Część ósma. PIĄTEK

Krótko przed świtem Duncan usiadł na podłodze w pokoju Tommy'ego po raz setny wpatrując się w listę. W domu było cicho, pominąwszy zwykłe skrzypnięcia i szelesty ciemności, stuk włączającego się systemu ogrzewczego, szuranie gałęzi drzew o szyby, westchnienia dobiegające z sypialni bliźniaczek, śpiących, jak widać, niespokojnie.

– Zrobię to – szeptał sam do siebie.

Położył listę na łóżku Tommy'ego i wstał. Ostatnie godziny przed porankiem zawsze są najtrudniejsze. Pamiętał te chwile, kiedy kołysał syna w ciemnościach poprzedzających brzask, tulił go w uścisku, gdy chłopiec popychany i szarpany przez zamęt wewnętrzny uniósł się gdzieś, w jakieś niedosiężne miejsce. Czasami była to niemal walka fizyczna – powstrzymywanie napięcia, jakie ściskało kleszczami jego syna.

Wzrok Duncana powędrował na blat biurka Tommy'ego. Wziął do ręki biało-brązową, nakrapianą skorupę żółwia i obracał ją bez końca, gładząc suchą, szorstką pokrywę. Skąd on to wziął, zastanawiał się. Co ona dla niego oznacza? Odłożył skorupę i podniósł odłamek skały przecięty na połowę, ukazujący fioletowo-białe wnętrze. A jaki sekret kryje się w tym? Dwa tuziny żołnierzyków ustawionych w szeregach naprzeciw siebie – rycerze pomiędzy figurkami z czasów Wojny Domowej i komandosami – przemieszanych w jakiejś historycznie niedorzecznej konfrontacji. A ty, po której stronie jesteś, Tommy?

Duncan czuł się znużony i wyczerpany – nagle to wrażenie ustąpiło, jak fala biegnąca przez piasek. Wyciągnął dłonie przed siebie i zapytał. Kim ty właściwe jesteś?

Bankierem.

Nie, nieprawda.

Ależ tak. Jestem biznesmenem, ojcem i mężem.

Kim jeszcze?

To wszystko.

Kim?

Nikim więcej!

Kłamcą.

Istotnie. Kłamię sam przed sobą.

Spojrzał na kartkę papieru leżącą na łóżku. Zawierała każdy szczegół przestępstwa, jakie planował. A więc jestem także przestępcą. Jestem nim od pamiętnego dnia w Lodi. Przestępca zawsze tkwił we mnie czekając na odpowiedni moment, żeby wydostać się na świat.

Duncan przecząco pokręcił głową. Oni ukradli moje dziecko. I ja muszę je odzyskać. Dlaczegóż miałbym pozwolić, żeby coś stanęło mi na przeszkodzie?

Pomyślał o swojej matce, o Megan, wreszcie o Olivii. Trzy kobiety w moim życiu. Matka była taka bezosobowa i daleka, taka uporządkowana, niemal staropanieńska, bez śladu entuzjazmu. Megan natomiast cała wibrowała wypełniona barwą, sztuką i spontanicznością. Była wszystkim, czego nie było w mojej matce. A Olivia, kim była ona? Niebezpieczeństwem, buntem, furią.

Duncan przypomniał sobie, że kiedy ją pierwszy raz zobaczył – było to w miasteczku uniwersyteckim, podczas demonstracji przeciwko werbunkowi prowadzonemu tam przez CIA – szła na czele falangi studentów maszerujących ulicą, skandujących polityczne hasła, wymachujących transparentami, a potem biorących szturmem hali budynku administracyjnego, wprawiających w popłoch sekretarki, urzędników i personel uniwersytecki wykrzykiwanymi przekleństwami. Fiolki owczej krwi rozpryskiwały się na biurkach. Papiery fruwały pod wpływem gwałtownych przeciągów. Wszędzie panował chaos i nieład, które wzmogło jeszcze przybycie policji. Ależ ona jest naładowana, opętana, myślał. Wszystko, czego dotknęła, wybuchało płomieniem, jakby była z jakiegoś łatwo palnego materiału. I to mnie nieodparcie do niej popychało; podczas wieców SRSD *, antywojennych prelekcji, demonstracji, koncertów, a w końcu na małych, tajnych zgromadzeniach w ciemnościach nocy, przy winie i marksistowskich rozprawach, w oparach dymu papierosowego i w rewolucyjnej aurze.

Duncan ciężko usiadł na łóżku Tommy'ego, myśląc o tym, że wtedy wszystko było proste. To było słuszne, a tamto złe. Byliśmy spełnieniem najgorszych koszmarów naszych rodziców. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz zobaczył Megan. Kręcił się po wydziale sztuk pięknych w college'u w poszukiwaniu spokojnego miejsca, żeby przeczytać jakiś tekst z fizyki, kiedy trafił na salę, w której odbywały się zajęcia z rysunku z natury. Megan siedziała z piersiami sterczącymi wyzywająco, ze wzgardliwą miną, biada temu kto odważyłby się chrząknąć lub zaśmiać. Studenci szkicowali ją w ciszy. Stał tak w drzwiach, jak wryty, z utkwionym w nią wzrokiem, póki profesor nie podszedł i nie zamknął mu drzwi przed nosem. Klasa zachichotała, ale on, zamiast umknąć w zakłopotaniu, czekał na zewnątrz, czatując na nią wśród wylewających się z sali studentów. Próbował ją przepraszać, lecz zamiast tego jąkał się głupio i bez związku, a ona słuchała go z lekkim uśmieszkiem, jakby zachęcająco, co wywoływało w nim takie… zmieszanie… i pomyłki językowe, że w końcu całkowicie speszył się i zawstydził, czuł się bardziej obnażony okazując wyraźną chęć spotkania się z nią, aniżeli ona, wcześniej pozując nago.

Zrobiło mu się jakby cieplej na duszy. Zawsze zdumiewało go, dlaczego się nim zainteresowała. Był przekonany, że ona była sto razy bardziej ekscytująca, że on, ze swoją pracą, mentalnością naukowca i wytrwałością, był nudny i nieciekawy. On głowę miał pełną twierdzeń matematycznych i wykresów, ona – kolorów i śmiałych kresek. W niej była sama ufność, w nim – pełno wątpliwości. Nigdy tak do końca nie wierzył, że jest mu całkowicie oddana, że jest przy nim we wszystkich jego akademickich poszukiwaniach, że jej miłość jest niezachwiana – sam bowiem szukał wciąż czegoś nieuchwytnego.

Ja nigdy nie zdobyłbym się na to, by rozebrać się przed całą klasą. Nigdy nie byłem na tyle swobodny. Musiałem gonić wciąż za tym, czego we mnie nie było.

Westchnął głęboko.

A zamiast tego znalazłem Olivię.

Osunął się plecami na łóżko. Co do jednego, ona ma rację. Dług wciąż istnieje. Myślałeś, że udało ci się uciec. Myliłeś się. Nigdy ci się to nie udało. A jakaś cząstka ciebie czekała na ten dzień przez osiemnaście lat. W porządku, Olivio, powiedział do siebie cicho. Przybyłaś po swój łup. Ukradnę go dla ciebie. I wtedy będziemy kwita.

Duncan zdawał sobie doskonale sprawę, że ta noc wszystko zmieni. Ale z zaskoczeniem stwierdził, że nie martwi go to zbytnio.

Wstał, czując przemożną potrzebę popatrzenia na bliźniaczki. Skierował się przez ciemny dom do drzwi ich sypialni, zajrzał do środka, zobaczył je leżące na łóżkach, ubrania porozrzucane na podłodze. Blade światło brzasku sączyło się przez okno. Przez moment patrzył z zachwytem na ich włosy rozsypane na poduszkach, na ciała sprężyste, choć odprężone. Ciekawe, czy zdają sobie sprawę, ile radości wniosły w moje życie? Pewnie nie. Dzieci nie rozumieją, kim naprawdę są, dopóki same nie staną się rodzicami. Radość, przerażenie, lęk i zachwyt – wszystko to przeplata się ze sobą w nieprawdopodobnym węźle uczuć. Pokręcił głową, rzucił ostatnie spojrzenie na śpiące córki, widząc je w tej samej sekundzie niemowlętami, kilkulatkami, dziewczynkami w wieku szkolnym i wreszcie takimi jakie są teraz, już prawie dorosłymi. Po omacku dobrnął wreszcie do swojej sypialni, gdzie zobaczył żonę, która kilka godzin wcześniej przewracała się z boku na bok w udręce. Podszedł do niej i delikatnie dotknął jej ramienia. Otworzyła oczy, i wyciągnęła mrugając powiekami ku niemu rękę, jeszcze na poły śpiąc. Objęli się ramionami i poczuła się całkiem obudzona. Nie powiedziała nic, tylko, ku swemu zdziwieniu, pociągnęła go do siebie, zapominając – na parę sekund – o wszystkim co się stało i co może się stać.

Przy śniadaniu Duncan oznajmił, że tego dnia wszystko będzie toczyć się zwykłym, codziennym trybem. Bliźniaczki mają iść do szkoły, Megan – do swojej agencji, on – do banku. Karen i Lauren zapiszczały natychmiast protestując.

– Ależ tato! A jeśli coś się stanie?

– Nie będzie nas w domu. Nikogo nie będzie!

– O to właśnie chodzi – odpowiedział Duncan. – Pójdziecie do szkoły. Pogadacie z koleżankami. Będziecie się zachowywać, jakby nic szczególnego się nie stało. Wrócicie do domu o normalnej porze. Będziecie robić wszystko dokładnie tak samo, jak w każdy piątek.

– To chyba będzie niemożliwe – wymamrotała Lauren.

– Wasz ojciec ma rację – odezwała się Megan, początkowo również zaskoczona żądaniem męża. – Musimy dzisiaj postępować tak, jakby nie wydarzyło się nic specjalnego. Pójdę do pracy. Będę się uśmiechać jak gdyby nigdy nic. To, co się stało musimy zachować w tajemnicy, a najlepszym sposobem jest nie robić nic niezwykłego.

Widząc przerażenie dziewcząt, Duncan popróbował nieco je rozweselić:

– Słuchajcie, już niedługo będzie po wszystkim. Wiem, że potraficie dać sobie radę. Tyle razy udało wam się mnie nabrać…

– Tato, wcale nie! – zaprzeczyła Karen.

– Przynajmniej nie tak znów często – dodała Lauren.

– Zawsze mówiłyście, że chcecie być aktorkami…

– Ale nie w takiej sytuacji! – przerwała Lauren.

– Cóż to ma wspólnego z aktorstwem! – zaprotestowała Karen.

– Wszystko ma coś wspólnego z grą – odparła szybko Megan. – Przez całe życie odgrywamy jakieś role. Do tej pory zachowywaliśmy się tak jakbyśmy byli czyimiś ofiarami. Ale począwszy od dzisiaj zaczynamy postępować zupełnie inaczej. Musimy zacząć coś robić, na Boga!

Bliźniaczki powoli pokiwały głowami.

– Wiecie co – Lauren odezwała się z ożywieniem – dziś wieczór będą w sali gimnastycznej tańce. Doroczne "Zima tuż-tuż – kożuszek włóż". Teddy Leonard myśli chyba, że tam będę. A Will Freeman będzie próbował poderwać Karen…

– Lauren! Co ty opowiadasz! My oboje po prostu interesujemy się fizyką i czasem sobie rozmawiamy.

– Tak, tak – drażniła się Lauren – tylko że on jest w drużynie koszykówki, jest przystojny i zawsze kręci się koło ciebie, i wydzwania przy byle okazji, tak więc musiałabym być niespełna rozumu, żeby myśleć, że on interesuje się…

– No a Teddy? Musi cię odwozić codziennie do domu? Co o tym powiesz? Bliźniaczki sprzeczały się i dogadywały jedna drugiej. Megan pozwalała na to przekomarzanie, uśmiechając się do Duncana, który kręcił głową w udawanej konsternacji. Kiedy na chwilę się uciszyły, przerwała im.

– Karen, Lauren. Nie myślę, żeby pójście na tańce było dobrym zamiarem.

– Och, mamo, nie myślałam tego naprawdę. Ja po prostu tylko…

– Ona ma wyłącznie głupie pomysły – podchwyciła szybko Karen pokazując siostrze język, a ta zrewanżowała się grymasem.

– No dobrze, już spokój. Powiedzcie po prostu tym chłopcom, że jesteście uziemione.

– Uwierzą w to – powiedziała Lauren.

– I pamiętajcie, bądźcie ostrożne.

– Ale w jaki sposób?

– Nie wiem – odparła Megan. – Po prostu bądźcie uważne. Wszystko ma być jak co dzień, w każdym szczególe. Trzymajcie się razem, zachowujcie spokojnie i bądźcie świadome wszystkiego, co wokół się dzieje.

– A gdyby coś was przestraszyło, wracajcie do domu – włączył się Duncan. – Zadzwońcie do mnie lub do mamy. Albo nie odstępujcie ani na krok swoich przyjaciół, nie mówiąc im, oczywiście, o co chodzi. Zresztą, róbcie jak uważacie.

Dziewczęta pokiwały głowami. Megan przez chwilę poczuła lęk, czy nie robi straszliwego błędu. Z całej siły powstrzymała się, by nie sprzeciwić się mężowi, nie zgodzić się na to, by stracić córki z pola widzenia. Ale siła, z jaką Duncan wyraził swoje zdanie, kazała jej ustąpić.

Patrzyła jak się szykują do wyjścia i, pchana wątpliwościami, poszła za nimi aż do drzwi. Czekała na zewnątrz, na zimnie, póki nie usadowiły się w swoim samochodzie i nie ruszyły. Patrzyła tak za nimi, dopóki nie zniknęły za rogiem. Dostrzegła jeszcze, jak Lauren macha jej ręką i straciła je z widoku.


Olivia Barrow siedziała w zdezelowanym fotelu w małym saloniku, próbując umościć się wygodnie na najmniej wysłużonym kawałku siedzenia. Przez chwilę patrzyła przez okno na odległy skraj rozciągającej się z tyłu domu łąki, gdzie tuż za widocznym obrzeżem lasu zaparkowała samochód sędziego. W pamięci odnotowała sobie, żeby przespacerować się do zapadliny, w której go upchnęła i parę razy zapalić silnik, tak żeby być pewną, że jest w każdej chwili gotowy do użytku. Promień słońca, który nagle wdarł się przez szybę, skąpał Olivię ciepłym blaskiem. Zamknęła oczy i zamyśliła się nad swoimi planami. Poczucie rozkosznej satysfakcji trwało jednak tylko moment i w miarę jak jasność słońca gasła, tłumiona przez szare chmury, jej zadowolenie ustępowało przed narastającymi wątpliwościami. Co zrobiłam nie tak? – zapytywała samą siebie.

Pamięcią wróciła do rozmowy z Megan.

To nie były jakieś konkretne słowa, które ją niepokoiły. Zachowanie Megan było dokładnie takie, jak przewidywała – emocjonalność zawsze była jej piętą Achillesa. Zawsze na pierwszym miejscu stawiała lojalność i uczciwość – i to była jej wielka słabość.

Było jednak coś – na pewno nie jej opór, na to Olivia była przygotowana – coś w tonie odpowiedzi Megan, co ją niepokoiło. Coś, czego u niej nie podejrzewała, czego dotąd u niej nie odkryła.

Otrząsnęła się z tej myśli, rozejrzała po pokoju, po nagich ścianach, pustym kominku, podniszczonych meblach. Słyszała jak Bill Lewis i Ramon Gutierrez kręcą się po domu; to miejsce już się zużyło, pomyślała. Jesteśmy tu od dwóch miesięcy, przygotowując się do akcji, a teraz nadchodzi już czas odjazdu. Zastanowiła się, dokąd się udadzą. Gdzieś, gdzie jest ciepło. Tu wszędzie są zimne wiatry; w Nowej Anglii prądy zimnego powietrza wciąż przeciągają po korytarzach, wciskają się w każdy zakamarek.

W więzieniu – tam zawsze było ciepło. Kiedy pogoda pogarszała się, masywne kotły tłoczyły potężne fale gorąca, które mieszały się z nagromadzoną tu krzywdą i gniewem.

Co będziesz robić, kiedy stąd wyjdziesz?

To pytanie było w więzieniu ośrodkiem wszystkiego; było głównym tematem wszelkich rozmów, tkwiło w samym centrum niesmacznych posiłków, wolno mijających dni, bezsennych nocy. Wyjść stąd. Myśl ta drążyła nawet kobiety odsiadujące wyrok za morderstwo – nawet jeśli urzeczywistnić się miała dopiero za dwadzieścia, trzydzieści lat. Znajdę mężczyznę, który mnie pokocha. Wyniosę się z tego pieprzonego stanu, odnajdę dzieciaki i jakoś się urządzę. W życiu bez krat. Będę robić, co będę chciała. Znajdę swoje miejsce i będę wracać do życia, dzień po dniu. Zostanę sekretarką, urzędniczką, sprzątaczką, dziwką, handlarką narkotyków. Zarobię forsę stercząc na ulicy, a potem, za jakiś czas, będę sobie wygodnie odpoczywać. Będę robić to, co kiedyś, tyle że będę sprytniejsza i nie dam się złapać. Wykonam jeszcze tylko jeden niezły numer, a potem skończę z tym na dobre.

Olivia pamiętała setki, tysiące, miliony takich rozmów. Zrobię to. Zrobię tamto. I nigdy nic z tego nie wychodziło. Po kilku latach wracały z paroma nowymi tatuażami, nowymi bliznami i nowymi planami. Była tam jednak kobieta, wysoka, postawna Murzynka, którą wspominała z nutką smutku. Kochałam ją, myślała, nie tak jak Emily, ale jednak kochałam. Była jedyną, przed którą Olivia otworzyła się mówiąc: Mam zamiar dopaść ludzi, którzy mnie tu wsadzili. Kobieta kiwała głową: Pamiętaj, oni już nie są tacy sami. Musisz znaleźć na nich nowy sposób.

Ciekawe, czy ona jeszcze żyje. A może wessała ją ulica? Pamiętała jednak jej radę i przechowywała ją w pamięci razem ze wszystkimi rozmowami, które prowadziła z Megan i Duncanem, kiedy pojawili się w Brygadzie Feniksa, rozmowami, które zawsze zaczynały się życzliwymi choć bezceremonialnymi pytaniami w rodzaju: "Skąd jesteście?", "A co z waszą rodziną?", czy też "Kiedy ostatnio byliście w domu?". Zapamiętała dobrze ich odpowiedzi, te oraz wiele innych, i dzięki temu wiedziała, dokąd się udać po wyjściu z więzienia, podobnie jak wiedziała, gdzie może znaleźć każdego z członków brygady, nawet po osiemnastu latach.

Olivia zaczerpnęła głęboki haust powietrza.

Wszystko dzieje się jak trzeba. Zgodnie z planem.

Tylko trzymać się w ryzach. Trzymać się w ryzach. Trzymać się w ryzach.

Poczuła się znacznie lepiej, więc poszła szukać Ramoną Gutierreza, zastanawiając się, czy powinna pozwolić, by pofolgował sobie stosując specyficzny rodzaj terroru.


Tommy z wyrazem szczęścia na twarzy wyskrobał nieco brudu i tynku spomiędzy drewnianych listewek, czując na dłoni chłodne powietrze, dmuchające w ściany domu. Przez chwilę wydało mu się, że sytuacja się odwróciła, że to zimny wiatr został uwięziony na zewnątrz, a on próbuje go uwolnić i pozwolić mu znowu wzbić się w niebo.

Od rana Tommy'emu udało się wysunąć pół tuzina drewnianych deszczułek. Za każdym razem, kiedy deszczułka była już prawie gotowa do wyjęcia ze swojej oprawy, dziadek powstrzymywał go i przynosił ze swego łóżka metalową spinkę, którą uprzednio znalazł. Wsuwał ją pod listewkę i ostrożnie ją podważał, obluzowywał gwoździe i naruszał drewno, aż wreszcie obaj byli pewni, że jedno mocne pociągnięcie uwolni deskę na dobre.

Szło to jednak powoli. Kiedy tylko usłyszeli jakiś dźwięk w głębi domu, zatrzymywali się, jak najszybciej uprzątali swój teren pracy i wracali na łóżka. Potem, gdy odgłosy ucichły, Tommy wracał do ściany, mozolnie dłubiąc gwoździem, zapominając o zmęczeniu i skurczach, wdzierając się w mur ich więzienia. Podczas pracy wyobrażał sobie, jak będzie wyglądała sama ucieczka. Widział, jak wysuwa się przez dziurę w ścianie, zeskakuje na pochyły dach, który na pewno tam na niego czeka. Susami pokonuje szczyt domu, zsuwa się na ganek i jednym skokiem jest już na dole, na zmarzniętej ziemi. Widział, jak pędzi przez łąki, a potem wzdłuż drogi, miarowym krokiem biegnie przez zimowy dzień, owiewany swoim parującym oddechem. Las ustępuje miejsca otwartej przestrzeni, następnie pojedynczym domom, w końcu peryferiom miasta. Oczami wyobraźni widzi ulice Greenfield. Okrąża szkołę, mija biuro mamy, bank ojca, szkołę, do której chodzą Karen i Lauren, już teraz nie oddycha tak ciężko, nie jest mu już tak zimno, nie czuje przerażenia ani zmęczenia, jego stopy prawie nie dotykają ziemi, kiedy wpada wreszcie na swoją ulicę.

Jeszcze mocniej drapie ścianę. Raz w górę, raz w dół. Wpychać i ciągnąć. Wgryzać się w ścianę jak zawzięty gryzoń. Jestem mysz, myślał. Robię sobie mysią dziurę.

Widział swój dom, rodzinę czekającą na niego.

Zacisnął zęby. Nagle ręka osunęła mu się i poczuł jak drzazga wbija się w jego palec. Nie zareagował na raptowny, ostry ból.

Jestem mysz-wojownik.

Kiedy usuwał ostatni okruch mocujący deseczkę w ścianie, poczuł, że ogarnia go fala radości, tak jak wtedy, gdy wciskał się w ramiona mamy.

Przypomniał mu się jednocześnie szeroki, niedźwiedzi uścisk taty i bijące od niego ciepło. Karen i Lauren tyle razy też chciały przytulać i całować go, ale tym razem, postanowił z uśmiechem, pozwoli im na to, chociaż w zasadzie jest za duży i za dorosły na takie rzeczy.

– Dziadku, myślę, że następna jest już wystarczająco obluzowana. Przynieś ten kawałek metalu.

Sędzia Pearson przyniósł blaszkę, ścisnął ją w dłoni, wyobrażając sobie, jak opuszcza ją wprost na głowę jednego z ich strażników, i podszedł do ściany.

– Świetnie, Tommy. Już niedługo nas tu nie będzie.

– Spróbuj.

Sędzia wcisnął metal pod deszczułkę i krótkim ruchem podważył ją. Rozległ się przytłumiony chrzęst i po chwili drewno ustąpiło z trzaskiem.

– W porządku – powiedział sędzia.

– Dłubać dalej? Sędzia wyprostował się.

– A może zrób sobie przerwę… – zaczął, lecz w tym samym momencie uniósł rękę. – Ciii…

Tommy znieruchomiał.

– Ktoś tu idzie! – powiedział chłopiec. Poczuł się tak, jakby ktoś zrabował jego wiatr, i ogarnęła go złość.

Dobiegło ich skrzypnięcie drzwi i zbliżające się kroki.

– Pospiesz się! – ponaglił sędzia.

Tommy błyskawicznie oczyścił podłogę wokół siebie, zgarniając śmieci i drzazgi w kąt. Jednym susem znalazł się przy swoim łóżku i schował gwóźdź pod materac. Sędzia szybko wpasował metalową klamrę na miejsce. Usłyszeli, jak zatrzask u drzwi ustąpił, i obaj spojrzeli na drzwi. To był Bill Lewis, trzymający tacę z posiłkiem.

Sędzia poczuł ulgę. Wstał, kładąc rękę na ramieniu Tommy'ego, starając się uspokoić jego szybki oddech.

Nie zauważy, pomyślał. Olivia natychmiast dostrzegłaby po naszych oczach, że coś jest nie tak. Lewis nie jest jednak aż tak czujny.

– Niestety, znowu sandwicze. – Zażyłość, rosnąca z każdą godziną kontaktu z więźniami, zabrzmiała nutką żartobliwości w głosie Lewisa. – Na twój, Tommy, dałem trochę więcej galaretki. Spróbuję wykombinować coś ciepłego na wieczór. Może uda mi się wyskoczyć po pizzę albo kurczaka. Co byście woleli?

– Pizzę – odparł Tommy bez namysłu, wciąż czując zamęt w głowie.

– Kurczaka – powiedział sędzia. Bill Lewis uśmiechnął się.

– Zobaczymy. – Postawił tacę obok nich.

Sędzia wziął sandwicza, z niechęcią patrząc na zimne plasterki masła arachidowego i galaretki, po czym odłożył go i sięgnął po kiełbaskę z majonezem. Następnie przesunął tacę do Tommy'ego, który z niechęcią strącił kawałek masła arachidowego i galaretkę z kanapki. Sędzia widział, jak chłopiec ugryzł kęs z rezerwą, patrząc jednocześnie na podłogę przy ścianie, gdzie przed chwilą pracowali. Przeszył go dreszcz strachu, ale szybko go zwalczył i pochylił się klepiąc wnuka po kolanie, próbował w ten sposób dyskretnie zająć uwagę chłopca. Zwrócił się do Lewisa z uśmiechem, myśląc jednocześnie: Wynoś się stąd! Lewis jednak rozsiadł się wygodnie na łóżku naprzeciwko więźniów. Cholera! – pomyślał sędzia. Zostaw nas samych! Zamiast tego jednak zapytał:

– Jak posuwają się sprawy? Lewis pokręcił przecząco głową.

– Ona udzieli wam informacji – odparł.

– A nie mógłbyś zdradzić nam co nieco? – poprosił sędzia.

– Słuchajcie, tu rządzi Olivia. To jej show i jak dotąd wszystko idzie zgodnie z tym, co sobie wyobrażała. Dlaczego miałbym spieprzyć jej interes?

– Przecież nikomu to nie zaszkodzi. Lewis wzruszył ramionami.

– Przepraszam, ale nie.

– Co w tym jest takiego? – nie ustępował sędzia. – Wszystko, o co pytam, to czy sprawy posuwają się do przodu. Chyba mógłbyś powiedzieć, czy tak, czy nie. Spójrz na nas. Tkwimy tu bez kontaktu z kimkolwiek, poza wami. Nie widzę, komu mógłby zaszkodzić fakt, że da się nam odrobinę nadziei.

– Przykro mi. Już powiedziałem, że nie. Proszę dać temu spokój. – Rozejrzał się dokoła, jakby upewniając się, czy są sami, i wyszeptał: – Słuchajcie, ona mówi, że wszystko idzie jak trzeba, myślę, że zbliżamy się do końca. Ale to wszystko, co wiem, więc musicie się tym zadowolić.

Sędzia skinął głową.

– Wydaje mi się nie fair trzymać nas w tej ciemnicy tyle czasu, a zwłaszcza chłopca.

– Samo życie jest nie fair.

– Mówisz zupełnie jak ona, a przecież ty jesteś inny, prawda?

– Nie rozumiem.

– Co tu jest do rozumienia. Po prostu nie jesteś taki jak ona.

– Z całą pewnością jestem taki sam. Sędzia pokręcił głową przecząco.

– Jestem, jestem! – protestował Lewis. – Zawsze taki byłem, odkąd spotkaliśmy się.

– A kiedy to było?

– Dawno, w sześćdziesiątym piątym. Parę lat przed powstaniem Brygady Feniksa. Odtąd zawsze byliśmy razem. To jest solidarność, rozumiesz?

– Ale przecież ona poszła do więzienia.

– Jasne, a twoja córka i syn stali się bogaci. Ja musiałem przejść do podziemia.

– Na długo?

– Wciąż w nim jestem – odpowiedział Bill Lewis, jakby chełpliwie.

– No, ale… – zaczął sędzia, lecz w tej samej chwili zamilkł.

– Ale co?

– Nie, nie… Nic. Tyle że…

– Co?

– Że musiał być chyba jakiś moment, kiedy uznałeś, że już przestali cię szukać. Na nikogo nie polują przez całe życie.

– A jakże. Daj spokój, sędzio…

Lewis rozwalił się na łóżku. Wyglądało na to, że ma ochotę pogadać. Tommy patrzył na niego, skubiąc suchego, twardego sandwicza, z każdym kęsem trudniej mu było przełykać. Karuzela w głowie zdawała mu się zataczać szersze kręgi, za chwilę obejmie całe ciało. Nie teraz! – krzyknął w duchu. Spokój! Jednakże emocje już zaczęły nim miotać i czuł, że powoli lecz nieuchronnie odpływa w dal.

– Sędzio, powinieneś wiedzieć, co to znaczy żyć w podziemiu. Przychodzi wreszcie taki straszliwy moment, że już nie wiadomo, czy przestali cię poszukiwać, czy nie. I to właśnie jest najgorsza chwila. Wiesz, że ciągłe uciekanie jest nie do zniesienia. Ciągle skacze adrenalina, człowiek zawsze musi się mieć na baczności, w pogotowiu, przygotowany na wszystko. Jest tak jakby się było na takim cholernym amfetaminowym haju. To jest najlepsza strona bycia, jak ty mówisz, kryminalistą. Nerwy masz ciągle napięte – na początku jest to podniecające, a nawet sprawia przyjemność. Ale po jakimś czasie, po paru latach, może po dziesięciu, zaczyna się mieć tego dość. Świat się zmienia, tylko nie ty. Nawet jeśli pracujesz, uczysz matmy na uniwersytecie albo budujesz domy – robiłem to kiedyś; albo zasuwasz na platformie naftowej w Zatoce Meksykańskiej – ciężka orka. Nawet jeśli to robisz, gdzieś w środku czujesz, że wszystko jest kłamstwem. Że to tylko ucieczka. A to jest okropne. Bo nie masz pojęcia, czy wciąż jeszcze ktoś cię szuka. Bez anonimowych informatorów i tajniaków z FBI podziemie by nie istniało. Nie miałoby racji bytu. Tak więc zastanawiasz się, czy i ty nie stracisz nagle racji bytu. Nie zmarnujesz swego życia po to tylko, by stać się przypisem w jakiejś kretyńskiej pracy doktorskiej z nauk politycznych.

– I co ci się przydarzyło?

– Kiedy to zrozumiałem, Ramon i ja byliśmy razem. Uznałem, że właściwie nie ma sposobu, by się przekonać, czy jeszcze na mnie polują. Tak więc zrobiłem następny krok.

– Mianowicie?

– Skontaktowałem się z Olivią.

– Nie pojmuję – powiedział sędzia.

– Widziałeś ją, sędzio. Nic ci to nie daje do myślenia? Oni zawsze będą obserwować Olivię. Zawsze będą na nią polować. Ona ma w sobie coś takiego, czego władze nienawidzą i czego się boją, dlatego zawsze będą jej nienawidzić. Pomyśl: gdyby stanęła przed tobą, na przykład oskarżona o nieostrożne przechodzenie przez jezdnię albo o śmiecenie, jaki byś wydał na nią wyrok?

Sędzia odparł bez wahania:

– Maksymalny.

Bill Lewis odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno.

– Ja też! Ja też!

Obaj mężczyźni umilkli na chwilę.

– Widzisz – podjął w końcu Bill Lewis – to właśnie dała mi ona. Powrót do prawdziwego życia. Znowu czuję, że żyję. Robię coś. Nie tylko wędruję z miejsca na miejsce, zawsze w napięciu, przyglądając się, jak ludzie budują swoją małą egzystencję, podczas gdy moje życie skończyło się dawno temu, w przeszłości.

Sędzia Pearson pokiwał głową w zamyśleniu. Nie bardzo wiedział, ku czemu ta rozmowa zmierza, spróbował więc zgadnąć.

– I wtedy skontaktowałeś się…

– Napisałem do niej list.

– List?

– Serio. Władze więzienne to tępaki, sędzio. Nie potrafią rozszyfrować najprostszego kodu. Pamiętam pierwsze linijki: "Droga Olivio, dzięki za twój liścik. Kuzyn Lew istotnie wyzdrowiał. Bill też ma się już dobrze. Chcieliby, żebyś do nich napisała…" Lew-is-totnie i Bill. Nie musiała długo myśleć, kto do niej napisał.

– I przedstawiłeś jej ten plan?

– Pozostaliśmy w kontakcie.

– Nie wyglądasz na faceta, który wpakowałby się w tego rodzaju sprawy.

– Ha, ha. To pokazuje, jak mało pan wie.

– Cóż, mogę zrozumieć jej nienawiść – spędziła tyle lat za kratkami. Ale ty byłeś na wolności i…

Sędzia zawiesił głos widząc, że twarz rozmówcy zmienia się niebezpiecznie.

Bill Lewis gwałtownie się wyprostował. Zbudowany był jak koszykarz, wyrósł nad nimi jak wieża. Nieoczekiwanie pochylił się do przodu, twarzą niemal dotykając twarzy sędziego. Sędzia Pearson odsunął się jakby zadano mu cios. Grymas wykrzywił twarz Lewisa, sztuczny szyderczy uśmieszek mieszał się niepokojąco z ledwie kontrolowaną wściekłością.

– To przez twoje pieprzone dzieciaczki, ty Świnio! Kosztowały mnie tyle samo co ją. Myślisz, że moje więzienie było czymś innym? Myślisz, że ciągłe uciekanie i ukrywanie się to coś lepszego niż życie za kratkami? Wiesz, kto tam zginął, na tej pieprzonej ulicy w Lodi? Była również moją miłością. Była moją żoną! I obydwoje kochaliśmy Olivię! A Duncan spieprzył wszystko, a ja zapłaciłem za to moją przyszłość. Niech go wszyscy diabli! Moje całe życie, sędzio, całe życie! Wiesz, że brakowało mi tylko jednego rozdziału do skończenia doktoratu z inżynierii lądowej? Mógłbym być konstruktorem. Byłbym kimś w nowym świecie, gdyby tylko ten sukinsyn nie stchórzył i nie zostawił nas. I musiałem uciekać, sędzio, od chwili kiedy on zabił naszą przyszłość, aż do dziś. A teraz zbieram haracz za wszystkie przebyte kilometry.

Pod wpływem wspomnień szrama na szyi Lewisa poczerniała, machał zaciśniętymi pięściami nad głowami chłopca i sędziego.

Tommy w pierwszej chwili się cofnął, po czym rzucił ku dziadkowi.

Sędzia oprzytomniał po początkowym zaskoczeniu. Siedział sztywno, bez jednego mrugnięcia, słuchając tyrady Lewisa. Czuł wściekłość, wypełniający go gniew i myśli, jakie nim owładnęły. Pamiętał setki takich chwil, kiedy ludzie na ławie oskarżonych pod wpływem wydanego wyroku wybuchali wściekłością. Mierzył wzrokiem tych wszystkich kryminalistów bez litości i tak samo patrzył na Billa Lewisa, z taką samą stanowczością z jaką uciszał tysiące podobnych wybuchów na sali sądowej. Zdawał sobie sprawę, że oczy mu się zwężają, że zaciska szczęki, a było to trochę tak, jakby odnajdywał na dnie schowka ulubione stare kapcie i z lubością wsuwał w nie stopy. Olivia mówiła, że Lewis jest narwany. Ale wyraźnie nie doceniła sędziego.

Bill Lewis potrząsał głową.

– Są mi to winni! – krzyczał.

– Dlaczego, do diabła? Dlatego, że im ułożyło się inaczej?

– Ty nie wiesz o niczym, stara Świnio! Nie masz o niczym pojęcia!

– Mam. Wiem, że to, co zrobiliście, było złe, i to, co robicie teraz, też jest złe.

– Zużyta stara świńska etyka.

– Zużyta stara retoryka.

Przez chwilę wydawało się, że Bill Lewis uderzy pięścią w twarz sędziego. Odwrócił się jednak i ruszył przez pokój zatrzymując tuż przed ścianą, w której usiłowali zrobić otwór. Sędzia Pearson czuł, jak Tommy sztywnieje i wstrzymuje oddech.

Wydawało się, że Lewis patrzy prosto na obluzowane deski. Ze swojego miejsca sędzia mógł dostrzec ślady drapania i zdradliwe drzazgi, które mówiły wszystko o ich planach. Zamarł, nie wiedząc, co teraz powiedzieć.

Wtedy, po jednej przeraźliwie długiej sekundzie odezwał się Tommy:

– Ale dlaczego nie wróciłeś po prostu do domu?

– Co? – Bill Lewis odwrócił się od ściany, wciąż trzęsąc się z wściekłości.

– Dlaczego po prostu nie wróciłeś do domu? – powtórzył Tommy.

– Nie mogłem.

– Ale dlaczego?

– Do domu! Po prostu wrócić do domu! Dlaczegóż by nie? – Lewis roześmiał się, przez chwilę płonął gniewem. A potem uspokoił się – równie nagle, jak przedtem się rozjuszył. Stęknął jak balon, z którego uchodzi powietrze. Sędzia niemal widział, jak jego złość rozprasza się po ciepłym poddaszu.

– Pewnie, chciałbym… – powiedział cicho. – Ale nie miałem domu, tak jak ty, Tommy.

– Nie miałeś?

– Nie. Moi starzy nie chcieli mieć nic do czynienia ze mną i z Emily. Zgrabnie pozbyli się nas. Mój stary był zawodowym oficerem. Sierżantem od musztry. Nie lubił długich włosów, nie lubił mojej szkoły, radykalizmu w polityce i całej fury innych rzeczy. - Uśmiechnął się. – A szczególnie długich włosów. – Przejechał palcem po czerwonej bliźnie na szyi. – Ten stary skurwiel zrobił mi to, kiedy miałem siedem lat. Chyba tyle co ty, Tommy. Nie wykonywałem jego rozkazów wystarczająco szybko, a on stał obok ze skórzanym żołnierskim pasem w ręku. Bach! – Lewis klasnął w dłonie, aż obaj drgnęli. – Moja staruszka wezwała nawet żandarmerię wojskową, kiedy zobaczyła krew. Przewieźli mnie do szpitala w bazie, zszyli i po wszystkim. – Po chwili milczenia dodał: – Wszyscy mamy jakieś blizny. Tyle że ta jest najbardziej widoczna.

To akurat, pomyślał sędzia, jest prawdą.

Zaczęli jeść, jakby zapominając o wybuchu, jaki miał miejsce przed chwilą. Sędzia powiedział ze spokojem w głosie:

– Przygotowałeś niezłe sandwicze. Chciałbym ci podziękować. Bill Lewis skinął głową.

– Przepraszam. Ja przecież nie mam nic przeciwko panu czy Tommy'emu. Ale plan jest planem, sędzio. Trzeba się trzymać procedury i pan wie to lepiej niż kto inny. Tak właśnie jest w sądzie, prawda? Procedura.

Sędzia Pearson przełknął kęs.

– Tu masz rację. Byłeś tam kiedyś?

– Nie. Raz tylko byłem na kolegium za złamanie przepisów drogowych, w Miami. Udało mi się wtedy. – Bill Lewis uśmiechnął się. – Wie pan, co było w tym wszystkim najgłupsze? Wtedy, w sześćdziesiątym ósmym, kiedy wszyscy byliśmy w brygadzie, chciałem, żebyśmy się pozbyli Duncana i Megan. Nie uważałem, by byli odpowiednim materiałem, by tak rzec. Nie byli poważnie zaangażowani w nasze plany i całą filozofię. Szkoda, że nie nalegałem.

– Takie jest życie. Sądzę, że może w sześćdziesięciu procentach spraw, którymi się zajmowałem, było coś, jakiś moment, kiedy ludzie mogli wszystko odmienić, gdyby tylko wydarzyła się jakaś jedna, konkretna sytuacja. Ale tak się nie stało i w efekcie stawali przede mną.

– Kapryśny los – orzekł Bill Lewis z krzywym uśmieszkiem. Sędzia pokiwał głową.

Podczas gdy obaj mężczyźni rozmawiali, Tommy odłożył nie dojedzoną kanapkę. Ostrożnie odsunął się od sędziego na kraniec łóżka. Czuł jakby umysł podzielony miał na dwie części – jedna wrzeszczała do niego polecenie, a druga naciskała, by je zignorował. "Zrób to!" – nakazywała pierwsza. "Siedź spokojnie" – polecała druga. "Ruszaj! Spokój! Dalej! Zostań!"

Nie był pewien, czy tylko on zauważył, że Bill Lewis przynosząc im lunch nie zaryglował za sobą drzwi.

Pragnął stać się niewidzialnym, podnieść się tak cicho, by nikt nie zwrócił na niego uwagi i przemknąć się leciutko, bezszelestnie.

Spostrzegł, że Bill Lewis sięgnął po tacę, zwracając się do niego plecami.

Teraz! Rozkaz z całą siłą pchał go do działania. Teraz! Ruszaj!

Poczuł, że jego mięśnie napinają się. W głowie mu wirowało, jakby nagła fala porwała go z plaży i wepchnęła pod wodę, wstrzymując oddech.

Teraz!

Skoczył.

– Hej!

– Tommy!

Zaskoczone głosy sędziego i Lewisa dochodziły jakby z daleka. Wydawało mu się, że płynie w powietrzu ku schodom.

Uderzył gwałtownie w ścianę i jakby spadł w locie na ziemię. Rzucił się do drzwi, chwycił klamkę, nie bardzo zdając sobie sprawę, że obaj mężczyźni natychmiast skoczyli za nim.

– Stać!

W głosie Billa Lewisa brzmiała panika.

– Stój, stój natychmiast! Tommy, cholera, zatrzymaj się!

Tommy złapał za klamkę i pchnął drzwi na oścież, umykając rękom, które wyciągnęły się tuż za nim.

– Chryste! Olivia, Ramon! Dzieciak! Na pomoc! – wył Lewis. Tommy pruł przed siebie, próbując wyprzedzić wołanie Billa Lewisa.

Słyszał za plecami krzyk dziadka:

– Uciekaj! Uciekaj, Tommy!

– Łapać go! Łapać go! Na pomoc! Pomocy! Cholera! Stać! Stać!

Lewis był już pół kroku za nim, kiedy Tommy z całej siły trzasnął drzwiami, które z chrzęstem uderzyły w wyciągnięte ramię mężczyzny.

– Cholera! Do diabła! Pomocy! – Donośny głos Lewisa wibrował w powietrzu, owijał się wokół Tommy'ego, szarpiąc nim jak gwałtowny wicher.

– Biegnij, Tommy, biegnij! – Słyszał dziadka wołającego gdzieś z tyłu. – Uciekaj! Uciekaj stąd!

Tommy pomknął korytarzem, obok jakichś drzwi, minął łazienkę, zmierzając ku schodom. Przed oczami migały mu różne obrazy, umywalka, wanna, stos brudnej bielizny, broń i amunicja na łóżku. Na nic nie zwracał uwagi, jedynie parł do przodu, słysząc stukot własnych stóp na drewnianej podłodze. Wiedział, że Lewis biegnie tuż za nim, wyczuwał instynktownie jego wyciągnięte ramiona. Wykonał unik, chwycił poręcz schodów, owinął się wokół słupka. Poczuł, że jego sweterek wyślizgnął się z palców Lewisa, który potknął się i upadł z łomotem klnąc ze wściekłością. Spojrzał w dół. Olivia i Ramon wbiegali już na schody z bronią gotową do strzału. Odwrócił się i zobaczył, że Lewis podnosi się i próbuje dopaść go z tyłu. Uskoczył, przemknął się obok niego, a dryblas znowu się zachwiał i upadł wybuchając potokiem przekleństw. Tommy pognał korytarzem do sypialni, zatrzasnął za sobą drzwi i pobiegł prosto do okna.

– Zastrzelę go, cholera! Zastrzelę! – wrzeszczała za nim Olivia.

Nie zważając na jej krzyk walczył z oknem jak oszalały, próbując je otworzyć. Poniżej widać było wystający daszek, w oddali – ciemny zarys lasu i ciężkie, szare, pokryte chmurami niebo. Słyszał swój ciężki oddech, jakby pochodził od kogoś innego. Ścigający go tłoczyli się już w drzwiach, Tommy czuł ich wściekłość na plecach.

I wtedy rozległ się ogłuszający wystrzał z pistoletu. Szarpnął chłopcem i rzucił go na podłogę. Tynk i drzazgi drewna eksplodowały tuż przy jego głowie, sypiąc się na niego jak deszcz.

Zabili mnie, pomyślał, zanim zorientował się, że jednak żyje. Słyszał, jak dziadek ryczy z furią:

– Zostawcie go! Sadyści! Zabiję was, jeśli mu coś zrobicie. I natychmiastową odpowiedź Olivii:

– Z drogi, stary, bo ja cię zabiję.

Głosy wydawały się mieszać ze sobą, wrzaski bólu, wściekłości i przekleństwa wypełniały pokój, łącząc się z zapachem kordytu i pogłosem strzału. Tommy uświadomił sobie nagle, że on też krzyczy piskliwie jedno słowo, które przebija przez cały zgiełk:

– Do domu!

Tommy sprężył się, umykając przed rękami które były tuż-tuż i wskoczył na krzesło. Spieszył do okna, myśląc tylko: "Zbić szybę! i skoczyć!". Nagle poczuł, że czyjaś ręka łapie go za kołnierz i ciągnie w tył. Inne ręce chwyciły go za ramię i ściągnęły w dół, a krzesło umknęło mu spod rąk i upadło z hukiem na podłogę. Zalała go fala gorącej wściekłości.

Wiedział, że trzęsą nim, okładają go pięściami, miotają jak niepotrzebnym łachmanem, grzmocą i kopią.

Zdążył jeszcze rzucić krótkie spojrzenie przez okno, na błysk błękitu nieba, który przedarł się przez zasłonę chmur i natychmiast został przez nie połknięty. Warto było zobaczyć to, bez względu na to jak mocno i okrutnie go biją. Skulił się, próbując osłonić przed padającymi na niego razami, zamknął oczy, zasłonił rękami uszy, żeby nie słyszeć ich głosów. Stwierdził: Teraz mnie zabiją. Miał nadzieję, że dziadek opowie rodzinie, że próbował ucieczki, i że będą z niego dumni. Wśród całego tego hałasu i tumultu wyłowił głęboki głos dziadka, próbującego go bronić, co dodało mu odrobinę otuchy. I wtedy stracił przytomność osuwając się w ciemność.

Megan nie była w stanie usiedzieć w biurze. Kołysała się na krześle, bezustannie myśląc o Olivii.

Pamiętała jej głos – niski, lekko schrypnięty, co onieśmielało kobiety i zachwycało mężczyzn. Pamiętała jej włosy, bujne jak lwia grzywa, i jej olśniewającą urodę. Rozumiała, na czym polegała jej wielka przewaga: otóż Olivia potrafiła uknuć najbardziej niedorzeczną intrygę i przedstawić ją tak, iż wykonanie planu wydawało się tak proste i zwyczajne, że od razu chciało się, wręcz musiało się brać w nim udział.

W przypływie nagłej wściekłości omal nie uderzyła pięścią w stół. Jak mogłam być taka tępa? – pomyślała.

Mogłam, ponieważ wciąż nie byłam dorosła.

Przypomniała sobie ich dom w Lodi. Powinnam była opuścić to miejsce i zmusić do tego Duncana. Powinnam się tego domagać. Ale Olivia na wszystko miała gotową odpowiedź, zawsze uprzedzała wszelkie wątpliwości. Tak jakby w ogóle nie brała pod uwagę, że ktoś mógłby mieć coś do powiedzenia w kwestii jej projektów; wszystko albo musiało być zgodne wyłącznie z jej planem, albo nie było w ogóle warte zachodu. Pamiętała, jak omawiali drogę ucieczki, tam i z powrotem, setki razy, dopóki Olivia nie nabrała pewności co do wszystkich szczegółów, nawet co do częstotliwości zmiany świateł ulicznych. Kiedy Megan nieśmiało spróbowała zasugerować inną ulicę, Olivia całkowicie zignorowała te uwagi. I to właśnie było błędem. Wszystko, co robiliśmy, było błędem. Nasze pomysły były błędne. Prawdę mówiąc w ogóle nie wiedzieliśmy, co robimy, chociaż wszystko wydawało się tak dokładnie i starannie zaplanowane. A było tylko iluzją.

Ktoś zapukał do drzwi i otworzył je. Para jej współpracowników wkładała w korytarzu płaszcze.

– Meg? Idziesz z nami na lunch? Megan pokręciła przecząco głową.

– Nie, dziękuję. Wystarczy mi na dzisiaj jogurt.

– Na pewno nie pójdziesz z nami?

– Dzięki, ale nie.

Drzwi się zamknęły i została sama ze swoimi myślami. Dom w Lodi, znienawidzony, brudny, walący się i ohydny, a my wszyscy uważaliśmy go za miejsce szczególne, bo stale sami siebie oszukiwaliśmy. Przypomniała sobie, jak pojechała do biura właściciela razem z Olivia, która zapłaciła gotówkę za dwa miesiące z góry, kokietując go przy tym co nieco. Pamiętała, jak Olivia kładła wcześniej nacisk na ich wygląd; miały udawać parę hippisek, mających swoich chłopaków – hippisów. Nalegała, by Megan była bez biustonosza, w luźnym kolorowym podkoszulku. Takie nieszkodliwe szczeniaki, całkiem opętane przez cały ten niewinny "pokój, miłość i kwiaty", a najgorsze, co mogłyby zrobić, to popalanie marihuany albo okazjonalne zażycie porcyjki kwasu. Było to częścią ich przebrania. Pamiętała, jak Olivia pouczała ich, jak udawać kogoś innego niż się jest w rzeczywistości. To był klucz do ich planów. Pamiętała, jak właściciel, sympatyczny mężczyzna w średnim wieku, oblał się rumieńcem aż po czubek łysej głowy, kiedy z nim flirtowały, zachwycony paplaniną młodych kobiet. Dał się całkowicie omamić.

Nagle Megan wyprostowała się na krześle.

Fragmenty wspomnień i strzępy rozmów zawirowały jej w głowie.

Dlaczego Lodi? Dlaczego to miejsce było takie istotne?

Tam był bank.

A dlaczego właśnie ten dom?

Ponieważ Olivia nalegała, żeby był blisko miejsca akcji. Chciała być blisko sceny.

Dlaczego?

Żeby móc ją łatwiej poznać. Dowiedzieć się wszystkiego, co tylko można, o banku i przewozie pieniędzy z zakładów chemicznych.

Po co?

Żeby Olivia zawsze wszystko miała pod swoją kontrolą. Żeby mogła wszystko przewidzieć. To miało dla niej nadrzędne znaczenie.

Ale co to właściwie oznaczało?

Wiedziała, że to oznaczało wszystko. Że również teraz zaplanowała wszystko dokładnie. Doskonale zna rozkład pracy Duncana w banku, wie kiedy bliźniaczki wracają ze szkoły. Musiała wiedzieć, kiedy sędzia odbiera Tommy'ego ze szkoły, a kiedy chłopiec wraca sam autobusem. Wiedziała, gdzie jest moje biuro i gdzie chodzę na lunch. Wiedziała dosłownie wszystko, ponieważ się nie zmieniła. Jest wciąż tą samą Olivia. Tyle że teraz my jesteśmy bankiem i ona nas dokładnie lustruje.

A więc, gdzie może być teraz?

W jakimś domu podobnym do tego w Lodi. Domu, który wynajęła dwa – trzy miesiące temu, zapłaciła gotówką i udawała kogoś innego.

Jest gdzieś blisko. Chociaż nie tak blisko, byśmy mogli zwrócić na nią uwagę. Jest w domu, skąd może nas osiągać, kiedy tylko chce i czuje się bezpieczna w ukryciu, kiedy tego nie chce. Gdzie mogłaby ukryć sędziego i Tommy'ego. W każdym razie z całą pewnością nie jest daleko.

Megan wstała, jak w transie, przytłoczona oczywistością tych spostrzeżeń. Podeszła do regału stojącego w rogu pokoju i wyjęła kilka dużych skoroszytów. Na każdym wytłoczony był złotymi drukowanymi literami napis: SPIS USŁUG GREENFIELD MULTIPLE – Greenfield, Westfield, Deerfield, Pelnam, Shutesbury, Sunderland i okolice – LIPIEC/SIERPIEŃ, WRZESIEŃ/PAŹDZIERNIK, LISTOPAD/GRUDZIEŃ, WYNAJEM I SPRZEDAŻ.

Usiadła powoli za biurkiem, otworzyła górną szufladę, wyjęła szczegółową mapę okolicy i rozłożyła ją na pulpicie. Następnie z namaszczeniem wyjęła ze stojącego obok telefonu pojemnika dobrze zaostrzony ołówek. Ostrożnie dotknęła czubka wyobrażając sobie, że to szpada. Przed sobą położyła bloczek, zastanowiła się trzymając ołówek w palcach. Chwilę odczekała starając się uspokoić nerwy.

A wiec jesteś tutaj, Olivio. Znam twoje myśli, tak samo jak swoje, tylko dotąd nie zdawałam sobie z tego sprawy. Jednak nie pomyślałaś o wszystkim, chociaż sądzisz, że tak jest. Nie wzięłaś pod uwagę jednego elementu w tym rachunku: że to jest moje terytorium.

Otworzyła księgę i rozpoczęła od spisu wynajmu domów od końca minionego lata.


Podczas ostatniej przerwy Karen spotkała się z Lauren w szkolnej bibliotece. Był to dość niski pokój ze świetlówkami i długimi, niewygodnymi stolikami. Była tu jedynie bibliotekarka, kobieta w średnim wieku, pracowicie układająca książki na blacie. Kiedy weszła Karen, podniosła wzrok, uśmiechnęła się i szepnęła, z przyzwyczajenia chyba, gdyż nie mogła przecież nikomu przeszkodzić.

– Twoja siostra jest z tyłu, miedzy regałami. – I wskazała rzędy półek z książkami, które ją otaczały.

Karen poszła w tym kierunku i zobaczyła Lauren objuczoną kilkoma grubymi księgami. Lauren wskazała głową na stolik w rogu. Karen podeszła do niej.

– Myślisz, że znalazłaś? – spytała podnieconym głosem.

– Nie wiem, jeśli coś jest, to musi być w jednej z nich.

Dziewczęta rozłożyły przed sobą książki. Karen wzięła jedną z nich i otworzyła na chybił trafił. W oczy rzuciła jej się fotografia sześciu śmigłowców lecących w szyku, nisko nad górzystym terenem dżungli. Na tle szarego, smutnego nieba widać było wiejskie strzechy, a także żołnierza w zielonym mundurze, który wychylony z prowadzącego śmigłowca strzelał z pistoletu maszynowego. Pociski smugowe wyglądały na fotografii jak czerwono-żółte kreski. Karen przewróciła kartkę i ujrzała inny obrazek; tym razem był to policjant w hełmie, trzymający nad głową gumową pałkę, gotów uderzyć nią w czaszkę demonstranta. Wpatrywała się przez chwilę w zdjęcie, zaskoczona dzikim wyrazem oczu policjanta. Demonstrantem była młoda kobieta, chyba niewiele starsza od niej. Karen podała książkę siostrze, która przewróciła kartkę trafiając na fotografię oddziału Gwardii Narodowej w kuloodpornych kamizelkach na tle płonącej ulicy. Na następnej widniał długowłosy student, w okularach przeciwsłonecznych, z cygarem w ustach, siedzący przy biurku dyrektora uniwersytetu. Lauren przewracała szybko kartki, przeskakiwała przez zdjęcia rosyjskich czołgów przetaczających się przez Czechosłowację, sportowców na podium olimpijskim, z pochylonymi głowami i pięściami uniesionymi ku górze podczas odgrywania hymnu narodowego; przebiegała wzrokiem obrazy dzieci z wydętymi brzuszkami, umierających z głodu w Biafrze, i powalonych przywódców, umierających od kul zabójców.

Po jakimś czasie Lauren westchnęła.

– Wiesz – wyszeptała – patrzę na to i po prostu nie rozumiem.

Karen nie odpowiedziała. Podniosła duży, gruby tom, zatytułowany: Księga roku 1968.

Chyba tutaj musi coś być – powiedziała. Spojrzała na zegar ścienny. – Nie mamy zbyt dużo czasu – szepnęła. – Mama będzie na nas czekać.

Lauren skinęła głową.

– Ty szukaj tu. Musi być gdzieś pod koniec roku. Ja będę tu dalej przeglądać, zobaczymy, czy znajdę jakieś zdjęcia.

Przez dłuższą chwilę obie w milczeniu przewracały kartki. W pewnym momencie Karen zesztywniała i szturchnęła siostrę w kolano. Wskazała na tekst napisany drobnym drukiem. Lauren nachyliła się i przeczytała:

W całym kraju miało miejsce szereg mniejszych demonstracji i aktów radykalnego nieposłuszeństwa obywatelskiego. Punktem centralnym dla samozwańczych tzw. rewolucjonistów stała się Kalifornia, zwłaszcza rejon San

Francisco, gdzie wydarzyły się sporadyczne akty przemocy. W biurach Bank of America w Berkeley nastąpił wybuch bomby. Grupa demonstrantów wdarła się do siedziby Selective Service w Sacramento i poplamiła akta krwią. Dochodziło do zuchwałych napadów na banki, uznawanych za najlepszą metodę zdobywania funduszy na następne akcje. Podczas jednego z nich, w Lodi, Kalifornia, w banku wybuchła strzelanina, w wyniku której zginęło dwóch strażników i troje radykałów.

– Czy to to? – zapytała Lauren. Karen chrząknęła.

– Muszę wiedzieć więcej. Muszę zrozumieć, co właściwie oni robili. Lauren patrzyła na otwarty album, na niepokojącą fotografię sporej grupy studentów, którzy coś gniewnie wykrzykiwali. Pośrodku grupy jeden ze studentów robił gwałtowny, nieprzyzwoity gest do aparatu fotograficznego.

– Co to jest? – zainteresowała się Karen. Lauren przeczytała podpis:

– Chicago. Narodowa konwencja Demokratów. – Westchnęła. – Patrzę na te zdjęcia i wydają mi się zamierzchłą historią, jak coś, co wydarzyło się miliony lat temu.

Karen pokręciła głową.

– Ależ wszystko było zwariowane. A oni razem z tym wszystkim. Tylko tyle.

– Poza tym, że to wciąż jest w nich obecne.

– Pewnie nie tylko w nich – odparła Karen. – Tyle że inni lepiej to ukrywają.

– Ciekawe – szepnęła Lauren – czy jeśli my wierzyłybyśmy w coś, tak naprawdę, mocno – czy postąpiłybyśmy podobnie.

Karen już miała odpowiedzieć, ale zadźwięczał dzwonek. Pospiesznie odłożyły książki na półki i ruszyły do domu. Ostatnie pytanie pozostało bez odpowiedzi.


Zaraz po trzeciej Duncan połączył się z sekretarką i powiedział:

– Doris? Muszę wyskoczyć teraz do apteki po parę drobiazgów. Proszę, zostań na posterunku, póki nie wrócę, dobrze?

– Och, panie Richards, dlaczego nie pojedzie pan od razu do domu? Poradzimy sobie…

Duncan przeciął krótko:

– Tak, tak, zrobię to, ale mam jeszcze to i owo do skończenia. Dam ci znać, kiedy wrócę.

Odłożył telefon i zdjął płaszcz z wieszaka. Narzucił go na ramiona, zastanawiając się, czy jest mu gorąco z podniecenia czy ze strachu. Doszedł do wniosku, że chyba jedno i drugie i starał się opanować. Do ręki wziął swoją teczkę, którą wcześniej opróżnił, i wyszedł z pokoju.

Jego pierwszą czynnością było przestawienie samochodu ze stałego miejsca na bankowym parkingu na publiczny parking, trzy przecznice dalej. Był to wielopoziomowy kryty parking, częściowo tylko zapełniony. Duncan ominął pierwsze wolne miejsca i wjechał na poziom, na którym stało zaledwie kilka wozów. Ustawił samochód w najciemniejszym kącie, jaki mógł znaleźć.

Zjeżdżając z powrotem windą wypatrzył na podłodze rozdeptany niedopałek. Ostrożnie podniósł go i umieścił w kopercie, którą schował do kieszeni marynarki.

Następnie wstąpił do salonu fryzjerskiego, obsługującego zarówno mężczyzn jak i kobiety, przeważnie młodzież studencką. Recepcjonistka spojrzała na niego z uśmiechem:

– Pan sobie życzy?

– Chciałbym ostrzyc się na koguta – powiedział.

– Naprawdę? – Młoda kobieta była wyraźnie zaskoczona. – O.K., możemy… – Widząc wesołość na twarzy Duncana zreflektowała się. – Pan żartuje, prawda?

– Może rzeczywiście dzisiaj zrezygnuję – odparł. – Tak naprawdę, przyszedłem po szampon dla córek. Kłopot w tym, że nie pamiętam, jaki to miał być…

– Redken? Natura! Wave? Jest bezaminowy. Jaki rodzaj włosów mają córki?

– To taka czerwono-biała buteleczka.

– Jak ta?

– Hmm, możliwe. Dziewczyna uśmiechnęła się.

– Proszę zajrzeć do środka, tam gdzie myją włosy. Może go pan zobaczy. – Wskazała ręką pokój na zapleczu.

Duncan skinął głową. Trzymając rękę w kieszeni chwycił w palce kluczyki od samochodu czekając na sprzyjający moment. Ruszył przez salkę i gdy tylko dostrzegł to, czego szukał, wyjął je i upuścił na ziemię. Schylił się ostrożnie, by je podnieść i jednocześnie zebrał zręcznie kilka kosmyków dopiero co obciętych włosów. Schował je wraz z kluczykami do kieszeni, podszedł do półki z szamponami, rozejrzał się i wrócił do recepcjonistki.

– Myślę, że to ten – powiedział.

– Świetnie. – Wzięła szampon i włożyła go do torby. – Dwadzieścia dolarów.

Duncan udał zdumionego.

– Za dwieście pięćdziesiąt mililitrów?

– Dokładnie za dwieście.

– Wybrałem sobie zawód! – odrzekł. – Powinienem sprzedawać kosmetyki do pielęgnacji włosów.

Młoda kobieta zaśmiała się i wzięła pieniądze. Pomachała mu na odchodnym.

Kiedy zniknął z pola widzenia, już na ulicy, wyciągnął z kieszeni kosmyk włosów i dołączył je do niedopałka w kopercie. Potem poszedł do apteki na rogu, gdzie kupił dwie pary rękawiczek chirurgicznych, paczkę plastikowych worków na śmieci, kilka dużych, gumowych opasek oraz jakieś leki przeciw grypie.

Dość szybko udało mu się złapać taksówkę, którą pojechał do najbliższego supermarketu. Zapłacił kierowcy i szybko wszedł do środka, patrząc na zegarek, żeby się upewnić, czy nie jest już zbyt długo poza bankiem. Supermarket był jednym ze starszych w dzielnicy – ogrodzony murem, zajmował kilka hektarów gruntu, na którym kiedyś były uprawy. Pamiętał, jak było tam wtedy ładnie – na zielonych łąkach pasły się krowy i konie, a kolby kukurydzy dojrzewały w letnim słońcu. Oczywiście, teraz teren ten przynosi dużo więcej pieniędzy. Przed osiemnastu laty jego przekształcenie sprawiło mu przykrość i wstyd mu było, że teraz już tego nie odczuwa. Bank przyznał na ten cel pożyczkę i pomógł w finansowaniu budowy. Był to jeden z jego pierwszych projektów. Bywało, że przejeżdżał tędy nocami, licząc stojące na parkingu samochody. A w dni wolne od pracy chodził po korytarzach licząc ludzi i czując rodzaj ulgi, gdy musiał przepychać się przez tłum.

Szybko wszedł do środka bocznym wejściem i udał się prosto do stoiska z artykułami sportowymi. Skinął na sprzedawcę ubranego w sędziowski podkoszulek w paski.

– Poproszę jakieś dobre tenisówki dla mojego bratanka.

– Jakiego rozmiaru?

– Dziesięć i pół, szerokość D.

– A ile chciałby pan wydać?

– Ze trzydzieści dolców? Sprzedający pokręcił głową.

– Mogą być z płótna i będą odparzać stopy. No i z kiepskimi podeszwami.

– A za czterdzieści?

– Mamy skórzane za pięćdziesiąt.

– Boże, kiedy ja latałem po boisku, kosztowały koło dziesięciu.

– Kiedy to było?

– W czasach prehistorycznych. W epoce dinozaurów.

Młody człowiek roześmiał się i poszedł po buty. Powinny być dobre, ocenił Duncan. Są o cały numer mniejsze niż mój normalny rozmiar. Powinny być dobre.

Zapłacił gotówką za buty i kupił jeszcze bluzę dresową.

W stoisku z odzieżą, parę kroków dalej, nabył tani, niebiesko-czerwony sweter z akrylo-poliestru. Takie swetry kupują na ogół studenci, noszą je, póki się nie rozpadną, co następuje błyskawicznie, po czym kupują następne. Za ten nabytek też zapłacił gotówką.

W innej części magazynu podszedł do stoiska z narzędziami i kupił kilka zacisków i przewodów elektrycznych, taśmę, zestaw śrubokrętów i mały młotek. W banku będzie ciemno, pomyślał, i sięgnął po latarkę i bateryjki. Po opuszczeniu stoiska zatrzymał się na chwilę w przejściu, popatrzył na tłoczących się ludzi i pomyślał, że jest wśród nich równie anonimowy, że jak inni i on traci swą tożsamość w handlowym molochu. Tu – mimo doskonałego oświetlenia – każdy był niewidzialny. Skierował się do bocznego wyjścia.

Kiedy wyszedł na zewnątrz, oderwał wszystkie metki z ubrania i wyrzucił je do kosza na śmieci. Ubranie wcisnął do teczki i z trudem ją zamknął. Spojrzał na niebo. Szarość stopniowo ustępowała przed ciemnością nocy. Szybko się ściemniało. Tak jakby jasność nie była zbyt słaba, by zwyciężyć ciemności. Odetchnął głęboko. Z jego ust wydobył się biały obłoczek. Czas zaczynać, pomyślał. Poczuł skurcz wokół serca i żołądka; poczuł, że kolana się pod nim uginają. Stał nieruchomo, a zimne powietrze przenikało jego ciało. Czuł się jak sprinter przykucnięty na pasie startowym, tuż przy ziemi, czekający na wystrzał startera, by skoczyć do przodu. Podniósł do góry rękę wyciągając palce na kształt pistoletu.

– Bang – powiedział cicho.

Szczelnie owinął się płaszczem i zatrzymał taksówkę, żeby zawiozła go do centrum.


Było późne popołudnie. Ramon Gutierrez nie czuł przenikliwego zimna, całkowicie pochłonięty wypatrywaniem, kiedy bliźniaczki pojawią się na szkolnym parkingu. Z podniesionym kołnierzem i w nasuniętym na oczy kapeluszu stał, anonimowy, na przyległej ulicy, obserwując młodzież wskakującą do różnorodnych młodzieżowych pojazdów, słuchając wizgu opon na czarnym makadamie parkingu. Nie różniło się to wiele od jego szkoły w Południowym Bronxie, tyle że tam wszyscy spieszyli do autobusów albo do metra, nie było sportowych samochodów i motocykli. Był to niebezpieczny, pełen napięcia moment, czas kiedy członkowie gangów wyrównywali rachunki albo ludzie umawiali się na randki na weekend. On też szykował się na swoje własne, bardzo specjalne spotkanie. Tylko one o tym nie wiedziały.

Zobaczył bliźniaczki, gdy wsiadały do swojego czerwonego, sportowego samochodu i uśmiechnął się. Przejechały zaledwie kawałek, zostały zatrzymane przez dwóch nastolatków, którzy uwiesili się u okna samochodu nachylając w stronę dziewcząt. Nie wiedział, o czym rozmawiają, ale puścił wodze wyobraźni.

Po raz pierwszy od paru dni był w dobrym humorze.

Olivia wydawała mu polecenia wściekła od próby ucieczki Tommy'ego. Przed oczami stanął mu chłopiec, zwinięty w pozycji płodowej na podłodze strychu. Nigdy dotąd nie widział, jak umiera dziecko, i zastanawiał się, czy to właśnie tak wygląda. Niech się dzieje co chce, pomyślał. Dopóki nie dostaniemy pieniędzy. Dziadek natychmiast zaczął się rzucać w szoku i panice, aż Olivia musiała go uciszać. A kiedy zaczął wrzeszczeć w proteście, odciągnęła spust rewolweru i przyłożyła go sędziemu do głowy. Pamiętał, co powiedziała:

– Nie drażnij mnie, sędzio. Nie odpychaj mojej ręki, bo przestanę się wahać.

Kiedy zamknięto ich już na klucz, jej wściekłość eksplodowała, aż zatrzęsły się ściany starego domostwa. Ramoną zaniepokoiło to. Kiedy usiadł za kierownicą samochodu, wyobraził ją sobie – wykrzywioną z wściekłości, miotającą przekleństwa na Billa Lewisa, który stał potulnie, bez słowa, jak winowajca.

Pewnie, powinien się wstydzić, pomyślał Ramon. Niemal wszystko rozwalił. Po tych wszystkich planach i przygotowaniach, prawie pod koniec roboty. Chryste!

Przez moment myślał, że Olivia zastrzeli Billa, potem – że zabije zakładników. Machając bronią, skręcając się z furii, przemierzała nerwowo pokój. Najbardziej zaskoczyło go to, że potraktowała próbę ucieczki chłopca bardzo osobiście, jakby zrobił coś jej samej, a nie po prostu próbował ratować siebie.

Ramon nie wiedział, co o tym myśleć. Gdybym został złapany, mówił sobie, zrobiłbym to samo. A przynajmniej próbowałbym. Pamiętał, jak próbował uciec z ośrodka poprawczego zsuwając się po rynnie, jak upadł, zwichnął sobie nogę i jak go złapali, kiedy kuśtykał ku wolności.

Musiał niechętnie przyznać, że nabrał do dzieciaka pewnego szacunku. Nienawidził tych chwil w dzieciństwie, kiedy ludzie robili mu różne rzeczy, a on nigdy nie sprzeciwiał się temu, nie uciekał, nie walczył.

Ciąg jego myśli został nagle przerwany. Bliźniaczki wjeżdżały samochodem na ulicę.

Pamiętał rozkaz Olivii, kiedy już się nieco opanowała.

– Jedź i złóż wizytę bliźniaczkom. Megan jest w pracy. Dom jest pusty. Nastrasz je trochę. Niech się…

– Jak?

– Jak chcesz, do cholery.

Wstyd, jaki go ogarnął, gdy obwiązywał sznurem chude ciało uwięzionego dziecka, rozpłynął się. Wrzucił bieg i przyspieszył.


Karen i Lauren nie zauważyły, że nowy model sedaną minął je na Pleasant Street, nie zauważyły też ukradkowego łypnięcia kierowcy w ich stronę. Akurat pochłonięte były sprzeczką.

– Nadal uważam, że powinnyśmy coś zrobić – nalegała Lauren, podczas gdy siostra uparcie kręciła głową.

– Przecież robimy coś. To, co nam kazali.

– Nie wiem, czy to wystarczy.

– No dobrze, nie możemy powiedzieć, prawda?

– Nie, i tym właśnie się martwię. Nie chce mi się wierzyć, że możesz tak siedzieć i nic nie chcesz zrobić.

– Tak, rzeczywiście nie chcę zrobić czegoś, co jeszcze pogorszy sprawę.

– Tego przecież nie wiesz! – upierała się Lauren. – Nie możesz przecież powiedzieć, że to, co oni robią, jest słuszne. A mama i tata, skąd oni mogą wiedzieć, jak postępować z tymi ludźmi? To wszystko może być do kitu.

– Taak, ale mogą też mieć rację – odparła Karen wślizgując gładko do konwersacji praktyczny ton.

– Nie cierpię, kiedy mówisz w ten sposób i próbujesz udawać dorosłą.

– No więc co proponujesz? Lauren milczała.

– To wszystko jest takie zwariowane – odpowiedziała po chwili wahania.

– I dla nas najważniejsze to nie dać się zwariować.

– Pamiętasz, jak Jimmy Harris nakrył tego faceta, co włamywał się do samochodów pod szkołą? Pamiętasz, co wtedy zrobił? Zabrał jego prawo jazdy, wezwał policję, która zaraz przyjechała.

– Nie wierzę własnym uszom. Kiedy wczoraj mówiłam, żeby zawołać policję, twierdziłaś zupełnie co innego.

– Wcale nie.

– Właśnie, że tak. Lauren pokiwała głową.

– Masz rację. W porządku. Już jestem cicho. Po prostu chciałabym, żebyśmy coś zrobiły. – Westchnęła. – Tęsknię za Tommym.

– Ja też.

– Jest zupełnie inaczej, niżbym się spodziewała. Dzisiaj rano obudziłam się i nie mogłam uwierzyć, że nasze małe dziwadło nie dobija się do nas do łazienki.

– I nie zostawia odkręconej pasty do zębów – roześmiała się Karen.

– I skarpetek i bielizny na podłodze. Karen potrząsnęła głową.

– Musimy wierzyć, że on wróci. Jutro. Tak powiedział tato.

– Wierzysz w to?

– I wierzę, i nie. Czekam.

– A mnie cały dzień chce się płakać.

– Mnie też. A kiedy przez chwilę wszystko wydaje się normalne, sobie zaraz uświadamiam, że o najważniejszym zapomniałam i czuję się, jakby mi ktoś zadał cios.

– Widziałam, że rozmawiałaś znowu z Willym.

– Chciał się gdzieś wybrać.

– I co mu powiedziałaś?

– Żeby zadzwonił w przyszłym tygodniu. Lauren uśmiechnęła się.

– Jest fajny.

– Aha. – Siostra zachichotała. – Podoba mi się.

– I jest seksy. Słyszałam, że on i Lucinda Smithson chodzili ze sobą w zeszłym roku.

– Też o tym słyszałam. Ale się nie przejmuję. A jak tam z Teddym Leonardem? Podobno kiedy był zeszłego lata na wycieczce w Paryżu, wybrali się do prawdziwego burdelu.

– Akurat w to nie wierzę.

– Pewnie byli wszyscy za bardzo przestraszeni – roześmiała się Karen.

Bliźniaczki uśmiechnęły się.

– Wiesz dlaczego lubię Teddy'ego? – zapytała Lauren i nie czekając na odpowiedź siostry mówiła dalej. – Ponieważ kiedy do nas przyszedł, znalazł chwilę czasu, żeby się trochę pobawić z Tommym. Czasami martwiłam się, że Tommy nie będzie miał okazji zobaczyć, jak zachowują się starsi chłopcy. Ciągle widzi tylko nas. Pamiętasz? Teddy wyszedł z nim na dwór i przez pół godziny razem kopali piłkę. Tommy cały promieniał. A czy wiesz, co mi powiedział później, wieczorem? Poszłam zanieść mu szklankę wody, gdy tylko zgasiliśmy światła, a on powiedział: "Lauren, lubię tego chłopaka. Możesz za niego wyjść, jeśli chcesz". Wyobrażasz sobie?

Karen wybuchnęła śmiechem, przyłączając się do chichotania siostry. Ale po paru sekundach ich wesołość zniknęła, jakby wyparowała z samochodu przez otwarte okno, a zimny kawał lodu wkradł się w ich serca.

– Jeśli go skrzywdzą, nawet odrobinę… – zaczęła Karen.

– Zabijemy ich – dokończyła siostra. Żadna z nich ani przez chwilę nie zastanawiała się, w jaki sposób miałyby to zrobić.

Jechały w milczeniu zdeterminowane. Karen skręciła za róg i przejechała jeszcze kawałek ulicą.

– Niemożliwe – odezwała się – mamy jeszcze nie ma w domu.

– Myślisz… – zaczęła Lauren, ale siostra nie dała jej skończyć.

– Nie, pewnie jest akurat w drodze.

Karen zaparkowała samochód na podjeździe, ale żadna z nich nie wysiadała. Patrzyły na dom niepewnym wzrokiem. W środku było ciemno.

– Chciałabym, żeby tata zainstalował automatyczne oświetlenie – powiedziała Karen z żalem w głosie.

– Nigdy dotąd nie myślałam, że nasz dom może wyglądać tak nieswojo – cicho zauważyła Lauren.

– Przestań! – przecięła Karen. – Nie zachowuj się, jakby było gorzej niż jest. Nie cierpię, jak wpadasz w ten swój posępny, bojaźliwy nastrój, zupełnie jakbyś była mimozą. Daj spokój, chodźmy.

Trzasnęła drzwiami samochodu, a Lauren wyskoczyła szybko, żeby za nią nadążyć. Karen włożyła klucz do zamka drzwi wejściowych i otworzyła je. Weszła do środka i przycisnęła kontakt, oświetlając ciemne wnętrze mieszkania. Dziewczęta zdjęły płaszcze i powiesiły je w schowku. Karen obróciła się do siostry mówiąc:

– Widzisz? Nic się nie dzieje. Chodź, zrobimy sobie herbaty i poczekamy na mamę. Powinna zaraz wrócić.

Lauren skinęła głową z wahaniem.

Karen zobaczyła, że siostra stoi nieruchomo nasłuchując.

– Co to? – wyszeptała.

– Nie wiem – odszepnęła Lauren.

– Jeśli sobie ze mnie żartujesz…

– Ciii…

– Nie uciszaj mnie! Chcesz mnie po prostu przestraszyć. Nie możemy dać się ponieść wyobraźni.

Lauren zignorowała reakcję siostry i zapytała:

– Dlaczego tu jest tak zimno?

– A skąd, do diabła, mam wiedzieć? – szybko odpowiedziała Karen. – Może wyłączyli termostat rano przed wyjściem.

– Czujesz ten chłód? Jakby było otwarte okno. Karen już chciała odpowiedzieć, ale powstrzymała się.

– Może powinnyśmy poczekać na zewnątrz – rzuciła.

– Powinnyśmy się chyba rozejrzeć. Karen spojrzała na siostrę.

– Podobno to ja jestem praktyczna – szepnęła. – Myślę, że powinnyśmy stąd zwiewać.

– Jeszcze nie.

Lauren zrobiła kilka kroków w kierunku salonu. Siostra poszła za nią.

– Widzisz coś?

– Nie, ale czuję jak wieje chłodne powietrze.

– Ja też.

– Co robimy?

– Chodźmy dalej.

– Dokąd?

– Do kuchni.

Poruszając się ostrożnie skierowały się w głąb domu.

– Daj rękę – powiedziała Lauren i siostra złapała ją za nadgarstek.

– Słyszysz coś?

– Nie.

Ostrożnie weszły do kuchni.

– Jest coś? – zapytała Karen.

– Nie. Ale tu strasznie zimno…

– O mój Boże – z przestrachem szepnęła Karen. Lauren aż podskoczyła spłoszona.

– Gdzie?

– Patrz!

Karen pokazywała na spiżarkę po przeciwnej stronie kuchni. Lauren spojrzała tam i aż jej dech zaparło. Stały obie jak wryte wpatrując się we wnękę. Okno było otwarte na oścież, osłonę wygiętą siłą rzucono na podłogę. Zewnętrzna szyba rozbita, a odłamki szkła leżały na linoleum.

– Uciekajmy stąd! – naciskała Lauren.

– Nie. Musimy przeszukać dom.

– Myślisz…

– Nie wiem.

– A jeśli…

– Nie wiem!

Karen podeszła na palcach do szuflady obok zlewu i wyciągnęła duży kuchenny nóż. Podała go siostrze, a sama wzięła wałek do ciasta.

– Chodź – powiedziała. – Zobaczymy, co jest na górze.

Wróciły do korytarza i po cichu zaczęły wspinać się na schody. Dwukrotnie przystanęły, wsłuchując się w ciszę, po czym posuwały się dalej trzymając się za ręce i kurczowo ściskając swoją broń. Dotarłszy na górę zajrzały do sypialni rodziców.

– Chyba wszystko w porządku – stwierdziła Lauren. Zaczęła czuć się nieco pewniej. – Założę się, jeśli ktoś tu był, wystraszył się, kiedy usłyszał samochód.

– Szaaa… – uciszyła ją siostra, wywołując znowu atmosferę lęku. – Sprawdźmy pokój Tommy'ego. Może przyszli coś wziąć dla niego.

Cichutko otworzyły drzwi do pokoju brata.

– Skąd będziemy wiedziały, czy czegoś tu brakuje? – zapytała Karen. – Spójrz na to wszystko.

Teraz udały się do własnego pokoju. Drzwi były lekko uchylone, Lauren pchnęła je szerzej nogą.

– Och, nie! – wykrzyknęła.

Karen odskoczyła do tyłu, ale szybko podeszła do siostry i zajrzała do środka.

– Och, nie! – powtórzyła za nią.

W pokoju panował straszny nieład; ubrania i bielizna pościelowa walały się na podłodze. Szuflady leżały powywracane do góry dnem. Wszędzie porozrzucane były książki. Figurki i inne ozdóbki były porozbijane.

Lauren zbladła i zaczęła płakać. Karen trzęsły się ręce.

– To oni nam to zrobili! – powiedziała.

– Ale dlaczego?

– Nie wiem.

– Ale…

– Nie wiem. – Karen czuła, że i jej łzy zaczynają napływać do oczu. Podeszła do stosu ubrań i wzięła do ręki pierwsze z wierzchu. Była to bielizna. – Och, nie – jęknęła.

– Co? – zapytała Lauren.

– Popatrz. – Łzy zaczęły jej płynąć po policzkach. W ręku trzymała figi. Byty pocięte i pokłute nożem.

Lauren położyła dłoń na ustach.

– Chyba robi mi się niedobrze.

I wtedy obie usłyszały jakiś dźwięk. Niewyraźny, obcy. Nie potrafiły powiedzieć, czy dobiegł z oddali, czy z bliska, czy świadczył o niebezpieczeństwie, czy nie. Ale był to nieznany dźwięk i samo to wzbudziło w nich trwogę.

– Są tutaj! – przeraziła się Lauren. Popatrzyły po sobie.

– Uciekamy!

Dziewczynki odwróciły się i wypadły na schody. Zbiegły z łomotem, zapominając o ostrożności i rozwadze, za wszelką cenę próbując wydostać się na zewnątrz, w gęstniejącą, wieczorną ciemność. Lauren potknęła się na dolnym stopniu i gdyby siostra jej nie podtrzymała, runęłaby jak długa. Obie pojękiwały z wysiłku. Karen pierwsza dopadła drzwi, złapała za klamkę i gwałtownym ruchem otworzyła drzwi.

Na progu stała Megan.

Obie krzyknęły z przerażenia, które zamieniło się w ulgę, kiedy ją rozpoznały.

Przez sekundę Megan stała jak porażona, ale szybko chwyciła dziewczynki w ramiona i mocno przycisnęła do siebie. Upuściła klucze, aktówkę, płaszcz i odciągnęła je od drzwi.

– Co takiego? – krzyczała. – Co się stało?

– Ktoś tu jest!

– Zdemolowali nasz pokój!

– Włamali się!

Przez parę chwil wszystkie trzy, obejmując się, stały nieruchomo na ganku. Megan tuliła uspokajająco bliźniaczki, jednocześnie nie spuszczając wzroku z domu. Kiedy dziewczęta przestały szlochać i zaczęły oddychać normalnie, Megan odezwała się:

– Już dobrze. Pokażcie mi, co się stało.

– Ja nie chcę tam wracać – odparła Lauren.

– Słyszałyśmy tam coś – błagała Karen.

– Nie – nie ustępowała Megan. – To jest nasz dom. Chodźcie.

Megan razem z córkami weszła do hallu. Podniosła nóż i wałek do ciasta, porzucone przez dziewczęta podczas ucieczki.

– Świetnie – rzuciła. – A więc, co widziałyście i gdzie.

– Najpierw zobaczyłyśmy – Lauren wskazała na kuchnię – że okno jest otwarte…

I nagle zaczęła krzyczeć.

Megan aż podskoczyła, a Karen krzyknęła głośno.

Lauren cofnęła się i przywarła do matki, której mignęła przed oczami twarz mężczyzny patrzącego na nie z zewnątrz przez kuchenne okno. Megan poczuła przypływ gniewu, gotowa była walczyć. Ze zduszonym okrzykiem rzuciła się do kuchni wymachując nad głową nożem.

Dziewczęta ruszyły za nią, tak zaskoczone wybuchem matki, że w jednej chwili ucichły i przestały łkać.

Serce Megan waliło mocno, w głowie miała zamęt. Wyjrzała przez okno, ale nie dostrzegła nic. Poczuła skurcz w żołądku. Zapadła już noc, wszystko tonęło w ciemnościach. To już chyba koniec, pomyślała. Po chwili uświadomiła sobie, że się myli: przecież to dopiero początek. Przyciągnęła dziewczynki mocniej do siebie, czekały na powrót Duncana.


Parę minut przed osiemnastą, godzinę przed zamknięciem banku na weekend, Duncan stał w swoim pokoju przygotowując się do działania. Zaciągnął zasłony, tak by nikt nie mógł zajrzeć do środka przez szklaną frontową ścianę; choć nie było to postępowanie typowe, nie było też w tym nic dziwnego. Miał na sobie płaszcz i kapelusz. Zamknięta, wypchana teczka nie zawierała dokumentów i notatek, lecz przedmioty kupione wcześniej tego dnia. Przez otwarte drzwi widział kilkanaście osób stojących w kolejce do dwóch otwartych jeszcze okienek. Jeden z dyrektorów przeszedł obok, niosąc plik papierów do sejfu. Cały bank wydawał się wrzeć, jak to zwykle przed weekendem; pełno było tu ludzi potrzebujących gotówki, tych, którzy zainkasowali swoje czeki w piątek i chcieli założyć depozyty. To były zawsze godziny intensywnej pracy, nadzorowanej przez kierownika banku; zawsze było trochę zamieszania, ponieważ urzędnicy spieszyli się myśląc już o powrocie do domu. To był czas, kiedy sprawy mogły łatwo wymknąć się spod kontroli. Jedyną osobą pełniącą zwykłe obowiązki był stróż, starszy mężczyzna, który powinien włączyć system alarmowy, gdy wszyscy opuszczą budynek.

Duncan zobaczył, że jego sekretarka szykuje się do wyjścia. Odczekał chwilę, by zdołała uporządkować swoje biurko, i przycisnął intercom.

– Doris? Jeszcze tu jesteś?

– Właśnie mam wyjść.

– Ja też. Mogłabyś jeszcze zrobić coś dla mnie?

– Oczywiście.

Trzymając w ręku formularz wniosku o pożyczkę podszedł do drzwi. Doris stała w progu. Obawiał się, czy nie widać, jak trzęsą mu się ręce, czy nie zdradzi go drżenie głosu. Poczuł, że poci się pod pachami. Ona to wyczuje, pomyślał w panice. Rozpozna, że to ze strachu. Zamknął oczy, zaczerpnął oddechu i wydusił z siebie z trudem:

– Doris, chyba będziemy musieli zająć się tym w poniedziałek z samego rana. Czy mogłabyś jeszcze dzisiaj skserować tę strony parę razy? Nie musisz tego rozsyłać, chciałbym tylko, żeby było gotowe do wysłania w poniedziałek rano.

– Jasne, panie Richards. Czy coś jeszcze? Wręczył jej papiery i podszedł do biurka.

– Nie, nie… Mam nadzieje, że zwalczę tę cholerną grypę przez weekend. Czasami mam wrażenie, że całą zimę będę kaszlał i kichał…

Zapiął płaszcz i wziął teczkę. Rozejrzał się wokół, jakby szykował się do wyjścia.

– Powinien pan lepiej dbać o siebie. Uśmiechnął się z przymusem.

– Może Megan zarobi na sprzedaży nieruchomości tyle, że będziemy mogli przenieść się na Bahamy. Prowadziłbym tam małe, nielegalne operacje bankowe, to takie miłe i zyskowne zajęcie. Co o tym myślisz, Doris? Pojechałabyś z nami?

Sekretarka uśmiechnęła się do niego.

– Według prognozy pogody dziś w nocy nastąpi spadek temperatury i będzie szron. Myślę, że dałabym się skusić, jeśli w dodatku mogłabym zabrać ze sobą moje koty…

Duncan ponownie roześmiał się w drzwiach. Przymknął je i udał, że sięga pod płaszcz po kluczyki, po czym odwrócił się do Doris.

– Zmykaj do domu, gdy tylko skończysz. Jestem ci bardzo wdzięczny.

– W porządku – odparła. – Do zobaczenia w poniedziałek.

– Zapomniałem zgasić lampkę na biurku. Idę wyłączyć. Do zobaczenia w poniedziałek.

Patrzył, jak odwróciwszy się ruszyła w kierunku kopiami. Ukradkiem zerknął dookoła, upewniając się, że nikt go nie obserwuje, i biorąc głęboki oddech, wślizgnął się z powrotem do gabinetu. Cicho zamknął drzwi, zgasił lampkę i zamarł na moment w bezruchu rozmyślając: Zapamięta mnie, jak stoję tu, w płaszczu i kapeluszu, gotowy do wyjścia.

Strażnik przejdzie przez pokoje biurowe, sprawdzając czy wszyscy wyszli, zanim uruchomi wykrywacz ruchu. Potem wyjdzie przez drzwi frontowe, zamknie je na podwójny zamek i uruchomi czujnik. I nawet nie obejrzy się za sobą na odchodnym, pewny, że wszystko jest zabezpieczone. A jeśli ktoś złamałby zewnętrzny alarm, miałby zaledwie pół minuty, by zlokalizować i unieszkodliwić system wewnętrzny. Małe szansę.

Nikt jednak nie będzie podejrzewał, że można to zrobić w odwrotnej kolejności.

Miał krople potu na czole.

Uda się. Jestem pewien.

Zdjął płaszcz i kapelusz i cisnął je w kąt. Ukląkł i poczołgał się do biurka. Wcisnął się pod nie, trzymając teczkę na kolanach. Na luminescencyjnej tarczy zegarka widział, że jest dopiero parę minut po szóstej, musiał więc trochę poczekać. Pomyślał z ironią, że chowa się teraz w gabinecie: przecież faktycznie chował się tutaj przez osiemnaście lat.

Swoje myśli skoncentrował teraz na planie, jaki postanowił zrealizować, oraz na swoim synu. To go zmobilizowało, otrzeźwiło, tak więc gdy po półgodzinie poczuł, że zaczynają mu cierpnąć nogi, czuł wyłącznie niewygodę, lecz nie było w nim ani krzty poczucia winy.

Próbował zająć się czymś wsłuchując się w ostatnie minuty działalności banku, ale niczego nie usłyszał. Bał się poruszyć; nie wiedział, czy strażnik otworzy drzwi do pokoju i z powrotem je zamknie, czy tylko poruszy klamką. To zależy, pomyślał, czy czeka na niego kolacja, czy nie. Bał się też, że ktoś mógłby wyłowić jakiś ruch, gdyby spojrzał w kierunku ciemniejącego budynku idąc na parking. Starał się rozetrzeć cierpnące nogi. Ból powoli ustępował. Spojrzał na zegarek wyobrażając sobie, co się dzieje na zewnątrz. Ostatni klienci pewnie właśnie wychodzą, kasjerzy zamykają szuflady z gotówką, sprawdzając cyfry na komputerach. Kiedy skończą, główny kasjer wyłączy sieć komputerową. Potem wicedyrektor skontroluje zamknięcie sejfu. Wszystko będzie się dziać w pośpiechu – nikt nie lubi, kiedy na niego przypada dyżur w piątkowy wieczór. Do czyjegoś czasu podchodzono z niecierpliwością, tak jakby początek weekendu zależał od jakiegoś kaprysu. Wszystko nadzorował strażnik, który – gdy wszyscy opuszczą bank – rozpocznie swój obchód.

Duncan zastanawiał się, co go dotąd zatrzymało.

I w tym momencie zamarł. Usłyszał, że ktoś porusza klamką. Drzwi zadrgały, kiedy strażnik pchnął je, by sprawdzić, czy są zamknięte.

Nie wchodź do środka, błagał Duncan. Nie wchodź.

Wstrzymał oddech i starał się powstrzymać drżenie nóg. Serce waliło mu mocno, miał wrażenie, że ten odgłos przebija się przez dźwiękoszczelne bariery, rozchodzi się echem po całym budynku i wskazuje strażnikowi kryjówkę Duncana.

Duncan odetchnął, gdy strażnik odszedł od drzwi.

W porządku, sprawdź teraz następne. Do pokoju starego Phillipsa.

Czekał, czas sączył się z wolna, unosząc go płynnie. Tak jakbym tonął, pomyślał.

Wyobraził sobie strażnika, stojącego teraz pośrodku głównej hali, przenikającego cały bank wzrokiem. Za moment ruszy w kierunku ściany, gdzie zainstalowany jest wewnętrzny alarm.

Siłą wyobraźni Duncan widział, jak wybiera siedmiocyfrowy kod na płytce.

Pospiesz się! Duncan poganiał go. Masz tylko trzydzieści sekund, żeby dotrzeć do pierwszego wejścia, tuż obok bankomatów.

Światła wyłączą się automatycznie, kiedy system zacznie działać. Włączą się o 7 rano.

Duncan czekał. Zamknij drzwi. Sprawdź je. Dobrze. A teraz na zewnątrz, do fotokomórek.

Spojrzał na zegarek. Wpół do ósmej.

Poczekaj, przykazywał sobie. Jeszcze trochę.

Przez następne dziesięć minut usiłował nie myśleć o niczym.

Chyba wykonał już wszystkie czynności, pomyślał. Strażnik z pewnością dotarł do swego samochodu i odjechał. Jestem już w środku sam. Teraz mogę wyjść z kryjówki.

Ale nie zrobił tego. Odczekał jeszcze dziesięć minut.

I wtedy ogarnął go dziwny spokój. Teraz, kiedy już był pewien, że został zupełnie sam, przez moment nie wiedział, czy w ogóle zdoła się poruszyć. Spróbował wydać polecenie własnym nogom, by rozprostowały się i wyszły z ukrycia, ale nie zareagowały. Chciało mu się śmiać. Znajdą mnie tutaj w poniedziałek rano, skamieniałego i nie mogącego niczego wyjaśnić.

Powoli wydostał się spod biurka i, wciąż pochylony, zbliżył się do frontowej ściany swego pokoju, do zasłony, którą zaciągnął wcześniej. Ostrożnie ją odchylił i wyjrzał, jak podrastający chłopak ukradkiem podglądający siostrę w kąpieli.

W banku było ciemno i pusto.

Spojrzał tam, gdzie elektroniczne oczy skierowane były na okienka kas, a promienie podczerwone mogły wykryć najmniejszy ruch. Elektroniczne kamery nie były dla niego problemem. Działały w tym samym obwodzie co system oświetlenia banku i były wyłączone na noc. Inaczej przedstawiała się sprawa z wykrywaczami ruchu. Zaczerpnął głęboko powietrza. To są moi wrogowie, ocenił. Ale obejmują tylko główny teren. Są jednak groźne. Wyposażone w czujniki, włączają syrenę przy byle poruszeniu. Muszę je wyłączyć. To jedyny sposób. Podczołgał się z powrotem do biurka, po teczkę. Siedząc na podłodze zsunął buty i garnitur, wślizgując się w dres. Stopy miał bose. Wyciągnął się na plecach i wyprostował nogi, żeby rozmasować sztywność mięśni. Do roboty, ostro je zbeształ. Macie robić, co wam każę.

Zadowolony, że drętwota mięśni szybko zniknęła, podpełzł znowu do drzwi.

Tam się zatrzymał, pozwalając sobie na jeden z ostatnich przypływów strachu, napięcia i niepewności. Po czym uzbroił się w pewność siebie: To jedyna droga. Teraz nie myśl o niczym. Do dzieła.

Przekręcił zamek.

Do biegu…

Gotowy…

Start!

Pchnął drzwi i sprintem ruszył przed siebie. Jego stopy klaskały w ciemnym pokoju. Odliczał sam sobie: Raz – tysiąc, dwa – tysiąc, trzy – tysiąc, cztery – tysiąc. W szaroniebieskim świetle ulicznych latarni wnętrze banku miało nieziemski wygląd. Przebiegając obok jakiegoś biurka zawadził biodrem o jego krawędź i potknął się, czując przeszywający ból. Opanował się jednak i pędził w kierunku ściany; piętnaście – tysiąc, szesnaście – tysiąc, siedemnaście – tysiąc. Kiedy był już przy elektronicznej płytce kodowej, przykucnął. Już miał jej dotknąć, ale zatrzymał rękę: Tylko się nie pomyl! Nie pomyl się! Zaczerpnął powietrza, dwadzieścia trzy – tysiąc, dwadzieścia cztery. W półmroku płytka kodowa była trochę niewyraźna. Uświadomił sobie, że latarkę zostawił w pokoju, ale nie miał czasu, żeby złościć się na siebie. Wrzasnął w duchu: Na co czekasz! I wystukał cyfry kodu.

Przez krótką, okropną chwilę myślał, że się pomylił.

Zamknął oczy i oparł się o ścianę, zagryzając wargi i oczekując ryku alarmu.

Minęła minuta, może dwie, zanim uświadomił sobie, że jest wolny. Wyprostował się i zataczając się lekko wrócił do biura. Opadł na krzesło próbując uspokoić rozszalałe nerwy. Skoncentruj się! – powiedział sobie i od razu poczuł się lepiej. Nie zastanawiaj się, do czego to prowadzi. Myśl tylko o tym, jak ukraść pieniądze. Odzyskał jasność umysłu. Postępuj zgodnie z planem. Trzymaj się planu.

Dobrze, powiedział sobie. Po pierwsze, kamuflaż.

Rozsznurował tenisówki i wcisnął w nie stopy. Były trochę za ciasne, ale da radę wytrzymać. Na dłonie naciągnął rękawiczki chirurgiczne. Następnie wyjął z teczki ów tani sweter. W porządku, skonstatował, zaczynamy. Wyszedł z pokoju i udał się do damskiej toalety w tylnej części banku, zapalił światło i wszedł do kabiny. Stanął na muszli klozetowej, dzięki czemu był w stanie sięgnąć do sufitu i przesunąć płytę. Wspiął się jeszcze wyżej, na przegradzającą ściankę, i wsunął głowę w otwór. Pamiętał to miejsce z sesji projektowych jeszcze przed postawieniem budynku. Damska toaleta przylegała do kanałów z rurami centralnego ogrzewania, w których pozostawiono trochę miejsca, żeby umożliwić ewentualny dostęp dla robotników w przypadku remontu. Wślizgnął się do środka, oświetlił latarką otaczającą go przestrzeń, wyjął przygotowane włosy i umieścił je na podłodze. Do nich dołożył niedopałek, który rozgniótł i rozdeptał. Sweter mocno otarł o krawędź płyty sufitowej upewniając się, że zostało na niej kilka włókienek.

Zsunął się na podłogę. Tak. To da kilku przemądrzałym naukowcom sporo do myślenia.

Następnie przeszedł do biura prezesa banku i używając śrubokręta i młotka z pazurem sforsował zamek w drzwiach. Był zaskoczony i zszokowany, że tak łatwo to poszło.

Ogarnął go wstyd, gdy wyobraził sobie, jak trudno mu będzie wytłumaczyć się przed starym Phillipsem, kiedy nadejdzie pora. Zdawał sobie jednak sprawę, że niezwykle ważne jest, by rabunek sprawiał dziwne wrażenie. Czas był teraz dla niego ważniejszy niż przyjaźń. Śrubokrętem wyważył zamkniętą szufladę biurka i zaczął przewracać papiery. Następnie sforsował szufladę, zauważył pęk kluczy, które, jak wiedział, prezes zawsze trzymał pod ręką. Sięgnął za tylną ściankę szuflady, gdzie przytwierdzony był kawałek papieru. Była to lista kombinacji. Zupełnie jakby uczniak ze szkoły średniej próbował schować coś przed rodzicami. Ale to starszy człowiek i pamięta wciąż dawne czasy, pomyślał Duncan. W banku było publiczną tajemnicą, gdzie prezes trzyma klucze i listę kombinacji.

Duncan wyszedł z gabinetu i zbliżył się do jednego z biurek w głównej hali biurowej. Włączył maszynę do pisania i założył kartkę papieru na wałek. Następnie wystukał siedmiocyfrową liczbę dla zewnętrznej płytki kodowej oraz czterocyfrową – dla zewnętrznej ochrony. Zmiął kartkę i wcisnął ją do kieszeni bluzy.

W porządku, uznał. Teraz po pieniądze.

Duncan poszedł do sejfu, gdzie kasjerzy przechowywali szuflady z gotówką, i otworzył go. Było tam osiem szuflad, w każdej około pięciu tysięcy dolarów. Ponadto w każdej była rezerwa na wypadek napadu: stos banknotów studolarowych z oznakowaniem widocznym na podczerwieni, z numerami serii odnotowanymi w komputerowym systemie banku. Należało je wręczyć szaleńcowi, który przytykałby broń do twarzy kasjera. Duncan wziął również je, myśląc z premedytacją: Niech się suka nimi udławi, może te banknoty doprowadzą do niej FBI.

Wszystkie pieniądze wpakował do teczki.

Następnie podszedł do drugiego sejfu, gdzie znajdowała się rezerwowa gotówka banku, i otworzył go. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów w różnych nominałach ułożone było na trzech półkach. Kiedy ładował pieniądze do teczki zauważył, że trzęsą mu się ręce. W ustach poczuł smak kwasu i miał ochotę splunąć, ale język miał zbyt suchy, musiał więc zwalczyć to uczucie.

Zatrzymał się i spojrzał na zebrane pieniądze. W porządku, stwierdził w duchu, oby tak dalej.

Teraz przeszedł do pomieszczenia z bankomatami. Otworzył wszystkie po kolei. W każdym powinno być dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w gotówce, ale zazwyczaj było w nich trochę mniej. Zostaną uzupełnione w poniedziałek, po gorączce weekendowej. W pierwszym bankomacie znalazł siedemnaście tysięcy, w drugim – dwanaście, w trzecim – czternaście, w czwartym zaledwie osiem. Słusznie, pomyślał, ten jest najbliżej drzwi i na niego przypadnie najwięcej chętnych. W każdym automacie zostawił po dwa tysiące dolarów, razem miał czterdzieści trzy tysiące dolarów. Zrobił tak, ponieważ w momencie opróżnienia urządzenia otwór, do którego wsuwa się karty, jest automatycznie zasłaniany specjalną tarczą. Nie chciał, by stało się tak we wszystkich bankomatach jednocześnie. Ktoś z banku mógłby wstąpić tu podczas weekendu i nabrać podejrzeń.

Duncan wszedł z powrotem do banku. Przez chwilę zadumał się, czy będzie w stanie przyjść tu jeszcze kiedyś. Lecz szybko odegnał tę myśl i wrócił do swojego gabinetu.

Nie patrzył na pieniądze. Miał nadzieję, że jest ich wystarczająca ilość. Pamiętał jak pytał: Ile? I odpowiedź Olivii: A ile warte jest życie? Zamknął oczy. Moje? Nic.

Przygnębienie i strach wydawały się wciągać go w głąb nieokreślonej ciemności. Wszystko potoczyło się w złym kierunku, pomyślał. Opanował się jednak. No i co? Co z tego? Na pierwszym miejscu jest Tommy.

Zdjął dres i z powrotem włożył garnitur. Na jednej nodze zostawił tenisówkę, na drugą włożył własny but.

Wsadził użyte ubranie do plastikowej torby, oderwał kawałek taśmy i przewodu elektrycznego i wrócił do płytki z szyfrem. Odkręcił płytkę i wyciągnął okablowanie. Następnie połączył na oślep kilka przewodów i zamontował całość z powrotem. W celu większej dezinformacji, pomyślał.

Wrócił do biura, nałożył płaszcz i kapelusz. Stopę w tenisówce obwiązał plastikowym workiem. Wziął pieniądze, ubranie, cały swój sprzęt, zamknął drzwi gabinetu i wyszedł. Na sekundę zatrzymał się badając wzrokiem jasno oświetlony westybul i ciemność rozciągającą się w głębi. Teraz jest najniebezpieczniejszy moment. Jeśli ktoś akurat teraz zechce wejść – wszystko będzie skończone. Wahał się przez moment, lecz zaraz ruszył przed siebie myśląc: Teraz już nie ma sensu się zatrzymywać. Wyszedł z hali bankowej używając własnych kluczy, minął bankomaty i poszedł dalej. Kiedy znalazł się w obrębie świateł poczuł, że robi mu się niedobrze, lecz gdy tylko otoczyła go wilgotna ciemność, odczuł wyraźną ulgę. Skrzynka z zewnętrznym alarmem umieszczona była tuż obok frontowych drzwi. Wyjął zmiętą kartkę z cyframi szyfru i rzucił ją w krzaki. Potem mocno nacisnął stopę w tenisówce, owiniętą w plastik, zostawiając niewyraźny odcisk na ziemi.

Cofnął się, szybko zerwał torbę z nogi, zdjął tenisówkę i wrzucił je do kolejnego worka. Wciągnął własny pantofel i odszedł szybko sprzed drzwi frontowych.

I nagle Duncan uprzytomnił sobie, że jest już na zewnątrz, że otacza go zimna noc.

Spojrzał w górę, w światło latarni, wydawało mu się, że jasność faluje wokół niego jak mgła.

Ruszył ulicą w górę, w kierunku parkingu, na którym ukrył swój samochód. Plastikowa torba w jednej ręce i teczka w drugiej wydawały się jarzyć, emanować blaskiem jak neon, obwieszczając wszystkim, co zrobił. Przejechał samochód, wywołując w nim przemożną chęć krzyku. Reflektory szybko przemknęły po nim i poczuł się tak jakby był miotany falami w burzliwym oceanie. Zawahał się, ale poszedł dalej. Ulice Greenfield były jakieś obce, nieznajome. Widział sklepy i wystawy, które znał od lat, i nie rozpoznawał ich, jakby wynurzyły się z jakiejś innej, nieznanej przestrzeni. Przyspieszył, wydłużył krok, aż wreszcie zaczął biec, zaledwie parę metrów, po których zwolnił, ciężko dysząc. Zatrzymał się, wciągnął zimne powietrze w płuca i podążył dalej, tym razem już w wolniejszym tempie. Jak w rytmie marsza pogrzebowego, skonstatował, w powolnym, śmiertelnym rytmie, odmierzanym przez groźne widmo.

Teraz już wszystko zakończone, uznał. Zdradziłem wszystkich.

Z wyjątkiem syna.

Duncan przemykał w ciemnościach, czując ciężar swego czynu.

Загрузка...