Było już dobrze po północy, kiedy Duncan wciąż jeszcze przeszukiwał piwnicę. Mówiąc do siebie przekopywał stosy zakurzonych książek, starych kwitów podatkowych, sterty czasopism, a także uszkodzone meble zgromadzone w źle oświetlonym pomieszczeniu. Megan siedziała na schodach, pod gołą, stuwatową żarówką, patrząc na męża i nie bardzo wiedząc, co właściwie chce znaleźć. Była wyczerpana i nieszczęśliwa; w ciągu kilku godzin, jakie minęły od jego powrotu, ubłoconego i przemarzniętego, bez syna i sędziego, przeszli etap łez, krzyku, wzajemnych pretensji, w końcu głuchej ciszy, którą Duncan przerwał nagle podnosząc się i stwierdzając:
– Tak, przynajmniej do jednej rzeczy mogę nie dopuścić. Następnie zszedł na dół do piwnicy bez wyjaśniania, co ma na myśli. Megan od pół godziny przyglądała się w milczeniu tym poszukiwaniom. Prawdę mówiąc była zbyt przerażona, by móc rozmawiać – każde słowo wydawało się podkreślać jeszcze mocniej grozę sytuacji.
– Cholera, musi być gdzieś tutaj – Duncan przetrząsał kolejny karton. – Chryste, ale bałagan! – Jego cień ślizgał się po podłodze.
Megan oparła łokcie na kolanach i siedziała tak nieruchomo.
– Duncan – powiedziała cicho – czy myślisz, że oni jeszcze żyją? – I natychmiast zapragnęła cofnąć te słowa.
W rękach trzymał akurat kartonowe pudło. Zamarł na moment, po czym nagłym, gwałtownym ruchem uderzył nim o ścianę. Karton rozpadł się wzniecając chmurę kurzu.
– Pewnie, że tak! Co za pytanie…
– Ale dlaczego… – wyszeptała.
– Jaki powód mogłaby mieć… – zaczął.
– Sto czterdzieści jeden tysięcy siedemset osiemdziesiąt sześć powodów – odparła ponuro.
Duncan wyprostował się i czekał, co Megan jeszcze powie.
– Dostała przecież pieniądze. Najprawdopodobniej już udało się jej zrujnować nam życie. Co mogłoby powstrzymać ją przed zabiciem ich i wyjazdem – bogatszą, usatysfakcjonowaną i wolną jak ptak?"
Przez parę minut nie odpowiadał. Rozmyślał, dobierając starannie słowa.
– Masz rację – powiedział. – Rzeczywiście, byłoby nonsensem, z jej punktu widzenia, pozostawić świadków. Byłoby nonsensem kręcić się tutaj dłużej niż to konieczne. Wie, że w poniedziałek w banku zaroi się od glin. Wie, że doprowadziła nas do granic wytrzymałości. Dalsze tkwienie tu może tylko być dla niej niebezpieczne. Tak, byłoby logiczne zastrzelić Tommych i ruszyć stąd jak najszybciej.
Megan walczyła z napływającymi łzami.
– I właśnie dlatego – dodał Duncan – nie zrobi tego.
– Co?
– Nie zrobi, bo nie kieruje się logiką.
– Ale… jak… nie rozumiem… – jąkała się Megan. Duncan wziął głęboki oddech.
– Wiesz, to jest nawet zabawne, już to powiedziałem któregoś dnia. Kiedy to było – we czwartek? W środę? Boże, wydaje mi się, że minęła cała wieczność. W każdym razie, powiedziałem to, a potem zapomniałem, choć nie powinienem. Jej nie chodzi o zakładników. I nie o pieniądze. Chce wyłącznie nas.
Megan otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale powstrzymała się. Obydwoje przez chwilę milczeli. Następnie Duncan powtórzył:
– Nas. Rozumiesz? Dlatego wciąż tu jest. Dlatego stąd nie wyjedzie. Jeszcze nie teraz. Mimo że najbardziej logiczny byłby wyjazd. Ale nie zrobi tego, póki jeszcze zostały jej karty do rozegrania.
– Jakie karty masz na myśli?
– Tylko dwie – odpowiedział Duncan miękko. Wskazał najpierw na Megan, potem na siebie. – Król i dama atu.
Megan pokiwała głową.
– Sądzisz, że zamierza zabić nas?
– Możliwe. A może nie. Może chce, byśmy cierpieli jeszcze bardziej? Jeszcze trochę poznęcać się nad nami. To już zrobiła. Nie wiem na pewno, ale czuję instynktownie, że szykuje nam coś druzgocącego, coś, co będzie mogła zobaczyć na własne oczy, posmakować to i odczuć. Coś, czym delektowała się przez lata. Może chce nas zabić. A może to jest coś innego, coś z czym musielibyśmy żyć dalej, dzień po dniu, tak jak to było z nią. – Duncan wzdrygnął się. – Nie wiem. Jednak jestem pewny, że oni obaj żyją.
Megan uświadomiła sobie, że znów kiwa głową potakująco. Rzeczywiście, pomyślała, dlaczego Olivia nie zabiła dotąd Duncana? Tam, na odludziu miała świetną okazję. Mnie tam jednak nie było.
– Uważasz, że jest szansa, że po prostu zwróci nam ich obu? Jeśli to o nas jej chodzi, to…
– Nie, w żadnym wypadku – uciął krótko.
– Wiesz, brzmi to idiotycznie, ale…
– Teraz już nic nie brzmi idiotycznie. Uśmiechnęła się blado.
– …ale gdyby oni nie żyli, tobym jakoś wyczuła. Duncan zgodził się z nią.
– Ja też tak myślę. Zawsze, kiedy Tommy był chory lub miał kłopoty, czułem to wewnętrznie… – Zawiesił głos. W rogu piwnicy spostrzegł coś i raptownie schylił się po to.
– A więc – Megan odezwała się nagle zdecydowanym tonem, który zdziwił ją samą – co zamierzamy? Gdzie się udamy? Jak będziemy z nią walczyć?
Duncan wyprostował się, trzymając w ręku metalową skrzynkę wielkości pudełka na buty.
– Wiedziałem, że go znajdę. Nie rozumiem, dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej.
– Czy teraz zgłosimy wszystko na policję? – zapytała Megan.
– Nigdy nie wiedziałem, co z tym zrobić.
– Nie – Megan odpowiedziała sama sobie. – Nie. Wiem, co zrobimy. – Pomyślała o spisie i mapie okolicy, które trzymała w teczce. – Powinniśmy zrobić to od samego początku.
Zdała sobie sprawę z tego, że stoi i mówi dziwnym, obcym głosem. W jej słowach była siła i determinacja, których przedtem prawie nie doznawała. Nie było to jednak niemiłe.
Duncan podszedł do niej. W świetle gołej żarówki ich cienie były nienaturalnie wyolbrzymione. Nacisnął zatrzask na cynowym pudełku i otworzył je. Megan zajrzała, do środka i natychmiast rozpoznała kawałek przetłuszczonej szmaty przez tyle lat ukrywającej swoją zawartość.
– Myślisz, że jeszcze działa?
– W 1968 działał – odpowiedział Duncan. – Nigdy nie wiedziałem co z tym zrobić – powtórzył. – Chciałem go wyrzucić, kiedy uciekaliśmy stamtąd, ale nie zrobiłem tego i później też jakoś nigdy się go nie pozbyłem. Kiedy przeprowadzaliśmy się, też go zawsze zabierałem ze sobą.
Podniósł wielkokalibrowy pistolet do światła, sprawdzał, czy jest zardzewiały i czy działa. Z rękojeści wyjął magazynek z nabojami i odciągnął kurek pustego pistoletu z ostrym, metalicznym dźwiękiem.
– Pamiętasz, jak nas uczyła? – zapytał Duncan. – Jak to ona nazywała? Poranną modlitwą.
– Jesteśmy nową Ameryką – zaintonowała Megan. Wzięła pistolet Duncanowi z ręki i skierowała lufę do dołu.
– Jesteśmy nową Ameryką – powtórzyła. Odciągnęła spust, iglica uderzyła w pustą komorę z ostrym dźwiękiem, który odbił się echem w piwnicy poruszając ich wyobraźnię.
Megan pozwoliła Duncanowi się przespać.
Chodził nerwowo po salonie aż do wpół do czwartej nad ranem, z setkami pomysłów w głowie, aż wreszcie padł wyczerpany na fotel z bronią na kolanach. Bliźniaczki znalazły go w tej pozycji, gdy się obudziły; Lauren delikatnie wyjęła mu pistolet z ręki, a Karen dotknęła jego ramienia, by go nie przestraszyć, gdyby się obudził. Troszkę później Megan udała się do kuchni, gdzie bliźniaczki zdążyły już położyć pistolet na środku kuchennego stołu i wpatrywały się weń, jakby był czymś żywym.
– Skąd my to mamy? – zapytała Lauren.
– I co chcecie z tym zrobić? – dodała Karen.
– Mamy to od sześćdziesiątego ósmego. Nie potrzebowaliśmy go nigdy… – Czuła się nieco zaskoczona podejściem bliźniaczek, ich rzeczowym tonem; nie wydawały się ani zaszokowane, ani przestraszone widokiem broni w ich domu.
– …dotąd – Lauren dokończyła zdanie za matkę.
– Aż dotąd – powtórzyła Megan.
– Czy rzeczywiście zamierzamy… – zaczęła Karen, lecz matka przytrzymała ją za rękę.
– Macie już jakiś plan? – zapytała Lauren.
– Nie, jeszcze nie.
– Więc co zrobimy?
– Teraz? – Megan spojrzała na bliźniaczki. – Teraz, dziewczynki, zostańcie tutaj i miejcie na oku ojca. Niech żadna nic nie robi. Jeśli zadzwoni telefon, obudźcie go. To mogą być oni. Powiedzieli, że się skontaktują.
– Nienawidzę czekania – powiedziała Lauren z nagłą siłą. – Nie znoszę tak czekać wciąż na coś, co nam się przydarzy. Może tak my byśmy coś zrobili.
– Przyjdzie i nasz czas, obiecuję – zapewniła Megan.
Lauren z zadowoleniem skinęła głową. Jej siostra wpatrywała się w matkę.
– A co chcesz teraz zrobić? – zapytała Karen. Megan podniosła pistolet ze stołu i schowała do teczki.
– Nie zrobisz sama nic nierozsądnego, prawda? Pójdę obudzić tatę – ostrzegała Lauren. – To dotyczy nas wszystkich.
Megan pokręciła głową.
– Nie martw się. Chcę tylko pojechać i rzucić okiem na niektóre posiadłości. To właśnie robią agenci nieruchomości w niedzielę.
– Mamo!
– Mamo, absolutnie nie możesz jechać sama. Tata się wścieknie.
– Wiem, ale muszę to zrobić sama.
– Dlaczego? I co chcesz zrobić?
– Co? Wyciągnąć sztylet znienacka – odpowiedziała Megan. – Próbowałam odgadnąć, który dom mogliby ewentualnie wynająć. Znalazłam parę takich miejsc. Może będę miała szczęście i odnajdę Tommy'ego i dziadka.
– Taak. A może będziesz miała pecha i wpadniesz w tarapaty – mruknęła pod nosem Karen.
– Mamo, to jest szaleństwo… – zaczęła Lauren. Megan pokiwała głową.
– Tak, chyba tak. Ale przynajmniej jest to coś, a to jest lepsze niż nic.
– Myślę jednak, że powinnaś poczekać na tatę – nalegała Karen.
– Nie, on już zrobił, co do niego należało. Sam. A teraz ja zrobię, co do mnie należy. Też sama.
Popatrzyła wnikliwie na dziewczynki. Zaskoczyło ją przez moment, że jest taka dogmatyczna, wiedziała jednak, że musi wyjść z domu, zanim obudzi się Duncan. On jest taki rozsądny i praktyczny, a przede wszystkim będzie się o nią bał. Nie dopuści, by podjęła to ryzyko, a to byłoby gorsze aniżeli każde możliwe niebezpieczeństwo. Walczyły w niej sprzeczne racje. Nie zrobiłam dotąd nic, pomyślała… Teraz przyszedł czas, bym coś zrobiła.
– Mamo, czy ty na pewno wiesz, co robisz? – zapytała Lauren.
– Tak – odparła Megan. – Nie. Zresztą, co to za różnica. – Nałożyła żakiet, wzięła czapkę i szalik. – Kiedy ojciec się obudzi, powiedzcie, że zadzwonię za godzinę lub dwie. I niech się o mnie nie martwi.
Przejęta troską o Duncana, który spał ciężkim snem, zostawiła bliźniaczki, z których żadna nie uwierzyła jej ani na moment.
Kiedy znalazła się na zewnątrz, zatrzymała się i wciągnęła w płuca haust zimnego powietrza. Poczuła jak wilgoć i chłód przenika jej mózg i rozjaśnia myśli. Na moment ogarnęło ją poczucie winy, zdawała sobie sprawę, w jaką furię wpadnie Duncan, kiedy się obudzi. Odsunęła jednak na bok to uczucie i podeszła stanowczym krokiem do samochodu, rozglądając się jednocześnie czy nie ma w pobliżu Olivii i jej ludzi. Dookoła nie było nikogo poza sąsiadami. Jedna z rodzin zapakowała się właśnie do furgonetki i ostrożnie wyjeżdżała tyłem z podjazdu. Samochód załadowany był kijami hokejowymi, łyżwami, wszyscy mieli na sobie czerwono-niebieskie dresy. Inny sąsiad oczyszczał ścieżkę z zeschłych liści. Nieco dalej starsze małżeństwo okładało nowozem grządki kwiatowe przed pierwszymi opadami śniegu. Poczuła się niemal przygwożdżona normalnością otoczenia. Obok przejechał samochód, w którym siedział jeden z pośredników z jej biura, mieszkający przy sąsiedniej przecznicy. Pomachała mu kokieteryjnie, aż zrobiło jej się głupio. Ale przy tej sposobności popatrzyła za samochodem, i jednocześnie zbadała wzrokiem ulicę. Kiedy już była całkowicie pewna, że nikt na nią nie czeka i nikt nie obserwuje domu, wślizgnęła się za kierownicę. Zanim jednak zapaliła silnik, sprawdziła, czy wszystko wzięła: Mapa. Adresy. Papier i ołówek. Lornetka. Aparat fotograficzny i film. Pistolet. Na sobie miała ciemną kurtkę, wysokie, nieprzemakalne buty oraz jedną z wełnianych czapek narciarskich Duncana, którą naciągnęła na oczy. Przekręciła kluczyk w stacyjce, odetchnęła głęboko i ruszyła w drogę.
Jechała przez Greenfield szybko, nieustannie sprawdzając we wstecznym lusterku, czy jadące za nią samochody – ciemny sedan, furgonetka, sportowe auto czy też samochód dostawczy – nie śledzą jej. Muszę być całkowicie pewna, myślała. Dwukrotnie zatrzymała się na stacjach benzynowych, przepuszczając cały szereg pojazdów, chociaż nie była do końca przekonana, czy jest to najlepszy sposób na zgubienie ewentualnego ogona. Ostatecznie wybrała inny sposób. Wjechała na teren Greenfield College, znajdującego się już na peryferiach miasta. Był tam długi, okrążający trawnik podjazd do części administracyjnej. Przejechała nim, przyspieszając nieco, i wjechała z powrotem na drogę, tyle że w przeciwnym kierunku. Wówczas zatrzymała się, sprawdzając w lusterku czy nikt nie robi podobnego manewru. Upewniła się, że nie, wiec pojechała dalej, nie wiedząc, co prawda, czy jest bliżej swego zadania, ale będąc pewną, że przynajmniej próbuje to robić.
Na farmie porywacze kłócili się zawzięcie.
Euforia jaka ich ogarnęła poprzedniego wieczora, kiedy liczyli pieniądze, przeszła teraz w gorączkową dyskusję. Chodziło o to, co powinni przedsięwziąć teraz. Olivia, siedząc wygodnie w wielkim fotelu, słuchała uważnie, jak Bill Lewis i Ramon Gutierrez rzucali propozycjami. Dziwne, jak trochę pieniędzy zmienia ludzi, jak szybko sprawia, że tracą z pola widzenia to, co jest naprawdę ważne. Chciało jej się śmiać, gdy usłyszała, jak bardzo zmienili swoje podejście. Dwadzieścia cztery godziny temu obaj byli rozdygotani i niepewni, niemal sztywni z napięcia. Teraz, kiedy odnieśli sukces, przepełniała ich pycha i brawura. Czuła pogardę do nich obu, ale wolała tego nie okazywać. Należało teraz zrobić następny krok.
– Nie rozumiem – mówił Ramon – dlaczego nie zmywamy się stąd natychmiast. Co nas tu jeszcze trzyma? Mamy to, o co nam chodziło. Każda minuta czekania to błąd.
– Mamy? – zapytała Olivia zimno. – Jesteś pewien, że wykonaliśmy to, po co tu jesteśmy?
– Ja mam – odparł Ramon. Jednak przymknął się na chwilę.
– Ramon ma rację, Olivio. Po co się tu jeszcze szwendamy? Dlaczego po prostu nie wskoczymy do samochodu i nie wyniesiemy się stąd.
– Sądzicie, że zapłacili już wystarczająco? – Teraz musiała prowadzić dalszą grę ostrożnie, starając się, by rozumieli jej słowa zupełnie inaczej niż ona.
– Na każdego przypada pięćdziesiąt baniek. To więcej niż miałem kiedykolwiek w życiu. Wystarczy, żeby zacząć wszystko od nowa.
– A nie sądzisz, że oni mają więcej?
– Gdzie tam. Facet obrabował bank. Co jeszcze mogło zostać?
– A ta cała forsa, którą sam zgromadził? W akcjach, obligacjach, w funduszu powierniczym, posiadłościach, cały ten szmal, który jest jego i który sprzedaje teraz jak szalony? Nie widzicie? On myśli, że uda mu się spłacić wszystko bankowi. Jestem pewna, że tak sądzi. A te pieniądze też muszą być nasze.
Obaj mężczyźni zastanowili się nad tym. Olivia obserwowała ich bacznie.
– Ale jak je zdobędziemy? Olivia uśmiechnęła się. Mam ich!
– Zawsze możemy po nie wrócić.
– Jak to zrobimy? – zapytał Bill Lewis.
– Po prostu. Wyjedziemy. Minie jakiś czas. Przyczaimy się. A potem wrócimy. Proste jak drut.
– Skąd możemy być pewni, że zgodzi się na to?
– Ponieważ nie będzie miał wyboru. Będzie to dla niego bezpieczne i wygodne.
Lewis skinął głową.
– No nie wiem – odezwał się Ramon. – Jak długo będziemy mogli ich naciskać?
– Dopóki będę tego chciała – odrzekła Olivia.
– Chyba jesteś szalona – wybełkotał. – A jeśli uzna, że ma już dosyć i zawiadomi gliny?
– Nie zrobi tego.
– A jeśli…?
– Nie. Znam go. Nie zawiadomi.
– Nie podoba mi się to. Nie mam zamiaru tu wracać. Bierzmy pieniądze, zatrzyjmy ślady i spływajmy. Trzeba było zabić go tam, jak mówiłem. Wtedy może byłabyś zadowolona.
– Myślałam o tym – powiedziała Olivia. – Ale to nie był właściwy moment.
– A co z naszymi gośćmi? – zapytał Bill Lewis. Wskazał na sufit. – Mają już wszystkiego dość. Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymają. Szczególnie dzieciak. To nie jest w porządku.
– W porządku? – spytała Olivia. Na jej twarzy odmalował się sarkazm.
– No, wiesz o co mi chodzi – Bill zaczął się wycofywać.
– A co powinniśmy z nimi zrobić?
– Zabić – stwierdził Ramon.
– Puścić – odparł Lewis. Spojrzał z wyrzutem na Ramoną. – Nie przypuszczałem, że jesteś taki.
Ramon wrzasnął do niego:
– Nie są warci mojego życia! Wiedzą, kim jestem. Mogą nas opisać. Nie chcę spędzić następnych dziesięciu lat tak jak ty, ciągle oglądając się za siebie. Chcę być wolny. A to znaczy – żadnych świadków. Chyba to wystarczająco proste.
– Taak, rzeczywiście proste. Zupełnie jak ty. Zabijemy ich – Bill Lewis mówił spokojnie lecz z sarkazmem – i co wtedy przeszkodzi Duncanowi albo Megan spędzić resztę życia na polowaniu na nas? Jeśli my ich znaleźliśmy, to jak możesz myśleć, że oni nie znajdą nas? Chryste, ale ty jesteś głupi.
– Jeśli będą mieli tę resztę życia – wtrąciła Olivia.
– Jezu! – W głosie Billa Lewisa brzmiała irytacja. – Co ty w ogóle mówisz? Chcesz zrobić z siebie Charlie Mansona? To do niczego nas nie doprowadzi. Nie jestem mordercą staruszków i dzieci, rozumiesz? Po prostu nie zrobię tego. Nie chciałem, żeby stało się coś temu facetowi w Kalifornii, ale to było wasze przedstawienie, ja tylko tam byłem. Ale nie zgodzę się na dzieciaka. W dodatku takiego fajnego dzieciaka.
– Wcale nie musisz – odpowiedział Ramon. – Może inni nie mają takich skrupułów. Może się nie boją tak jak ty…
– Powiem ci, kogo się nie boję – ciebie, draniu, nie boję się ciebie.
– A powinieneś, cholerny idioto. Nie widzisz, że zaczynasz się robić sentymentalny? Chcesz to wszystko spieprzyć? To jest moja wielka szansa i nie pozwolę jakiemuś pedalskiemu eks-hippisowi jej spieprzyć!
Lewis rzucił się z zaciśniętymi pięściami na dawnego kochanka. Ramon chwycił rewolwer.
– Spokój! – krzyknęła Olivia.
Obaj zatrzymali się i spojrzeli na nią. Wskazywała na nich palcem.
– Zrobicie to, co powiem, kiedy przyjdzie pora. To jest mój show, i ja powiem kiedy ma się skończyć.
Patrzyli wciąż na nią.
– Więc co mamy robić? Zabić ich wszystkich? – wyrzucił z siebie Bill Lewis.
– Cokolwiek by to było, zróbmy to i wynośmy się stąd do diabła – nalegał Ramon.
Olivia zaczęła zastanawiać się, do jakiego stopnia każdy z nich gotów jest sprzeciwić się jej. Obaj są wystraszeni i spięci, pomyślała. Trzeba im dać to czego chcą. A potem zrobić to czego chcę ja.
– Już dobrze – odezwała się, jakby przemawiała do dzieci. – Obaj chcecie kończyć to, prawda?
Mężczyźni skinęli głowami, wciąż patrząc na siebie z wściekłością.
– Aja myślę, że Duncan zasługuje na coś więcej. – Dużo więcej, pomyślała. Spojrzeli na nią dziwnym wzrokiem. Zauważyła, że już na siebie nie patrzą. Złapali haczyk, pomyślała, i uśmiechnęła się.
– No, teraz już spokój. Czy do tej pory poszło coś nie tak? Czy nie spędziłam całych lat na obmyślaniu każdego kruczka?
Mężczyźni zerknęli jeden na drugiego, potem znów na nią i potaknęli.
– Czy coś poszło nie tak, jak przewidywałam? Znowu skinęli głowami z ulgą.
– To jest jeden z tych kruczków, które zajęły mi najwięcej czasu. Ostatnie przekręcenie noża w miejscu – jest nie do zepsucia. A oto mój plan: skontaktuję się wieczorem z Duncanem – będzie już wtedy na pograniczu obłędu. Każę mu spotkać się z nami jutro rano. Gdzieś w cichym, odludnym miejscu. I powiem mu, że nie wypłacił się nam jeszcze. Wyniesiemy się stąd o ósmej piętnaście. Samolot mamy w południe. Pasuje wam?
Olivia spojrzała na nich. Obaj byli jeszcze trochę zdenerwowani, ale tylko trochę.
– Wciąż myślę, że powinniśmy po prostu ich zabić i wynieść się – wymamrotał Ramon.
– Rzeczywiście sprytnie – uznał Bill Lewis. – Brzmi to nieźle, Olivio. Ale dlaczego mamy czekać do wieczora?
– Ponieważ właśnie wtedy zmięknie najbardziej. Ludzie zawsze są najbardziej nerwowi kiedy zapada ciemność. Świat wydaje się wówczas mniejszy, ciaśniejszy, bardziej niebezpieczny.
– Myślę jednak, że powinniśmy zmyć się stąd od razu i zadzwonić do niego z daleka, z jakiegoś automatu. Wcale nie musimy tu sterczeć.
– Owszem, musimy – odparła Olivia. – Nie uważasz, że on będzie miękki jak wosk? To, że wciąż jesteśmy tutaj, dodaje ostrości całej sprawie. Świadomość, że jesteśmy w pobliżu, zmiękczy go do reszty. Jak wszystko razem się doda – czekanie, ciemności, zagrożenie – Duncan zrobi wszystko, co mu każemy.
– A jak to wszystko ma wyglądać?
– Prościutko – odpowiedziała Olivia. – Mam zamiar wysłać go w jakieś zabite dechami miejsce, a naszych zakładników po prostu zostawić samych, tu na górze. Zanim się zorientują, my będziemy już daleko. Wymkniemy się, drzwi zostawimy otwarte. Staremu draniowi zajmie trochę czasu, zanim opanuje nerwy i spróbuje otworzyć drzwi. Potem będzie musiał wykombinować, jak się stąd wydostać. Przetniemy kabel telefoniczny. Może nawet zabierzemy im buty. Kiedy wreszcie uda mu się skontaktować z Duncanem i Megan, my będziemy już w powietrzu, w drodze z lotniska w Bostonie w jakieś ciepłe strony. A później, kiedy zrobi się krótko z forsą, przyjedziemy znowu do Greenfield na krótki urlop, i odwiedzimy naszego osobistego bankiera. Założę się, że nie będzie chciał przechodzić przez to wszystko od nowa. Znam Duncana. Matematyk będzie chciał załatwić wszystko szybko i bez kłopotu. Da nam pieniądze. I koniec bajki. Dopóki nie będziemy znów w potrzebie. I tak dalej. I tak dalej.
Ramon wzdrygnął się, lecz Bill Lewis wydawał się wyraźnie uspokojony.
– Masz rację. Drań będzie płacił do końca życia. A my zostawimy nie tyle świadków, ile coś na pamiątkę. Będzie zawsze świadom tego, jak łatwo udało nam się ich zgarnąć. I że możemy to zrobić znowu.
– Świetnie – zaśmiała się krótko Olivia. – Widzę, że się uczysz.
– Mimo wszystko nie zostawiałbym świadków – nalegał Ramon. Olivia zamilkła na moment, po czym odpowiedziała:
– Czy masz zamiar zmusić mnie do tego? – I dotknęła rewolweru. Ramon wzdrygnął się.
Olivia popatrzyła na niego przenikliwie.
– Nie – nadął się.
– To dobrze. – Wstała i podeszła do Billa Lewisa. Palcami pogładziła go po policzku. – Zaczynasz być miękki – skarciła go z uśmiechem. – Przecież zdawaliśmy sobie wcześniej sprawę z tego, że mogą być ofiary śmiertelne. Wiedzieliśmy i poszliśmy na to. – Mocno dźgnęła go palcem w żołądek. – Musisz być twardy. A nie miękki. – Skinął głową, lecz ona sięgnęła do jego podbródka, ujęła go mocno w swe długie palce i z premedytacją sama poruszyła jego głową w górę i w dół.
Ramon roześmiał się. Olivia uśmiechnęła się i Bill Lewis także, ale jednocześnie potarł twarz w miejscu, gdzie zaciskały się palce Olivii.
– Myślę, że masz rację – przyznał. – Powinienem po prostu słuchać się ciebie.
– Wtedy wszystko szłoby łatwiej – odrzekła Olivia i figlarnym gestem dała mu lekkiego klapsa w policzek. – Dobrze, zanieś teraz na górę lunch dla naszych gości. Możesz im powiedzieć, że ich czekanie już niedługo się skończy. Nie wdawaj się w szczegóły, powiedz tylko, że według ciebie wrócą do domu jutro, najdalej pojutrze. Daj im promyk nadziei. To cudownie wpłynie na ich cierpliwość.
Lewis przytaknął i wypadł z pokoju, Ramon chciał wyjść za nim, ale stanął jak wryty, kiedy zobaczył nagle wyraz twarzy Olivii. Cała kokieteria zniknęła w jednej sekundzie, oczy zwęziły się w szparki, szczęki stężały, a usta zacisnęły się w wąską kreskę. Wzrokiem nakazywała mu zostać na miejscu. Po chwili oboje usłyszeli ciężkie kroki Billa Lewisa na schodach.
– Tak? – czekał Ramon.
– Twoja sugestia wcale naszym planom nie zaszkodzi.
– Nie? Myślałem…
– Pieniądze to jedno – wyjaśniła Olivia – a zemsta to zupełnie coś innego. Ramon przytaknął i uśmiechnął się.
Olivia podeszła do niego. Ręką potargała pieszczotliwie jego bujną czuprynę.
– Myślimy podobnie – powiedziała. – Jesteś twardy. Widzisz rzeczy takimi, jakie są naprawdę. Dziwię się, że dotąd tego nie zauważyłam.
– Uśmiechnął się.
– Ale kiedy? Bill sądzi…
– Na pewno nie wcześniej niż jutro rano. Dokładnie – kiedy będziemy stąd wyjeżdżać. Właśnie wtedy. Bill wpadnie w szał, więc musimy na niego uważać.
Głowa podskoczyła mu w górę i w dół na znak zgody.
– Pieprz go. On nie ma pojęcia o tym wszystkim. Pieprz go.
– Ty już to kiedyś robiłeś.
– Dawno temu. On się zmienił. Zrobił się miękki. I ja się zmieniłem. Zrobiłem się twardy.
Olivia uśmiechnęła się.
– A jeśli on się nie zgodzi? – zapytała. Ramon wyszczerzył zęby.
– Wtedy podzielimy forsę na pół.
– Okay – powiedziała. – A teraz zrób mi grzeczność i sprawdź naszą broń. Ramon, zachwycony jej uznaniem, wybiegł z pokoju pełen dziwnego, niemal narkotycznego uniesienia. Olivia patrzyła za nim z pogardą. Ależ to łatwe, stwierdziła. Teraz muszę przekonać Billa, że nie ufam Ramonowi i stojąc z boku przyglądać się fajerwerkom. Uległość ludzi działających w warunkach stresu wciąż robiła na niej wrażenie. Tylko ja jestem w stanie w pełni kontrolować się. Od samego początku. Zauważyła, że pogwizduje beztrosko, rozsiadając się z powrotem w fotelu. Nie widziała żadnej potrzeby dzielenia się z kimś owocami działalności Duncana. Na tym zresztą polegał jej prawdziwy plan, od samego początku.
Megan siedziała w samochodzie rozgrzewając dłonie filiżanką kawy. Zaparkowała obok niewielkiego sklepu, zastanawiając się przez chwilę, czy to ten sam sklepik, przed którym Duncan wyczekiwał poprzedniego dnia. Spojrzała na listę potencjalnych adresów i pokręciła głową. Łykając gorącą kawę popatrzyła na zachmurzone niebo. Stwierdziła, że do zmroku zostało jeszcze dwie – trzy godziny. Westchnęła i rozłożyła mapę na desce rozdzielczej.
Gdzie jesteście? – myślała.
Niecierpliwiła się, że badanie każdego adresu zajmuje jej tyle czasu. Pod sam dom podjechać nie mogła; musiała go najpierw zlokalizować, zaparkować auto w pewnej odległości i ostrożnie się rozejrzeć. Do tej pory nie osiągnęła nic. Przed pierwszym domem bawiły się dzieci, co niemal ją załamało. Stała przy drodze jak wrośnięta, wpatrując się w gromadkę dzieciaków, udając kowbojów i Indian bawili w berka. W końcu odwróciła się niechętnie, przypominając sobie, ileż to razy obserwowała takie zabawy z własnego okna.
Przed kolejnym domem starsza para grabiła liście na trawniku; stamtąd odjechała bez zwłoki. Trzeci wyeliminowała, widząc dziecinny wózek w bagażniku zaparkowanej przed domem furgonetki.
W dwóch domach nie było żywej duszy. Zmusiła się, by podejść aż do ganka i zajrzeć do środka przez ciemne okna. Widać było tylko kurz i pajęczyny.
Spojrzała na mapę. Zostały jej jeszcze cztery adresy. Zaczęła zastanawiać się, czy istnieje możliwość, by tego właściwego nie było na jej liście. Olivia mogła przecież wynająć dom z ogłoszenia w gazecie, a nie od pośrednika. Nie było to jednak w jej stylu – unikała bezpośredniego kontaktu z właścicielami. Mogli ją poprosić o referencje, dokładnie jej się przyjrzeć, agent zaś przed oczami miałby tylko jej pieniądze. A może Olivia urządziła się gdzieś poza obszarem objętym kompleksowymi usługami agencji Greenfield. Być może zatrzymała się w Amherst lub Northampton. Wynajmowano tam mieszkania głównie studentom i zawsze można było znaleźć kilka wolnych lokali. Czy jednak chciałoby jej się jechać aż tak daleko? Megan wątpiła w to. Przypomniała sobie własną myśl z poprzedniej nocy: wystarczająco blisko, by nas obserwować i daleko, by nie zostać przez nas dostrzeżoną.
Musi być gdzieś tutaj, pomyślała Megan. Musi być na mojej liście.
Nie była jednak pewna tego w stu procentach.
Sprawdzając poszczególne domy, Megan oddaliła się znacznie od miasta. Popatrzyła na zielone sosny rosnące na pobliskich zboczach. Gdzieniegdzie grupa wysokich brzóz o białych pniach odbijała się od ciemnozielonej ściany, zupełnie jakby martwa, koścista ręka wyłaniała się nagle spod powierzchni oceanu. Wzdrygnęła się, dokończyła kawę i wysiadła z samochodu. Ujrzała budkę telefoniczną, postanowiła więc zadzwonić do domu. Po drugim sygnale telefon odebrała Lauren:
– Rezydencja Richardsów.
– Lauren?
– Mamo! Gdzie jesteś. Martwimy się o ciebie.
– Nic mi nie jest. Wciąż ich szukam.
– Tata był wściekły. A kiedy zobaczył, że zabrałaś broń, chciał za tobą jechać.
– Wszystko w porządku. Czy on tam jest?
– Taak. Już idzie. Mówiłam mu, żeby się nie denerwował, ale to na nic się zdało, zresztą my wszyscy się o ciebie martwimy. Dlaczego nie wrócisz do domu?
– Będę mniej więcej za godzinę. Zostały mi tylko ze dwa adresy.
– Co ty, do diabła, wyprawiasz? – Usłyszała nagle ostry głos Duncana, który wziął słuchawkę z ręki córki.
– Sprawdzam po prostu parę posiadłości.
– Co robisz? Co takiego sprawdzasz?
– Mam przeczucie.
– O czym ty mówisz, do diabła? Dziewczęta powiedziały, że pojechałaś szukać Tommy'ego i dziadka.
– Duncan, proszę cię, nie bądź zły.
– Nie jestem zły. Boję się tylko o ciebie. – Zamilkł na moment. – Oczywiście, że jestem zły. Jestem wściekły jak cholera. Przypuśćmy, że…
– Nic mi nie jest.
– Jak dotąd. Dlaczego mnie nie obudziłaś.
– Ponieważ nie puściłbyś mnie.
Znowu na chwilę umilkł. Usłyszała, że westchnął ciężko i trochę się uspokoił. Jednak po chwili powiedział podniesionym głosem:
– Masz rację. Nie puściłbym.
– Musiałam to zrobić. Sama. Ponownie uspokoił się.
– Słuchaj. Proszę, uważaj na siebie. I wracaj do domu niedługo. Nie wytrzymamy bez ciebie jak się ściemni.
– Na pewno wtedy już będę w domu. Uważaj na dziewczynki.
– Do siódmej – podkreślił Duncan.
Megan wróciła do samochodu i spojrzała na następny adres na liście. Coś ją poganiało, pchało do tego stopnia, że z trudem mogła opanować strach i podniecenie. Więc tam jesteście, pomyślała. Szybkim ruchem sięgnęła po pistolet i wsunęła pod leżące na sąsiednim siedzeniu papiery. Ogarnął ją nagły lęk, że stara amunicja może być niezdatna do użytku. Uświadomiła sobie jednak zaraz, że gdyby musiała użyć broni, to wszystko i tak byłoby stracone. Nasunęła czapkę Duncana na czoło i odjechała z parkingu.
Po paru minutach zagłębiła się w las. Jakiś czas jechała miedzy drzewami, wreszcie dostrzegła pierwszy z ostatnich na jej liście domów. Stał nieco na uboczu, jakieś pięćdziesiąt metrów od niezbyt ruchliwej drogi. Możliwe, pomyślała natychmiast. Bardzo możliwe. Zwolniła. Jesteście tutaj? Na pozór nie było tu żadnego ruchu, ale zatrzymała samochód i postanowiła sprawdzić dom dokładniej. Muszę być absolutnie pewna. Spojrzała za siebie na szosę – wydawała się pusta; wysiadła więc i podeszła do wjazdu na teren posesji. Penetrowała wzrokiem budynek, przesłonięty nieco krzewami i rosnącym przed nim dębem, który przypomniał jej własne podwórko w Greenfield. Jesteście tu? Zastanawiała się, obawiając się podejść bliżej, jednocześnie pragnęła zyskać całkowitą pewność. Zrobiła krok w kierunku domu, chcąc zbliżyć się niepostrzeżenie. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że stoi na samym środku drogi. I wtedy usłyszała, że nadjeżdża samochód.
Przez chwilę nie była w stanie rozróżnić dźwięku, a kiedy go rozpoznała, wpadła w panikę.
Rozglądała się nerwowo za jakąś kryjówką, ale niczego takiego nie było.
Zrobiła parę niezdecydowanych kroków w stronę samochodu. W tej samej sekundzie rzuciła się do niego, myśląc tylko o grożącym niebezpieczeństwie. Odgłos silnika coraz głośniej dźwięczał jej w uszach. Szarpnęła drzwi samochodu i wskoczyła za kierownicę, nie wiedząc, czy zauważono ją czy nie.
Jeśli tak, to koniec ze mną.
Zacisnęła szczęki, starając się zapanować nad nerwami.
Sięgnęła po pistolet, powoli skierowała wzrok w lusterko wsteczne spodziewając się widoku Olivii z bronią w ręku. Zamiast niej zobaczyła szarego sedaną wjeżdżającego na podjazd. Nie była jednak w stanie dostrzec, kto był w środku.
Odwróciła się, próbując zobaczyć coś z innej pozycji, lecz bezskutecznie. Zapaliła silnik, wrzuciła wsteczny bieg i cofnęła się z takim impetem, że aż koła zabuksowały na żwirze. Wcisnęła hamulec przed wjazdem na posesję, i z zapartym tchem spojrzała w głąb podjazdu.
Zauważyła dwie kobiety, dźwigające torby z zakupami. Z kolei dwóch młodych mężczyzn wyładowywało kolejne paczki z bagażnika. Rozmawiali, śmiali się, nie zwracając na nią uwagi. Studenci, pomyślała. Prawdopodobnie dwie pary absolwentów, wynajmujące wspólnie dom.
Uświadomiła sobie, że trzęsą jej się ręce, zaciśnięte na kierownicy.
Opanowała nerwy i dojrzała w oddali za samochodem dużą, czerwoną nalepkę na oknie: University of Massachusetts.
Odetchnęła z ulgą.
Trzeba jechać dalej, powiedziała sobie w duchu.
I trzymać się ryzach. A także trzymać się w ukryciu.
Następny dom jednak stał tuż przy drodze, bez trudu zatem zorientowała się, że mieszka w nim jakaś rodzina. Podwórko z frontu zarzucone było zabawkami w różnym stadium zniszczenia. W pewnym sensie, pomyślała, mam szczęście. Zatrzymała samochód i czekała. W ciągu paru minut zdołała całkowicie odzyskać zimną krew.
Włączyła silnik, zdając sobie sprawę z tego, że dzień umyka coraz szybciej. Blade promienie słońca, które przebijały przez gałęzie drzew, zaczynały gasnąć i Megan czuła, że chłód zaczyna swój wieczorny atak. Dalej, poganiała samą siebie. Pospiesz się.
Sprawdziła ostatnie adresy i zlokalizowała je na mapie. Pozostały już tylko dwa. Szybko ruszyła w stronę tego bliższego. Skręciła w jedną gruntową drogę, potem w drugą. Na skrzyżowaniu kierunek wskazał jej stary, wyblakły drogowskaz.
Nagle znalazła się na bitej drodze, podskakując na koleinach i wybojach. Nie widać, by wydawali na tę drogę pieniądze z naszych podatków, pomyślała. Uwaga ta nasunęła jej się jako agentce nieruchomości, lecz w tej samej chwili dostrzegła jej inne znaczenie. Nie było tu praktycznie żadnego ruchu. Żadnych bacznie obserwujących oczu. Wiejskie zacisze. Żadnego sąsiedztwa. Zupełne odosobnienie. Zmniejszyła szybkość i zaczęła sprawdzać numery na skrzynkach pocztowych. Zbliżając się do tego, którego szukała poczuła, że serce bije jej coraz szybciej.
Spostrzegła żwirową drogę skręcającą w kierunku lasu i zanim jeszcze zobaczyła właściwy numer, wiedziała, że to tu. Tym razem szybko przejechała dalej, nie próbując nawet szukać wzrokiem domu ukrytego prawdopodobnie za drzewami. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej ujrzała boczną drogę, najwyraźniej rzadko uczęszczaną, taki wyboisty, zaniedbany dukt prowadzący przez zarośla w głąb lasu. Stara przecinka, pomyślała Megan. A może droga dla traktorów prowadząca gdzieś na pola położone z drugiej strony lasu. Kusiło ją, żeby skręcić tutaj, ale pomyślała: za blisko. Dwa kilometry dalej zobaczyła następną pustą drogę, tym razem prowadzącą w przeciwnym kierunku. Wjechała w nią, uznając, że tu samochodu z drogi widać nie będzie.
Przełknęła z trudem ślinę i zebrała swoje manatki. Szkicownik, aparat fotograficzny i lornetkę włożyła do plecaka. Pistolet ukryła pod płaszczem.
Wysiadła z samochodu, nasunęła czapkę na czoło i szybkim krokiem poszła drogą z powrotem.
Kiedy dotarła do bocznego traktu, skręciła i zagłębiła się między drzewa. Na chwilę zatrzymała się, pozwalając by otoczył ją mrok. Przekradała się brzegiem lasu, trzymając się wiejskiej drogi, w nadziei że doprowadzi ją pod sam dom. Oczywiście, nie była tego pewna; czuła jednak instynktownie, słyszała nawet bicie własnego serca. Jakieś gałązki zaczepiły się o jej kurtkę, ale wyplątała się szybko, próbując zachowywać się jak najciszej. Wydawało jej się, że robi mnóstwo hałasu – odgłos każdej łamanej gałązki brzmiał w jej uszach jak wystrzał z rewolweru, plaśnięcie stopy w błotnistym gruncie – jak świst startującej rakiety. Nie poddawała się, przebijała się przez las szukając śladu domostwa.
Kiedy spostrzegła światło, zawahała się. Schyliła się i cichutko podkradała się dalej.
W pewnym momencie ogarnął ją nagły strach przed psami, ale szybko przegnała go. Jeśli się mylę, będę musiała wytłumaczyć się jakiemuś ubogiemu farmerowi. Nie zatrzymywała się jednak.
Kiedy zobaczyła stary kamienny murek, dochodzący do skraju lasu, przycupnęła i dalej zaczęła posuwać się na kolanach. Przytuliła policzek do porośniętego mchem kamienia, aby ostudzić rozpalone emocje. Potem powoli uniosła głowę.
Ujrzała drewniany dom, który był kiedyś pomalowany na biało. Wokół zaczęła gęstnieć wieczorna mgła. Nie widziała śladu czyjejś obecności. Zła była, że zmrok szybko zapadał; chociaż pomagał się jej skryć, skrywał też to, czego szukała.
Wyjęła lornetkę i skierowała wzrok na zaparkowany przed domem samochód. Kiedy dostrzegła plakietkę z agencji wynajmu, serce zabiło jej mocniej. Farmerzy przecież nie używają wynajętych samochodów. Ani studenci. Znam jednak kogoś, kto z nich korzysta. Jest nim Olivia.
Przesunęła lornetkę dalej, zatrzymując się na domu. Nic szczególnego nie odróżniało go od innych. Był dwupiętrowy, w stylu Cape – z każdej kondygnacji można było ujrzeć pozostałe. Salon i jadalnia na dole, skonstatowała, sypialnie na piętrze i na samej górze poddasze. Tak, to musi być tu.
Szybko odłożyła lornetkę i naszkicowała mapkę budynku i okolicy. Sama znajdowała się teraz z boku, skąd widać było front domu oraz tył. Długi pas lekko opadającego w dół pola rozciągał się od tyłów budynku aż do linii drzew. Tamtędy, przypuszczalnie, biegła boczna droga. Z przodu widać było kręty podjazd pod ganek, a także skrawek zaniedbanego trawnika. Gdyby ktoś chciał od tej strony zbliżyć się do domu, musiałby pokonać pięćdziesiąt metrów otwartej przestrzeni. Wyjęła aparat i zrobiła kilka szybkich zdjęć. Były ciemne i niewyraźne, ale mogła przynajmniej pokazać coś Duncanowi.
Odłożyła aparat, szkicownik, ponownie wzięła lornetkę. Było coraz ciemniej. Przez moment pomyślała z przestrachem, że nie znajdzie powrotnej drogi przez las. Przegnała jednak lęk i utkwiła wzrok w budynku. Czy jesteś tu, Tommy? Próbowała skoncentrować się, przebić wzrokiem mur, poczuć obecność syna. Daj mi jakiś znak, do cholery. Jakiś sygnał. Poczuła przemożną chęć zawołania go po imieniu, ale zagryzła wargi do krwi i opanowała się. Wtem uchwyciła kątem oka jakiś ruch w jednym z pokojów. W środku zapaliło się światło i za ułamek sekundy zobaczyła postać człowieka.
Był to Bill Lewis. Rozpoznała go natychmiast, po takim samym jak niegdyś, charakterystycznym chodzie. Postać zniknęła jej z oczu równie szybko, jak się pojawiła.
Chciało jej się krzyczeć.
Upuściła lornetkę, chwyciła pistolet i zaczęła przechodzić przez mur, myśląc tylko o jednym – że tam, w środku jest jej syn.
Idę, krzyczało jej serce. Już idę!
Na siłę jednak zatrzymała się, z nogą już po drugiej stronie ogrodzenia. Przez chwilę nie wiedziała zupełnie co robić, walcząc ze sobą, rozdarta między rozsądkiem a pragnieniem. Wreszcie, wbrew sobie, cofnęła się i schowała ponownie za murkiem. Kręciło jej się w głowie i musiał minąć pewien czas, zanim się uspokoiła. Spróbowała ocenić racjonalnie swoje szansę wobec trzech uzbrojonych porywaczy. Uświadomiła sobie, że byłyby minimalne.
Na moment przymknęła powieki usiłując przekonać siebie samą, że powinna stąd odejść. Pragnęła za wszelką cenę poinformować w jakiś sposób swoje dziecko, że wróci po nie, ale wiedziała, że to nierealne.
Otworzyła oczy, zobaczyła naszkicowaną mapkę i wzięła do ręki ołówek. Zachowaj spokój, ostrzegała siebie. Zapamiętaj ważne szczegóły. Przecież tu wrócisz. Podniosła głowę i wyrysowała mapkę otoczenia, w najdrobniejszych szczegółach, tak dokładnie, jak tylko pozwalała jej drżąca ręka i zapadający mrok.
Potem podniosła lornetkę i ponownie przesunęła nią po budynku. Nie dostrzegła żadnego nowego ruchu, ale nie miało to już dla niej znaczenia. Wiem, że jesteście tutaj.
Szepnęła do siebie: Tommy, idę do ciebie.
Wetknęła broń pod kurtkę i zebrała swoje rzeczy. Zaczęła wycofywać się przez kłujące krzaki i niemal całkowite ciemności. Jednocześnie przemawiała łagodnie, w nadziei że jej słowa uniosą się aż do nieba, przebiją się przez ściany więzienia, przemkną niesłyszalne obok porywaczy i zabrzmią delikatnie w jego uszach:
– Tommy, już idę. Czy mnie słyszysz? Idę po twojego tatę i wrócimy tu razem, żeby was zabrać do domu. Idziemy po was.
Megan wycofywała się przez las, samotna lecz zdecydowana, czując jak przepełnia ją upojenie zbliżającej się walki.