Brygada obudziła się o brzasku.
Światło poranka wcisnęło się przez ciężkie zasłony zawieszone na oknach, zaglądając do kątów niewielkiego parterowego drewnianego domku, gdy jego mieszkańcy zaczęli wstawać, na wpół sennie z powodu wczesnej pory. W kuchni zagwizdał czajnik. Szurając ściągali materace ze środka pokoju na stos pod ścianą. Zwijali śpiwory. Z toalety co chwila dobiegał odgłos spuszczanej wody. Ktoś potknął się o butelkę z nie dopitym piwem, które rozlało się po podłodze przy akompaniamencie przekleństw. Gdzieś z tyłu domu rozległ się ochrypły śmiech. Panował tu zaduch, powietrze przesiąknięte było ciężkim dymem papierosów.
Olivia Barrow, która przyjęła pseudonim Tanya, podeszła do jednego z okien frontowych i uchyliła zasłonę. Jej wzrok powędrował wzdłuż zakurzonej ulicy w poszukiwaniu jakichś oznak inwigilacji. Obserwowała każdą pojawiającą się postać, każdy przejeżdżający samochód. Wypatrywała czegoś nietypowego – stojącego w pobliżu samochodu, dostarczającego prasę albo jakiegoś pakunku pozostawionego przy drzwiach, czegoś, co mogło raczej obudzić niż uśpić jej czujność. Następnie skoncentrowała się na wyszukaniu na ulicy czegoś zbyt typowego – uliczne zamiatarki czy też kolejki na przystanku autobusowym. Zatrzymywała wzrok na każdym obiekcie, spodziewając się dostrzec jakieś ostrzegawcze symptomy. Wreszcie, stwierdziwszy z zadowoleniem, że nikt ich nie obserwuje, zaciągnęła zasłonę i przeszła na środek pokoju.
Odepchnęła na bok stertę starych gazet i różnych śmieci. Przez chwilę rozglądała się dookoła. Rozprawki polityczne, wojskowe podręczniki na temat broni i materiałów wybuchowych leżały w rogu pokoju, który nazywała biblioteką; ściany były obwieszone płachtami dziwacznych, pisanych odręcznie sloganów rewolucyjnych i plakatami gwiazd rock-and-rolla. Bezmyślnie popatrzyła na plan lotniska Jeffersona.
Olivia nie zauważała nieładu i brudu, nieuniknionego w sytuacji, gdy zbyt wielu łudzi mieszka razem w małym tanim, byle jakim lokum. W rzeczy samej lubiła nawet ciasnotę tego domu. Nie było tu miejsca na ukrywanie tajemnic, pomyślała. Tajemnice są oznakami słabości. A my wszyscy tutaj powinniśmy być dla siebie nadzy. To czyni armię bardziej zdyscyplinowaną, a dyscyplina oznacza siłę. Uniosła półautomatyczny pistolet kaliber 45, szybkim ruchem przeładowała go z charakterystycznym szczękiem, który przeniknął poranny nastrój marazmu i niesmaku i natychmiast zwrócił uwagę pozostałej szóstki. Uwielbiała ten odgłos świadczący, że broń jest gotowa do strzału. Klasyczny dźwięk stawiający wszystkich na baczność.
– Czas na poranną modlitwę – powiedziała donośnie.
W pokoju rozległo się szuranie; pozostali członkowie grupy sięgnęli po swoją broń i sprawdzając ją ustawiali się w koło na środku pokoju. Były tam dwie kobiety i czterech mężczyzn. Dwóch z nich miało włosy do ramion i brody; pozostali dwaj byli czarnoskórymi, z fryzurami w stylu afro. Wszyscy mieli na sobie dżinsowe ubrania i wojskowe czapki. Jeden z czarnych miał czoło przewiązane jaskrawą przepaską i w szerokim uśmiechu wystawiał na pokaz złoty ząb. Na szyi jednego z białych widniała czerwona szrama. Kobiety miały ciemne włosy i były blade. Wszyscy oni położyli broń – kilka pistoletów, dwie dubeltówki i półautomatycznego browninga – na podłodze w środku koła. Wzięli się za ręce, a Olivia zaintonowała:
– Jesteśmy nową Ameryką – zaczęła, twardo akcentując ostatnią sylabę, delektując się wypowiadanymi słowami. – Czarnymi, brązowymi, czerwonymi, białymi, żółtymi, kobietami, mężczyznami, dziećmi. Wszyscy jesteśmy równi. Powstaliśmy z popiołów starego świata. Jesteśmy Brygadą Feniksa, nosicielami światła nowego społeczeństwa. Występujemy przeciwko świńskim faszystowskim rasistowskim seksualnym archaicznym militarystycznym materialistycznym wartościom naszych ojców i wyznaczamy nowe horyzonty. Dzisiaj mamy Dzień Pierwszy nowego świata. Świat ten wyrwiemy bronią z przegniłego ścierwa zjełczałego społeczeństwa. Przyszłość należy do nas, wyznawców prawdziwej sprawiedliwości. Jesteśmy nową Ameryką!!
Cała grupa powtórzyła chórem:
– Jesteśmy nową Ameryką!
– A przyszłość…?
– To my!
– Dzisiaj mamy…?
– Dzień Pierwszy!
– Kim jesteśmy?
– Brygadą Feniksa!
– Co przynieśliśmy?
– Karabiny i naboje!
– A przyszłość…?
– Należy do nas!
– Śmierć Świniom!
– Śmierć Świniom!
Olivia uniosła wysoko swój pistolet i potrząsając nim nad głową zawołała:
– Tak jest!
– Tak jest!
Po czym nastąpił moment ciszy, grupa wpatrywała się w Olivię trzymającą pistolet w górze. Nagle jedna z kobiet opuściła ręce i wyszeptała przytłumionym głosem: "Przepraszam". Gwałtownie zrobiła krok przez stos broni i rozerwała ludzkie koło po przeciwnej stronie. Jej klapki plaskały o linoleum kiedy przebiegała korytarzem, do łazienki, gdzie zatrzasnęła za sobą drzwi.
Pozostali patrzyli za nią w milczeniu.
Pierwsza odezwała się Olivia:
– Hej, matematyk, lepiej zobacz, co z twoją cizią. – W jej tonie brzmiało szyderstwo.
Jeden z brodaczy wystąpił z koła i pospieszył do korytarza zatrzymując się przed drzwiami łazienki.
– Meg – odezwał się cicho – słyszysz mnie? Co się stało?
Z tyłu grupa rozeszła się. Broń zebrano i położono w bezpieczne miejsce. W kuchni, gdzie przystąpiono do śniadania, rozległ się śmiech. Brodacz usłyszał odgłos wymiotów.
– Meg, co z tobą? – szeptał pod drzwiami.
Nie zauważył, że ktoś za nim stanął, i aż wzdrygnął się na dźwięk głosu.
– Matematyk, może twoja cizia nie jest jeszcze gotowa?
Brodaty gwałtownie odwrócił się, jego głos był piskliwy ze zdenerwowania:
– Mówiłem ci, że będzie w porządku. Już mnie o to pytałaś! Tak samo jej zależy jak i nam wszystkim. Doskonale rozumie, po co tu jesteśmy. Daj wreszcie temu spokój, Tanya!
– Ty sam musisz się oczyścić – kontynuowała Olivia stanowczym, pełnym pogardy głosem. – Musisz wyzbyć się starego burżuazyjnego sposobu myślenia i zastąpić go nieskażonym, rewolucyjnym płomieniem.
– Mówiłem ci, jesteśmy gotowi!
– Myślę, że jesteś słabym ogniwem, matematyk. Jesteś wciąż przepojony swoją przestarzałą edukacją. Wciąż jest w tobie jeszcze trochę studencika bawiącego się w rewolucję.
– Słuchaj, Tanya, ja w nic się nie bawię i chciałbym, żebyś się w końcu ode mnie odczepiła. Jesteśmy tutaj, nie? Nie będę dłużej twoim drogocennym, pieprzonym matematykiem. Zostawiłem to wszystko za sobą. Ty jedyna przypominasz mi o tym. Przerabialiśmy to już parę razy i zaczyna mnie to wkurzać. College to już przeszłość. Skończyłem z tym. Feniks jest taką samą rzeczywistością dla mnie, jak dla ciebie. Ty też nie byłaś rewolucjonistką przez całe pieprzone życie, dobrze o tym wiesz.
– Nie byłam – odparła Olivia spokojnym, łagodnym choć gorzkim głosem. – Kiedyś byłam Świnią. Ale już nie jestem. Oddałam wszystko dla ruchu. Dlatego przyjęłam nowe imię i dlatego mogę umrzeć nawet dzisiaj, i umierałabym szczęśliwa. A ty? Umierałbyś szczęśliwy, matematyk? Z czego ty zrezygnowałeś? Świnie znają Sundiatę i Kwanziego, ich stare więzienne imiona, ale my znamy ich imiona rewolucyjne. I oni są skłonni poświęcić życie. Dotąd przeżywali walki w swoim getcie, ale dzisiaj chcą umrzeć na wojnie. I inni też – Emily i Bill Lewis – sympatyczne, zwyczajne, amerykańskie imiona, prawda? – a dzisiaj są Emmą i Che. Są prawdziwymi żołnierzami. Nikt z nich nie robi tego dla rozrywki. Ale wy dwoje… jesteście jedynymi, o których się martwię.
– Skończ tę przemowę.
– To ty potrafisz tylko gadać. To, co słyszeliśmy od ciebie, to tylko gadanie. O tym, jak to potraktowano cię gazem, aresztowano i pobito. A gdzie twoje blizny, matematyk? No, zobaczymy. Masz teraz szansę zrewanżować się w walce, tylko zastanawiam się, czy rzeczywiście to zrobisz. Bez tego pacyfistycznego gówna, bez milutkiego niedzielnego obywatelskiego nieposłuszeństwa. Na wojnie! Prosili się o nią i będą ją mieli!
– Mam zginąć, żeby pokazać, co jestem wart?
– Jak inni. Zawahał się
– Powiedziałam ci. Jesteśmy do tego gotowi. Zrobimy to, co będziemy musieli.
– No więc zobaczymy, prawda? Przekonamy się niebawem.
Olivia popatrzyła na brodatego mężczyznę. Była prawie tak wysoka jak on i mogła spojrzeć mu prosto w oczy. Zaśmiała się szyderczo. Zanim brodacz zdołał powiedzieć coś jeszcze, obróciła się na pięcie i zniknęła w sypialni w głębi mieszkania. Ten patrzył za nią przez chwilę wściekły na samego siebie.
– Myśli, że występuje na pieprzonej scenie – powiedział do siebie. W myśli dodał: I tak rzeczywiście jest.
Ponownie odwrócił się do drzwi łazienki.
– Meg, co z tobą?
Usłyszał spuszczanie wody w toalecie i po paru sekundach drzwi powoli się otworzyły. Była blada i roztrzęsiona.
– Wybacz, Duncan, zrobiło mi się niedobrze. To chyba nerwy. Ale nie martw się, wszystko będzie jak trzeba. Powiedz mi tylko, co mam robić. – Wzrok zwróciła w głąb korytarza, w kierunku pokoju, w którym przed chwilą zniknęła Olivia. – Wiesz, co o tym myślę. Ale zrobię, co zechcesz.
– Słuchaj, wszyscy jesteśmy zdenerwowani. To naprawdę ważny dzień.
– Nie zawiodę.
– Wszystko będzie dobrze. Słuchaj, więcej w tym gestów niż prawdziwego zdecydowania. I naprawdę nikt nie ma zamiaru dać się zabić. Więc nie denerwuj się tak.
Ale ona wiedziała, że to nie nerwy. Że to życie, pęczniejące w niej, i przez sekundę zastanawiała się, czy to była odpowiednia chwila, by mu o tym powiedzieć. Nie, pomyślała, nie tu, nie teraz. Ale kiedy? Czasu było niewiele.
Megan pogłaskała go po policzku.
– A z tobą wszystko w porządku?
– Jasne, dlaczego pytasz?
– Po prostu tak sobie pomyślałam.
– Dlaczego? Co mogłoby być nie tak? Popatrzyła na niego bez słowa.
– Niech to szlag – wyszeptał ze złością – nie zaczynaj znowu. Już rozmawialiśmy o tym. Mamy to za sobą. Mam już dosyć tych marszów, tych protestów. Do niczego nie doprowadziły. Próbowaliśmy, wciąż próbowaliśmy. Jedyną rzeczą, jaką rządzący tym społeczeństwem rozumieją, jest przemoc w ich własnym stylu. Trzeba uderzyć ich w samo serce. Może to coś zmieni. To jedyna droga. – Zawahał się i dodał: – To jedyny rodzaj symboliki, jaką są zdolni pojąć. Dopiero na to zwrócą uwagę. To jest konieczne.
W pierwszej chwili nic nie odpowiedziała. Potem odezwała się cicho:
– Dobrze, świetnie. Wiara w to, że coś się zmieni, to jedno. Ale nie zaczynaj mówić jak Tanya, bo to nie pasuje do ciebie.
Westchnął zrezygnowany.
– Już to przerabialiśmy. Przytaknęła.
– Cholera, nie teraz. Tylko nie teraz!
Chwycił ją za ramiona, nie ze złością, ale tak zwyczajnie, trzymając na odległość wyciągniętych rąk. Otoczyła go ramionami.
– Nie teraz – wyszeptał. – Jezu, nie powinienem cię tu przyprowadzać. To nie jest dla ciebie. Dobrze wiedziałem.
– To, co jest dla ciebie, jest i dla mnie – odparła, po czym roześmiała się. – O rany, to rzeczywiście brzmi staromodnie. – Wiedziała, że żart pomoże mu się odprężyć. Widziała napięcie w jego oczach. Miała nadzieję, że było spowodowane wątpliwościami. Miała nadzieję, że zdoła go stąd wyciągnąć. Ze zdoła wyciągnąć stąd ich oboje.
Po chwili puścił ją.
– Chodźmy coś zjeść – powiedział normalnym głosem. Pstryknął ją delikatnie w podbródek.
Pokręciła głową.
– Chyba nie mam apetytu. Zawahała się, jak gdyby zastanawiając się. – Zabawne, właśnie poczułam, że mogłabym zjeść konia z kopytami. I z bitą śmietaną.
– Na śniadanie?
– Już dobrze – powiedziała ujmując go za rękę. Jej uśmiech krył jednak niepokój, który krzyczał: "Powiedz mu! Wszystko się teraz zmieniło. Nie jesteśmy już tacy jak przedtem".
Rozpaczliwie próbowała znaleźć właściwe słowa i odpowiednią chwilę.
Olivia Barrow stała w ciasnej garderobie przy sypialni i wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Włosy miała krótko przystrzyżone, co dodawało ostrości jej rysom. Przyglądała się swojej twarzy – prostemu nosowi, wydatnym kościom policzkowym i wysokiemu czołu, które tak często skłaniały jej matkę do uwag, kiedy stawały obok siebie i patrzyły w lustro. Zawsze jej powtarzała, że będzie najładniejszą dziewczyną na każdym przyjęciu towarzyskim. Zaśmiała się do siebie – najwidoczniej nie miała na myśli dzisiejszych spotkań. Przypomniała sobie jak kiedyś, zaraz potem jak dostała się do college'u, agencja dla modelek chciała podpisać z nią kontrakt. Prychnęła z pogardą. Powinnam mieć jakąś bliznę, uznała. Ohydną jaskrawą czerwono-fioletową szramę, biegnącą w poprzek ładnej buzi. Jak kreska na płótnie malarza. Byłoby lepiej, gdybym była bardziej pyzata, bardziej nijaka. Powinnam być przysadzista, mieć strąkowate włosy hippiski, obwisłe piersi i pośladki, powinnam śpiewać mantry o pokoju, miłości i kwiatach i wyglądać tak, jakby w całym świecie interesowało mnie tylko to, gdzie znaleźć kolejną działkę kwasu. Wtedy trudniej byłoby mnie rozpoznać.
Ale jednocześnie świetnie zdawała sobie sprawę z przewagi, jaką jej dawała uroda. Schyliła się dotykając najpierw palców stóp, potem – wciąż zgięta jak scyzoryk – kładąc dłonie płasko na podłodze. Kondycja fizyczna była bardzo ważna.
Jej matka była tancerką. Często przyglądała się jej skokom i piruetom w sali prób. Była zawsze taka silna. Olivia poczuła nagle przypływ złości. Dlaczego matka nie próbowała walczyć?! Dlaczego pozwoliła, aby choroba pozbawiła ją życia? Pamiętała do dzisiaj, w jakim szoku była matka, jak szybko rak odbierał jej siły, jak stawała się coraz mniejsza, wręcz żałosna. Olivia nienawidziła tego wspomnienia. Nienawidziła ostatecznej klęski, tego mamrotania i bredzenia lekarzy. Nienawidziła bezsilności ojca.
Zastanowiła się, co ona wtedy robiła. Przypuszczalnie tkwiła w zatęchłej norze w apartamencie z widokiem na Washington Square, studiowała podręczniki prawa, przygotowywała się do odparcia kolejnego oskarżenia w jakiejś beznadziejnej, z góry przegranej sprawie. Mój ojciec, pomyślała, z tą swoją łagodną uprzejmością, zawsze walczył z wiatrakami. Jeśli sam nie znalazł kogoś podobnego do siebie, ktoś taki zawsze znajdował jego.
W dziwaczny sposób nienawidziła go i kochała zarazem. Zdawała sobie sprawę, jak wiele ją nauczył, jaki wywarło na nią wpływ jego zaangażowanie się w prowadzone sprawy. Uczył ją, że przejście przez życie bez pasji i ideałów oznaczałoby zimną, jałową egzystencję. Wskazywał, że działanie, obowiązek społeczny i protest stanowiły fundament inteligencji. W ich mieszkaniu w Village często rozbrzmiewały pieśni któregoś z ruchów społecznych. Teraz wydawało się jej, że ojciec zawsze budził ją w środku nocy i prowadził z jej pokoju na leżankę stojącą w rogu sypialni rodziców, żeby zrobić miejsce dla kolejnego ważnego gościa, przeważnie z brodą i gitarą, który miał przespać się w jej łóżku. Moje pierwsze poświecenia w imię walki.
Gdy była w trzeciej klasie, kiedy inni streszczali Kłamstwo Charlotty lub Wiatr w wierzbach, ona opowiadała o Joe Hillu i Wobbliesach. Przez głowę przemykały jej wspomnienia z niezliczonych demonstracji, w których brała udział razem z ojcem. Przypomniała sobie jak kiedyś – miała wtedy siedem czy osiem lat – wziął ją do jakiejś obszernej piwnicy w Greenwich Village, pełnej ludzi krzyczących: "Uwolnić ich! Uwolnić ich! Uwolnić ich!" Dopiero później dowiedziała się, że był to wiec w sprawie Juliusa i Ethel Rosenbergów. Pamiętała, jak wielkie wrażenie wywarła na niej siła ich głosów, ich jedność w tym przegrzanym, dusznym pomieszczeniu. Była pewna, że sprawa, za którą opowiadał się także jej ojciec, musi skończyć się sukcesem, i pamiętała, jak płakała, gdy kilka miesięcy później zobaczyła nagłówki w gazetach. Teraz śmiała się z tego w głos. To cały mój ojciec, pomyślała. Był tam na znak poparcia. Poświęcał siebie, swój autorytet, swoje pieniądze dla sprawy, którą uznawał za słuszną. I z jakim skutkiem? Rząd zamordował Rosenbergów. Rząd zawsze gra na nosie i wyśmiewa się z ludzi takich jak mój ojciec.
Ale nie będzie śmiać się ze mnie.
Znowu wyobraziła sobie ojca. Codziennie nosił garnitur – niebieski, brązowy albo szary w prążki. Nazywał go swoim kamuflażem.
– Wyglądaj jak twój wróg – śmiał się.
Zawsze dawał upust swemu poczuciu humoru. Jeśli chodzi o mnie, to cenię poczucie humoru. Ale nienawidzę przegrywać. Jego zasady były zawsze właściwe. Jego poglądy były zawsze słuszne. Jego sprawy były zawsze najważniejsze. A taktyka – ostrożna. Argumentacja prawna trafiająca w sedno. Mowy jasne i sugestywne.
I zawsze przegrywał.
Olivia znowu spojrzała w lustro i wyrzuciła ojca z pamięci.
Dzisiaj pokaże im wszystkim, że siła polega na działaniu. Przez chwilę wyobraziła sobie poranne gazety. Plan podniecał ją. Spojrzała prosto w swoje szaroniebieskie oczy, jakby szukając jakiegoś słabego punktu. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nie było żadnego.
Mnóstwo czasu spędzili na przyglądaniu się, czekaniu, obserwowaniu.
Dokładnie znała drogę, jaką pokonywał opancerzony ambulans. Wiedziała, jaki jest tryb postępowania przy odbiorze pieniędzy i przekazywaniu gotówki do banku. Działo się to zwykle pod koniec pracy, co drugą środę. Kiedy w banku było już pustawo. Przed oczami stanęło jej dwóch strażników. Pamiętała, że nie chciało im się nawet odpinać kabur pistoletów. A w ostatnim tygodniu jeden z nich odłożył swoją broń na bok, kiedy wyciągał worki z pieniędzmi z samochodu. Był gruby i widziała, że sapał, gdy je dźwigał. Obaj wyglądali na znudzonych. I całkowicie spokojnych. Zupełnie nie brali pod uwagę tego, co miała zamiar im zrobić.
Zresztą, czemu mieliby być czujni? W końcu to małe ciche miasteczko otoczone plantacjami winorośli. Nie czuje się tu zgiełku San Francisco, odległego zaledwie o dwie godziny drogi i całe stulecie. O tym, co się dzieje na ulicach dużych miast, wiadomo tu z paru obrazków w wieczornych wiadomościach. Nic, czym warto się przejmować.
Nic – tak było, zanim tu przybyłam.
Plan ma dwa polityczne walory. Po pierwsze, pieniądze, po które sięgali, pochodziły głównie z małej filii zakładów Dow Chemical. Cóż z tego, że tu akurat produkowano nawozy sztuczne dla rolnictwa i że fabryczka nie miała nic wspólnego z innymi dużymi filiami koncernu, produkującymi napalm i chemikalia służące do celów wojskowych. A po drugie, sam napad zdarzy się w małej konserwatywnej społeczności. Grono znużonych, podstarzałych republikańskich zwolenników Eisenhowera dojrzało do zerwania. Policjantami są tu wiejscy chłopcy, których ojcowie musieli oddać swoje farmy bankom za długi. Pokażemy im, że rewolucja może zrodzić się wszędzie.
To było to, co ceniła najbardziej – metoda wstrząsowa.
Ponownie przyjrzała się sobie i uśmiechnęła na myśl o tym, co się miało stać. Uniosła pistolet i wymierzyła w swoje odbicie w lustrze, trwając tak przez kilka sekund. Ciężar broni wyzwolił w niej elektryczny dreszcz i poczuła narastające podniecenie. Trzymając wciąż pistolet przed sobą uniosła swobodną rękę i objęła dłonią pierś.
– Wszyscy wojownicy czynią tak przed walką – pomyślała.
Nie drgnęła nawet, kiedy drzwi za nią się otworzyły. To była Emily Lewis. Olivia nadal trzymała dłoń na piersi patrząc na siebie w lustrze.
– Tanya – odezwała się Emily. – Czy możemy chwilę porozmawiać?
– Chyba już czas na koniec z rozmowami?
– Tak, to prawda. Ale zastanawiam się nad jednym z aspektów naszego planu.
Olivia odwróciła się i otoczyła kobietę ramieniem. Przez moment masowała jej kark, po czym pogłaskała kręcone czarne włosy. Podprowadziła ją do skraju łóżka.
– Słucham.
– Chodzi o sposób ucieczki. Rozumiem, że będą dwie furgonetki i nastąpi zamiana. Ale trochę się boję, że uciekając będziemy musieli przejechać tuż obok banku. Nie wiem, czy zdołamy zachować zimną krew.
– Na tym właśnie polega piękno ucieczki. Ruszymy w jedną stronę, i nagle, zanim te Świnie, które ruszą za nami w pogoń, zorientują się, zmienimy kierunek i przejedziemy tuż obok nich. Masz rację, to wymaga silnych nerwów. Ale my mamy dość siły. Wszystko będzie wspaniale. Zobaczysz.
– Sądzisz, że ona poradzi sobie za kierownicą? A jeśli nas zatrzymają?
– Dlatego właśnie pozwoliłam Duncanowi przyprowadzić ją do brygady. Przede wszystkim, ona zrobi wszystko, co każe jej kochaś. Bez zastrzeżeń. Po drugie, musisz pamiętać, że ona nigdy nie zarobiła nawet jednego pieprzonego mandatu. Świnie nie będą miały śladu w swojej ewidencji. Poza tym, przyjrzyj się jej. Wygląda jak przeciętna skołowana studentka uniwersytetu. Mogłaby najwyżej sprawić trochę kłopotu kilku wystraszonym policjantom, szukającym bandy profesjonalnych rewolucjonistów. I nawet jeśli nas zatrzymają i skontrolują jej nazwisko oraz prawo jazdy, niczego nie znajdą w swoich komputerach. I będą musieli ją puścić. A my, z tyłu, będziemy konać ze śmiechu. Emily wyciągnęła się na łóżku. Uśmiechnęła się.
– W twoich ustach brzmi to tak prosto.
– Bo to jest proste. Kwanzi i Sundiata robili to nieraz. Oni mają zimną krew. I naprawdę znają się na tym.
– Ale kiedyś dali się złapać.
– Bo nie mieli prawdziwej motywacji.
– A teraz mają?
– Teraz mają – odparła Olivia. Przez moment uderzyło ją to, z jaką łatwością skłamała. Kłamała więc dalej: – Kiedyś byli kryminalistami. A teraz są rewolucjonistami. Wiedzą, jak wykorzystać swoją wiedzę dla dobra walki.
Ciemnowłosa kobieta przymknęła oczy.
– Cóż – odezwała się. – Chyba lepiej by było, gdybyśmy na pierwszą akcję wybrali coś łatwiejszego, ale wierzę ci.
– To dobrze. I pomyśl o pieniądzach. Nowa broń. Lepsze kwatery. Nowi członkowie. Brygada Feniksa stanie się rzeczywistością. Staniemy się prawdziwie rewolucyjną organizacją. Zostaniemy zauważeni. Z całą pewnością.
Emily roześmiała się.
– Boże, ale te Świnie się wkurzą.
Olivia ułożyła się obok niej, jej palce powędrowały po szyi kobiety.
– Musisz mi zaufać – powiedziała. – Musisz robić to, co ci mówię. Razem stanowimy armię.
– Będę. Wszyscy będziemy.
Palce Olivii, przesuwając się w dół, rozpinały guziki dżinsowej bluzy kobiety, badały kształt jej piersi. Emily przymknęła oczy.
– Bill jest zazdrosny, kiedy to robimy – powiedziała. Przebiegł ją dreszcz, gdy Olivia dotknęła jej brzucha. Wyciągnęła rękę i przeczesywała palcami jasne włosy Olivii. – Musi się przyzwyczaić do tego, że i ciebie kocham.
– I ja ciebie kocham – odparła Olivia odsuwając zamek jej dżinsów. – Zawsze kochałam i będę kochać. – Nie powiedziała jednak: "Jesteś jedyną, która się dla mnie liczy. Jedyną, na której mi zależy". – Kiedy się to wszystko skończy, odejdziemy stąd i zaczniemy od nowa, pozbędziemy się tych pogmatwanych politycznych pasożytów, które się nas uczepiły. Razem poświęcimy się nowemu światu. To my jesteśmy prawdziwą Brygadą Feniksa. My obie. Razem.
Emily zachichotała.
– Wszyscy są tak podnieceni. Chyba każdy to robi dzisiejszego ranka. Roześmiały się jednocześnie. Potem szybko się rozebrały. Olivia zaczęła się na nią nasuwać, kiedy zauważyła, że drzwi do sypialni lekko uchyliły się. Usłyszała czyjś oddech.
– Wejść – zakomenderowała. Odczekała, póki nie zobaczyła brodatej twarzy męża swojej kochanki. – Możesz sobie popatrzeć – odezwała się do Billa Lewisa obcesowo. – Tylko nie odzywaj się i nie ruszaj. Po prostu patrz. – Brzmiało to jak polecenie, wydane tonem nie podlegającym dyskusji. Głową wskazała mu kąt pokoju. Mężczyzna poczerwieniał, blizna na szyi zapłonęła jak latarnia morska. Zawahał się, po czym skinął głową. Cicho, bez słowa podszedł do wyznaczonego miejsca. Olivia uśmiechnęła się do siebie w przypływie poczucia władzy i wślizgnęła na swoją partnerkę.
Tuż przed południem brygada zebrała się w salonie.
– Świetnie – powiedziała Olivia. – Przećwiczmy nasz plan jeszcze raz. Ważne jest, żeby nie było żadnych wątpliwości co do roli poszczególnych osób. Szybkim ruchem wskazała Emilię. – Co należy do ciebie?
– Wchodzę pierwsza do banku, staję przy kontuarze i wypełniam formularz. Biorę na cel strażnika, kiedy bracia ruszają na opancerzoną furgonetkę.
Olivia obróciła się raptownie i wskazała na czarnoskórych. Odpowiedział Kwanzi:
– To my zaczynamy całą zabawę. Zdejmujemy konwojenta, gdy tylko wejdzie w drzwi. Sundiata od środka, ja z zewnątrz.
– Che?
– Ja zajmuję się kasjerami, upewniam się, że nie włączyli alarmu. Skinęła głową i błyskawicznie zwróciła się do Duncana.
– Ty?
– Siedzę za kierownicą pierwszej furgonetki. Parkuję na rogu River i Sunset, tak by widzieć wejście do banku. Kiedy Kwanzi i Sundiata przystąpią do akcji, podjeżdżam do nich i otwieram tylne drzwi samochodu.
– Co dalej?
– Czekam spokojnie.
– Słusznie. Megan?
Megan wzięła głęboki oddech i próbując powstrzymać drżenie odpowiedziała:
– Siedzę w drugiej furgonetce, zaparkowanej za drogerią, z włączonym silnikiem. Czekam, aż się pokaże wóz Duncana. Ruszam, kiedy wszyscy do niego wsiądą. Powoli w dół Sunset, obok banku.
– Tak jest.
Olivia zawahała się.
– A co się dzieje wewnątrz banku? Kwanzi natychmiast odpowiedział:
– Żadnych strzałów bez potrzeby. A jeśli już, to w sufit. Pamiętajcie, że nic nie daje Świniom takiego popędu jak strzelanina.
Wszyscy kiwnęli głowami.
– Nie chcę stosu trupów.
– Uważam, że broń powinniśmy mieć zabezpieczoną – stwierdził Duncan. – Będziemy wtedy pewni, że nikt nie zrobi błędu. Musimy pamiętać o naszym celu – zabrać pieniądze i wygłosić oświadczenie. Jeśli się wdamy w strzelaninę, to świńska prasa nazwie nas po prostu bandą rabusiów.
Pozostali zgodzili się z nim.
– Brat ma rację – powiedziała Olivia. – Musimy pamiętać po co tu jesteśmy. Żeby nikogo broń nie swędziała.
– A jeśli strażnicy sięgną po broń? – zapytała Emily.
– Nie sięgną – orzekła Olivia. – Są nauczeni, że w razie napadów mają zachowywać się spokojnie. – Roześmiała się. – A poza tym, to przecież nie ich pieniądze. – Na twarzach obecnych pojawiły się uśmiechy. – Zanim zorientują się, że to napad, nas już tam nie będzie.
– Jeszcze jedno – dodał Sundiata. – Nie ruszać szuflad kasjerów. Może, co prawda, być w nich kilka patyków, ale banknoty mogą być specjalnie oznakowane. Lepiej nie być zachłannym. Chodzi nam o pieniądze z furgonetki, bracia i siostry, nie traćmy więc zimnej krwi.
Rozległ się szmer aprobaty.
– Będzie tego ze sto tysięcy.
Ta liczba, wymieniana już wcześniej, nadal robiła wrażenie. Po chwili Olivia przerwała milczenie.
– Jakieś pytania?
– A kto zajmie się obserwacją? – zapytał Duncan.
– Ja – odparła Olivia. – Będę w drzwiach, obserwując ulicę. Mamy na wszystko cztery minuty. Minimalny czas na zareagowanie, w razie gdyby ktoś był na tyle głupi, żeby włączyć alarm, wynosi pięć minut. Mamy więc pół minuty, żeby się zmyć, zanim pojawi się pierwszy wóz policyjny. Zresztą, Świnie rzucą się pewnie prosto do środka, nie rozglądając się na zewnątrz. Tylko pamiętajcie, kiedy powiem: "Idziemy!", to idziemy. Rozumiecie mnie?
– Siostra ma rację – przyznał Kwanzi. – Sundiata i ja wpadliśmy w sklepie monopolowym tylko dlatego, że nie spieszyliśmy się z wyjściem, kiedy jeszcze było można. Niech nikt nie spieprzy roboty, ludzie.
– Jesteśmy armią – zaznaczyła Olivia. – I działamy jak jeden mąż.
– Jasne – odpowiedzieli chórem dwaj czarnoskórzy.
– Pamiętajcie – odezwała się Olivia. – Wycofujemy się w takim samym porządku, w jakim przyszliśmy. Prosto do furgonetki.
Rozległ się nerwowy śmiech.
– No dobrze – Olivia zerknęła na zegarek. – Już niedługo. Ruszamy za godzinę.
Po chwili grupa rozproszyła się. Kwanzi wyciągnął butelkę szkockiej, pociągnął łyk i podał ją Sundiacie.
– Trzymaj.
Sundiata podał ją dalej.
– Żeby podrażnić sobie trochę nerwy. – Obaj popatrzyli po sobie i wybuchnęli śmiechem.
Cholerni zboczeńcy udający mężczyzn, pomyślała Olivia. Czarne więzienne pedały. Wydaje im się, że jestem na tyle głupia, żeby im zaufać. Myślą, że wykorzystają nas dzięki temu całemu pseudorewolucyjnemu bajdurzeniu i nowym afrykańskim imionom. Przejrzałam ich w jednej chwili. Ale oni nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Nie mają pojęcia o moim zapale i że w końcu w nim spłoną.
Megan znalazła Duncana w kuchni. Siedział przy małym tanim stoliku przykrytym ceratą, wpatrując się w pistolet i magazynek z nabojami. Podniósł wzrok, kiedy weszła.
– Właściwie nie sądzę, żebym go potrzebował. Przecież tylko prowadzę i lepiej będzie jak obie ręce będę miał na kierownicy. – Uśmiechał się niewyraźnie, jakby porozumiewawczo, nie potrafił jednak ukryć narastającego niepokoju. – Wiesz, przez cały ubiegły tydzień z przerażeniem wyobrażałem sobie, że postrzelę się w nogę. To dziwne, jak obawa może przekształcić się w taką fantazję, prawda? Widzę siebie przed bankiem, obok furgonetki, z pistoletem w ręku – wszystko idzie jak z płatka. I nagle broń wypala. Wszystko dzieje się jak na zwolnionym filmie. Widzę kulę, jak trafia prosto w moją nogę. Nic mnie nie boli, ale widzę krew i nie mogę już prowadzić samochodu, a oni zostawiają mnie i odjeżdżają. Zrywam się zlany zimnym potem, mamrocząc coś do siebie. – Pokręcił głową. – Dziwaczne, prawda?
– Nie wiem. Ale strasznie się rzucasz i wiercisz we śnie.
– Źle śpię, mówię ci. Cały czas czuję się zmęczony.
Megan westchnęła głęboko i niespokojnie rozejrzała się wokół. Wszyscy rozeszli się gdzieś po domu – wydawało się, że chcą przez parę cennych chwil być sami. Teraz, rozkazała sobie samej, zrób to teraz. Powiedz mu!
– Duncan, czy ty jesteś całkowicie przekonany do tego, co robimy? Zobaczyła, że robi się zły. Skarciła się w duchu. W niewłaściwy sposób rozpoczęła rozmowę.
– Nie, nie, wiem co chcesz powiedzieć – dodała szybko, przywołując się do porządku. – Zgadzam się z tobą jeśli chodzi o zaangażowanie i samą akcję, że trzeba było coś zrobić. Ale pomyśl o nas. Jesteś pewny, że to właściwa droga?
– Nie będę znowu o tym rozmawiał – urwał.
Ależ on jest głupi, pomyślała. Kiedy się tak zachowuje, nienawidzę go równie mocno, jak kocham. Poukłada sobie coś w tym swoim głupim łbie i psuje wszystko, co może się stać. Nie lubi myśleć o kimś poza samym sobą. No dobrze, mamy coś, czego nie brał pod uwagę.
– Świetnie – zaczęła ze złością. – Nie będziemy o tym mówić. Pomówimy o czymś innym, o czymś całkowicie, cholera, innym… – Wzięła głęboki oddech. -…Chyba jestem w ciąży.
Zdumiewający wyraz zaskoczenia, szoku a także błysk radości przebiegł po jego twarzy. Przez moment patrzył na nią, po czym spytał:
– Chyba co?
– Słyszałeś.
– Może powtórzysz to jeszcze raz.
– Wydaje mi się, że jestem w ciąży.
– W ciąży? Dziecko?
– Chryste, Duncan!
– No tak, to…
– No co?
– No… to cudownie. Będziemy mieli dziecko. Sądzę, że teraz powinniśmy się pobrać. Zalegalizować to i tak dalej. O rany! Ale niesamowite! To znaczy, czy jesteś pewna?
– Niecałkowicie. Ale wszystko na to wskazuje. Powinnam pójść do bezpłatnej kliniki i zbadać się, ale jestem prawie pewna.
Popatrzyła na niego i zobaczyła dawnego Duncana. Zachwyconego jak dziecko i zarazem zatroskanego jak mężczyzna. Ujrzała na jego twarzy błysk entuzjazmu, jakiego nie widziała od miesięcy, i to ją podniosło na duchu. Plany na dzisiaj, chociaż na parę sekund, przestały istnieć.
Duncan odchylił się w krześle.
– Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To znaczy, to jest naprawdę coś. Wiesz, na ogół każdy zastanawia się, jak zareaguje na taką wiadomość. Rany! Niesamowite! To tak, jakby wskoczyć do kolejki górskiej w biegu… Jezu, powinniśmy chyba zadzwonić do twojej rodziny. Nie rozmawiałaś z nimi całe miesiące. Ależ będą zaskoczeni…
Patrzyła na niego i widziała wyłącznie tego Duncana, którego kochała, dostrzegała zamęt w jego myślach, wiedziała, kiedy jest zachwycony, zmieszany, dumny. I nagle dojrzała troskę na jego twarzy.
Zawahał się.
– Przepraszam, nie pomyślałem. To znaczy… czy ty chcesz tego dziecka? A może myślałaś, żeby go nie mieć?
– Duncan, na rany Chrystusa.
– No dobrze, przepraszam. Chciałem być tylko pewny. – Znowu zaczął się uśmiechać, niepomny grozy tego co ich w tej chwili otaczało. – No, no. Ale numer! To jest naprawdę…
Zatrzymał się w pół zdania.
Jego wzrok spoczął na broni leżącej przed nim, na stoliku.
– Och, nie – powiedział. – Wreszcie załapałem. – Popatrzył na nią twardo. – Chyba mnie nie nabierasz? To nie temat…
Przerwała mu.
– Duncan! Ty sukinsynu! Myślisz, że kłamałabym w takiej sprawie? Jej wybuch złości uspokoił go.
– Nie, nie, ale to, co mówiłaś, i co mamy zrobić… – Zamilkł. Ramiona mu opadły. – Ale szambo – powiedział. – Cholerne szambo. – Spojrzał na pistolet. Potem na nią. – Co teraz zrobimy?
– To wszystko zmienia – odrzekła z naciskiem.
– Tak. Nie, naprawdę? To znaczy, co to zmienia? Nie możemy się teraz wycofać. Za czym się opowiadamy, do czego się zobowiązaliśmy?
Już chciała mu odpowiedzieć, słowa kipiały w niej, ale stłumiła je gwałtownie, słysząc odgłos kroków pospiesznie zmierzających do kuchni. Z otwartymi ustami, z ręką sięgającą przez stolik do dłoni Duncana, spostrzegła Billa i Emily wchodzących do środka. Che i Emma, pomyślała o nich. Pieprzeni rewolucjoniści.
Co my tutaj robimy? – zapytała Megan siebie samej.
Ale nie miała czasu, by znaleźć odpowiedź.
Emily trzymała wielkokalibrową strzelbę w pozycji "prezentuj broń". Gwałtownym ruchem odciągnęła zamek załadowując nabój. Megan poczuła sopel lodu w żołądku.
– Już czas – powiedziała Emily zimnym, spokojnym głosem. – Czas się zbierać.
– Do biegu, gotowi, start – dodał Bill. – Wokół szyi owinął kolorową chustę, żeby ukryć szramę. – Czas ruszać. Do ataku.
W nagłej, niemal bezdennej rozpaczy Megan patrzyła, jak Duncan wsuwa magazynek z nabojami do pistoletu i podnosi się. Zatknął broń za pasek.
Poczuła gwałtowny zawrót głowy.
A potem oboje, Duncan i Megan, czując się jakby zostali raptownie wyrzuceni przez przypływ morza, wyszli w ślad za Billem i Emily.
Przed zakładami American Pesticide na Sutter Road, niedaleko głównego wejścia, dwaj mężczyźni zaparkowali starą opancerzoną furgonetkę i weszli do środka kierując się do biura księgowego. Jeden z nich był korpulentny, pod sześćdziesiątkę, twarz miał czerwoną z wysiłku. Jego towarzysz był masywny, połowę od niego młodszy. Poruszał się energicznie, naładowany nerwową energią. Zdjął jasnoniebieski kapelusz w stylu policyjnym, przeczesał ręką włosy, po czym nałożył kapelusz z powrotem. Starszy chwycił go w końcu za ramię, żeby zwolnił.
– Przyhamuj trochę, Bobby. Chcę to robić do emerytury, ale jeśli będziesz tak pędził, nie doczekam jej. Padnę martwy na atak serca. I spróbuj potem wyjaśnić to szefom.
– Przepraszam, panie Howard. Już zwalniam.
– Mów mi Fred, Bobby.
– Jasne, panie Howard.
Dalej poszli korytarzem w umiarkowanym tempie. Po chwili starszy z nich odezwał się:
– To chyba twoje pierwsze prawdziwe zadanie. Widzę, że ponoszą cię nerwy.
Młodszy przytaknął.
– Pewnie. Przez ostatnich parę miesięcy pilnowałem w nocy sklepów. Odkąd wróciłem z wojska w kwietniu. Ale to nie była prawdziwa robota, taka jak ta.
– Tak, to prawda. Byłeś za granicą? – Tak.
– Brałeś udział w jakiejś akcji?
– W paru starciach. Ale na ogół robiłem to, co inni – no wie pan, przemykałem się w dżungli nie widząc za dużo, starając nie dać się głupio zabić.
– To dlatego jesteś taki nerwowy…
– Nigdy przedtem nie przewoziłem żadnych pieniędzy. A zwłaszcza cudzych.
Starszy roześmiał się.
– Przyzwyczaisz się, mały, zrośniesz się z tym bagażem. Młodszy nie wydawał się przekonany.
– Wziąłem tę robotę na przeczekanie.
– Złożyłeś podanie do policji?
– Uhum. Zdawałem egzaminy do lokalnej i stanowej. Mój wujek jest policjantem. To całkiem niezłe zajęcie.
– Chwali ci się, mały. Dzisiaj większość młodych nie chce mieć nic wspólnego ze służbą w policji. Zapuszczają sobie włosy i palą trawkę. A być policjantem, to dobra rzecz. Pomaga się ludziom. Robisz to, co należy, wiesz, dla społeczeństwa i w ogóle. Byłem kiedyś gliną.
– O rany, nie wiedziałem.
– Ano tak. W policji wojskowej w Korei, a później dwadzieścia lat w służbie w Parkersville. Tylko ja i trzech innych. Wycofałem się parę lat temu i zacząłem pracować dla Pinkertonów. Za osiem miesięcy będę miał trzy emeryturki – wojsko, policja w Parkersville, no i ta robota. Co miesiąc, jak w zegarku.
– No, no, panie Howard, nieźle. I co ma pan zamiar wtedy robić?
– Kupię sobie małą przyczepę i zabiorę się z żoną na jakiś czas na Florydę. Mam zamiar zająć się wreszcie wędkowaniem.
– Rany, to brzmi fantastycznie.
– Jeszcze jak!
Starszy mężczyzna wskazał drzwi biura.
– To tutaj. Widziałeś kiedyś – zerknął na fakturę – dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset dwadzieścia trzy dolce i trzydzieści siedem centów w jednym miejscu?
– Nie, proszę pana.
– No to właśnie zaczynasz edukację. I nie bądź takim nerwusem, bo to nie jest aż taka suma. W żadnym wypadku. Poczekaj, aż będziesz taszczył milion.
Mrugnął do niego i otworzył drzwi do pokoju księgowego. Weszli do środka. Młoda sekretarka przywitała starszego konwojenta.
– Fred Howard, pięć minut później niż zwykle. Jak się pan ma?
– Świetnie, Marto. A któż to tak pilnuje zegarka?
Roześmiała się i zapytała:
– Co się stało z panem Williamson?
– Rozłożyła go grypa.
– To może przedstawi mnie pan swemu nowemu partnerowi? Starszy mężczyzna zaśmiał się:
– Jasne, Marto! To jest Bobby Miller, Bobby – poznaj Martę Matthews. Młodzi wymienili uścisk dłoni.
Młody mężczyzna wymamrotał niewyraźnie "halo".
– Kiepsko się starasz, powinieneś umówić się z tą śliczną panną na randkę – podchwycił starszy.
Oboje młodzi spłonęli rumieńcem.
– Fred! – wykrzyknęła dziewczyna. – Ty niepoprawny stary tryku. Howard wybuchnął śmiechem.
– Sama nie wiesz, co mówisz. Zwróciła się do młodego mężczyzny.
– Niech pan nie zwraca na niego uwagi. On jest prehistorycznym stworem, który powinien zostać na pastwisku setki lat temu.
Starszy śmiał się głośno, zachwycony tym przekomarzaniem.
– Czy pan będzie się tym teraz stale zajmował? – zapytała młodszego. Skinął głową.
– Chyba tak. Przynajmniej dopóki nie dostanę nowego zajęcia.
– Ma zamiar być prawdziwym policjantem, Marto. I to dobrym.
– To świetnie – uśmiechnęła się. – Naprawdę świetnie. Ja zostaję tutaj. Myślę, że zobaczę pana następnym razem.
Starszy konwojent zagwizdał, zanim któreś z nich zdołało się odezwać. Sekretarka zwróciła się do niego:
– Dobra, Fred, wiesz gdzie są pieniądze. Podpisz tu, ty stary myszołowie, i wynoś się, zanim zamkną bank.
Patrzyła na niego z uśmiechem, gdy bazgrał swoje nazwisko na dokumentach.
Gdy furgonetka zmierzała już w kierunku banku na Sunset Street, starszy strażnik stwierdził:
– Spodobałeś się jej. Masz już dziewczynę?
– Nie. Myśli pan, że naprawdę?
– Bezsprzecznie. Młodszy zaśmiał się.
– Może… Może powinienem spróbować…
– To.naprawdę miła dziewczyna – ciągnął starszy. – Znam ją od lat. Zaczęła jako stenotypistka, a potem pracowała przy inwentaryzacji i dość szybko awansowała na sekretarkę księgowego. Ma głowę na karku.
– Nie tylko – dodał młodszy. Obaj wybuchnęli śmiechem.
Po chwili milczenia starszy zapytał:
– Kiedy byłeś za granicą, bywało gorąco?
– Byłem parę razy w ogniu walki. Wie pan, tam zawsze było ciemno i trzeba było się ostrzeliwać. Nie miałem pojęcia, czy w kogoś trafiam. Wszyscy byliśmy cholernie wystraszeni. – Uśmiechnął się. – Zresztą, nie było aż tak źle. A u pana?
– W Korei było okropnie, jak diabli. Wam przynajmniej nie zamarzały jaja. Ale najstraszniejszą akcją, w jakiej kiedykolwiek brałem udział, była obłąkańcza pogoń za facetami, którzy napadli na sklep monopolowy. Uciekali corvetą, a ja jechałem moim samochodem. Na prostej mogłem ich złapać, ale za każdym razem, kiedy braliśmy zakręt, wrzucali niższy bieg i oddalali się. Na liczniku miałem chyba ze sto dwadzieścia. Do diabła, niemal poczułem ulgę, kiedy obrócili się w miejscu i ja oraz paru chłopaków ze stanowej zaczęliśmy do nich strzelać. Kule stukały dokoła, ale w końcu dobrałem się do nich i opanowałem sytuację.
Bobby pokiwał głową i obaj roześmieli się.
– Człowiek tam szybko dorośleje – roześmiał się Howard. Wyhamował przed frontem banku.
– Idziemy, tylko wezmę spluwę.
– Jeśli pan nie miałby nic przeciwko temu, panie Howard, to ja bym wolał trzymać broń.
– Coś nie tak?
– Po prostu nigdy nie miałem w ręku takich pieniędzy i ponoszą mnie nerwy. Pewniej bym się czuł z bronią.
– Żaden problem. Ale następnym razem, mały, ty będziesz targał te worki, nie ja. – Starszy zaśmiał się.
Młodszy skinął głową, uśmiechnął się i załadował magazynek. Potem odpiął pasek kabury od rewolweru.
– Na ogół nie bawię się w te ceregiele – powiedział starszy. – Wszystko, co mamy zrobić, to wyładować worki, umieścić je na wózku, zawieźć do skarbca, podpisać papiery i już nas nie ma.
– Ale na kursie przygotowawczym, panie Howard, na procedurę kładli duży nacisk.
– Wiesz co, mały? Tym razem zrobimy dokładnie tak, jak to mówią w książkach. Zobaczysz, że to kaszka z mlekiem. No, dobra. Strażnikiem w banku jest Ted Andrews. Były gliniarz z Frisco, który dostał w nogę kilkanaście lat temu. Nie wiem, czy masz coś przeciwko czarnym, ale to porządny facet, więc zachowuj się uprzejmie.
– Tak jest.
– Namów go, żeby ci kiedyś opowiedział parę historyjek. Może cię sporo nauczyć jak być policjantem. Jak to naprawdę jest.
– Tak jest.
Starszy konwojent odpiął pasek od kabury pistoletu.
– W porządku. – Uśmiechnął się. – Zgodnie z przepisami.
Przez chwilę badawczo lustrował ulicę przez przednią szybę, potem poprawił zewnętrzne lusterko, żeby lepiej widzieć, co się dzieje za furgonetką.
– Lewa strona czysta.
– Prawa strona czysta.
– Wychodzę. Ty mnie ubezpieczasz.
– Tak jest.
Starszy mężczyzna wysiadł i przeszedł na drugą stronę samochodu.
– W porządku, ubezpieczam cię.
– Wychodzę.
Młodszy wysiadł, trzymając broń w pogotowiu.
– Idę na tył – oznajmił starszy.
– Jesteś bezpieczny. Widzę strażnika, jak do nas idzie.
– Drzwi otwarte. Wyjmuję pieniądze. Są już na wózku.
– Ubezpieczam. Możemy iść.
– Okay, synu. Idziemy.
Starszy mężczyzna, z rewolwerem w jednej ręce, drugą pchając wózek z trzema torbami z pieniędzmi, wszedł w drzwi banku. Rozejrzał się i już zaczął kiwać na zaprzyjaźnionego z nim strażnika, kiedy zobaczył, że znajdujący się w środku, niewysoki, czarnoskóry mężczyzna wyraźnie zmierza w jego kierunku. Nie zdążył nawet pomyśleć i zastanowić się, tylko krzyknął instynktownie:
– Chyba mamy kłopoty!
Młodszy konwojent szybko się odwrócił i spostrzegł, jak drugi czarny wyłania się zza rogu i zatrzymuje jakieś sześć metrów przed nim, sięgając po coś w zanadrze.
Czyżby naprawdę to się stało? – przemknęło mu przez myśl. Ale z gardła wyrwało mu się:
– Uwaga! Wy tam! Stać!
Czarny na ulicy zlekceważył rozkaz. Wyciągnął spod płaszcza przeciwdeszczowego rewolwer i wycelował prosto w strażnika. To niemożliwe, pomyślał ochroniarz. A potem wrzasnął:
– Broń!
W tym samym momencie powietrze rozdarł grzmot wystrzału. On także wypalił, chowając się jednocześnie za furgonetkę. Ale nie był dość szybki i błyskawica z rewolweru Kwanziego poraziła go w udo. Krzyknął:
– Trafił mnie! Trafił! Lekarza! Lekarza! O Boże! Panie Howard! Pomocy! Lekarza!
Starszy konwojent nie odwracał się jednak, próbując za wszelką cenę wepchnąć wózek do środka. Kiedy zobaczył pistolet w ręku czarnego mężczyzny zachodzącego go od przodu, wyciągnął swój. Ale kula trafiła go, zanim usłyszał odgłos strzału. Poczuł jakby potężna pięść uderzyła go w pierś i runął do tyłu roztrzaskując szkło w drzwiach wejściowych. Mgliście dotarło do niego, że musiało stać się z nim coś strasznego. Zdziwił się, że prawie nie może oddychać. Nie rozumiał, skąd się wzięła krew jaką przesiąkała na piersi jego koszula.
Sundiata, celując teraz w kasjerów, próbował zlokalizować strażników bankowych. Wokół panował hałas i panika.
W rogu banku Emily wyciągała spod płaszcza pistolet. Zawadziła o kieszeń, niemal wypuszczając go z ręki. Zaczęła krzyczeć:
– Stać! Stać! Nie ruszać się! – I ona rozglądała się za strażnikami.
Bill, wymachując pistoletem w kierunku urzędników, również wrzeszczał:
– Nie ruszać się! Nie ruszać się!
Jednak nikt nie słuchał ich rozkazów. Ludzie rozbiegali się we wszystkie strony, chowali się za stoły, krzesła, za cokolwiek. Niektórzy wciskali się w kąty. Mały oddział banku wypełnił się hałasem paniki.
Strażnik w banku w pierwszej chwili skrył się za jakimś biurkiem. Wyciągnął broń i – biorąc głęboki oddech – powoli wyprostował się trzymając oburącz pistolet. Z odległości trzech metrów oddał cztery strzały do Sundiaty, który okręcił się jak zabawka i osunął na ziemię,
Wtedy podniósł się krzyk przerażenia, w który nagle włączył się ogłuszający dźwięk alarmu. Znajdujący się w środku członkowie brygady poczuli zamęt w głowach, że ich plany idą na marne.
Emily, z otwartymi ustami, wpatrywała się w ciało Sundiaty, które upadło jej wprost pod nogi, świadoma, że to ona miała wyłączyć strażnika. Odwróciła się w stronę jego kryjówki i wystrzeliła z pistoletu. Pocisk przebił szybę w oknie nad biurkiem, za którym przykucnął strażnik. Ten oddał w jej stronę dwa ostatnie strzały, po czym znowu schował się, desperacko próbując załadować broń. Musiał wyciągnąć zapasowy magazynek z pasa. Dotąd sądził, że nosi je głównie dla ozdoby. Palce mu drżały. Uniósł głowę, słysząc jakiś odgłos parę metrów obok. Wysoka, atrakcyjna kobieta celowała w niego z czterdziestkipiątki. Była śmiertelnie blada.
– Świnia – powiedziała i wypaliła.
Kula trafiła w biurko tuż obok głowy strażnika. Drzazgi powbijały mu się w twarz. Odrzuciło go do tym. Był ogłuszony. Olivia wyrzuciła z siebie przekleństwo, ponownie wycelowała i nacisnęła spust.
Ale broń się zacięła.
Szarpała spust jak opętana, mamrocząc coś do siebie.
Strażnik wcisnął wreszcie magazynek do rewolweru, zatrzasnął bębenek i wycelował prosto w bezbronną Olivię. Mierzył dokładnie, przez moment jakby zaskoczony, że sam jeszcze żyje, że ma szansę, że może się bronić.
Nie widział jednak, jak po przeciwnej stronie westybulu Emily podnosi broń i – bez celowania – strzela po raz drugi. Strzał dosięgnął strażnika i w jednej chwili odrzucił na bok przez biurko skręcone zwłoki.
Olivia odrzuciła własną broń i chwyciła pistolet strażnika. Odwróciła się do Emily, w jej głowie pozostała jedna tylko myśl: Nie tak, to nie miało być tak.
Po przeciwnej stronie ulicy przerażony Duncan bił się z myślami. Widział, jak Kwanzi wyskoczył zza rogu, zgodnie z planem, i tak jak było postanowione, zapuścił silnik. Nie ujechał jednak nawet kilkunastu metrów, kiedy usłyszał, jak pierwszy wystrzał przeciął spokojny nastrój upalnego popołudnia.
Zahamował z piskiem opon, widząc jak młody konwojent strzela i daje nurka za furgonetkę. Nie widział, co się dzieje wewnątrz banku; hałas na ulicy nagle nasilił się, co go jeszcze bardziej zdezorientowało.
Odwrócił się i zobaczył, jak strzał cisnął Kwanziego na ścianę budynku. Kwanzi osunął się po murze koloru piasku zostawiając szeroką smugę krwi.
Duncan próbował wydać z siebie głos – bezskutecznie.
Odwrócił wzrok i zobaczył, że szyba w oknie banku rozpryskuje się na drobne kawałki. Z wnętrza dochodził huk wystrzałów. Duncan był zdruzgotany.
Wyrwał broń zza pasa, niepomny postanowień, rozkazów i ustalonych zadań. Otworzył drzwi busa, chcąc wydostać się z pojazdu, gdy w banku zaczął wyć alarm.
Zawahał się, jakby przeraźliwy dźwięk osadził go w miejscu.
A potem dotarł do niego z oddali odgłos? który stawał się coraz głośniejszy i coraz bliższy.
O Boże! Syreny policyjne.
Jadą tu!
Pomyślał o Olivii i reszcie towarzyszy znajdujących się w banku, wyobrażając sobie, że kule rozrywają ich ciała. Pomyślał o Megan, czekającej kilka przecznic dalej. Jest sama, pomyślał. Zupełnie sama.
Zatrzymał się w drzwiach samochodu, wciąż trzymając broń w ręce, opartej na kierownicy.
Nie miał pojęcia, co robić.
Olivia krzyczała histerycznie:
– Idziemy! Uciekać! Wszystko skończone!
Słysząc zbliżające się syreny jednym susem znalazła się przy Emily, która stała jak wryta, ze wzrokiem wbitym w ciało strażnika. Olivia chwyciła ją za ramię.
– Uciekamy – powiedziała. – Natychmiast.
– Gdzie Bill?
Olivia nie miała pojęcia.
– Już idzie! Chodźmy! Szybko!
– Co się stało? Nie rozumiem…
– Nie ma nic do rozumienia – odparła Olivia. – Wszystko skończone. Parę metrów ciągnęła ją za sobą w kierunku wyjścia, dopóki u Emily nie zadziałał instynkt samozachowawczy i nie zaczęła biec sama obok niej. Obie słyszały, że wozy policyjne są coraz bliżej.
W momencie gdy pokonały pierwszą parę drzwi, wzrok Emily padł na ciało starszego strażnika. Zatrzymała się raptownie.
– Mój Boże!
Olivia uderzyła ją w twarz.
– Nie zatrzymuj się! Ruszaj! – krzyknęła, znów chwytając ją za ramię. – Musimy się stąd wydostać! Szybko! Ruszaj się!
Mocno pchnęła ją na ulicę. Emily upadła na chodnik i wtedy zobaczyła ciało Kwanziego.
– Nie – wyjęczała. – Nie on…
– Dosyć! – krzyknęła Olivia. – Nie zwracaj na niego uwagi! Ratuj się! Bez większego wysiłku postawiła Emily na nogi. Czuła, jak każdy mięsień jej ciała się napina, jakby całą ją ściskało od środka. Muszę nas uratować, pomyślała. Będziemy mogły zacząć od nowa.
– No chodź już, trzeba się wynosić. Wszystko będzie dobrze. Pociągnęła Emily na ulicę. Bus Duncana stał półtorej przecznicy dalej. On sam tkwił w drzwiach samochodu. Przez moment ich spojrzenia się spotkały. No i gdzie ty jesteś? I co robisz? Miałeś być tutaj! Olivia krzyczała w duchu. Ruszaj, Duncan! Ratuj nas!
Zaczęła na niego machać, ale Emily potknęła się, Olivia upadła podpierając się rękami.
Znowu popatrzyła na Duncana. Tutaj! – krzyczała w myślach.
Parszywiec bez charakteru! Tchórz! Ogarniała ją wściekłość.
Znów pomogła Emily wstać i powiedziała:
– Musimy biec. Dalej, damy radę. To niedaleko.
Olivia zaczęła holować Emily w stronę Duncana, kiedy pierwszy samochód policyjny wyskoczył z piskiem opon zza rogu stając raptownie kilkanaście metrów za nimi. Olivia podniosła broń, którą zabrała martwemu strażnikowi, i strzeliła do policjanta przeskakującego z samochodu za jakąś osłonę. W tym momencie pojawił się drugi samochód, tym razem blokując jej drogę do Duncana i busa. Nadjechało trzecie auto i czwarte. Odwróciła się w stronę banku, wciąż nie puszczając ramienia Emily.
– Pośpiesz się! – krzyczała do swojej kochanki. – Jeśli uda nam się dostać do środka, weźmiemy zakładników!
Dopiero w tym momencie zauważyła rannego młodego konwojenta z furgonetki, który przeczołgał się dookoła maski wozu, pozostawiając za sobą brudny ślad krwi. Wypaliła mu prosto w twarz, ale ten uchylił się i pocisk trafił w reflektor, roztrzaskując szkło. Teraz on miał je na muszce.
– Nie! – krzyknęła Olivia.
Emily odwróciła się i podniosła broń.
– Nie! – znów krzyknęła Olivia. Młodszy strażnik nacisnął spust.
– Nie – powiedziała po raz trzeci. Strzał wyrwał Emily z jej ramion.
Olivia, nagle sama, wydając głośny jęk rozpaczy, próbowała chwycić kochankę, przytrzymać ją przed impetem tej siły, która ją odrzuciła do tyłu.
Odwróciła się i spojrzała na jezdnię. Emily, z trudem łapiąc powietrze, leżała na wznak. Zamiast klatki piersiowej miała teraz krwawą miazgę strzaskanych kości i porozrywanych wnętrzności. Patrzyła na Olivię zagadkowo, jakby w nadziei, że odpowie jej w tajemnicy na pytanie, na które tak naprawdę nie ma odpowiedzi.
A potem umarła.
Krzycząc: "nie! nie! nie!" Olivia osunęła się na kolana obok niej. Upuściła rewolwer i objęła ramionami głowę Emily.
– Nie! – z głową odrzuconą do tyłu krzyczała jak zwierzę doprowadzone do rozpaczy. Nagle zalała ją fala wściekłości i pierwszą konkretną myślą, jaka przeniknęła jej umysł w ciągu tego czasu, który wydawał jej się godzinami, było: "zabić ich! zabić ich wszystkich!"
Sięgnęła po broń.
Wtedy usłyszała czyjś głos:
– Nie rób tego!
Odwróciła się, a wzrok jej napotykał ciemną lufę rewolweru, trzymanego przez policjanta.
Z gardłowym krzykiem pochyliła się nad zmasakrowanym ciałem Emily. Znów uniosła głowę, próbując dostrzec Duncana, żeby przekląć go, ale jej wzrok nie mógł przebić się przez zwarty krąg otaczających ją policjantów. Przymknęła więc powieki i poddała się ciemności, agonii, rozpaczy i pierwszym ukłuciom nieokiełznanej nienawiści, jaka rosła w jej sercu.
Duncan widział wszystko…
Wysunął się z busa i schował pistolet pod koszulą.
Ze wszystkich sił hamował się, aby nie rzucić się do ucieczki.
Idź spokojnie. Nikt cię nie widział. Idź. Nikt o tobie nie wie. Powoli, cholera. Powoli!
Ruszył ulicą w przeciwnym kierunku, dotarł do przecznicy, skręcił w nią i przyspieszył. Kiedy znalazł się między budynkami, wydłużył krok. Oddychał przez otwarte usta, głośno, coraz głośniej, narastało w nim przerażenie. Serce mu łomotało. Wreszcie zaczął biec alejką, najszybciej jak potrafił, spodziewając się, że w każdej sekundzie może usłyszeć ryk samochodu policyjnego zatrzymującego się tuż za jego plecami.
Bill Lewis również obserwował ze względnie bezpiecznego wnętrza banku to, co się działo dookoła.
Widział, jak Olivia wyciągnęła Emily na ulicę.
Nie mamy pieniędzy, pomyślał. Nic nie mamy.
Popatrzył dookoła na kasjerów i personel banku. Ludzie rozpierzchli się w przerażeniu, jedni z rękoma w górze, inni kryjąc się przed kulami.
Co się mogło stać? – zastanawiał się przez chwilę.
Wszystko było nie tak.
Zrobił trzy kroki w stronę wyjścia, kiedy zobaczył samochód policyjny gwałtownie hamujący na środku jezdni.
Nie, pomyślał, nie tędy.
Wycofał się, dalej od strzelaniny na ulicy.
Muszę się stąd wydostać! Muszę!
Odwrócił się i chwycił za ramię jedną z kasjerek, pakując jej lufę pistoletu pod brodę. W tym momencie uprzytomnił sobie, że nie brał udziału w strzelaninie. Co to jednak za różnica?
– Pieniądze! – wrzasnął.
Nie poznał własnego głosu, ze zdziwieniem uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu nie siedzi z założonymi rękami i nie czeka na to co się zdarzy. Pozwolił, żeby zadziałał w nim instynkt pobudzony przypływem adrenaliny. Puścił ramię kasjerki i zaczął garściami wpychać pieniądze za koszulę.
– Wychodzimy! – krzyknął do niej. – Tylnymi drzwiami! Prowadź do tylnych drzwi!
Kiedy wskazała drogę, pociągnął ją na zaplecze.
Zobaczył drzwi z zaporą przeciwpożarową i napisem: WYJŚCIE AWARYJNE.
Tak, na pewno mamy sytuację awaryjną, pomyślał. Otworzył je jednym pchnięciem, uruchamiając jednocześnie kolejny alarm, który wzmógł panujący hałas. Odepchnął kasjerkę i pognał aleją znajdującą się na tyłach banku. Od frontu budynku wciąż słychać było strzały.
Mknął przed siebie, pragnąc tylko jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.
Wtedy sobie uświadomił, że prawdopodobnie wszyscy są martwi.
Pomyślał o swojej żonie i o Olivii, co na chwilę prawie osadziło go w miejscu. Poczuł, że się dusi. Ciężko zaczerpnął powietrza, jak gdyby w ten sposób mógł odzyskać rozsądek i zmienić całą sytuację. Ale uspokoił się. Stwierdził, że aleja jest pusta. Za dużo tu zamieszania, pomyślał, uda ci się. Uciekniesz!
– Tylko biegnij – rzekł do siebie. – Biegnij. Biegnij!
Megan słuchała odgłosu syren, łzy spływały jej po policzkach. Chwilę przedtem doleciał ją odległy hałas strzelaniny, który wydał jej się zrazu dziwaczny i obcy. Dopiero po paru sekundach dotarło do niej, co on naprawdę oznacza. Zalała ją fala rozpaczy.
Wiedziałam. Wiedziałam. Wiedziałam.
Wszystko się skończyło, zanim dana nam była szansa, by cokolwiek rozpocząć.
Dlaczego mu pozwoliłam? Dlaczego?
Nie była w stanie opanować szlochu.
Nie żyje. Wiem, ze nie żyje.
Kurczowo objęła się ramionami i siedząc na miejscu dla kierowcy kiwała się w przód i w tył, czując, że za chwilę umrze. Chcę do domu, szlochała. Och, moje biedne maleństwo, wybacz mi. Pozbawiłam cię ojca, zanim jeszcze go poznałeś. Boże mój, co ja zrobiłam…
Nagle chwyciły ją mdłości, pchnęła drzwi i wydostała się z wozu. Oparła się o ścianę budynku, próbując się opanować.
Po chwili wyprostowała się, lecz łzy wciąż płynęły jej po twarzy. Wybacz, dziecinko. Zrobiłam tyle głupstw, ale wydostanę cię stąd. Nie pozwolę, żebyś się urodziła w więzienną celi. Jedziemy do domu i obiecuję ci, że zrobię wszystko, byś była szczęśliwa. Przysięgam. Słyszysz mnie?
Odwróciła się i spojrzała na busa. Wciąż jeszcze miała na rękach cienkie, gumowe rękawiczki. Olivia kazała je włożyć wszystkim, żeby nie zostawili odcisków palców. Zdjęła je, wrzuciła do stojącego obok kontenera na śmieci i od razu poczuła się lepiej.
Znowu spojrzała na wóz zastanawiając się, co może świadczyć, że ma on jakiś związek z brygadą. Został wypożyczony – w przeciwieństwie do drugiego, który ukradli. To był pomysł Olivii – żeby ze skradzionego skorzystać tylko w pierwszej chwili, tuż po napadzie, a potem porzucić go i przesiąść się do drugiego, całkiem czystego, posiadającego kartę rejestracyjną i dowód wypożyczenia go z agenq'i w Sacramento. Należało go tam zwrócić za trzy dni.
Śmiało mogę nim stąd odjechać, uznała.
Musiała się jednak zmusić, żeby wsiąść do wozu. Tak jakby wypełniony był wonią spisku i członków brygady, którzy – była pewna – leżą martwi zaledwie kilka przecznic stąd.
Megan zapuściła silnik, otarła łzy rękawem. Włączyła bieg i powoli ruszyła. Dojechała do rogu, uważnie rozejrzała się w obie strony, po czym ostrożnie włączyła się do ruchu. W oddali wciąż było słychać wycie syren, lecz na ulicy przed nią ruch odbywał się normalnie, zupełnie jakby w pobliżu nic szczególnego się nie działo. Ruszyła przed siebie czując się jakby była niewidzialna. Jestem po prostu jakąś osobą w samochodzie. Nie różnię się niczym od innych. Tak jak, na przykład, ta starsza pani w sedanie obok, albo ten biznesmen w cadillacu przede mną. Jej wzrok padł na kilkoro długowłosych nastolatków w wymalowanym kempingowym volkswagenie. Równie dobrze mogłabym być członkiem tej grupy, a któreś z nich mogłoby być na moim miejscu. Czuła się tak, jakby otoczył ją przezroczysty pancerz, jakby znajdowała się w niezniszczalnej bańce, w której była całkowicie bezpieczna.
– Uda nam się – powiedziała na głos.
Zatrzymała się na czerwonym świetle. I wtedy go zobaczyła. Pojawił się miedzy dwoma budynkami, ni to biegnąc, ni to idąc.
– Duncan! – wyszeptała.
Nie myślała o ryzyku; widziała tylko człowieka, którego kochała, ojca jej dziecka. Wyskoczyła z samochodu machając do niego. Nie zważała na to, czy biegnie za nim policjant, albo czy ona sama stanowi dla niego jakieś zagrożenie.
Zauważyła, że w momencie gdy ją dostrzegł, zmienił się wyraz jego twarzy. Widziała błysk nadziei.
Światła się zmieniły, więc szybko wskoczyła za kierownicę. Minęła skrzyżowanie i zatrzymała się. W mgnieniu oka był przy samochodzie, wdrapywał się na siedzenie obok niej.
– Gdzie inni? – zapytała.
– Jedź, błagam. Chyba wszyscy nie żyją. Albo ich złapali. Jedź. Włączyła się w ruch uliczny i po kilku sekundach ujrzała przed sobą drogę wyjazdową z miasta.
– Co się stało? – spytała, kiedy wjechali na czteropasmową autostradę. Nie patrzyła na znaki drogowe; nie robiło to żadnej różnicy; i tak wiedziała, gdzie mają jechać.
– Wszystko szło źle. Od samego początku. Mówiła, że strażnicy odrzucą broń, a nie zrobili tego. Zaczęli strzelać, włączył się alarm i wszystko potoczyło się cholernie szybko, tak że w ogóle nie wiedziałem co robić.
Sięgnął pod koszulę i wyciągnął swój pistolet kaliber 45.
– Powinienem im pomóc. Powinienem. Megan uciszyła go łagodnie.
– Wszystko w porządku – powiedziała. – Nie mogłeś nic zrobić. Powinniśmy wiedzieć. To wszystko. Powinniśmy wiedzieć.
Nie musiała go przekonywać, tłumaczyć mu, żeby zaczął myśleć o nowym życiu, które zaczęło się w jej łonie. Wiedziała, że zdaje sobie sprawę z tego tak samo dobrze jak ona, nawet jeśli dotąd nie wyraził tego słowami. Kątem oka dostrzegła, że odchylił się do tyłu i przymknął powieki.
– Prawdopodobnie w końcu nas złapią. Nic wtedy nie rób. Tylko to, co ci powiedzą. Poddamy się gładko i bez oporów. Będzie dużo bezpieczniej. Powiem, że nie miałaś z tym nic wspólnego, i uwierzą mi. Twój ojciec załatwi dobrego adwokata i nic się nie stanie ani tobie, ani dziecku. Nie chcę, żeby coś ci się stało… – Zaśmiał się, śmiechem bez radości, gorzkim, pełnym rozpaczy. – I ja chyba też nie chcę umierać. – Zamilkł. – Mogłem ich uratować. Nie zrobiłem tego, co powinienem. Zostawiłem ich. Stchórzyłem.
Megan odparła ze złością:
– Byli przegrani od samego początku. A my daliśmy się ponieść jakiejś obłąkanej idei. Opętani przez tę sukę Tanyę. Zrobiłeś to, co jest dobre dla mnie i dla dziecka. Uciekłeś stamtąd.
– Rzeczywiście? Nie sądzę, żebym zrobił coś dobrego dla kogokolwiek. Znowu przymknął powieki, czuł tylko rozpacz.
Po chwili otworzył oczy, rozejrzał się, jakby dopiero teraz zrozumiał, gdzie się znajduje.
– Właściwie dokąd jedziemy? – zapytał.
– Do domu – odpowiedziała. Skinął głową potakująco.
To napełniło ją siłą, jakiej się nie spodziewała. Z całym przekonaniem zwróciła swoje myśli do nie narodzonego dziecka: Nie martw się, maleństwo. Wszystko będzie dobrze. Jedziemy do domu.
Megan zacisnęła zęby i dała się ponieść ogarniającej ją determinacji.
W milczeniu jechali na wschód, a gęstniejąca ciemność coraz szczelniej zakrywała ich przed światem.