył, że Ramon schodzi po schodkach, z każdym krokiem bliżej miejsca, w którym kuliła się jego żona.

Spróbował nakazać łomoczącemu sercu spokój. Pomyślał: Nie mamy wyboru.

Miał sucho w ustach. Przed oczami mignęło mu dawne wspomnienie: zobaczył ulicę w Lodi, siebie – wahającego się, trzymającego się furgonetki, jakby stał na brzegu ciemnego oceanu, lękając się, że może zostać wessany w głębinę. Minione lata krzyczały teraz do niego, by nie czekał, nie zwlekał, jak wtedy, nie zmarnował wszystkiego na skutek wątpliwości.

– Nie ruszaj się, Megan – szeptał.

Głęboko zaczerpnął powietrza, przyłożył policzek do kolby karabinu. Cały świat zrobił się nagle miniaturowy, widział tylko jeden punkt gdzieś za czarną przestrzenią, za podwórkiem, nad głową żony i prosto na piersi Ramoną Gutierreza. Zobaczył, że Ramon robi jeszcze jeden krok i zatrzymuje się jakieś pół metra od krawędzi ganku, za którą ukryła się Megan.

Wolno wypuścił z płuc powietrze.

– Wybaczcie mi – wyszeptał. Nacisk palca na spuście był nie do opanowania. Delikatnie cofnął go i wypalił. Huk eksplozji roztrzaskał na kawałki porcelanowe powietrze.


Olivia Barrow śniła o więzieniu. Była znów w celi, w warunkach zaostrzonego rygoru, tyle że tym razem nie sprawdzono, czy zamknięcie jest wystarczające. Była więc w stanie bez trudności pokonać kraty. We śnie czuła zimny dotyk stali, słyszała zgrzytanie otwierającej się bramki. Dała krok naprzód, na pomost na zewnątrz kondygnacji, wiedząc, że dookoła nie ma nikogo i może iść, dokąd chce. Wezbrała w niej nieopanowana radość, lekkość, jak gdyby jej stopy nie ciążyły już dłużej ku ziemi, jakby mogła pofrunąć. We śnie wesoło wybiegła z celi i wtedy usłyszała rozdzierający grzmot, przez ułamek sekundy sadząc, że to burza rozszalała nad jej głową.

Wtedy właśnie nastąpiło raptowne, przeraźliwe przebudzenie.

Usiadła gwałtownie na łóżku, nie zważając na poranny ziąb, i wytężyła słuch.

– Co to było, do diabła? – wrzasnęła piskliwie.

Obok niej podnosił się już Bill Lewis. W słabym świetle świtu jego skóra wydawała się blada, niemal przezroczysta. Oczy miał szeroko otwarte, w głosie nieprzyjemnie przebijało się spanikowane skomlenie:

– Nie wiem. Co to było? Nie mam pojęcia, spałem.

– Zabrzmiało jak strzał.

– Gdzie jest Ramon?

– Nie wiem. Chyba w swoim pokoju.

– Ramon? Ramon! Gdzie jesteś, cholera? – wołała Olivia.

Żadnej odpowiedzi. Pomyślała: Poszedł na górę i zabija ich. Spuściła nogi na podłogę i stanęła nago. Teraz powinien nastąpić drugi strzał. Powinnam słyszeć krzyki. I powinnam słyszeć odpowiedź. Co jest?

– Co on robi? – dopytywał się Bill, jąkając się ze strachu. – Cholera, gdzie on zniknął? Co on wyprawia? Nie rozumiem, przecież tego nie było w planie.

Patrzył przerażony na Olivię.

– To nie było na górze – krzyczał. – To gdzieś z zewnątrz. Ramon!

W głowie Olivii myśli kłębiły się w pomieszaniu. Próbowała zmusić się do spokoju. Myśl! Rób coś! Chwyciła pistolet maszynowy ze stolika. I wtedy poczuła zdumiewający, wyciszony spokój, prawie dziecięce uczucie zadowolenia, jakby znów znalazła się w swoim śnie. Poczuła, jak jej nagość zaczęła pulsować i zaróżowiła się od nagłej fali ciepła.

– Co się dzieje? – krzyczał Bill.

– Idziemy – odparła Olivia spokojnie. – To będzie scena końcowa. Dużymi krokami przeszła przez łazienkę do okna i wyjrzała na zewnątrz.

Zdała sobie sprawę z tego, że Lewis usiłuje właśnie wciągnąć spodnie, i przeklinając zmaga się z zesztywniałymi dżinsami. Sytuacja wydała jej się tak głupia i całkowicie absurdalna, że aż wybuchnęła głośnym śmiechem.


Łoskot pierwszego strzału wyrwał również sędziego Pearsona ze snu. Był na plaży i razem ze swoimi wnukami bawił się w piasku. Gorące słońce rozgrzewało go, mrużył oczy od jego blasku. Widział, jak Megan i Duncan pływają w niebieskozielonych falach. Odwrócił się i powiedział do swojej żony, siedzącej obok.

– Przecież ty nie żyjesz. A ja jestem sam.

A ona uśmiechnęła się, pokręciła głową i odpowiedziała:

– Nikt nie umiera tak naprawdę. I nikt tak naprawdę nie jest sam. Potem, kiedy odwrócił się od niej, rodziny już nie było, plaża przemieniła się w zabarwione czerwienią piaski Tarawy, a on był młodym, przerażonym chłopcem. Usłyszał pojedynczy wystrzał nad głową i rzucił się na piasek, mocno wciskając weń twarz, podczas gdy kula świsnęła tuż obok w powietrzu. We śnie usłyszał słowa: "Tyle że to dzieje się naprawdę". I wtedy się ocknął na jawie.

Błyskawicznie odwrócił się w stronę Tommy'ego, który siedział wyprostowany na pryczy.

– Dziadku!

– Tommy, nareszcie! Mój Boże, oni przyszli po nas!

– Dziadku! – Tommy skoczył prosto w ramiona sędziego. Sędzia Pearson objął go mocno i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Teraz, Tommy, teraz! Musimy pomóc im ratować nas.

Tommy przełknął ślinę i pokiwał głową. Sędzia sięgnął pod materac i chwycił metalowy pręt.

– Teraz – powtórzył. – Daj mi rękę. Usłyszeli drugi strzał.

– Szybko, Tommy. Tak jak rozmawialiśmy o tym.

Przepełniła go wewnętrzna moc, sens działania; przypomniał sobie setki przerażających, paraliżujących momentów w walce, jaką toczył niegdyś wśród śmierci i okropności. Poczuł, że jego mięśnie nie są już zmęczone życiem, kości przestały być kruche i stare. Obudziła się w nim butna siła młodości.

Uniósł swoją pryczę z jednej strony i przesunął przez pokój. Z wielkim łoskotem zepchnął ją w dół po schodach, gdzie zatrzymała się, zapierając drzwi stryszku. Skoczył do łóżka Tommy'ego.

– Teraz twoje! Również je spuścił po schodkach, blokując wejście dodatkowo.

Tommy, już ubrany, znajdował się przy ścianie dźgając metalowym prętem z łóżka w naruszony wcześniej fragment ściany. Sędzia Pearson był już obok niego. Kawałek ramy łóżka próbował wcisnąć pod jedną z obluzowanych deszczułek. Wepchnął ją, a potem podważył z całej siły. Rozległ się głośny trzask rozłupywanego drewna. Pierwsza deszczułka odskoczyła od ściany, pękając jak złamana kość. Sędzia krzyknął, gdy ostra drzazga, wbiła mu się w kciuk. Nie zważał na to; walił kawałkiem metalu w tynk. Ściana trzasnęła z hukiem, ukazał się tuman kurzu. Rąbnął w nią jeszcze kilka razy. Zdyszany cofnął się, przymierzając do następnego ciosu, i wtedy usłyszał okrzyk Tommy'ego:

– Dziadku, przebiliśmy się. Widzę niebo!

Sędzia Pearson zacisnął zęby i niepomny swoich lat, wątpliwości i słabości atakował nadal ścianę, dźgając i krusząc rozsypujący się tynk oraz przegniłe drewno z triumfalnym krzykiem.


Pierwszy strzał Duncana uderzył Ramoną w pierś jak cios boksera wagi ciężkiej. Rzucił go do tyłu, na drzwi frontowe. Spazm targnął jego ciałem jak marionetką. Powoli osunął się, usiadł jakby chciał odpocząć. Oczy miał utkwione w podwórko, lecz nie widział nic i zupełnie nie rozumiał, co się z nim stało. Nie rozumiał też, dlaczego nagle zniknęło uczucie zimna. I to była jego ostatnia myśl.

Drugi strzał Duncana trafił go, już martwego, prosto w twarz.


Gdy Duncan wystrzelił po raz drugi, Megan podniosła się i wbiła oszalały wzrok w ciało Ramoną Gutierreza, zbryzgane krwią i strzępami mózgu. Cofnęła się z krzykiem.

Duncan wyprostował się i oparł o mur.

Przez moment dookoła znowu zapanował spokój i cisza rozdzwoniła się w mroźnym poranku.

Czuł, że gardło ma zaciśnięte i suche. Widząc wahanie żony wykrzyknął przeraźliwie:

– Ruszaj! Ruszaj, Megan! Dalej! No już!

Przerzucił ciało przez mur, nieomal upuszczając karabin. Pochwycił go, i krzycząc wciąż: – Ruszaj! Ruszaj! Już! – rzucił się biegiem w jej kierunku.

Jego żona odwróciła się w jego stronę z obłędem w oczach. Zobaczyła, że gwałtownie gestykuluje w kierunku drzwi. Gdy ich oczy spotkały się na moment, dojrzał, że kiwnęła głową. Odwróciła się od ciała na ganku i wydała z siebie okrzyk ni to wściekłości, ni przerażenia.

Z bronią w ręku rzuciła się na schody i przeskakując ciało Ramoną, wpadła do środka.


– To oni! – wołała Olivia głosem, w którym z krzykiem mieszał się śmiech.

– Kto? – wrzeszczał Bill Lewis, chwytając karabin maszynowy.

– A jak myślisz? – Olivia odbezpieczyła broń. Kolbą roztrzaskała szybę w oknie. Zobaczyła Duncana biegnącego w kierunku domu.

– Ubezpieczaj schody! – wrzasnęła do Lewisa. Wahał się.

– No już, idioto, zanim podejdą bliżej. Skoczył do drzwi sypialni i zniknął w głębi domu.


Karen i Lauren zamarły słysząc strzały.

W ciszy, która nastąpiła obie jednocześnie poczuły jak zamęt w ich głowach przeradza się w paniczny strach, tak jak wtedy, gdy podczas deszczu na ulicy traci się panowanie nad samochodem wpadającym w poślizg.

– Och, mój Boże – wyszeptała Lauren. – Co tam się dzieje?

– Nie wiem – odpowiedziała Karen. – Nie wiem.

– Czy nic im się nie stało?

– Nie wiem.

– Co mamy robić?

– Nie wiem.

– Musimy coś zrobić!

– Co?

– Nie wiem!

Obie dziewczynki, walcząc ze łzami i paniką, pragnąc wybiec ze swej kryjówki, stały nadal bez ruchu, całe zesztywniałe z napięcia.


Wpadając do hallu Megan potknęła się i runęła jak długa. Przez moment nie wiedziała, co się z nią dzieje, ale przekoziołkowała i znalazła się na klęczkach z pistoletem w wyciągniętej ręce. Błyskawicznie wycelowała, gotowa wystrzelić do byle hałasu, byle ruchu, do ducha lub do samego przerażenia. Słyszała swój oddech głośny, chrapliwy.

Skoczyła na obie nogi i skierowała się ku schodom, które wyrosły na wprost niej.

Na górze usłyszała czyjeś kroki, stukające po drewnianej podłodze. Rzuciła się w bok i przywarła do ściany patrząc się w tamtą stronę. Podniosła broń do strzału i wtedy zobaczyła twarz Billa Lewisa wychylającego się znad poręczy. Przez moment oboje zamarli bez ruchu, po czym Megan dostrzegła w jego dłoni pistolet. Wykrzyknęli jednocześnie coś niezrozumiałego, Megan wystrzeliła, po czym cofnęła się w drzwi saloniku. W tej samej chwili Bill Lewis otworzył ogień. Krótki moment wahania kosztował go jednak wiele – kule jedynie odbiły się po tynku i drewnie, wzniecając pył i drzazgi.

Jedna z nich wbiła się w jej przedramię. Megan krzyknęła, zatoczyła się patrząc na krew, przesiąkającą przez rękaw. Ostry, drewniany kolec wbił się przez materiał w skórę. Wyrwała go gwałtownie, krew trysnęła jej między palcami. Rzuciła się w przód, i z czterdziestkipiątki wymierzonej prosto przed siebie puściła dziką serię, czując jak pistolet szarpie ostro jej ręką. wiat na piętrze wydawał się cały eksplodować.

Kiedy kule stukały po suficie, Bill Lewis skoczył do tyłu zakrywając twarz przed nagłym atakiem. Zaczął strzelać na oślep raz za razem, przeszywając powietrze ołowiem.


W sypialni Olivia obserwowała z jakimś dziwnym spokojem Duncana, który pędził w stronę domu. Biegł prosto, nawet nie usiłując lawirować, kierując się do drzwi frontowych. Wydawało się jej, że poruszał się w zwolnionym tempie, jak w kinie, była wręcz zdziwiona, że w ogóle się tam dostał. Nie przypuszczałam, że cię stać na to, matematyk, pomyślała. Nigdy bym się nie spodziewała. A teraz dostaniesz za swoje. Czuła, że rośnie w niej ogromny bąbel wściekłości, porażając jak prądem elektrycznym ręce, nogi, serce. Czuła, że jej palce zaciskają się na spuście. Wywrzaskując przekleństwa puściła serię z automatu.

– Zdychaj! – ryknęła.

To słowo nabrało jakiegoś zwierzęcego z głębi trzewi pogłosu. Broń w jej rękach wydawała się żyć własnym życiem, rozpalona wściekłością i szaleństwem, szarpiąc się i skacząc w jej rękach, przeszkadzając w dokładnym wymierzeniu.

Starała się trafić w zbliżającą się postać. Duncan biegł z jedną ręką uniesioną nad głową, jakby osłaniając się od pocisków. Przez dym widziała, jak kule podnoszą obłoczki kurzu wokół Duncana. Gorący kwaśny zapach kordytu wypełnił jej nozdrza.

– Giń, tchórzu! – krzyknęła raz jeszcze.

Zaśmiała się głośno, widząc, że Duncan nagle upadł, jakby podcięty przez ogromną niewidzialną dłoń. Potoczył się po ziemi prosto w jej kierunku.

– Mam cię, sukinsynu!

Wymierzyła dokładnie, nacisnęła spust i zaklęła, gdy strzał nie padł – naboje się skończyły. Skoczyła po następny magazynek.


Ogarnęła go fala bólu.

Czuł gorzki smak kurzu, gdy upadł i uderzył twarzą o ziemię. W pierwszej chwili nie wiedział, czy żyje, czy nie. Spojrzał na swoje nogi i zobaczył, że pokryte są strumykami krwi. Teraz mnie zabije, pomyślał.

Ale mimo to próbował się podnieść na nogi.

Drzwi frontowe wydawały się niezmiernie odległe, niemożliwe do osiągnięcia. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie uderzy teraz następna seria.

– Na co czekasz?! – krzyknął do siebie.

Potem spostrzegł, że samochód porywaczy jest w pobliżu, jakieś dwa metry od niego po lewej stronie. Chwycił karabin za lufę i podpierając się skoczył ciężko za samochód. Zanim zebrał myśli, strumień pocisków uderzył w pojazd, odbijając się rykoszetem, zgrzytając po metalu. Nad jego głową z hukiem rozprysnęła się szyba, zasypując go bryzgami szkła.

Przycisnął się do ściany pojazdu i przyjrzał swoim nogom. Złamane? Czy mnie uniosą? Pomyślał o Tommym i bliźniaczkach, o Megan i jej ojcu.

Wzdrygnął się. Nieważne. Trzeba się zbierać. Podniósł się z trudem, czując palący ból w kolanach i udach. Zacisnął szczęki powstrzymując łzy i starając się opanować. Fala cierpienia oszołomiła go. Zagryzł wargi do krwi i pomyślał o rodzinie – to sprawiło, że poczuł się silniejszy. Pochylił głowę dla pewniejszego schronienia i odetchnął głęboko.

Jeszcze mnie nie wykończyłaś. Mógłby się nawet roześmiać, gdyby miał dość siły.

W mózgu Duncana kłębiły się pomysły, rozwiązania, sposoby działania. Zdawał sobie sprawę, że nie ma szans dostać się od frontu. Boczna ściana dawała jednak pewną osłonę, więc zdecydował, że spróbuje tamtędy.

Zaczerpnął duży haust powietrza i zdziwił się, że nie czuje bólu. Jest tu, we mnie, głęboko ukryty. A może mi się tylko wydaje. Uśmiechnął się.

Jeszcze nie umarłem, Tommy. Idę po ciebie.

Przemógł się i wstał, podnosząc karabin do ramienia. Wycelował w jedno z górnych pomieszczeń, skąd, jak mu się zdawało, strzelała do niego Olivia. Rozpoczął ogień, przyciskając spust tak szybko jak potrafił. Przymrużonymi oczyma widział jak kule rozrywają futrynę i roztrzaskują szkło. Nie przerywając kanonady, oderwał się od samochodu i potykając się, niezdarnie ruszył w kierunku domu, który dawał osłonę przed kulami Olivii. Przedzierając się myślał, jak długo jeszcze będą go nieść nogi, jednocześnie zdumiony, że wytrzymały tak wiele.


Olivia rzuciła się do tyłu, zaskoczona gwałtownością ognia, rozrywającego okno, ściany i sufit, pokrywającego wszystko bryzgami szkła, kurzu i szczątków mebli. Wylądowała na łóżku, oszołomiona. Nie odniosła obrażeń, przeraziła ją jedynie dzikość ataku. Następna seria rozerwała powietrze i Olivia poczuła, że spada w dół. Podłoga zadudniła pod ciężarem jej ciała. Już w następnej chwili zdała sobie sprawę z sytuacji i skoczyła do okna, skąd ujrzała Duncana, z trudem wlokącego się na nogach, lecz ciągle strzelającego i znikającego właśnie za rogiem budynku.

Odwróciła się.

Są jeszcze oni, pomyślała. Zostało jeszcze tych dwu.

Słyszała wysoki jazgot pistoletu maszynowego, który nagle umilkł, przygnieciony basowym rykiem broni Megan. Olivia rozejrzała się i spostrzegła swoją czerwoną torebkę, wypełnioną pieniędzmi. Zamknęła ją pospiesznie i przerzuciła pasek przez ramię. Podniosła wzrok i ujrzała w drzwiach Billa Lewisa.

– Szybko, nowy magazynek! – wrzasnął.

Rzuciła mu pełny, ale nim zdążył go chwycić, upadł na podłogę. Pochylił się, by go podnieść.

– Zabij ich – szepnęła. Wbił w nią zdumiony wzrok.

– Idź na górę i zabij ich – powtórzyła spokojnie, już normalnym tonem, jakby udzielała reprymendy małemu dziecku.

Lewisowi opadła szczęka.

– Zabij ich! – krzyknęła, ponosząc głos.

– Ale…

Krzyknęła znowu, tym razem przenikliwym, nie dopuszczającym odmowy sopranem:

– Zabij ich! Zabij!! Zabij obu!! Natychmiast, do cholery!! Wykończ ich!! Już!!

Patrzał na nią wytrzeszczonymi oczami. Potem kiwnął głową i zniknął za drzwiami, jakby wiedziony na smyczy komendami Olivii. Poszła za nim do hallu, skręciła w stronę schodów, przygotowując się do ataku. Za sobą słyszała gmeranie Lewisa w zamku.


Megan zajęła pozycję w korytarzu między westybulem a salonem. Klęcząc próbowała naładować czterdziestkępiątkę, gdy usłyszała przenikliwy wrzask Olivii. Mrożące znaczenie słów dotarło do niej rażąc jak prądem elektrycznym, wypełniając ją rozpaczliwą wściekłością zranionej matki. Zerwała się na nogi, a usta same otworzyły się w przypływie rozpaczy i determinacji.

– Nie – zawyła. – Tommy!

Wściekłość i rozpacz gnały ją po schodach, pędziła, strzelając na oślep, niepomna na ból i niebezpieczeństwo, myśląc jedynie o swoim dziecku.

Niespodziewana gwałtowność ataku zaskoczyła Olivię, która wystrzeliła, nie celując, w upiorną wrzeszczącą zjawę. Kule pacnęły kąśliwie w ścianę nad głową Megan. Eksplozja rzuciła ją na podłogę, nie zrobiła jej większej szkody, spowolniła jednak jej ruchy.

Wzięła się w garść i zaczęła pełznąć uparcie w górę, przywierając do schodów, gotowa rozpocząć ogień.

Olivia krzycząc: – Zabić ich, zabić! – odwróciła się i spostrzegła Lewisa, walczącego uparcie z drzwiami.

– Musieli czymś zablokować! – wrzasnął.

– Strzelaj! – odkrzyknęła.

– Co?!

Zanim zdążyła odpowiedzieć, usłyszała tuż obok ryknięcie broni Megan. Pocisk eksplodował w ścianie przy głowie, raniąc ją w policzek i odrywając część małżowiny ucha. Olivia potoczyła się do tyłu, jak uderzona potężną pięścią. Mgła wypełniła jej głowę. Nie może mnie zabić, pomyślała. To przecież niemożliwe. Przyłożyła dłoń do twarzy i poczuła lepki strumyk krwi. Przestraszyłam się. Tylko mnie przestraszyła. Krzyknęła i wystrzeliła w stronę Megan, ale pociski nie dosięgły celu. Cofnęła się niezgrabnie do łazienki.


Sędzia Pearson uderzył ze złością robiąc wyłom w ścianie, odwrócił się bez tchu do Tommy'ego.

– Dasz radę tedy przeleżę?

– Tak, dziadku, ale…

Sędzia wyjrzał przez dziurę, mignął mu las i bezkresne niebo. Cofnął się do środka.

– Idź, Tommy. Wyjdź na dach. Wychodź. Idź natychmiast!

Obaj usłyszeń Olivię wykrzykującą rozkazy Billowi Lewisowi. Słowa napełniały strych lodowatą grozą.

– Dziadku! – zawołał Tommy.

– Idź! Zjeżdżaj, do diabła!

– Dziadku! – Tommy chwycił kurczowo dłoń sędziego.

Sędzia Pearson słyszał, że Bill Lewis dobija się do drzwi. Usłyszał, jak uchyliły się i huknęły o zaimprowizowaną barykadę.

– Tommy, błagam cię, idź!

Chwycił wnuka i wepchnął go, wierzgającego nogami, w ciasny otwór. Przez chwilę wydawało się, że chłopiec utknie, jednak oswobodził się. Widać było dłonie, trzymające się krawędzi, gdy szykował się do skoku na dach.

– Uciekaj, Tommy! – zawołał.

Z tyłu dochodziły przekleństwa Lewisa, gdy przeciskał się przez drzwi. Dłonie Tommy'ego zniknęły i sędzia usłyszał tąpnięcie, gdy chłopiec wylądował na dachu. Wychylił się, by sprawdzić, czy wnuk jest bezpieczny, i krzyknął:

– Uciekaj, Tommy!

Potem odwrócił się i chwycił metalowy pręt. Wydał bojowy okrzyk i rzucił się w kierunku drzwi, wymachując swą prymitywną bronią.

W chwili gdy dosięgał barykady, świat nagle eksplodował. Bill Lewis pociągnął serią z automatu – kule, odłamki metalu i pierze z poduszek, strzępy drewna z drzwi – wszystko to wyło i wirowało wokół niego w jakimś obłędnym tańcu śmierci. Okręcił się, jakby wciągnięty przez trąbę powietrzną, i zwalił się na podłogę. Wiedział, że trafiono go raz, dwa, może sto razy. Ciało skręcało się pod wpływem bólu, jaki zadały mu rozpalone do czerwoności kawałki metalu. Objęła go fala – szok i ból – spychająca go w nieświadomość. Ale próbował ją zwalczyć. Mogę oddychać, pomyślał.

Jestem ciężko ranny, ale wciąż żyję. Uniósł się, na ile mógł, i rzucił do przodu, chcąc klinem zablokować drzwi. Ale jego ciało nie mogło już stawiać oporu. Czuł, że pada na bok.

– Uciekaj, Tommy – wyszeptał.

Nie stracił przytomności. Poprzez czarną chmurę zaciemniającą mu wzrok dostrzegł Billa Lewisa stojącego nad nim. Na jego twarzy malowało się wahanie.

Lewis poszukał wzrokiem oczu sędziego.

– Przykro mi – powiedział. – To miało być zupełnie inaczej.

– On uciekł – wymamrotał sędzia. – Jest już bezpieczny. Lewis znów się zawahał.

– Nie chciałem – powiedział. – Nigdy bym…

Ale sędzia Pearson nie uwierzył. Odwrócił na bok głowę czekając na śmierć.


Po wystrzeleniu ostatniego pocisku Megan wdarła się po schodach na górę i zauważyła, że Olivia wpadła do łazienki. Prawie w tej samej chwili spostrzegła Billa Lewisa przeciskającego się przez drzwi wiodące na strych.

Momentalnie zorientowała się, że to właśnie jej cel.

Wiedziała, że musi się tam dostać i że nic nie może jej powstrzymać. Pomknęła przed siebie. Mijając łazienkę kątem oka zauważyła stojącą tam Olivię, nagą i całą pokrwawioną. Megan parła do przodu, krzycząc jak oszalała walkiria, podniecona zapałem i bitewną wrzawą.

Wpadła na strych, potknęła się i padła ciężko na podłogę. Nad sobą zobaczyła Billa Lewisa, ściskającego w garści pistolet maszynowy, stojącego bez ruchu, jak uczeń przyłapany na gorącym uczynku. Stał nad ciałem sędziego. Megan krzyknęła i dziko nacisnęła spust.

Pierwsza kula poderwała go i cisnęła do tyłu, sprawiając, że gwałtownie usiadł. Szkarłatna krew rozbryznęła się na jego piersi. Spojrzał na Megan ze zdumieniem, jakby uczyniła coś niestosownego i nieoczekiwanego. Strzeliła po raz drugi i jego ciało skręciło się i padło w kąt strychu jak kupka łachmanów. Niewidzący wzrok Billa Lewisa utkwiony był w otwór w ścianie.

– Tommy! – zawołała rozpaczliwie Megan.

Spostrzegła, że sędzia próbuje się podnieść, wskazując na dziurę w ścianie.

– Uciekł – wychrypiał. – Jest bezpieczny. Udało się nam.

– Tato!

– Idź po niego, szybciej, do.diabła – wyszeptał stary człowiek ledwie słyszalnym głosem. – Zostaw mnie, idź po niego.

Spostrzegł, że kiwnęła głową, i przymknął oczy z zadowoleniem. Nie wiedział, czy śmierć dosięgnie go teraz, czy okaże mu swoją łaskę i pozwoli żyć. Wezbrała w nim niewypowiedziana duma – leżał, oddychając wolno i ostrożnie, czekając na to, co będzie. Czuł miarowe bicie serca i pomyślał, że jest jeszcze mocne. Przypomniał sobie dawnych towarzyszy broni, którzy walczyli i polegli na odległych plażach w czasach jego młodości. Byliby ze mnie dumni. Wspomniał żonę.

– A jednak tego dokonałem – szepnął do siebie.

Leżał spokojnie i czekał.


Olivia zauważyła przebiegającą Megan i nacisnęła spust, ale broń wydała jedynie suchy bezużyteczny trzask – magazynek był pusty. Chwyciła ze stołu ostatni pełny oraz czerwoną torebkę z pieniędzmi. Trzeba uciekać, przemknęło jej przez myśl. To już koniec. Postąpiła krok w kierunku drzwi, potem drugi i runęła do przodu. Biegnij! Uciekaj!! Walka jeszcze nie zakończona! Jej nagie stopy migały jak uskrzydlone. Wypadła z pokoju i pobiegła korytarzem, zostawiając za sobą Megan, walczącą z zablokowanymi drzwiami. Chwyciła się poręczy i pognała skokami w dół po schodach, kierując się ku tyłowi domu. Prawie upadła na dole, poślizgnąwszy się na dywanie. Roztrącała meble, przedzierając się w stronę kuchni. Gdy tam dotarła, odetchnęła chwilę i załadowała broń. Była rozgrzana walką, całe jej ciało dygotało. Poczuła smak krwi na wargach i zobaczyła, że płynie obficie z policzka w dół, malując jej piersi barwami wojennymi. Wrzasnęła, nie tyle z bólu czy strachu, ile w radosnej furii. Rozejrzała się, by wszystko dobrze zapadło jej w pamięć, i pomyślała: Żegnajcie. Niczego mi nie trzeba. Jestem wolna. Przypomniała sobie o przygotowanym ubraniu w samochodzie sędziego. Uciekaj. Teraz już na zawsze będziesz dla nich koszmarem, nie do zapomnienia, czyhającym pod powierzchnią, mogącym wychynąć w każdej chwili.

– Nie pokonacie mnie! – krzyknęła ile tchu w piersiach. – Nigdy mnie nie pokonacie. – Odczekała chwilę, jakby czekając na odpowiedź, która nie nadeszła, czując przypływ niepohamowanej wściekłości. Zawahała się, spoglądając na naładowaną broń, walcząc z przemożną chęcią powrócenia na górę i kontynuowania walki. Po chwili opanowała się. Wygrasz uciekając, przekonywała swoją drugą naturę, która pchała ją do zemsty. Zaśmiała się głośno, fałszywie, mając nadzieję, że Megan ją usłyszy. Następnie rzuciła się do tylnych drzwi, z automatem w jednej ręce i torebką z pieniędzmi w drugiej, myślała tylko o wolności.


Tommy przylgnął do krawędzi dachu, starając się utrzymać równowagę na stromej powierzchni. Szadź pozostała z nocy sprawiła, że było ślisko i trudno było się poruszać. Słyszał serie wystrzałów, spróbował pełznąć. Owiał go zimny powiew, starał się zmusić do niemyślenia o dziadku i postępować w sposób zdecydowany. Słyszał krzyki matki i wiedział, że jest tam gdzieś i czeka na niego. Walczył ze łzami i strachem, nie dopuszczając do siebie żadnych wątpliwości, i posuwał się ostrożnie do krawędzi dachu.

Megan dotarła do korytarza na górze w chwili, gdy rozległy się wojownicze wrzaski Olivii. Zignorowała je. Mogła myśleć tylko o Tommym. Popędziła do sypialni i podbiegła do okna. Wychodziło na dach.

– Tommy! – wrzasnęła.

Nagle zobaczyła go, uczepionego krawędzi jak odpoczywający ptak, szykujący się do lotu.

– Tommy! – krzyknęła ponownie. – Tu jestem! Na dźwięk głosu odwrócił się i zawołał:

– Mamo!

Megan dostrzegła w oczach syna wielką radość. Szarpnęła gwałtownie futryną okna, ale nawet nie drgnęła. Obróciła się i spostrzegła krzesło. Chwyciła je i unosząc wysoko nad głową rąbnęła z całej siły. Krzyczała ze wszystkich sił:

– Tu jestem, Tommy! Jestem tutaj!

Szkło rozprysnęło się. Wypchnęła resztki odłamków i zgięta wpół przelazła przez otwór. Dłonie miała pocięte i ciekła z nich krew, ale nie zważała na to. Ani ból, ani śmierć, ani rozpacz, nic nie mogło się równać z uczuciem, jakiego doznawała, widząc swojego syna niezgrabnie pełznącego ku niej. Czuła niezmierną ulgę. Wyciągnęła ręce, wołając:

– Tutaj, Tommy, do mnie!

W tej chwili spostrzegła Olivię – stała w dole, w pobliżu tylnych drzwi, wpatrując się w małą postać na dachu. Ogarnęło ją potworne przerażenie.

– Nie!! – krzyknęła. Wyciągnęła ramiona do swojego syna.


Wybiegając z budynku, Olivia słyszała szuranie stóp Tommy'ego, gdy usiłował wydostać się na dach.

Odgłos spowodował, że zatrzymała się na chwilę i wyjrzała. Spostrzegła chłopca prawie w tej samej chwili, co Megan. Widziała, jak rzucała krzesłem w okno i wyciągała ręce do syna.

Odstąpiła parę kroków od budynku, by mieć lepszą pozycję strzelecką. Odciągnęła zamek automatu i dokładnie wymierzyła w dwie postacie w górze.


Duncan skradał się wokół domu, przy każdym kroku odczuwając przeszywający ból. Czuł się jak pies potrącony przez samochód, przerażony, nie zdający sobie sprawy, że ma zmiażdżone łapy, próbujący umknąć śmierci.

Dwa razy prawie stracił przytomność, za każdym razem walcząc z pokusą zapadnięcia w mrok.

Gdy zauważył Tommy'ego na dachu, chciał do niego zawołać, ale głos miał zbyt słaby, by można go było dosłyszeć. Wlókł się dalej i w końcu udało mu się zawołać:

– Tu jestem, Tommy!

O dziwo, tym razem głos zabrzmiał mocno i pewnie. Poczuł przypływ nadziei i siły. Posuwał się mozolnie, lecz systematycznie.

On również zauważył Olivię.

Zatrzymał się przerażony, widząc, jak podnosi broń i zdał sobie sprawę, gdzie celuje.

– Nie! – krzyknął i podniósł do oka swoją strzelbę. Wypalił, nie będąc pewny, czy dobrze mierzy. Potem jeszcze raz stłumił krzyk, zacisnął powieki z bólu i odrazy.


W chwili gdy Olivia przyciskała spust, pierwszy z desperackich strzałów Duncana przewiercił powietrze tuż nad jej głową. Drugi zaskowytał kilka centymetrów od jej nosa. Pomyślała, że została trafiona i rzuciła się do tyłu, odzyskując jednak przytomność umysłu, zanim dotknęła ziemi. Instynktownie wystrzeliła, jednak seria poszła w powietrze. Jęknęła w przypływie strachu i gniewu i obróciła się. Zobaczyła go wyciągniętego, przyciśniętego do ziemi, częściowo zasłaniały go zabudowania. Marny cel. Spostrzegła, że wylot jego strzelby zajaśniał.

Kolejny strzał rozdarł powietrze nad jej głową.

Olivia także wystrzeliła, zasypując miejsce, w którym się znajdował, ulewą pocisków, dopóki suchy szczęk zamka nie obwieścił, że skończyła się amunicja. Cisnęła automatem i porwała czerwoną torebkę. Otworzyła ją pospiesznie, ukazując pieniądze i duży pistolet. Ujęła go, spojrzała w kierunku Duncana i przekonała się, że większość jej pocisków poszła w ścianę domu nad jego głową. Zaklęła. Odwróciła się, wpatrując się w dach, w chwili gdy dłoń Tommy'ego sięgnęła wyciągniętej dłoni Megan. Przez moment wydało się jej, że postaci na dachu poruszają się w zwolnionym tempie. Opanowała się, ale gdy złożyła się do strzału, oni zaczęli poruszać się szybciej – zanim zdążyła cokolwiek przedsięwziąć, dziecko zostało wciągnięte z dachu przez okno – jego nogi przez chwilę kopały powietrze, jak pływak wodę w basenie – i zniknęło z pola widzenia.

Poczuła pustkę w środku, a potem obróciła się do Duncana.

Pewnie nie żyje, pomyślała. Skradając się postąpiła ku niemu krok. Wtedy ujrzała wylot strzelby podnoszący się ku niej, wpijający w nią swoje czarne oko. Uchyliła się i strzał znów chybił celu.


Megan przyciągnęła do siebie syna ostatkiem sił, jęknęła głośno i obydwoje przewrócili się na podłogę. Megan przetoczyła się nad syna, by ochronić go własnym ciałem przed pociskami. Usłyszała jak stęka i po kilku sekundach poczuła, że ją z siebie spycha. Usiedli, a ona przyciągnęła go do siebie. Zdała sobie sprawę, że powtarza łkając jego imię, przytula go, a jej własne ciało wstrząsają fale radości i ulgi. Po chwili poczuła jego łzy na swoich policzkach, potem odsunął ją delikatnie. Ukryła twarz w dłoniach, niezdolna wypowiedzieć jednego słowa trzęsącymi się wargami.

Tommy wytarł oczy, znów rezolutny.

– Daj spokój, mamo, nic mi nie jest.

Skinęła uszczęśliwiona głową.


Duncan widział jak Tommy ląduje przez okno w ramionach matki i dzika radość przeniknęła całe jego ciało, tłumiąc ból, który go dręczył. Udało się nam. Na Boga, dokonaliśmy tego.

Potem zobaczył Olivię, stojącą naprzeciw niego. Widział, jak odrzuciła automat i pochwyciła pistolet. Wypalił w jej kierunku, zobaczył jak obraca się na pięcie i biegnie. Przez chwilę wpatrzył się w jej sylwetkę.

Zaczerpnął powietrza i wymierzył po raz ostatni. Pośladki Olivii migały na wprost na linii strzału. Nacisnął spust. Ale strzał nie padł. Jemu także skończyła się amunicja.

Nieważne, pomyślał. Udało się nam. Żyjemy i udało się nam. Zwyciężyliśmy.

Spróbował przyjąć pozycję siedzącą, opierając się o ścianę domu. Odetchnął głęboko i wstał, mimo bólu, który nagle ożył w jego ciele. Podniósł rękę, by pomachać żonie, dać znać, że wszystko jest w porządku, choć marnie się czuje. Popatrzył na swoje pokrwawione nogi. – Im nic nie będzie. Złamanie się zrośnie. Zamknął oczy i zwiesił głowę. Nie myślał o banku, pieniądzach, przeszłości czy przyszłości. Czuł, że jest, i że to dość. Chciał spać. Nie wiedział, w jakim kierunku pobiegła Olivia.


Olivia biegła.

Naga, zakrwawiona, z rozwianymi włosami, długimi nogami odbijała się od ziemi, miarowo pracując ramionami jak sprinter dobiegający do mety. Oddaliła się od zabudowań i pędziła teraz przez długie pole w kierunku lasu. Spod jej bosych stóp wzbijały się obłoczki białego szronu, gdy zmierzała w stronę mrocznych drzew, które miały dać jej schronienie i umożliwić ucieczkę. W jednej dłoni ściskała pistolet, w drugiej czerwoną torebkę z pieniędzmi. Szeroko otwartymi ustami wdychała lodowate powietrze, napełniające ją dziką siłą.

– Jestem wolna – krzyczała do siebie.

Wiatr owiewał jej ciało. Widziała się już w samochodzie, na lotnisku, w samolocie lecącym na południe, już na zawsze nieuchwytna. Poddała się fali. buntu i szczęścia, które zawsze jej towarzyszyło, przyspieszyła w szalonym locie ku bezpieczeństwu. Mknęła przed siebie w szarości poranka.


Karen i Lauren widziały niebezpieczny taniec Tommy'ego na dachu, Olivię, która celowała do niego, i brata którego wciągał ktoś do środka.

Skoczyły do przodu i natychmiast zapadły miedzy głazy. Widziały Olivię, rozpylającą serię z automatu w kierunku ich ojca, i krzyczały ze strachu i wściekłości. Ale widziały także, że ojcu nic się nie stało, machał ręką do ich matki i Tommy'ego, gdy Olivia pędziła w ich stronę.

Krzyki dziewcząt wplotły się w cienie lasu i grzechotanie wystrzałów.

Ogarnęło je uczucie niepewności, łzy napłynęły im do oczu.

– Co robimy? – zawołała Lauren.

W tej właśnie chwili spostrzegły Olivię, pędzącą wprost ku miejscu, w którym się skryły. Widziały smugi krwi pokrywające jej nagość – sprawiała wrażenie krwiożerczego demona owładniętego żądzą mordu.

– Nie wiem! – krzyknęła Karen.

Ale już w tym samym momencie wiedziały obie.

Podniosły się, przyłożyły strzelby do ramion, trzymając je pewnie, celując precyzyjnie wprost przed siebie, zgodnie z instrukcją rodziców.


Olivia zobaczyła dziewczęta, które wyrosły przed nią spod ziemi jak zjawy. Na chwilę straciła panowanie nad sobą, lecz nie przestała pędzić w kierunku bliźniaczek. Podniosła pistolet, celując. Co się stało? – myślała gorączkowo. To niemożliwe. Tak być nie może. Już jestem wolna. I bezpieczna. Próbowała zwolnić, odzyskać równowagę, by wycelować precyzyjnie, ale biegnąc po pochyłości nie mogła się zatrzymać.


Karen i Lauren stały w milczeniu. Czuły to samo niezniszczalne elektryzujące uczucie przekazane im wiele lat temu, gdy były w łonie matki, a ona sama uciekała, by zacząć nowe życie. Wystrzeliły równocześnie – eksplozja nagle rozbrzmiała w zimowym powietrzu zamykając na zawsze drzwi do dzieciństwa, niewinności i beztroskich marzeń młodości.


Podwójne uderzenie podrzuciło Olivię, potem runęła na zmarzniętą ziemię. Torebka ze zrabowanymi pieniędzmi wypadła jej z dłoni i pofrunęła w górę, poderwana siłą strzału. Czuła, że jakaś potężna siła wyrwała jej pistolet z ręki. Niebo zawirowało nad nią, usłyszała chrzęst własnego oddechu wydobywającego się z rozerwanej kulami piersi. Chłód ziemi przenikał jej ciało i ściskał, jak objęcia wroga. Zadrżała, do szpiku kości. Ujrzała oczy swojej kochanki, gdy leżała martwa na zakurzonej ulicy. To nie tak, pomyślała. Mylę się. Przecież mi się udało. Jestem wolna.

A wtedy porwał ją nurt czarnej rzeki śmierci.

Odgłos strzałów przewiercił lodowate powietrze. Tommy się oderwał od matki. Skoczył do okna i przez rozbite szkło patrzył ponad polem w odległy las. Z początku miał trudności w rozróżnieniu sióstr, ubranych w kombinezony, zlewające się z brązowoszarą barwą lasu. Ale po chwili jego wzrok wyłuskał dwie stojące nieruchomo, jakby skamieniałe, postacie. W pewnym momencie poruszyły się i wyskoczyły z lasu. Popędziły przez pole w kierunku domu, jak dwie przestraszone łanie. Nawet nie spojrzały na rozciągnięte na ziemi ciało, obok którego musiały przebiec.

Tommy usłyszał, że za jego plecami matka wydobywa się spomiędzy porozbijanych mebli. Mówiła do siebie:

– Gdzie telefon? Gdzie ten cholerny telefon? – W jej głosie było coś, jakaś nuta, której nigdy dotąd nie słyszał. – Tommy, gdzie jest telefon?! – krzyknęła. Oderwał się na chwilę od okna i zobaczył, że znalazła aparat w kącie przy łóżku i nerwowo wybierała numer.

Powrócił do okna i ze swego punktu obserwacyjnego ujrzał, jak Karen i Lauren dobiegają do budynku i obejmują ojca. Wychylił się i pomachał im ręką, ale nic nie powiedział. Nie widziały go. Nie dbał o to, przepełniony cudownym uczuciem, którego nie potrafił wyrazić, ale które naładowało go jakby prądem elektrycznym. Czuł się jak zaraz po przebudzeniu w dzień Bożego Narodzenia, gdy odpędzał sen, mając ochotę jak najszybciej wyskoczyć z łóżka. Widział bliźniaczki, które podtrzymywały ojca, pomagając mu dojść do domu. Miał ochotę pobiec do nich i pomóc im.

Jego matka połączyła się z kimś – usłyszał jak podaje adres i mówi:

– Proszę natychmiast wysłać karetkę. Rany postrzałowe. Pospieszcie się. – W jej słowach słychać było panikę i rozpacz.

W jej głosie było coś mrocznego, coś, co zmroziło mu serce. Poczuł jak odpływa cała radość i ciepło, a wzrok zasnuwa mu mdląca ciemność. Westchnął, odwrócił się gwałtownie od okna i podbiegł do matki, która ciągle jeszcze rozmawiała przez telefon prosząc o pomoc. Wyciągnęła rękę, kiedy przebiegał obok niej, ale cofnęła ją i pozwoliła mu odbiec.

– Proszę, pospieszcie się – usłyszał, biegnąc po schodach na strych. Przecisnął się między łóżkami, odepchnął skotłowaną pościel, która wciąż jeszcze utrudniała dostęp do drzwi. Biegł najszybciej jak mógł, obojętny na wszystko, gnany strachem, który się w nim rozrastał.

Sędzia siedział oparty o ścianę. Oczy miał zamknięte, a oddech płytki. W takim stanie znalazł go Tommy. Na widok ran dziadka chłopcu zabrakło tchu. Chciał go objąć, ale bał się, że może zrobić mu krzywdę. Przez chwilę kręcił się niezdecydowany. Potem uklęknął przy dziadku. Bał się go dotknąć i bał się tego nie robić. Powieki sędziego drgnęły, gdy usłyszał, że wnuk jest koło niego.

– Dziadku?

– Jestem tu, Tommy.

Tommy westchnął głęboko, chcąc się uspokoić.

– Proszę cię, nie umieraj. Mama dzwoniła po pomoc, zaraz tu będą. Wyleczą cię.

Sędzia Pearson nie odpowiedział od razu, kiedy przemówił, jego głos brzmiał odległe.

– Jednak nam się udało, prawda?

– Tak, dziadku.

– Czy ktoś…?

– Tatuś jest ranny, ale może chodzić. Mamie nic nie jest. Karen i Lauren też.

– A reszta?

Tommy nie odpowiedział.

– Dobrze – powiedział dziadek. – Twoja mama załatwiła tego tu, zanim on mnie wykończył. Tommy podążył wzrokiem za spojrzeniem dziadka. Bill Lewis leżał w kącie. Chłopiec szybko odwrócił oczy. – To nic – rzekł sędzia. – Nie było rady. – Po chwili dodał: – Ale udało się nam. Mówiłem ci, że damy sobie radę. – Głos starego człowieka wydawał się teraz mocniejszy.

Tommy pospiesznie wtrącił:

– Ale nie umrzesz, dziadku, prawda?

Sędzia Pearson nie odpowiedział. Tommy zauważył, że powieki dziadka opadają.

– Dziadku, otwórz oczy, proszę – błagał. Czuł, że z oczu ciekną mu łzy i wytarł je odruchowo. Podniósł głos, starając się, by brzmiał rozkazująco. – Otwórz oczy, proszę.

Dziadek spojrzał przytomniej na wnuka.

– Chciałem tylko odpocząć – powiedział.

– Rozmawiaj ze mną, dziadku.

– Jestem twardy – powiedział sędzia takim tonem, jakby mówił z duchami. – Twardszy niż sądzili.

Tommy uśmiechnął się.

– Nie dam ci umrzeć, dziadku. Pamiętasz naszą zagadkę? Pamiętasz, co mówiłeś? Żebym myślał o niej, gdy się boję, a ona nam pomoże jak cudowne zaklęcie. Posłuchaj, dziadku. Cztery nogi, dwie nogi, trzy nogi. Nie dam ci umrzeć. – Stary człowiek znów przymknął oczy i Tommy pochylił się nad nim. – Dziadku, rozwiąż zagadkę! Co to jest?

Sędzia ocknął się. Odchrząknął i z cieniem uśmiechu na twarzy odpowiedział.

– Człowiek.

Tommy ujął dłoń dziadka. W jednej chwili stary człowiek poczuł, jak żywotność dziecka wlewa się w jego żyły, jak gdyby jego rany uzdrawiały się pod wpływem niewyczerpanych sił młodości. Przepłynął przez niego ożywczy prąd, poczuł przypływ sił.

– Nie pozwolę ci – powtarzał uporczywie chłopiec.

– Wiem – odpowiedział dziadek.

– Naprawdę, nie oszukuję.

– Wiem.

Przez chwilę obaj milczeli.

– Jestem zmęczony – powiedział sędzia. – Bardzo zmęczony. Trzy nogi. Tommy ścisnął jego dłoń, a on odwzajemnił uścisk.

Czekali obaj, obejmując się ramionami i dodając sobie otuchy, tak jak czynili to przez wszystkie dni minionego tygodnia.


***

Загрузка...