KWIECIEŃ

Równowaga wewnętrzna

2 kwietnia, niedziela

57 kg Jedn. alkoholu O (wspaniale), papierosy O, kalorie 2250. Czytałam w jakimś artykule, że Kathleen Tynan, śp. żona śp. Kennetha [6], odznaczała się równowagą wewnętrzną i pisała listy, siedząc w nieskazitelnym stroju przy małym stoliku na środku salonu i sącząc schłodzone białe wino. Gdyby Kathleen Tynan spóźniała się z recenzją dla Perpetuy, nie leżałaby przerażona i kompletnie ubrana pod kołdrą, paląc papierosa za papierosem, żłopiąc zimną sake z kufla i robiąc sobie makijaż (histeryczna czynność zastępcza). Kathleen Tynan nigdy by nie pozwoliła, żeby Daniel Cleaver z nią sypiał, ilekroć ma na to ochotę, ale nie był jej facetem. Ani nie przesadzałaby z piciem i potem chorowała. Chciałabym być taka jak Kathleen Tynan (tylko, oczywiście, żywa). Dlatego też ostatnio, gdy zaczynam tracić kontrolę nad sytuacją, powtarzam zwrot: „równowaga wewnętrzna” i wyobrażam sobie, że siedzę w białej lnianej sukni przy stoliku ozdobionym kwiatami. Równowaga wewnętrzna. Nie palę od sześciu dni. Odnoszę się do Daniela godnie i wyniośle i nie koresponduję, nie flirtuję ani nie sypiam z nim od trzech tygodni. W zeszłym tygodniu wypiłam tylko trzy jednostki alkoholu, co było niechętnym ustępstwem na rzecz Toma, który narzekał, że spędzanie wieczoru z nową, wolną od nałogów mną przypomina pójście na kolację ze ślimakiem, przegrzebkiem albo innym flakowatym morskim stworzeniem. Moje ciało jest świątynią. Zastanawiam się, czy mogę już iść spać. O nie, dopiero 8.30. Równowaga wewnętrzna. Ooch! Telefon.

9 wieczorem.

Dzwonił mój ojciec, mówiący dziwnym, urywanym głosem, jakby był kosmitą.

– Bridget. Włącz telewizor. Na BBC1.

Zmieniłam kanał i aż mną rzuciło z przerażenia. Była to zapowiedź programu Annę i Nicka i na kanapie między nimi, znieruchomiała w romboidalnej stop-klatce, siedziała moja matka, wytapirowana i wymalowana jak jakaś cholerna Oprah Winfrey.

– Nick – odezwała się uprzejmie Annę.

– Zapowiadamy nasz nowy wiosenny cykl – powiedział Nick. – Ponownie wolna: problem, przed którym staje coraz więcej kobiet. Anne.

– I przedstawiamy naszą nową prezenterkę, Pam Jones – dodała Annę – która sama jest ponownie wolna i debiutuje w telewizji.

Kiedy Anne mówiła, romb z moją matką został odmrożony, świsnął na pierwszy plan, zasłaniając Annę i Nicka, i okazało się, że mama podtyka mikrofon pod nos jakiejś myszowatej kobiecie.

– Czy miewasz myśli samobójcze? – ryknęła mama.

– Tak – odparła myszowata i wybuchnęła płaczem, a wtedy obraz znów znieruchomiał, skurczył się i śmignął w róg ekranu, aby odsłonić Annę i Nicka, siedzących na kanapie z grobowymi minami, Tata był zdruzgotany. Mama nie powiedziała mu o pracy w telewizji. Wygląda na to, że tata stosuje mechanizm zaprzeczania i wmówił sobie, że mama przeżywa zwyczajny kryzys wieku starczego i już zrozumiała, że popełniła błąd, ale za bardzo się wstydzi, żeby do niego wrócić. Jestem jak najbardziej za zaprzeczaniem. Możesz sobie wmówić dowolny scenariusz i być szczęśliwy jak fretka – pod warunkiem, że twoja eks-partnerka nie pojawi się nagle na ekranie telewizora, budując nową karierę na porzuceniu roli twojej żony. Próbowałam pocieszyć tatę, że to nie znaczy, że nie ma już nadziei, i że mama może planować powrót do niego jako chwytliwe zakończenie cyklu, ale mi nie uwierzył. Biedaczek. Chyba nic nie wie o Juliu i facecie z urzędu skarbowego. Spytałam, czy chce, żebym przyjechała na weekend: moglibyśmy pójść w sobotę na jakąś miłą kolacyjkę i może wybrać się w niedzielę na spacer, ale powiedział, że da sobie radę. Urna i Geoffrey Alconbury urządzają w sobotę staroangielską kolację dla Lifeboatu.

4 kwietnia, wtorek

Postanowiłam zaradzić ciągłym spóźnieniom do pracy i rośnięciu pocztowej piramidy z ponagleniami z banku itp. Rozpocznę program samodoskonalenia od analizy czasowo-ruchowej.

7.00.

Ważę się.

7.03.

Wracam do łóżka przygnębiona wagą. Stan psychiczny zły. Dalsze spanie niemożliwe, wstanie też. Myślę o Danielu.

7.30.

Głód wygania mnie z łóżka. Robię kawę, zastanawiam się nad grejpfrutem. Rozmrażam czekoladowego croissanta.

7.35-7.50.

Wyglądam przez okno.

7.55.

Otwieram szafę. Gapię się na ciuchy.

8.00.

Wybieram bluzkę. Próbuję znaleźć czarną spódnicę mini z lycry. Wyciągam ciuchy z dna szafy. Przetrząsam szuflady i zaglądam za krzesło w sypialni. Przetrząsam kosz z rzeczami do prasowania. Przetrząsam kosz z rzeczami do prania. Spódnica zniknęła. Dla odprężenia zapalam papierosa.

8.20.

Masaż skóry na sucho (walka z cellulitis), kąpiel i mycie głowy.

8.35.

Zaczynam wybierać bieliznę. Na skutek kryzysu pralniczego do dyspozycji wyłącznie wielkie białe majtasy z bawełny. Zbyt nieestetyczne, nawet do pracy (złe oddziaływanie na psychikę). Wracam do kosza z rzeczami do prasowania. Znajduję bardzo małe czarne figi z koronki – kłujące, ale lepsze od bawełnianej ohydy.

8.45.

Przechodzę do czarnych nieprześwitujących rajstop. Para nr 1 najwyraźniej się skurczyła – krok jest nieco powyżej kolan. W drugiej parze odkrywam dziurę na łydce. Wyrzucam. Przypominam sobie, że byłam w spódnicy z lycry, kiedy ostatni raz wróciłam do domu z Danielem. Idę do pokoju. Triumfalnie wyciągam spódnicę spomiędzy poduszek na kanapie.

8.55.

Wracam do rajstop. Para nr 3 ma dziurę tylko w palcach. Wkładam. Z dziury robi się drabinka, która będzie wystawała z buta. Idę do kosza z rzeczami do prasowania. Znajduję ostatnią parę czarnych nieprześwitujących rajstop zwiniętą w kłębek i upstrzoną kłaczkami waty. Rozplątuję kłębek i wyskubuję watę.

9.05.

Jestem już w rajstopach. Wkładam spódnicę. Zaczynam prasować bluzkę.

9.10. Spostrzegam, że włosy schną idiotycznie. Szukam szczotki. Znajduję ją w torebce. Suszę włosy suszarką. Nie chcą się ułożyć. Psikam na nie wodą ze spryskiwacza do kwiatów i suszę od nowa.

9.40.

Wracam do prasowania i odkrywam uporczywą plamę na przedzie bluzki. Inne pasujące bluzki brudne. Panika – jestem już spóźniona. Próbuję sprać plamę i moczę całą bluzkę. Suszę ją żelazkiem.

9.55.

Bardzo spóźniona. Zapalam papierosa i przez pięć minut czytam folder biura podróży, żeby uspokoić nerwy.

10.00.

Próbuję znaleźć torebkę. Torebka zniknęła. Idę sprawdzić, czy listonosz przyniósł coś miłego.

10.07.

Tylko pismo z Accessu, w sprawie niepłatności minimalnej płatności. Próbuję sobie przypomnieć, czego szukałam. Wznawiam poszukiwania torebki.

10.15.

Katastrofalnie spóźniona. Przypominam sobie, że miałam torebkę w sypialni, kiedy szukałam szczotki, ale nie mogę jej znaleźć. W końcu odkrywam zgubę pod stertą ubrań. Chowam ubrania do szafy. Wkładam żakiet. Jestem gotowa do wyjścia. Nie mogę znaleźć kluczy. Wściekła przetrząsam mieszkanie.

10.25. Znajduję klucze w torebce. Odkrywam, że zapomniałam szczotki.

10.35.

Wychodzę z domu.

Trzy godziny i trzydzieści pięć minut od przebudzenia do wyjścia z domu to za długo. W przyszłości muszę wstawać, jak tylko się obudzę, i zreformować system prania. Przeczytałam dziś w gazecie, że jakiś skazany za morderstwo Amerykanin jest przekonany, że władze wszczepiły mu mikroczujnik w tyłek, żeby kontrolować jego ruchy (nie robaczkowe), i przeraziła mnie myśl, co by było, zwłaszcza rano, gdybym sama miała taki mikroczujnik w tyłku.


5 kwietnia, środa

56,5 kg, jedn. alkoholu 5 (przez Jude), papierosy 2 (może się zdarzyć każdemu – nie znaczy, że znów zaczęłam palić), kalorie 1765, zdrapki 2. Opowiedziałam dziś Jude o równowadze wewnętrznej, a ona na to, że czyta właśnie poradnik o zeń. Wyjaśniła, że kiedy spojrzymy na życie, zeń da się zastosować do wszystkiego – zeń i sztuka robienia zakupów, zeń i sztuka szukania mieszkania itp. Powiedziała, że trzeba poddać się prądowi, a nie walczyć. Jeżeli masz jakiś problem czy coś ci nie wychodzi, zamiast się wysilać czy wściekać, powinieneś się odprężyć i wyczuć kierunek prądu, a wszystko się ułoży. Weźmy sytuację, ciągnęła, kiedy nie możesz otworzyć zamka: jeśli będziesz przekręcać klucz na siłę, pogorszysz sprawę, ale jeśli go wyjmiesz, posmarujesz błyszczykiem do ust i zdasz się na wyczucie – eureka! Ale mam nie wspominać o tym Sharon, która uważa, że to bzdura.


6 kwietnia, czwartek

Umówiłam się z Jude na spokojnego drinka, żeby jeszcze pogadać o prądzie, i po wejściu do knajpy zobaczyłam w ustronnym kąciku znajomego superprzystojniaka w garniturze: był to Jeremy Magdy. Pomachałam do niego, a wtedy zbladł z przerażenia, co sprawiło, że spojrzałam na jego towarzyszkę, która a) nie była Magdą, b) nie skończyła trzydziestki, c) miała na sobie garsonkę, którą dwa razy przymierzałam w Whistles i której nie kupiłam, bo była za droga. Wredna małpa. Czułam, że Jeremy chce się wykręcić miną typu: „Cześć, nie teraz”, która potwierdza starą, zażyłą i wierną przyjaźń, ale jednocześnie daje do zrozumienia, że nie jest to właściwy moment, aby pieczętować tę przyjaźń całusami i długą pogawędką. Miałam już na to pójść, gdy nagle pomyślałam: zaraz, zaraz! Siostrzeństwo! Solidarność! Magda? Jeżeli mąż Magdy nie ma powodu, aby wstydzić się kolacyjki z tą wstrętną zdzirą w mojej garsonce, to mi ją przedstawi. Ruszyłam do jego stolika, na co zagłębił się w rozmowie ze zdzirą, a kiedy ich mijałam, podniósł głowę i posłał mi szeroki, bezczelny uśmiech, który znaczył: „spotkanie służbowe”. Odpowiedziałam spojrzeniem, które znaczyło: „Nie wciskaj mi kitu” i dumnie pomaszerowałam dalej. Ale co mam teraz zrobić? Powiedzieć Magdzie? Nie mówić Magdzie? Zadzwonić do Magdy i zapytać, czy wszystko gra? Zadzwonić do Jeremy'ego i zapytać, czy wszystko gra? Zadzwonić do Jeremy'ego i zagrozić, że jeśli nie rzuci małpy w mojej garsonce, wysypię go Magdzie? Czy pilnować własnego nosa? Przypomniawszy sobie o zeń, Kathleen Tynan i równowadze wewnętrznej, wykonałam pozdrowienie słońca, które pamiętałam z dawnego kursu jogi, i koncentrowałam się, myśląc o wewnętrznym kole, póki nie przyszedł prąd. Wtedy spokojnie postanowiłam, że nic nikomu nie powiem, bo plotka to jadowita trucizna. Będę za to często dzwonić do Magdy, żeby wiedziała, że może na mnie liczyć, a wtedy, jeśli coś jest nie w porządku (co na pewno, dzięki kobiecej intuicji, wyczuje), samami się zwierzy. Wówczas, jeśli będzie to zgodne z prądem, powiem jej, co widziałam. Walką nie można osiągnąć nic wartościowego; trzeba poddać się prądowi. Zeń i sztuka życia. Zeń. prąd. Hmmm, ale co spowodowało, że wpadłam na Jeremy'ego i wstrętną zdzirę, jeśli nie prąd? I co to w takim razie znaczy?


11 kwietnia, wtorek

55,5 kg, jedn. alkoholu O, papierosy O, zdrapki 9 (to musi się skończyć). U Magdy i Jeremy'ego wszystko po staremu, więc może naprawdę było to spotkanie służbowe. Może idea prądu jest słuszna, bo nie ma wątpliwości, że relaksując się i poddając wibracjom, podjęłam właściwą decyzję. W przyszłym tygodniu jestem zaproszona na superelegancką premierę Motocykla Kafki. Postanowiłam, że zamiast się bać, chować po kątach i wrócić do domu nawalona i przygnębiona, rozwinę swoje talenty towarzyskie i wyciągnę korzyść z przyjęcia – zgodnie z wytycznymi artykułu, który właśnie przeczytałam. Tina Brown z „New Yorkera” wspaniale sobie radzi na przyjęciach, sunąc z wdziękiem od grupki do grupki i wołając: „Martin Amis! Nelson Mandela! Richard Gere!” tonem, który oznacza: „Mój Boże, w życiu nie byłam tak zachwycona niczyim widokiem! Czy poznaliście już najbardziej fascynującą osobę na przyjęciu, nie licząc was? Rozmawiajcie! Muszę nawiązywać kontakty! Paaa!” Chciałabym być taka jak Tina Brown, tylko, oczywiście, mniej zapracowana. Artykuł zawiera mnóstwo użytecznych wskazówek. Nie wolno z nikim rozmawiać dłużej niż dwie minuty. Kiedy czas mija, mówisz po prostu: „Chyba powinniśmy krążyć. Miło mi było pana/panią poznać” i odchodzisz. Jeśli zabraknie ci słów, gdy spytasz kogoś, co robi, a on odpowie: „Jestem przedsiębiorcą pogrzebowym” albo: „Zajmuję się ściąganiem zaległych alimentów”, możesz spytać: „Lubi pan/pani tę pracę?” Kiedy poznajesz ze sobą dwie osoby, podaj kilka informacji o każdej z nich, żeby miały konwersacyjny punkt zaczepienia, np.: „To jest John, pochodzi z Nowej Zelandii i lubi windsurfing” albo: „Giną skacze ze spadochronem i mieszka na barce”. Co najważniejsze, nie wolno iść na przyjęcie bez ściśle określonego celu: może to być rozszerzenie sieci kontaktów zawodowych, zawarcie bliższej znajomości z konkretną osobą czy też „zamknięcie” ważnej umowy. Teraz rozumiem, na czym polegał mój błąd. Chodziłam na przyjęcia uzbrojona tylko w jeden cel: żeby się za bardzo nie upić.


17 kwietnia, poniedziałek

56 kg Jedn. alkoholu O (bdb), papierosy O (bdb), zdrapki 5 (ale wygrałam 2 funty, więc w sumie wydałam tylko 3). Dobrze. Jutro Motocykl Kafki. Zamierzam ułożyć listę celów. Za chwilę. Najpierw obejrzę reklamy i zadzwonię do Jude. No dobrze.

1) Za bardzo się nie upić.

2) Rozszerzyć sieć kontaktów zawodowych.

Hmmm. Wymyślę następne później.

11 wieczorem.

No dobrze.

3) Rozwinąć talenty towarzyskie wg wskazówek z artykułu.

4) Sprawić, żeby Daniel zauważył, że posiadam równowagę wewnętrzną i zapragnął znów się ze mną przespać. Nic. Nic.

)Poderwać boga seksu.

4) Nawiązać interesujące kontakty w środowisku wydawniczym i w miarę możliwości w innych środowiskach celem zmiany pracy. O Boże, nie chcę iść na to okropne przyjęcie. Chcę zostać w domu z butelką wina i obejrzeć Eastenders.


18. kwietnia, wtorek

57 kg, jedn. alkoholu 7 (Boże!), papierosy 30, kalorie (wolę nie myśleć), zdrapki 1 (wspaniale). Przyjęcie zaczęto się źle, bo nie widziałam żadnych osób, które mogłabym ze sobą poznać. Znalazłam jakiegoś drinka, a potem wypatrzyłam Perpetuę rozmawiającą z Jamesem z „Telegraphu”. Odważnie do nich podeszłam, gotowa wkroczyć do akcji, ale Perpetua mnie zignorowała. Zamiast powiedzieć: „James, Bridget pochodzi z Northamptonshire i lubi gimnastykę” (zamierzam znów zacząć chodzić na siłownię), po prostu nawijała dalej, grubo ponad przepisowe dwie minuty. Postałam chwilę obok, czując się jak kompletna kretynka, aż nagle dojrzałam Simona z marketingu. Sprytnie udając, że wcale nie chciałam się włączyć do rozmowy Perpetuy, ruszyłam w kierunku Simona, przygotowując się, by zawołać: „Simon Bamett!” w stylu Tiny Brown. Ale gdy znalazłam się parę kroków od niego, spostrzegłam, niestety, że rozmawia z Julianem Bamesem. Podejrzewając, że nie zdołam wykrzyknąć: „Simon Bamett! Julian Bames!” odpowiednio radośnie i głośno, przystanęłam niepewnie, po czym zaczęłam się wycofywać, a wtedy Simon zapytał protekcjonalnym i podszytym irytacją tonem (jakiego, co ciekawe, nigdy nie używa, kiedy próbuje mnie obłapić przy kserokopiarce):

– Chciałaś coś, Bridget?

– A! Tak! – odparłam, zastanawiając się gorączkowo, czego mogłabym chcieć. – Yyy…

– Taaak?

Simon i Julian Bames patrzyli na mnie wyczekująco.

– Wiecie, gdzie są toalety? – wypaliłam.

Cholera! Dlaczego? Dlaczego to powiedziałam? Zobaczyłam, że na wąskie, ale zmysłowe usta Juliana Bamesa wypływa lekki uśmiech.

– Ach, chyba są tam.

– Bomba. Dzięki – wybąkałam i rzuciłam się do wyjścia. Za wahadłowymi drzwiami oparłam się o ścianę, łapiąc oddech i powtarzając w myślach: „równowaga wewnętrzna, równowaga wewnętrzna”. Nie dało się ukryć, jak dotąd nie szło mi najlepiej. Spojrzałam tęsknie na schody. Perspektywa powrotu do domu, włożenia koszuli nocnej i włączenia telewizora wydała mi się nagle nieodparcie pociągająca. Przypomniałam sobie jednak o liście celów, wzięłam głęboki oddech, wymamrotałam: „równowaga wewnętrzna” i wróciłam na salę. Perpetua nadal stała przy drzwiach, rozmawiając ze swoimi upiornymi przyjaciółkami Piggy i Arabellą.

– A, Bridget – powiedziała, podając mi swój kieliszek. – Idziesz po drinka?

Kiedy wróciłam z trzema kieliszkami wina i butelką Perriera, nawijały jak nakręcone.

– Moim zdaniem to skandaliczne. Prowadzi do tego, że tysiące ludzi poznają arcydzieła literatury

– Austen, Eliot, Dickensa, Szekspira i tak dalej – wyłącznie za pośrednictwem telewizji.

– Masz zupełną rację. To absurdalne. Karygodne.

– Absolutnie. Myślą, że to, co widzą, skacząc po kanałach między Noel 's House Party i Randką w ciemno, naprawdę jest Austen czy Eliot.

– Randka w ciemno jest w soboty – wtrąciłam,

– Słucham? – zwróciła się do mnie Perpetua.

– Randka w ciemno jest w soboty o siódmej piętnaście, po Gladiatorach.

– Co z tego? – spytała Perpetua drwiącym tonem, zerkając na Arabellę i Piggy.

– Adaptacje wielkich dzieł literackich nie są pokazywane w sobotnie wieczory.

– Spójrzcie, to Mark – przerwała mi Perpetua.

– Boże, rzeczywiście – pisnęła Arabellą. – Rozwiódł się z żoną, prawda? – Chciałam powiedzieć, że w tym czasie co arcydzieła literatury nie idzie nic tak dobrego jak Randka w ciemno, więc nie sądzę, żeby dużo ludzi skakało po kanałach.

– Och, więc Randka w ciemno jest „dobra”? – prychnęła Perpetua.

– Tak, jest bardzo dobra.

– Chyba zdajesz sobie sprawę, Bridget, że Middlemarch był pierwotnie książką, a nie operą mydlaną?

Nienawidzę Perpetuy, kiedy się tak zachowuje. Głupia stara prukwa.

– Myślałam, że książka powstała na podstawie scenariusza – odparłam ponuro, po czym złapałam z tacy garść koreczków z krewetek i wepchnęłam je do ust. Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam tuż przed sobą jakiegoś bruneta w garniturze.

– Cześć, Bridget – powiedział.

Omal nie wyplułam wszystkich koreczków. Był to Mark Darcy. Ale bez swetra w romby a la sprawozdawca sportowy.

– Cześć – wymamrotałam przez koreczki, starając się nie wpaść w panikę. Przypomniawszy sobie artykuł, odwróciłam się do Perpetuy. – Mark, Perpetua jest… – zaczęłam i urwałam sparaliżowana. Co mam powiedzieć? Perpetua jest bardzo gruba i cały czas rozstawia mnie po kątach? Mark jest bardzo bogaty i miał żonę pochodzącą z okrutnej rasy?

– Tak? – powiedział Mark.

– …jest moją szefową i kupuje mieszkanie w Fulham, a Mark – ciągnęłam, odwracając się z desperacją do Perpetuy – jest wybitnym obrońcą praw człowieka.

– Och, witaj, Mark. Oczywiście słyszałam o tobie – zagęgała Perpetua, jakby była Prunellą Scales z Hotelu Zacisze, a on księciem Edynburga.

– Cześć, Mark! – ćwierknęła Arabella, otwierając szeroko oczy i mrugając powiekami w sposób, który uważała zapewne za uwodzicielski. – Nie widziałam cię od wieków. Jak było w Big Apple?

– Rozmawiamy właśnie o hierarchiach kultury – ryknęła Perpetua. – Bridget należy do osób, które sądzą, że początek Randki w ciemno dorównuje monologowi „Spójrz, mam jednak broń” z Otella – powiedziała, pękając ze śmiechu.

– W takim razie Bridget jest wybitną postmodernistką – odrzekł Mark Darcy. – To Natasha – dodał, wskazując stojącą obok wysoką, chudą, elegancką dziewczynę. – Natasha jest wybitną specjalistką od prawa rodzinnego.

Miałam wrażenie, że się ze mnie nabija. Bezczelny drań.

– Jeżeli chodzi o klasykę – powiedziała Natasha ze znaczącym uśmiechem – zawsze uważałam, że ludzie powinni dowieść, iż czytali książkę, zanim pozwoli im się obejrzeć ekranizację w telewizji.

– Całkowicie się zgadzam – odparła Perpetua, wydając z siebie kolejny ryk śmiechu. – Wspaniały pomysł!

Czułam, że w myślach usadza już Marka Darcy'ego i Natashę przy stole na swoim sloaneyowskim przyjęciu. – Powinno się zabronić ludziom słuchać sygnału mistrzostw świata – zagrzmiała Arabella – póki nie udowodnią, że wysłuchali całej Turandot

– Choć, oczywiście, pod wieloma względami – podjęła Natasha, nagle poważna, jakby się przestraszyła, że rozmowa zmierza w niewłaściwym kierunku – demokratyzacja kultury jest dobrą rzeczą…

– Oprócz pana Blobby'ego, którego należało przekłuć w chwili narodzin – wrzasnęła Perpetua.

Mimowolnie zerknęłam na jej tyłek, myśląc: „Przygarnął kocioł garnkowi”, i spostrzegłam, że Mark Darcy patrzy w tę samą stronę.

– Czego jednak nienawidzę – zaperzyła się Natasha, jakby przemawiała w klubie dyskusyjnym Oksfordu czy Cambridge – to tego aroganckiego indywidualizmu, który wyobraża sobie, że każde następne pokolenie może stworzyć świat od nowa.

– Kiedy naprawdę go stwarza – zauważył łagodnie Mark Darcy.

– No cóż, jeśli chcesz to rozpatrywać na tym poziomie…- obraziła się Natasha.

– Na jakim poziomie? – zapytał Mark. – To nie poziom, to słuszna uwaga.

– Nie. Nie. Wybacz, ale specjalnie udajesz, że mnie nie rozumiesz – odparła Natasha, stając w pąsach. – Nie mówię o ożywczej dekonstrukcjonalistycznej świeżości wizji. Mówię o ostatecznej wandalizacji struktur kulturowych.

Mark Darcy zrobił taką minę, jakby miał wybuchnąć śmiechem.

– Chodzi mi o to, że jeśli ktoś zajmuje takie milusie, moralnie relatywistyczne stanowisko typu „Randka w ciemno jest świetna”… – ciągnęła Natasha, spoglądając z urazą w moją stronę.

– Nie zajmuję żadnego stanowiska – wpadłam jej w słowo. – Po prostu naprawdę lubię Randkę w ciemno. Chociaż uważam, że byłoby lepiej, gdyby kandydaci mogli sami odpowiadać na pytania, zamiast odczytywać te głupie gotowe odpowiedzi pełne gier słów i aluzji do seksu.

– Tak jest – wtrącił Mark.

– Ale nie znoszę Gladiatorów. Kiedy ich oglądam, czuję się gruba – dodałam. – Miło było was spotkać. Pa!

Czekałam w szatni na płaszcz, rozmyślając o wpływie nieobecności swetra w romby na męską atrakcyjność, gdy poczułam, że czyjeś dłonie obejmują mnie lekko w talii. Odwróciłam się.

– Daniel!

– Jones! Dlaczego uciekasz tak wcześnie? – Pochylił się i cmoknął mnie w policzek. – Mmmmmmm, ładnie pachniesz – dodał, podsuwając mi papierosy.

– Nie, dziękuję, odnalazłam równowagę wewnętrzną i rzuciłam palenie – wyrecytowałam niczym zaprogramowana stepfordzka żona, pragnąc, żeby Daniel nie był taki atrakcyjny, kiedy kobieta znajdzie się z nim sam na sam.

– Co ty powiesz? – Uśmiechnął się złośliwie. – Równowaga wewnętrzna?

– Tak – odparłam sztywno. – Byłeś na przyjęciu? Nie widziałam cię.

– Wiem. Ale ja widziałem ciebie. Rozmawiałaś z Markiem Darcym.

– Skąd znasz Marka Darcy'ego? – zapytałam zdumiona.

– Z Cambridge. Nie znoszę kretyna. Cholerny mięczak. Skąd ty go znasz?


22 kwietnia, sobota

54 kg, jedn. alkoholu O, papierosy O, kalorie 1800.

To historyczny i radosny dzień. Po osiemnastu latach starań, żeby zejść na 54 kilogramy, wreszcie osiągnęłam cel. Waga nie oszukuje, potwierdzają to dżinsy. Jestem chuda. Nie da się tego racjonalnie wytłumaczyć. W zeszłym tygodniu byłam dwa razy na siłowni, ale nie był to żaden ewenement. Jadłam normalnie. To cud. Zadzwoniłam do Toma, który powiedział, że mogę mieć tasiemca. Aby się go pozbyć, mam sobie podstawić pod usta miskę ciepłego mleka i ołówek. (Podobno tasiemce uwielbiają ciepłe mleko.) Otworzyć usta i kiedy tasiemiec wystawi główkę, owinąć go ostrożnie wokół ołówka.

– Posłuchaj – odparłam – ten tasiemiec zostaje. Kocham mojego tasiemca. Nie tylko jestem chuda, ale nie mam już ochoty palić ani żłopać wina.

– Jesteś zakochana? – spytał Tom podejrzliwym, zazdrosnym tonem. Zawsze jest taki. Oczywiście nie chodzi o to, że chciałby być ze mną, bo jest gejem. Ale kiedy jesteś samotny, nie chcesz, żeby twoja najlepsza przyjaciółka znalazła partnera. Zastanowiłam się chwilę i wstrząsnęło mną nagłe, niesamowite odkrycie. Nie jestem już zakochana w Danielu. Jestem wolna.

25 kwietnia, wtorek

54 kg, jedn. alkoholu O (wspaniale), papierosy O (bdb!), kalorie 995 (tak trzymać). Grr! Bardzo z siebie dumna poszłam dziś wieczorem na imprezę do Jude w obcisłej małej czarnej, żeby pochwalić się figurą.

– Boże, dobrze się czujesz? – spytała Jude, gdy tylko weszłam. – Wyglądasz na bardzo zmęczoną.

– Czuję się świetnie – odparłam zbita z tropu. – Zrzuciłam trzy kilo. Bo co?

– Nic, nic. Pomyślałam tylko…

– Co?

– Może zrzuciłaś je trochę za szybko, zwłaszcza z… twarzy – dokończyła, patrząc na mój, przyznaję, nieco spłaszczony biust. Simon był taki sam.

– Bridgiiiiiit! Masz fajki?

– Nie, rzuciłam.

– O rany, nic dziwnego, że wyglądasz tak…

– Jak?

– Trochę… mizernie.

I tak cały wieczór. Nie ma nic gorszego od słuchania, że sprawiasz wrażenie zmęczonej. Mogliby się już nie szczypać i powiedzieć, że wyglądam jak zmora. Byłam zadowolona z siebie, że nie piję, ale kiedy wszyscy się wstawili, poczułam się o tyle od nich lepsza, że drażniło to nawet mnie samą. Nie chciało mi się rozmawiać na żaden temat i po prostu siedziałam, kiwając – głową z obojętną wyższością.

– Możesz mi zaparzyć rumianku? – poprosiłam w pewnym momencie Jude, która przechodziła koło mnie chwiejnym krokiem, czkając radośnie, po czym dostała ataku śmiechu, objęła mnie ramieniem i rąbnęła na podłogę. Stwierdziłam, że lepiej już pójdę. W domu położyłam się do łóżka, przytknęłam głowę do poduszki… i nic. Przekładałam głowę z miejsca na miejsce, ale nie mogłam zasnąć. Normalnie już bym chrapała i śniła o czymś koszmarnym. Zapaliłam światło. Było raptem wpół do dwunastej. Może powinnam coś zrobić, na przykład… napić się? Równowaga wewnętrzna. Zadzwonił telefon. Był to Tom.

– Dobrze się czujesz?

– Tak. Doskonale. Dlaczego?

– Byłaś dziś jakaś taka… drętwa. Wszyscy stwierdzili, że nie byłaś sobą.

– Czułam się świetnie. Zauważyłeś, jak schudłam?

Cisza.

– Tom?

– Uważam, że przedtem wyglądałaś lepiej, kochanie.

Teraz czuję się pusta i oszołomiona – jakby ziemia usunęła mi się spod nóg. Osiemnaście lat poszło na marne. Osiemnaście lat liczenia kalorii i jednostek tłuszczu. Osiemnaście lat noszenia długich bluzek i workowatych swetrów i wychodzenia z pokoju rakiem w intymnych sytuacjach, żeby ukryć tyłek. Miliony nie zjedzonych serników i tiramisu, dziesiątki milionów plasterków ementalera. Osiemnaście lat zmagań, poświęceń i wysiłków – i po co? Wyglądam na „zmęczoną i drętwą”. Czuję się jak naukowiec, który odkrył, że dzieło jego życia było kompletną pomyłką.


27 kwietnia, czwartek

Jedn. alkoholu O, papierosy O, zdrapki 12 (b.b. źle, ale za to się nie ważyłam i nie myślałam o odchudzaniu; bdb). Muszę przestać kupować zdrapki, ale problem w tym, że naprawdę dość często wygrywam. Zdrapki są dużo lepsze od totolotka, bo nie podają już wyników losowania w trakcie Randki w ciemno (nie leci w tej chwili), a poza tym zwykle się okazuje, że nie wytypowałaś trafnie ani jednego numeru, przez co czujesz się bezsilna i oszukana, i możesz co najwyżej podrzeć kupon na strzępy. Natomiast zdrapki są grą, w której bierze się czynny udział – musisz odsłonić sześć kwot pieniężnych, co jest nierzadko ciężkim i wymagającym wprawy zadaniem – i nigdy nie masz uczucia, że nie miałaś szans. Trzy takie same kwoty dają wygraną i wiem z doświadczenia, że często jest się bardzo blisko. Odsłaniałam już nawet po dwie pary na sumy rzędu 50 tysięcy funtów. Poza tym nie można sobie odmawiać wszystkich przyjemności. Kupuję tylko cztery czy pięć zdrapek dziennie, a niedługo w ogóle przestanę.


28 kwietnia, piątek

Jedn. alkoholu 14, papierosy 64, kalorie 8400 (bdb, dopóki nie policzyłam. Ciężka obsesja dietetyczna), zdrapki 0.

Wczoraj wieczorem o 8.45 nalewałam sobie wodę do wanny na relaksującą aromaterapeutyczną kąpiel i sączyłam rumianek, gdy nagle zawył jakiś alarm samochodowy. Prowadzę na naszej ulicy kampanię przeciwko alarmom, które są nie do zniesienia i odnoszą wręcz odwrotny skutek, bo prędzej włamie ci się do samochodu wściekły sąsiad chcący draństwo wyłączyć niż złodziej. Tym razem jednak, zamiast wpaść w szał i wezwać policję, zrobiłam tylko głęboki wdech i wymamrotałam: „równowaga wewnętrzna”. Zadzwonił dzwonek. Podniosłam słuchawkę domofonu. Bardzo wytworny głos zabeczał: „On ma pieprzony romans”, a potem rozległ się histeryczny szloch. Zbiegłam na ulicę, gdzie zalana łzami Magda gmerała pod kierownicą saaba kabrioletu, który wydawał przeraźliwie głośne „dołii-dołii-dołii” i migał wszystkimi światłami, a mały Harry darł się na tylnym siedzeniu, jakby zagryzał go kot.

– Wyłącz to! – wrzasnął ktoś z okna na piętrze.

– Nie mogę, do cholery! – odwrzasnęła Magda, szarpiąc za maskę samochodu. – Jerrers! – wydarła się do komórki. – Jerrers, ty pieprzony dziwkarzu! Jak się otwiera maskę saaba?

Magda ma bardzo wytworny akcent. Nasza ulica nie jest wytworna. Należy do tych, gdzie nadal wiszą w oknach plakaty „Wolność dla Nelsona Mandeli”.

– Nie wrócę do ciebie, draniu! – ryczała Magda. – Powiedz mi tylko, jak się otwiera tę cholerną maskę!

Siedziałyśmy z Magdą w samochodzie, szarpiąc wszystkie możliwe dźwignie, a Magda pociągała od czasu do czasu z butelki Laurent-Perrier. Wkrótce nadjechał z rykiem silnika Jeremy na harleyu-davidsonie. Ale zamiast zgasić alarm, zaczął wywlekać dziecko z fotelika, więc Magda rozdarła się na niego. Nagle Dań, Australijczyk, który mieszka pode mną, otworzył okno.

– Hej, Bridgid – krzyknął. – Woda leje mi się przez sufit.

– Cholera! Wanna!

Poleciałam na górę, ale pod moimi drzwiami odkryłam, że zatrzasnęłam je, wychodząc, a klucz zostawiłam w środku. Zaczęłam walić w nie głową, wrzeszcząc: „Cholera!”

W korytarzu pojawił się Dan.

– Chryste – powiedział. – Lepiej sobie zapal.

– Dzięki – odparłam i prawie zjadłam papierosa, którym mnie poczęstował. Po długich manipulacjach kartą kredytową, podczas których wypaliliśmy jeszcze z pół paczki fajek, dostaliśmy się do mieszkania, gdzie woda stała już po kostki i nie dawała się zakręcić. Dan pobiegł do siebie i wrócił z kombinerkami i butelką szkockiej. Udało mu się zakręcić krany i zaczął mi pomagać zbierać wodę mopem. W pewnym momencie alarm ucichł i dopadliśmy okna w samą porę, aby zobaczyć, jak saab odjeżdża, z harleyem na ogonie. Oboje wybuchnęliśmy śmiechem – wypiliśmy już całkiem sporo whisky. I nagle – nie wiem, jak to się stało – zaczął mnie całować. Z punktu widzenia savoir- vivre'u sytuacja była dość niezręczna, bo zalałam mu mieszkanie i zepsułam wieczór, więc nie chciałam wydać się niewdzięczna, ale z drugiej strony nie dawało mu to prawa do molestowania mnie seksualnie. W sumie jednak było to całkiem przyjemne, po wszystkich tych dramatach i równowadze wewnętrznej itd. Wtem w otwartych drzwiach stanął facet w motocyklowej skórze i z pudełkiem z pizzą.

– O cholera – powiedział Dan. – Zapomniałem, że zamówiłem pizzę.

Więc zjedliśmy pizzę i wypiliśmy butelkę wina i jeszcze trochę szkockiej, i wypaliliśmy jeszcze kilka papierosów, po czym Dań znów wziął się do całowania, na co wybełkotałam:

– Nie, nie powinniśmy – a wtedy on zrobił się dziwny i zaczął mamrotać:

– O Jezu, o Jezu.

– Co się stało? – zapytałam.

– Mam żonę – odparł. – Ale chyba cię kocham, Bridged.

Kiedy wreszcie wyszedł, osunęłam się roztrzęsiona na podłogę pod drzwiami i zaczęłam dopalać pety. „Równowaga wewnętrzna”, powiedziałam bez przekonania. Nagle zadzwonił dzwonek. Zignorowałam go. Zadzwonił ponownie. A potem już dzwonił bez przerwy. Podniosłam słuchawkę domofonu.

– Kochanie – odezwał się inny znajomy pijany głos.

– Zjeżdżaj, Daniel – syknęłam.

– Nie. Pozwól mi wyjaśnić.

– Nie.

– Bridge… Wpuść mnie.

Cisza. O Boże. Dlaczego Daniel nadal tak mi się podoba?

– Kocham cię, Bridge.

– Zjeżdżaj. Jesteś pijany – powiedziałam z przekonaniem, którego nie czułam.

– Jones?

– Co?

– Mogę skorzystać z ubikacji?

29 kwietnia, sobota

Jedn. alkoholu 12, papierosy 57, kalorie 8489 (wspaniale). Dwadzieścia dwie godziny, cztery pizze, jedno hinduskie danie na wynos, trzy paczki papierosów i trzy butelki szampana później: Daniel nadal tu jest. Jestem zakochana. Jestem też prawdopodobnie:

a) znów w szponach nałogów,

b) zaręczona lub

c) głupia

d) i w ciąży.

11.45 wieczorem.

Przed chwilą wymiotowałam i kiedy pochylałam się nad klozetem, usiłując robić to dyskretnie, Daniel ryknął z sypialni:

– Pozbywasz się swojej równowagi wewnętrznej, tłuścioszku. Moim zdaniem to najlepsze dla niej miejsce.

Загрузка...